Rozkosze życia/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rozkosze życia
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1932
Druk "Floryda"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Joie de vivre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

I znowu dni jak przedtem jednakie płynąć zaczęty w Bonneville. Po zimie bardzo surowej, nastąpiła wiosna dżdżysta, morze chłostane ulewą, podobne było do jeziora błotnego; potem lato spóźnione przedłużyło się do połowy jesieni, przy słońcu ociężałem, które usypiało nieskończoność błękitów swemi palącemi promieniami; potem znów przeszła zima, i wiosna, i jeszcze jedno lato przeminęło, upływając w powolnych minutach, w regularnym pochodzie godzin.
Paulinka, jakby jej serce uregulowało się do tego monotonnego ruchu zegara, odnalazła zatracony swój spokój nieskończony. Cierpienia jej jakby drętwiały kołysane równym biegem czasu, wśród zajęć codziennych, które powracały ciągle te same i jednakie. Rano schodziła na dół, mówiła dzień dobry wujowi, miewała ze służącą rozmowę codzień podobną, dwa razy dziennie siadała do stołu, szyła po południu, wieczorem uczciwie spać się kładła i nazajutrz znowu to samo i nigdy jakiś wypadek niespodziewany nie przerywał tego jednostajnego życia. Chanteau coraz bardziej przez podagrę obezwładniony, z nogami obrzękłemi, z rękami bezkształtnemi, jeżeli z bólu nie krzyczał, milczał pogrążony w rozkoszy z tego powodu, iż nie cierpi. Weronika, jakby język gdzie zgubiła, dziwnie jakoś zasępiona była. Jedynie tylko obiady sobotnie spokój ten naruszały. Cazenowe i ksiądz Horteur przybywali regularnie i słychać było głosy mówiących do godziny dziesiątej, poczem drewniane trzewiki proboszcza stukały po bruku podwórza, a doktór odjeżdżał ciężkim kłusem swego konia. Nawet wesoła Paulinka spokojną się stała, tą wesołością odwagi pełna, którą dochowała wśród wszystkich cierpień i kłopotów swoich. Jej głośny dźwięczny śmiech nie przepełniał już schodów i pokojów, ale została ona działalnością i dobrocią domu całego i co rano przynosiła tyle nowej odwagi do życia, że się nią wszyscy podzielić mogli. Z końcem roku serce jej drzemało i mogła sądzić, że już teraz godziny upływać będą w ten sposób ciągle, zawsze jednakie i spokojne i nic nie obudzi jej boleści.
Z początku, po wyjeździe Lazara, każdy list od niego nowego jej poczynić! niepokoju. Żyła tylko temi listami, oczekiwała na nie z niecierpliwością, odczytywała je kilkakrotnie, starała się wyszukiwać w nich to nawet, czego w nich nie było, wyczytywała między innemi to, o czem on nie myślał nawet. Przez trzy miesiące były one regularne, przychodziły co dwa tygodnie, pełne szczegółów, przepełnione nadziejami. Lazar roznamiętniał się znowu, rzucił się w wir interesów finansowych, marząc o natychmiastowym olbrzymim majątku. Sądząc z tego, co mówił, interesa ubezpieczeniowe przynosiły nadzwyczajne zyski, a na tem on się ograniczyć nie myśli. Gromadził on mnóstwo rozmaitych przedsięwzięć, okazywał się zachwyconym światem finansowym i przemysłowym i oskarżał się sam, że świat ten źle sądził, jak człowiek niepraktyczny, jak poeta. Myśl o literaturze zdawała się zupełnie zatraconą. Potem był niewyczerpanym w opisach pożycia swego małżeńskiego, opowiadał dzieciństwa i drobiazgi o swej żonie, jakie tylko zakochanych uderzają, opisywał jakieś podchwycone buziaki, psoty pieszczotliwe, unosząc się nad swojem szczęściem i pragnąc tem podziękować za nie tej, którą „ukochaną siostrzenicą“ nazywał. Te właśnie szczegóły, te familijne opisy, najwięcej rozgorączkowywały Paulinkę. Oburzał ją zapach miłości z tego papieru wiejący, zapach heliotropu, ulubiony zazapach Ludwiki. Papier ten leżał pewno w tej samej szafie, co jej bielizna. Paulinka zamykała oczy i pod powiekami widziała ogniste litery, widziała dobrze ciągi zdań, które jej się nieskończonemi wydawały i wtajemniczała się tak w najbliższe i najserdeczniejsze szczegóły ich miodowych miesięcy.
Powoli jednak listy stawały się coraz mniej czestemi i krótszemi, kuzyn jej przestał mówić o interesach i ograniczał się na przesyłaniu uścisków swojej żony. Zresztą nie dawał żadnego tłumaczenia tych zmian, tylko przestał poprostu wszystko wypowiadać. Czy był niezadowolony ze swego położenia, czy świat finansowy obrzydł mu tak prędko? czy może szczęście małżeńskie jaką drobnostką nadwyrężone zostało? Młoda dziewczyna robiła najrozmaitsze przypuszczenia. Obawiała się nudy i zrozpaczenia, jakie pod pokrywą tych kilku wyrazów listu przewidywała. Około końca kwietnia, po sześciotygodniowem milczeniu, odebrała bilecik czterowierszowy, w którym wyczytała, że Ludwika od trzech miesięcy ma nadzieję zostania matką. I znowu cisza zapadła, przez czas długi nie było żadnych wiadomości.
Przeminął maj i czerwiec. Jeden z przypływów morza zerwał tamę. Był to wypadek ważny, z powodu którego dużo mówiono w okolicy. Całe Bonneville się śmiało. Rybacy wykradli drzewo z połamanej palisady. Inna jeszcze awantura na chwilę rozgorączkowała wieś całą. — Mała córka Goninów, zaledwie trzynaście i pół lat licząca, rozpustnem życiem oburzała wszystkich.
Potem, znowu wszystko wróciło do zwykłego spokoju, wieś wegetowała pomiędzy skałami i morzem, jakby przykuta do morza, jakby jego roślinnością była. W lipcu trzeba była naprawić parkan murowany od strony tarasu i cały szczyt domu, a gdy murarze wzięli się do roboty, cała reszta budowli okazała się w bardzo złym stanie. Robotnicy pracowali przez miesiąc cały, a rachunek ogólny doszedł prawie do dziesięciu tysięcy franków.
Za wszystko ciągle płaciła Paulinka. Nowy wyłom zrobił się w jej komodzie, majątek jej zmniejszył się do czterdziestu tysięcy franków. Zresztą trzysta franków na miesiąc jakie razem mieli, wystarczało na potrzeby domu, ale musiała znowu sprzedać pewną część swoich tytułów renty, aby nie naruszać w wygodnej lokacji pieniędzy wuja. Jak dawniej żona jego, tak teraz i on mówił Paulince:
— To się kiedy tam razem policzymy!...
Ona była by chętnie wszystko oddała. Jej oszczędność! skąpstwo wrodzone zużyło się w powolnem rozpadaniu się jej majątku i teraz już tylko broniła pieniędzy jakie na jałmużny przeznaczała. Obawa, aby nie potrzebowała zaprzestać swych sobotnich przyjąć jałmużniczych, mocno ją przerażała, gdyż w tem rozdawaniu doznawała przynajmniej raz na tydzień rozkoszy prawdziwej. Od przeszłej zimy, zaczęła w chwilach wolnych robić pończoszki na drutach i teraz już wszystkie dzieciaki z całej wsi miały ciepło w nogi.
Pewnego ranka, w drugiej połowie łlipca, podczas gdy Weronika wymiatała z podwórza gruzy pozostawione przez murarzy, Paulinka odebrała list, który ją do głębi zaniepokoił. List ten datowany był z Caen i zawierał kilka tylko wyrazów. Lazar bez żadnych bliższych tłumaczeń uprzedzał ją, że przybędzie nazajutrz wieczorem do Bonneville. Pobiegła z tą nowiną do wuja. Oboje spojrzeli na siebie podejrzliwie. W oczach starego podagryka czytać można było przestrach, aby go nie opuściła w razie gdyby młode małżeństwo na dłużej tu zjechało. Nie śmiał jej pytać, ale czytał na jej twarzy silną wolę i silne postanowienie odjechania. Popołudniu poszła nawet na górę obejrzeć swoją bieliznę, a jednakże nie chciała, iżby ktokolwiek mógł pomyśleć, że ucieka.
Około godziny piątej — nazajutrz, przy prześlicznej pogodzie, Lazar wyszedł z bryki przed wrotami domu, Paulinka wyszła na jego spotkanie, ale zanim pocałowała go, zdziwiona zapytała mocno.
— Jakto!? Sam jesteś!?
— Tak, sam — odpowiedział spokojnie.
I pierwszy pochwyciwszy ją w pół ucałował serdecznie w oba policzki.
— A Ludwika gdzież jest?
— W Clermont u swojej bratowej. Doktór zalecił jej klimat górski... Stan, w jakim jest teraz, męczy ją bardzo.
Mówiąc to, postąpił ku tarasowi i stamtąd rozglądał się po podwórzu. W przeglądzie tym popatrzył i na nią, a z wzruszenia, nad którem chciał panować, wargi mu drżały. Z kuchni wybiegł ku niemu, szczekając pies jakiś, co go mocno zdziwiło.
— A to co znowu takiego? — zapytał.
— To jest Lulu! Przedstawiam ci go — odpowiedziała Paulinka. — Nie zna cię jeszcze... Lulu! cicho bądź, to twój pani.
Pies warczał ciągle.
— Alei paskudny! Moja droga, gdzieżeś takie brzydactwo wynalazła?
W istocie było to brzydkie zwierzę, jakiejś rasy niewyraźnej, wyleniałe, czy też od choroby jakiejś bezwłose. Oprócz tego, pies ten był zawsze jakiś niezadowolony, warczący, jakiś melancholijny jakby wydziedziczony, tak że każdemu patrzącemu się na niego smutno się robiło.
— Cóż robić, mój kochany! Dając mi go, mówiono mi, że to będzie duży i śliczny, a tu tymczasem został takim jakim go widzisz!... To już piąty z rzędu... Już pięć próbowaliśmy wychować, ale cztery innych wyzdychały, ten tylko jeden żyje uparcie.
Nasępiony Lulu poszedł nareszcie i rozciągnął się na słońcu odwrócony tyłem do ludzi. Muchy zbiegły się na jego nagą skórę. Lazara myśl pobiegła w lata minione, ku temu czego już nie było, a było piękne i ku temu wróciło co weszło na to miejsce, nowe a brzydkie. Jeszcze raz rzucił okiem na podwórze.
— Biedny mój Maciek — szepnął po cichu.
W ganku powitała go Weronika kiwnięciem głowy, co nie przeszkadzało jej skrobać w dalszym ciągu marchew. Lecz on szedł wprost do jadalnego pokoju, w którym niecierpliwie oczekiwał na niego ojciec, zaniepokojony słyszaną zdała rozmową. Paulinka zaraz w progu zawołała:
— Wiesz wuju, on sam tylko przyjechał, Ludwika jest w Clermont.
Chanteau, któremu oczy błyszczały ciekawością, zanim zdążył uściskać syna, począł już rozpytywać:
— Będziesz tu czekać na nią? kiedyż ona przyjedzie?
— Nie, nie — odparł Lazar — ja po nią sam pojadę, przed wyjazdem do Paryża wstąpię po nią do bratowej u której teraz bawi... Posiedzę z wami dwa tygodnie, a potem uciekam.
Oczy starego wyrażające wielką milczącą radość, przeniosły się na Paulinkę. Lazar zbliżył się, aby go uścikać, on też oddał mu dwa serdeczne pocałunki. Jednakie czuł się w obowiązku wyrażenia pewnego ubolewania.
— Co za szkoda, że żona twoja nie mogła przyjechać, tak byśmy byli radzi mieć ją tutaj!... Jak drugi raz przyjedziesz musisz koniecznie zabrać ją z sobą.
Paulinka milczała, pokrywając serdecznym uśmiechem wstrząśnienie wewnętrzne jakiego doznała. Wszystko więc raz jeszcze się zmieniało, ona nie wyjedzie i nie mogła w tej chwili zdać sobie sprawy czy była z tego zadowolona, czy też nie, tak już zupełnie stała się własnością innych. Zresztą w radości jej w danej chwili była też i smutku część pewna, spotykała Lazara znowu z ustami wykrzywionemi ironicznym uśmiechem, z wzrokiem jakimś zagasłym, matowym. Znała ona dobrze te zmarszczki, które się rysowały na jego czole i policzkach, ale wryły się one jakoś głębiej i to wgłębienie się ich było dla niej dowodem zdwojenia się nudy i przestrachów Lazara. On przyglądał się jej również. Zapewne musiała mu się wydać więcej rozwiniętą, zyskała w oczach jego na sile i piękności, gdyż uśmiechając się serdeczniej, zawołał:
— Jak widzę, toście tu nie cierpieli podczas mojej nieobecności, wyglądacie wszyscy przepysznie... Ojciec odmłodniał, Paulinka jest prześliczna i doprawdy dziwna rzecz, dom mi się jakiś większy wydaje.
Jak przedtem, z tarasu rozglądał się po podwórku, tak teraz przebiegał wzrokiem z podziwem jakimś i wzruszeniem wszystkie zakątki sali jadalnej. Oczy jego zatrzymały się nareszcie na Minuszce, leżącej na stole z łapkami podwiniętemi i tak zagłębionej w swym leniwym kocim spokoju, że się nawet na widok jego nie ruszyła.
— Nawet Minuszka się nie starzeje — rzekł. — Ty niewdzięcznico! mogłabyś mnie przecież poznać i przywitać.
Pogłaskał ją, a ona mruczyć zaczęła, nie ruszając się Jednak z miejsca.
— Oho! mój drogi, Minuszka tylko siebie samą zna, dopiero onegdaj pięcioro jej dzieci utopiono i widzisz jak ją to obchodzi.
Przyspieszono obiad, ponieważ Lazar jadł śniadanie bardzo wcześnie i był głodny. Pomimo wysiłków młodej dziewczyny, wieczór zszedł smutnie. Rozmawiano niby szczerze, a jednak czuć było jakieś niedomawiane rzeczy i chwilami nastawała cisza. Ojciec i kuzynka unikali zadania mu pytań, widząc, że odpowiada z zakłopotaniem; nie starali się dowiedzieć ani jak stoją jego interesa w Paryżu, ani też dlaczego o swojem przybyciu dopiero z Caen ich zawiadomił. Gestem jakimś nieokreślonym zdawał się usuwać wszelkie zbyt natrętne pytania, jakby odpowiedzi na później odkładał. Tylko, gdy podano herbatę, odetchnął jakoś głębiej i swobodniej z zadowoleniem: jak tu dobrze i ileżby tu można zrobić, wśród tego spokoju. Wtrącił kilka słów o wielkim dramacie wierszem, nad którym pracował już od pół roku. Paulinka oniemiała ze zdziwienia, gdy wyrażał nadzieję skończenia dramatu swego w Bonneville, jak mówił, jakie dziesięć, dwanaście dni wystarczy na to. Około godziny dziesiątej weszła Weronika z zawiadomieniem, że pokój dla pana Lazara jest gotów, lecz gdy wszedłszy na pierwsze piętro, chciała go wprowadzić do pokoju niegdyś gościnnym zwanego, a specjalnie dla młodego małżeństwa urządzonego rozgniewał się.
— Myślisz, że ja tu będę spał!? — wykrzyknął. — Ani mi się śni nawet... idę na górę, będę spal w moim pokoju, na mojem własnem łóżku żelaznem.
Służąca gderała:
— Czego to pan kaprysi, już przecie łóżko posłane i dla jakichś tam przywidzeń nie warto posłania przenosić.
— Jak nie, to nie — rzekł — będę spał w fotelu.
Podczas gdy Weronika wściekle zła zrywała prześcieradła, on wchodził na drugie piętro. Paulinka doznawała jakiejś nieokreślonej radości, ogarniała ją szalona wesołość, w której rzuciła mu się na szyję jak dawniej, za czasów dziecinnego koleżeństwa, żegnając go na dobranoc. Więc jeszcze raz zamieszkał tuż obok niej, w tym dużym pokoju, tak blizko niej, że słyszała jego kroki, sama spać nie mogąc, rozgorączkowana wspomnieniami dawnych czasów. Nazajutrz dopiero rozpoczęły się zwierzenia Lazara, nie wyznał on wszystkiego odrazu, lecz Paulinka dowiadywała się rozmaitych rzeczy po trochu, z niektórych zdań wtrącanych do rozmowy. Potem ośmielona, zaczęła go wypytywać z serdecznością i niepokojem. Jakie było jego pożycie z Ludwiką? Czy szczęście ich było ciągle tak zupełne? Odpowiedział twierdząco, ale skarżył się na jakieś drobne nieporozumienia domowe, opowiadał drobne nic nie znaczące fakta, które jednak były przyczyną kłótni. Małżeństwo jakkolwiek nie było blizkie rozerwania, jednakże doznawało silnych wstrząśnień ze starć dwóch temperamentów nerwowych, nie będących w stanie znalezienia równowagi ani w szczęściu, ani w cierpieniu. Było to między niemi coś, jakby jakiś żal tajony, jakby zdziwienie i gniew z powodu doznanego zawodu, coś jakby gorycz z powodu tak prędkiego wyczerpania serca po gwałtownej miłości pierwszej chwili. Paulince zdawało się przez chwilę, że straty pieniężne tak ich do siebie zniechęciły, ale pokazało się, że się myliła. Dziesięć tysięcy franków renty jakie posiadali, były nietknięte prawie, tylko Lazar zniechęcił się do interesów, tak jak dawniej zniechęcił się do muzyki, medycyny i przemysłu. Mówiąc o tem, brutalnemi wybuchnął słowami. Nigdy nie widział i nie mógł sobie wyobrazić świata głupszego i więcej zepsutego niż ten świat finansowy. Woli wszystko, nudę na prowincji, miernotę majątkową, niż tę ciągłą troskę o pieniądz, to bezustanne wysmażanie mózgu nad szalonemi kombinacjami cyfr. Toteż porzucił posadę w towarzystwie ubezpieczeń i postanowił pokusić się o sławę na polu teatralnem, pisze dramat i przedstawi go jak tylko wróci do Paryża. Sztuka ta pomści go, przedstawi on w niej wrzód chciwości toczący społeczeństwo współczesne.
Paulinkę niebardzo zadziwiła ta nowa zmiana frontu, którą przeczuwała z zakłopotania jakie przebijało z ostatnich listów Lazara. Bardziej ją wzruszały i niepokoiły te małe, lecz ciągle rosnące nieporozumienia pomiędzy nim i żoną, szukała przyczyny tego; jakim sposobem tak szybko przyszli do takiego rozdrażnienia młodzi, mogący żyć swobodnie, nie troszcząc się o nic więcej tylko o szczęście własne. Ciągle wracała do tego samego przedmiotu i tylko zakłopotanie, w jakie za każdym razem wprawiały Lazara jej badania, wstrzymywało ją na tej drodze. Jąkał się, bladł, odwracał oczy i milknął. Poznała i ona tę minę zawstydzoną! zastrachaną, obawą śmierci, z którą już tak dawno się ukrywał jak ze zbrodnią jaką lub tajoną ułomnością, ale czyż podobna, żeby ten chłód nicości zdołał znaleźć miejsce przy nich na łożu małżeńskiem. Długo wątpiła, później chociaż więcej się nie zwierzył, w oczach jego wyczytała prawdą, gdy pewnego wieczora uciekł ze swego pokoju na dół, bez światła, przelękniony, jakby uciekał przed widmami jakiemiś.
W Paryżu, w gorączce miodowych miesięcy, Lazar zapomniał o śmierci, przed strachem tym uciekał w objęcia Ludwiki, a potem usypiał snem spokojnym jak dziecko. Ona go też kochała jak kochanka, z wdziękiem rozkosznej kotki, jakby tylko do pieszczot mężczyzny stworzona i jeśli tylko przez chwilą zdawał się nią nie zajmować, stawała się nieszczęśliwą i uważała się za zgubioną. Zadowolenie pragnień tak długo powstrzymywanych, zapomnienie o reszcie świata w uściskach wzajemnych trwało dopóty, dopóki zdawało się, że nie wyczerpią nigdy tych rozkoszy zmysłowych. Ale przyszedł przesyt: on dziwił się, że już tak się upajać nie może jak w pierwszych dniach, podczas gdy ona, żyjąc jedynie pieszczotą, nie żądając i nie dając nic więcej, nie podtrzymywała go i nie dodawała odwagi do życia. A więc tak krótkie są te rozkosze, czyż nie można w nich zagłębiać się bezustannie i odkrywać ciągle nowe wrażenia, których doznawanie niespodziewane byłoby na tyle potężnem, iżby dać mogło choć ułudę szczęścia. Pewnej nocy Lazar obudził się nagle pod zimnem jakiemś tchnieniem, od którego włosy mu na głowie powstały. Dreszcz go przejął i z ust wybiegł dawny jego krzyk: Boże mój! Boże! więc umrzeć będzie trzeba.
Potem przyszły inne noce podobne i popadł na nowo w ten sam stan dręczącej go trwogi. Napadało go to w różnych chwilach nie perjodycznie, tak że nic przewidzieć i niczemu zapobiec nie mógł. Nagle wśród największego spokoju dreszcz go przejmował, podczas gdy często nawet w złe dni jakiegoś gniewu i niezadowolenia, strach go taki nie ogarniał. I nie były to już drobne, nagłe, jednochwilowe wstrząśnienia, rozstrój nerwowy się zwiększał, każdy nowy atak coraz silniej wzruszał całą jego istotą. Nie mógł spać bez lampki nocnej, ciemności zdwajały jego obawę, mimo ciągłego strachu, aby żona nie odkryta tej jego choroby. Myśl o tem powiększała jego niepokój i czyniła poważniejszemi owe paroksyzmy, dawniej bowiem gdy spał sam, wolno mu było być tchórzem. Ta istota żywa, której ciepło czuł obok siebie, niepokoiła go. W chwili, gdy strach podnosił go z poduszek, wzrok jego jeszcze zaspany zwracał się wprost na nią z tą straszną myślą, że ją zastanie nieśpiącą, wpatrzoną w niego szeroko otwartemi oczyma. Ale nie zdarzało się to jakoś nigdy, przy bladem świetle lampki nocnej spostrzegał twarz jej nieruchomą, z wargami cięższym oddechem wydętemi i z oczyma przysłoniętemi delikatną, błękitnawą powloką. Uspakajało go to nieco, gdy wtem pewnej nocy znalazł to, czego się tak długo obawiał, oczy jej duże szeroko otwarte. Nie mówiła nic tylko patrzyła na niego i widziała jak drżał i bladł, zapewne i ona poczuć musiała tchnienie śmierci, gdyż zdawała się rozumieć jego myśli, jak kobieta ratunku wzywająca. — Potem, oszukując się wzajem, powiedzieli sobie, że słyszeli jakieś kroki w pokoju i wstawszy zapalili światło i przeszukali wszystkie kąty, zaglądając za meble i firanki.
Odtąd oboje dręczyła taż sama trwoga. Żadne wyznanie nie wydobyło się na jaw; był to jakiś wstyd tajemny, o którym nie chcieli mówić, tylko gdy w głębi alkowy leżeli oboje z szeroko otwartemi oczyma, zdawało im się, że myśli swoje słyszą nawzajem. Ona była równie jak on nerwową, cierpienie więc ich było wspólne, zaraźliwe, jak bywają choroby, które jedno z kochanków od drugiego nabywa.
Kiedy się budził, a ona spała, sen ten go przerażał: czy też oddycha jeszcze? Zdawało mu się, że oddechu jej nie słyszy, więc może umarła nagle. Przez chwilę wpatrywał się w twarz jej, dotykał rąk, potem chociaż się już upewnił, nie mógł jednakże zasnąć. Na myśl, że przyjdzie kiedyś taki dzień, w którym ona umrze, zapadał w ponure sny zadumy. Kto pierwszy umrze, on czy ona? Rozwijał w myśli oba przypuszczenia, obrazy śmierci przesuwały się przed oczyma jego w rozmaitych odmianach, widział wyraźnie, jasno, okropne męki konania, wszystkie wstrętne w śmierci przygotowania, czuł rozłączenie, rozerwanie nagle i wieczne. W całem jestestwie jego, podnosił się wówczas bunt gwałtowny: nie zobaczyć się już nigdy, nigdy; gdy się tak żyło jedno obok drugiego; czuł że napada go szaleństwo, coś tak strasznego, co w głowie jego pomieścić się nie mogło. W trwodze swej stawał się szlachetnym, pragnął umierać pierwszy. Wówczas rozrzewniał się, myśląc o niej, wyobrażał ją sobie wdową, żyjącą po śmierci jego tak samo jak dawniej robiącą to lub owo, czego on już robić nie będzie. Niekiedy, pragnąc się tym dręczącym myślom opędzić, nie budząc jej obejmował ją ostrożnie, lecz w żaden sposób nie był w stanie trzymać jej tak dłużej, wrażenie tego życia, które czuł w swych ramionach, przerażało go jeszcze bardziej. Jeżeli opierał głowę na jej piersiach i słuchał bicia jej serca, nie mógł się opędzić od przykrego uczucia, że nagle wszystko to w nicość obrócić się może. Gdy ją przytulał do siebie śpiącą, gdy w jego objęciach gięło się to wątłe ciało, tak wiotkie i tak ubóstwiane, dotknięcie to stawało mu się nieznośnem. Dręczony tą zmorą nicości, w oczekiwaniu jej przyjścia, szalone staczał walki z niepokojem i rozpaczą.
Nawet wtedy, gdy się budziła, gdy pieszczoty miłosne stawały się wspólnemi, gdy w uścisku wzajemnym, w porywach namiętnych szukali zapomnienia nieszczęśliwej tej trwogi, gdy z ustami spojonemi, z okiem w oku utopionem, o życiu nie o śmierci myśleć chcieli — zapomnienie nie przychodziło, a gdy im już sił do pocałunków zabrakło, padali na łoże, nie znajdując snu, zniechęceni do rozkoszy kochania, w ciemnościach sypialni, oczy ich szeroko otwarte wpatrzone były w śmierć.
Około tego czasu, Lazara ogarnął wstręt do interesów. Lenistwo powracało, pędził dni próżniacze, dając innym i sobie samemu za pretekst wzgardę dla tych, co pieniądze jak ciasto przerabiają. W istocie zaś, owa ciągła i bezustanna myśl o śmierci i strach przed śmiercią, odbierały mu ochotę i siłę do życia. Wpadał znowu w swoje dawne: „Na co to wszystko?“ Po co się rzucać, po co się roznamiętniać, przywiązywać się do jednej rzeczy więcej niż do drugiej, jeśli to wszystko zginie w ostatniej konwulsji, która już nadchodzi, nadejdzie jutro, może dziś, może już za godzinę. Wszystko wiec na nic! Całe istnienie jego było śmiercią powolną i codzienną, w którą wsłuchiwał się jak w szczek kółek zegara, których ruch zdawał mu się coraz wolniejszym. Serce nie biło już tak szybko, inne organa stawały się również leniwszemi, zapewne wkrótce wszystko ustanie, wszystko się skończy. — Z drżeniem śledził to umniejszanie się, zwalnianie się życia, które z biegiem lat, z porządku rzeczy przychodziło. Były to straty z własnej jego istoty: włosy mu wychodziły, brakowało mu już kilka zębów, muskuły zdawały się tracić na pełności jakby się wypróżniały — wszystko szło, wracało do ziemi. Myśl o zbliżaniu się czterdziestki utrzymywała go w tych czarnych melancholijnych obawach.Teraz już prędko przyjdzie starość, która do reszty go zniszczy. Już zdawało mu się, że jest chory na wszystko, że coś w nim pęknąć musi, koniecznie lada chwila, dni mijały w oczekiwaniu nadejścia owej wyrosłej w wyobraźni katastrofy. Dalej widział, iż śmierć zabiera dokoła niego swoje ofiary, za każdą wiadomością o zgonie którego z kolegów, nowy paroksyzm powodowała. Czyż to możliwe — mówił sobie — tamten już poszedł — a on przecież był o trzy lata młodszy, wyglądał tak, jakby miał żyć sto lat! Jakto i znowu ten!? Nie, to nie może być! Przecież on tak był ostrożny, tak o siebie troskliwy, nawet ilość pokarmów swych ważył i rozliczał! Przez dwa dni po każdej takiej wieści, nie myślał o niczem innem, ogłupiony katastrofą, macając się i ostukując wszędzie, badając swoje wyimaginowane choroby, kłócąc się i gniewając nawet na biednych zmarłych. Uczuwał potrzebę uspokojenia się czemkolwiek i oskarżał ich, że umarli z własnej winy: pierwszy popełnił jakieś nadużycie niemożliwe do przebaczenia, drugi ulegał jakiejś chorobie nadzwyczajnej, niezmiernie rzadkiej, której nazwać nawet doktorzy nie umieli. Ale napróżno starał się odpędzić marę natrętną, słyszał ciągle skrzypiące kółka swego własnego mechanizmu bliskiego zupełnego rozstroju, zsuwał się bez możności zatrzymania się ani na chwilę, po ślizkiej pochyłości lat, na końcu której widział rozwarty czarny grób, myśl o którym potem go oblewała i włosy mu na głowie podnosiła.
Gdy Lazar przestał chodzić do biura, wybuchnęły kłótnie pomiędzy małżeństwem. Był zdenerwowany, łatwo irytujący się, a najmniejszy opór, najdrobniejsza przeszkoda doprowadzała go do wściekłości. Wzrastająca choroba, którą ukrywał z taką starannością, objawiała się na zewnątrz gwałtownościami, smutkami, czynami jakichby tylko manjak mógł się dopuścić. Przez jakąś chwile obawa pożaru tak go przejmowała, iż przeprowadził się z trzeciego pietra na pierwsze, dlatego aby mógł uciec łatwiej, gdy dom sie zapali. Ciągła troska o jutro, chwilą obecną mu psuła. Żył w oczekiwaniu nieszczęścia, drżąc przy każdem zbyt gwałtownem otwarciu drzwi, doznając silnego bicia serca przy rozdzieraniu koperty listu. Dalej ogarniała go jakaś nieufność do wszystkiego. Pieniądze chował w drobnych sumkach w różne miejsca, najprostsze projekta w najgłębszej trzymał tajemnicy i dalej jeszcze tkwiła w nim jakaś złość, niechęć do ludzi, myśl że jest zapoznanym, że ciągłe niepowodzenia jakich doznaje we wszystkich przedsięwzięciach, są skutkiem jakiejś rozgałęzionej konspiracji ludzi i rzeczy przeciw niemu. Nadewszystkiem jednak panowała, wszystko ogarniała ta nuda jego, która stała się niezmierzoną, nuda człowieka wykolejonego, którego ciągle obecna myśl o blizkiej śmierci zniechęcała do czynu i pod pretekstem nicości życia, czyniła go nieużytecznym sobie i ludziom. Poco się trudzić? wiedza jest ograniczona, niczego dokładnie określić i niczemu zapobiedz nie jest w stanie. Była to nuda sceptyczna całej generacji już nie ta romantyczna Werthera i Renego, płacząca z żalu po dawnych wierzeniach, ale nuda nowych bohaterów zwątpienia, młodych chemików, którzy się gniewają i uznają świat cały za nic nie wartą błahostkę, dlatego, że odrazu na dnie swych retort, życia nie znaleźli.
Przez logiczną kontradykcje, u Lazara niewyznany! tajony przestrach śmierci, szedł w parze z okazywaniem na zewnątrz po fanfarońsku pogardy dla życia. Te same drżenia, które go przejmowały, to właśnie wykolejenie jego hypohondrycznej natury, popychało go ku ideom pesymistycznym, ku szalonej nienawiści istnienia. Życie, które nie trwało wiecznie, było według niego prostem oszustwem. Czyż wszystko nie kończy się na tem, iż przez pierwszą połowę dni swoich marzy się o szczęściu, a przez drugą, żałuje się i drży!? Toteż nietylko głosił teorję Schoppenhauera, którego po prostu „starym“ nazywa, ale starał się być więcej pesymistą niż on sam. Umiał i pamięć i powtarzał całe ustępy „starego“, rozumie się wybierając najgwałtowniejsze. Mówił o zabiciu pragnień życia, aby raz skończyć tę głupią i okrutną szopkę, którym się bawi pierwotna siła twórcza świata w celach egoistycznych i nieznanych. Chciał zniszczyć życie, aby w te sposób zniszczyć obawę śmierci. W rozumowaniach swoich dochodził zawsze do tej ostateczności: nie pragnął nic, aby nie było jeszcze gorzej niż jest — unikać ruchu — który jest boleścią i zapaść się całkowicie w śmierci Zajmował go sposób praktyczny samobójstwa powszechnego zniknięcia całkowitego i nagłego za zgodą ogólną całego rodu ludzkiego. W rozmowie jego myśl ta wracała co chwila w wybuchach mniej lub więcej gwałtownych, brutalnych lub ironicznych. Za najmniejszą troską skarżył się i ubolewał nad tem, że jeszcze „nie zdechł“. Zwykł ból głowy doprowadzał go do szalonego gniewu na swoje własne ciało. Gdy się spotkał z kolegą jakim lub przyjacielem, natychmiast rozmowa schodziła na utyskiwania na nudę i niedorzeczność życia z jednej i szczególne szczęście tych, którzy już użyźniają ziemię cmentarną. Przedmioty smutne, ponure, opanowywały go łatwo. Uderzył go silnie i zajął artykuł jakiegoś fantastycznego astronom zapowiadającego przyjście komety, która ogonem swoim jak miotłą zmiecie ziemię jak pyłek kurzu. Czyż w tem nie należało widzieć oczekiwanej katastrofy kosmicznej. Czyż to właśnie nie jest ów nabój olbrzymi, który wysadzi w powietrze świat stary jak spróchniałą ruinę!? I owo pragnienie śmierci, te teorje zniszczenia z takiem zamiłowaniem uprawiane, nie były niczem innem, jak tylko rozpaczliwą walką jego wewnętrznych Stachów, jak tylko hałasem niepotrzebnych słów, którym zagłuszyć chciał okropną obawę własnej śmierci.
Około tego czasu właśnie, żona zrobiła mu nadzieję iż ojcem zostanie. Wiadomość ta całą jego istotą wstrząsnęła. Doznał dziwnego, niedającego się określić wrażenia radości wielkiej, od której zdwoiło się jego cierpienie. Wbrew pojęciom „starego“ myśl, że zostanie ojcem, że dał życie nowej istocie, dumą go napełniała. Jakkolwiek głośno mówił, że to nie jest dowodem inteligencji i rozumu i że najwięksi głupcy najwięcej miewają dzieci, w duchu pysznił się z tego, jakby podobny wypadek jemu się tylko mógł zdarzyć. Niebawem jednak radość ta zakłóconą została przypuszczeniami, że urodziny oczekiwane nie będą szczęśliwe. Już w myśli widział matkę umarłą, zanim dziecie na świat przyjdzie. Jakby na potwierdzenie tego, żona słabnąć poczęła, rozpoczęły się jakieś bolesne obawy, dom cały w bezładzie, zwyczaje zmienione, kłótnie: tego powodu częstsze — wszystko to razem czyniło życie o niemożliwem do zniesienia.
Dziecię to, zamiast zbliżyć do siebie niezgodnych małżonków, zwiększyło nieporozumienia pomiędzy niemi niesnaski w tem wspólnem życiu. Jego do rozpaczy doprowadzały cierpienia jakieś niewyraźne, na które się skarżyła od rana do wieczora. Toteż, gdy doktór zaczął mówić o wysłaniu jej w góry dla zdrowia, istotnej ulgi doznał Lazar, odwiózłszy ją do bratowej. Sam wyrwał się, uciekł na dwa tygodnie pod pretekstem odwiedzenia ojca w Bonneville — w głębi serca wstydził się tej ucieczki. Ale swojem własnem sumieniem toczył walkę i przekonywał że jak mógł: krótki rozdział uspokoi nerwy ich obojga, dosyć będzie jeśli się on znajdzie na stanowisku w chwili statecznej.
Wieczór, w dniu w którym Paulinka poznała historję owych osiemnastu miesięcy upłynionych, oniemiała, nie mogąc wymówić słowa, przygnębiona tą klęską. Było to i sali jadalnej, położyła do łóżka starego Chanteau i Lazar właśnie ostatnie słowa swej spowiedzi wypowiedział, siedząc przy lampie kopcącej i ostrygłym samowarze.
Po chwili milczenia rzekła nakoniec:
— Ale wy się już nie kochacie! Boże wielki!...
Wstał, mając odejść do swego pokoju i ze śmiechem zbyt siebie pewnym, odchodząc protestował:
— Kochamy się, moja droga siostrzyczko, tak jak można kochać! Ty tutaj w tym nędznym kącie zakopana nie wiesz, nie rozumiesz tego!... Dlaczegóż miłość ma być czemś lepszem i trwalszem niż co innego?
Gdy wszedłszy do swego pokoju Paulinka zamknęła za sobą drzwi, ogarnęła ją rozpacz niewypowiedziana. Był to jeden z tych paroksyzmów, którym już nieraz podlegała, tu na tem samem siedząc krześle, czuwająca i myślami swemi dręczona, podczas gdy dom cały ogarniała cisza i spokój. Czyż znowu nieszczęścia rozpocząć się mają? Gdy jej się zdawało, że już wszystko dla innych i dila niej się skończyło, gdy serce swoje na ofiarą złożyła, gdy je z piersi własnych wydarła do tego stopnia, że Lazara oddała Ludwice — dowiadywała się nagle, niespodziewanie, że całe jej poświecenie było bezużytecznem. Oni się już nie kochali! I próżne były łzy jej i krew jej męczeństwa. — Wiec do tak mizernych doszła rezultatów tą drogą poświecenia, do nowych cierpień, do nowych walk, które przeczuwała i których przeczucie zwiększało jej boleść. A wiec cierpienie nigdy się nie kończy!?
I podczas, gdy z rekami załamanemi, z wzrokiem bezwiednie w światło świecy wpatrzonym, siedziała tak bolejąca, z głębi jej sumienia zdawała się powstawać przeciwko niej myśl, która ją uciskała i przeciw której bezskutecznie walczyła. Wobec faktów nic jednak poradzić nie mogła, ona sama jedna skojarzyła to małżeństwo, nierozumiejąc tego, że Ludwika nie taką była kobietą, jakiej Lazarowi na żoną było trzeba. Tak, teraz to pojmowała dokładnie, że ta delikatna blondynka jest zbyt nerwowa, aby jego w równowadze utrzymać była w stanie, że ją samą pierwszy lepszy najdrobniejszy kłopot rozstrajał, że jedynym jej wdziękiem jest ta słabość i wiotkość, które mu się już sprzykrzyły. Dlaczegóż dopiero to wszystko teraz umysł jej uderzało? Czyż nie te same racje skłoniły ją do podstawienia Ludwiki na swoje miejsce. Niegdyś znajdowała ją więcej kochającą, — niegdyś zdawało jej sią, że ta kobieta pieszczotami swemi wybawić zdoła Lazara z jego melancholijnych zadum i nieokreślonych strachów. Cóż to za nędza moralna, zrobić źle wtedy kiedy się chciało dobrze! Tak dalece nie umieć osądzić życia, że się gubi tych, którychby się zbawić chciało! To pewne, że ona chciała być dobrą, że chciała swoja dzieło miłosierdzia uczynić trwałem, płacąc ich szczęście tylu łzami i ogarniał ją wstręt do swej własnej dobroci, gdy dobroć ta niezawsze szczęście przynieść mogła.
W domu było cicho, wszystko spało i w ciszy pokoju słyszała tylko bicie krwi w własnych żyłach. Bunt jakiś w niej się podnosił, groźny i nieubłagany. Dlaczegóż ona nie została żoną Lazara!? Do niej przecież należał — mogła go była nie dać! Może byłby z początku bolał, ale byłby przebolał, a ona umiałaby go natchnąć swoją odwagą, obronić go od tych mar głupich. Zawsze była niedorzeczna, że wątpiła o sobie, jedyna przyczyna ich nieszczęścia w tem leżała. I przekonanie o sile swojej, o zdrowiu i całej czułości swojej wzrastało i burzyło się w niej. Czyż nie jest lepsza i więcej warta niż tamta!? Jakież szalone popełniła głupstwo, usuwając się tak na boki Przychodziła myślą do tego, że tamtej odmawiała nawet namiętności mimo tych pozorów kochanki zmysłowej, gdyż w swem własnem sercu znajdowała namiętność potężniejszą, gotową poświęcić się dla istoty ukochanej. Ona kochała swego kuzyna na tyle, że zniknęłaby chętnie, gdyby go tamta szczęśliwym uczyniła, ale teraz, kiedy ona nie umie ocenić szczęścia posiadania go czy nie należałoby działać, zerwać tan związek niedobrany. Gniew jej wzrastał, czuła się piękniejszą, lepszą, silniejszą, rozsądniejszą; budziła się w niej duma kobiety jakąby być mogła i ostatecznym rezultatem tych dumań i walk wewnętrznych było silne, wielkie przekonanie, że ona powinna była zostać żoną Lazara.
Wtedy ogarniał ją żal wielki. Godziny nocy mijały, przesuwały się jedna po drugiej, a jej na myśl nawet nie przyszło zawlec się do łóżka. Z oczyma szeroko otwartemi, oślepiona prawie wielkiem kopcącem światłem świecy, w którą była wpatrzona, choć jej nie widziała, marzyć zaczęła. W marzeniu tem widziała się już nie w tym pokoju, ale wyobrażała sobie, że jest żoną Lazara i przed oczyma jej duszy przesuwały się wspólne jej życie w obrazach miłości i szczęścia. Chwilami byli w Bonneville nad brzegiem błękitnego morza, to znów w Paryżu wśród wiru i hałasu miasta. Spokój małego ich pokoiku był tu i tam jednaki, książek mnóstwo leżało po stołach, róże kwitły w doniczkach, jasna lampa blade roztaczała światło wieczorem na stół, podczas gdy na suficie cienie panowały. W każdej chwili ręce ich się do uścisku szukały, jemu wróciła beztrwożna wesołość młodości, ona kochała go tak, iż w końcu uwierzył w wieczność istnienia. O tej godzinie siadali do stołu, o tamtej wychodzili razem; jutro z nim razem sprawdzi rachunki z tygodnia. Rozrzewniały ją te gospodarskie drobnostki życia, w nich widziała trwałość ich szczęścia, które stało przed nimi otworem, teraz jasne, wyraźne, całe, od pełnej śmiechów i żartów toalety porannej do ostatniego pocałunku na dobranoc. W lecie podróżowali razem, aż nareszcie raz spostrzegła się, że ma mu dać syna. W tem miejscu marzenie jej przerwane zostało, wstrząsnęła się cała odnajdując się w swoim zimnym pokoiku wobec dopalającej się świecy. Ona matką, o Boże! tamta matką ma zostać! Z nią się nic podobnego nie stanie nigdy, ona tych rozkoszy nie zazna. Obudzenie z marzenia było tak ostre i szorstkie, że łzy wytrysnęły jej z oczów, w płaczu utulić się nie mogła, a łkania pierś jej rozrywały. Świeca zgasła, Paulinka musiała się położyć do łóżka po ciemku.
Po tej nocy gorączkowej, zostało Paulince wrażenie głębokie, uczucie litości i miłosierdzia nad tem małżeństwem w niezgodzie i nad sobą samą. Boleść jej rozpływała się w jakiejś rzewnej nadziei. Nie mogłaby powiedzieć w czem właściwie ufność pokładała i wśród zamieszania uczuć jakie jej sercem miotały, nie śmiała szczegółowej przeprowadzać analizy. Poco się tak kłopotać, mówiła sobie; wszakże jeszcze dziesięć dni spokojnych ma przed sobą; potem zobaczy. Najważniejszem teraz jest uspokoić Lazara, postarać się, żeby ten wypoczynek w Bonneville przyniósł mu istotną ulgę. Zdołała odzyskać wesołość swoją i zaczęło się znów dla nich obojga, piękne, dawne życie.
Było to najprzód koleżeństwo tak jak w dzieciństwie.
— Ciśnijże w kąt ten dramat, dudku jeden, męczysz się, a potem cię wygwizdają... O, słuchaj, lepiej mi pomóż zobaczyć czy Minuszka mego kłębka nici za szafą nie zaniosła.
On trzymał krzesło, podczas gdy ona, wspinając się na palce, zaglądała na szafę. Deszcz padał od dwóch dni i nie mogli wychodzić na wieś i na wybrzeże. Serdeczne ich śmiechy wybuchały przy każdem znalezieniu czegoś, co im dawne lata przypominało.
— Patrz! oto lalka coś ją zrobiła z moich dwóch starych kołnierzyków!... A to — pamiętasz, to jest twój portret, który rysowałem w dniu, gdyś była taka brzydka i płakałaś ze złości, bom ci nie chciał dać brzytwy.
Chciała się zakładać, że równemi nogami wskoczy na stół, on też skakał szczęśliwy tą nową rozrywką. Jego dramat spał już w szufladce. Pewnego ranka odnaleźli partycję symfonji boleści. Ona zaczęła mu grać niektóre ustępy komicznie, akcentując rytm, a on śmiał się ze swojego dzieła, dośpiewując głosem tony, których ze starego i rozstrojonego fortepianu wydobyć nie mogła. Jeden ustęp, sławny marsz śmierci, zwrócił baczniejszą ich uwagę: doprawdy to wcale niezłe, trzeba to schować. Wszystko ich bawiło, wszystko rozrzewniało; kolekcja ziół niegdyś przez nich zasuszonych, odnaleziona teraz pod książkami, zapomniana fiolka zawierająca próbkę bromku otrzymanego w fabryce, drobniutki model palisady nawpół złamany, jakby zgnieciony w burzy w szklance wody. Pełno ich było w domu całym, gonili się jak dzieci na wakacjach, to wbiegali na górę, to znów zbiegali na dół po schodach, drzwi tylko wszystkich pokoi trzaskały za niemi. Nie byłże to powrót dawnych czasów? Ona miała lat dziesięć, on dziewiętnaście i ona była znowu przejęta tąż samą dla niego gorącą przyjaźnią małej dziewczynki. Nic się nie zmieniło, sala jadalna była ciągle taż sama, ten sam stał w niej kredens orzechowy jasny, taż sama wisiała lampa, ten sam widok Wezuwjusza i cztery litografje przedstawiające pory roku, upiększały jej ściany. Pod pudłem szklanem leżało na tem samem miejscu arcydzieło dziadka, już tak dalece stanowiące jedną z kominkiem całość, że służąca stawiała na tem szklanki i talerze. Do jednego tylko pokoju gdy wchodzili, ogarniało ich smutna wzruszenie; był to dawny pokój pani Chanteau, nienaruszony od chwili jej śmierci. Nikt już nie otwierał skrzypiącego jej biurka, obicie z kretonu żółtego w zielone kwiaty blakło sobie samo pod promieniami słońca, które wpuszczano tu czasem. Właśnie przypadała rocznica śmierci matki i napełnili pokój wielkiemi bukietami kwiatów.
Potem, gdy powiew wiatru uniósł w dal chmury, gdy deszcz przestał padać, wydostali się poza mury na taras, do ogrodu, na wybrzeże i młodość ich rozpoczęła się na nowo.
— Hej, Paulinko, pójdziesz na krewety? — krzyknął, rano wstając z łóżka pewnego dnia Lazar ze swego pokoju. Patrz, morze odpływa.
Pobiegli w kostjumach kąpielowych, odnajdywali dawno sobie znajome skały, na których przez tyle tygodni i tyle miesięcy fale zaledwie drobne pozostawiły ślady. Zdawało się jakby wczoraj dopiero bawili się w tym zakątku wybrzeża. On przypominał sobie:
— A uważaj tam! Tam na prawo jest dół głęboki, a na dnie duże ostre kamienie.
Ale ona uspakajała go prędko.
— Wiem, wiem, nie bój się... O patrz jakiego ogromnego raka złapałam!
W kołysaniu się swem woda dochodziła im do bioder; upajali się tą masą słonego powietrza, które im wiatr od morza przynosił. I były znowu wycieczki jak dawniej, przechadzki odleglejsze, wypoczynki na piasku, szukanie schronienia w grocie w chwili niespodziewanej ulewy, powroty już o zmierzchu po drogach i ścieżkach ciemnych. Pod sklepieniem niebieskiem również nic się nie zmieniło, morze było ciągle na swem miejscu, nieskończone, odbijające w sobie bezustannie te same horyzonty w ich bezustannej zmienności. Czyż to nie wczoraj widzieli, czyż nie wczoraj mieli przed oczyma tę płaszczyznę turkusową, jakby w nowy deseń w jaśniejsze zarysowaną pręgi, coraz szersze, zaznaczające bieg fal. A taką znów wodę ołowianą pod chmurnem niebem, taki deszcz przebiegający, jak ten co tam idzie z lewej strony razem z wracającą falą, czyż takiego samego nie zobaczą znów jutro? Małe, drobne fakta zapomniane wracały im na pamięć i sprawiały wrażenie jakby się stały przed chwilą, lub powtórzyć miały za chwilę. Przypomnieli sobie, jak wówczas, gdy on miał lat dwadzieścia pięć, a ona szesnaście, gdy czasem przez zapomnienie popchnął ją lub uderzył jak kolegę, ona doznawała jakiegoś dziwnego wrażenia uciskającego i przyjemnego zarazem; pamiętali, że mimo to nie unikała go, gdyż o niczem złem nie myśleli. Nowe było życie na dawny sposób: słówka szeptane, śmiechy bez przyczyny, długie milczenia, po których oboje byli wzruszeni. Drobne najzwyczajniejsze rzeczy nabierały jakiegoś dziwnego znaczenia: prośba o kawałek chleba, zapytania o pogodę, dobranoc przy drzwiach na rozstaniu, jakby nowy przypływ dawnych uczuć, które po długiem drzemaniu obudziły się teraz. Czegóż mieli się niepokoić, nie opierali się temu nawet, morze zdawało się kołysać ich i rozmarzać wiecznie monotonnym swym szumem.
Dni tak mijały spokojnie, bez wstrząśnień. Rozpoczynał się już trzeci tydzień pobytu Lazara w Bonneville, a on o odjeździe nie myślał. Odebrał kilka listów od Ludwiki, która mu donosiła: że się nudzi bardzo, ale że ją bratowa chce dłużej u siebie zatrzymać. W odpowiedziach swoich zalecał jej, żeby została i przesyłał jej przepisy doktora Cazenove, którego się w istocie radził. Spokojny i regularny bieg życia w domu ogarniał i jego powoli. Dawne godziny obiadowe, godziny wstawania, kładzenia się spać, które musiał zmienić w Paryżu, zły humor, dąsy i gderania Weroniki, nieustanne bóle jakich doznawał ojciec, ciągle jednakowy, z twarzą tym samym wyrazem cierpienia skrzywioną, podczas gdy wszystko dokoła szło dalej i dalej. Przypomniał też sobie obiady sobotnie, dawno znane twarze doktora i księdza i rozmowy ich wiecznie o jednych i tych samych przedmiotach, o ostatniej burzy lub o gościach kąpielowych w Arromanches. W końcu obiadu Minuszka, zawsze lekka jak piórko, wskakiwała na stół, bodła go głową w podbródek z pieszczoty, a pieszczoty te i lekkie draśnięcie jej zimnych ząbków w daleką przeszłość myśl jego posyłały. W pośród tych wszystkich dawnych rzeczy nie było nic nowego, chyba pies Lulu, brzydki i smutny, zwinięty pod stołem i warczący, gdy się kto do niego zbliżał. Napróżno Lazar dawał mu cukru, zwierzę schrupawszy cukier wyszczerzało znowu zęby jeszcze bardziej zasępione i jeszcze głośniej warczące. Musiano go pozostawić w spokoju, żył sam jak obcy w domu, jak istota nietowarzyska, która od bogów i ludzi niczego więcej nie żąda, jeno spokoju.
Czasami jednak, szczególniej w odleglejszych wycieczkach, wydarzały się jakieś awantury. Tak oto pewnego dnia, gdy właśnie skręcili ze ścieżki na wybrzeże, aby nie przechodzić około fabryki w zatoce Skarbu, na zakręcie drogi między skałami się wijącej, spotkali się oko w oko z Bontignym. Bontigny był teraz wielkim panem, zbogacony na fabrykacji sody handlowej; ożenił on się z „ową kreaturą“ która się poświęciła dla niego tak dalece, że przyjechała z nim w tę okolicę, gdzie chyba wilkom jest dobrze i owa kreatura właśnie niedawno trzeciem go obdarzyła dzieckiem. Cała rodzina z lokajem i mamką jechała ogromnym, przepysznym breakiem, zaprzężonym w parę ślicznych koni białych. Idąca pieszo para musiała się usunąć, droga bowiem była wązka. Bontigny, który powoził, wstrzymał konie do stępa. Była chwila jakiegoś zakłopotania z jednej strony i drugiej, nie widzieli się tak dawno, nie rozmawiali z sobą od lat tylu. Obecność żony i dzieci jeszcze więcej zakłopotania przyczyniała. Nareszcie oczy ich się spotkały, ukłonili się sobie powoli, w milczeniu.
Gdy powóz zniknął im z oczu, Lazar, który zbladł, zapytał z wysiłkiem:
— Więc on teraz żyje po książęcemu, ten pan?
Paulinka, którą tylko widok dzieci wzruszył, odpowiedziała łagodnie:
— Tak, podobno osiągnął w ostatnich czasach olbrzymie zyski... Ale wiesz, że wziął się na nowo jak słyszałam do twoich dawnych doświadczeń.
To właśnie najwięcej sprawiało sercu jego boleści. Rybacy z Bonnevilie, w naturalnej potrzebie i ochocie do dokuczenia mu, już go o tem objaśnili. Od kilku miesięcy Bontigny, przy pomocy przyjętego na pensję chemika znowu zaczął traktować popioły alg metodą zimną i dzięki uporowi ostrożnemu człowieka praktycznego — doszedł do rezultatów istotnie cudownych.
— Niech piekło spalił — szepnął Lazar głucho — za każdym razem, gdy nauka postęp jakiś uczyni, to popycha ją jakiś głupiec — robiąc to niechcący!
To spotkanie cały spacer im popsuło; szli w milczeniu, zapatrzeni w dal, w szare pary z morza powstające i przyciemniające błękit nieba. Gdy wrócili do domu było już późno — drżeli z zimna. Wesołe światło lampy wiszącej, odbijające się na białym obrusie ogrzało ich i rozweseliło.
Innego dnia od strony Verchemont, gdy szli ścieżką przez pola burakami obsadzone, zatrzymali się zdziwieni ukazaniem się dymu nad dachem słomianym. Był to pożar, słońce zachodzące w tej samej stronie nie pozwalało dojrzeć płomieni. Dom palił się sam, drzwi i okna były zamknięte — mieszkańcy pracowali zapewne gdzie w polu niedaleko. Zbiegli więc z drogi natychmiast i zaczęli wołać, ale tylko sroki spłoszyli, które na jabłoni siedząc skrzeczały. Nareszcie z odległego zagonu kartofli, zeszła kobieta jakaś z głową chustką obwiązaną, popatrzyła chwilę, potem zaczęła biec pędem po ziemi zoranej, galopem strasznym. Wymachiwała zdała rękami i wymawiała jakiś wyraz, którego nie można było zrozumieć, przez zaciśnięte bowiem jej gardło i usta, których z przerażenia zamknąć nie mogła, przedostać się on nie mógł. Opadła, podniosła się, upadła powtórnie, znów się zerwała z rękami zakrwawionemi. Chustka z głowy jej spadła i włosy rozsypały się na kark i ramiona.
— Co ona mówi!? co ona mówił? — powtarzała Paulinka, — przerażona.
Kobieta dobiegała i nareszcie zdołali usłyszeć krzyk straszny, podobny do ryku zwierzęcia.
— Dziecko!... dziecko!... dziecko!...
Od rana ojciec i syn pracowali prawie o wiorstę dalej na zagonie owsa, który w spadku im się dostał. Ona sama, wyszła przed chwilą, tylko tyle czasu ile trzeba żeby zebrać fartuch kartofli, odeszła, zostawiając dziecko śpiące i zamykając wszystko czego nie robiła nigdy. Zapewne ogień tlił się gdzieś od dawna, mówiła rozszalała, gdyż wychodząc zgasiła wszystko do ostatniego węgielka. Teraz dach cały był jednem tylko ogniskiem. Płomienie buchały do góry i na tle żółtem słonecznego światła w czerwonych jeżykach się przedstawiały.
— Więc zamknęliście dom na klucz!? — krzyczał Lazar.
Kobieta nie słyszała go. Była jakby szalona, obleciała dom dokoła, jakby szukała innego wejścia niezamkniętego, dziury jakiejś w ścianie, choć wiedziała przecież dobrze, że nic takiego nie istnieje. Potem upadła znowu, na nogach utrzymać się nie mogąc. Twarz jej stara, szara, teraz odkryta, wyrażała rozpacz straszną, śmiertelną, szaloną, — zdawało się, że skona z przerażenia. Wołała tylko, ryczała.
— Dziecko!... dziecko!...
Wielkie łzy płynęły po licach Paulinki, ale szczególniej Lazara denerwował ten krzyk, który za każdym razem wstrząsał nim cały. Było to niepodobne do zniesienia. Nagle zawołał:
— Ja jej oddam jej dziecko! Kuzynka spojrzała na niego, prawie nie rozumiejąc co mówił. Chciała pochwycić go za ręce, powstrzymywała go.
— Ty!... ja nie chcą!... Dach się zapadnie lada chwila.
— Zobaczymy, jakoś to będzie — odparł spokojnie.
I teraz on przyskoczywszy do kobiety, krzyczeć począł:
— Klucz!? gdzie klucz!? przecież musicie mieć klucz!
Kobieta bez tchu i bez mowy, nie była w stanie mu odpowiedzieć. Lazar zaczął szukać koło niej z gwałtownością, popychając ją i potrącając niechcący, aż nakoniec wyrwał jej klucz z rąk. Potem, podczas, gdy siedząc na ziemi krzyczała ciągle rozpaczliwie, on spokojnym krokiem zbliżył się do palącej się chaty. Paulinka śledziła go oczyma, nie starając się już więcej wstrzymywać go, z zadziwienia i obawy, jakby przykuta do miejsca. Zdawało jej się, że spełnia rzecz zupełnie naturalną. Deszcz iskier padał, musiał się przytulić prawie do drzwi, aby je otworzyć, gdyż pęki palącej się słomy spadały z dachu, jakby woda po burzy. Z otwarciem niełatwo poszło, zardzewiały klucz nie chciał obrócić się w zamku. Nie zaklął nawet z niecierpliwości, powoli pewnie, i wysileniem otworzył nakoniec drzwi, zatrzymał się jeszcze chwilę na progu dla przepuszczenia pierwszych kłębów dymu, które cała masą w twarz mu buchnęły. Nigdy nie okazał tyle zimnej krwi i spokoju, działał jakby przez sen, z pewnością ruchów, zręcznością i ostrożnością, które się nagle w chwili niebezpieczeństwa zrodziły. Pochylił głowę i zniknął.
— Boże mój, Boże!... — powtarzała Paulinka rozpaczliwie, nie mogąc wymówić nic więcej.
Gestem bezwiednym złożyła ręce i ścisnęła je tak, że omal nie popękały, podnosiła je i opuszczała w ciągłym ruchu, jak to czynią chorzy w chwilach wielkiego bólu. Dach trzeszczał, w niektórych miejscach już się zapadał, on nigdy nie zdoła wydobyć się stamtąd. Doznawała wrażenia jakby wieczności, zdawało jej się, że on jest tam w tym ogniu już czasy nieskończone. Na ziemi siedząca kobieta nie krzyczała już z oczyma pełnemi przerażenia, ogłupiała wpatrywała się w drzwi, przez które jakiś pan wszedł tam wewnątrz.
Nagle rozległ się krzyk straszny. Wydała go Paulinka z głębi serca, niechcący, bezwiednie, w chwili gdy reszta palącej się słomy zapadła się między mury dymiące.
— Lazar! — krzyknęła.
W tejże chwili on stanął we drzwiach, z włosami zaledwie opalonemi, rękami lekko tylko oparzonemi i gdy w ręce kobiety złożył dziecko wydzierające się i płaczące, prawie, że się rozgniewał na kuzynkę.
— Cóż takiego!? Czego krzyczysz!?... Czego się też zaraz wzruszasz niepotrzebnie!
Rzuciła mu się na szyję, zanosiła się od płaczu w tak wielkim rozstroju nerwowym, iż obawiając się, żeby mu na rękach nie zemdlała, musiał ją posadzić na kamieniu omszonym, o studnię spalonej chaty opartym. Teraz i on sam, chłonąc z chwilowego tego natężenia — słabł. Przy studni stał ceber, zimnej wody pełen, w którym umoczył ręce. Zimno to przyprowadziło go niejako do przytomności, do naturalnego stanu i teraz zadziwił się swojemu czynowi. Jakto! więc on był w tych płomieniach!? Było to jakby zdwojenie jego własnej istoty, widział się sam wyraźnie wśród tego dymu, działającego ze zwinnością i ostrożnością niemożliwą do wiary i przypatrywał się sam sobie, temu dokonanemu cudowi, jakby go kto inny dokonał. Jakaś pozostałość egzaltacji wewnętrznej, dawała mu odczuć rozkosz jakąś subtelną, której dotąd nigdy jeszcze nie zaznał.
Paulinka ochłonęła już nieco i zaczęła oglądać jego ręce.
— Eh nie! nie! Nic złego nie będzie, oparzenie nie jest głębokie. Ale chodźmy do domu, opatrzy się. O Boże! toż mnie dopiero strachu nabawił!
Umoczyła chustkę swoją w wodzie i owinęła mu nią i rękę prawą, więcej niż lewą oparzoną. Podnieśli się, starali się pocieszyć kobietę, która ucałowawszy gwałtownie, szalenie dziecko położyła je przy sobie i nie patrząc już na nie, lamentowała nad domem, krzycząc i jęcząc równie głośno jak przedtem, co powiedzą mąż i syn, gdy wróciwszy zastaną tylko ruinę. Mury jednak sterczały, a z pośród nich buchały tylko kłęby czarnego dymu, w pośród których słychać było trzask iskier niewidzialnych.
— No no! odwagi, poczciwa kobiecino! — powtarzała Paulinka. Przyjdźcie jutro do mnie to może co poradzimy!
Sąsiedzi zbiegli się, dym zobaczywszy i nareszcie mogła uprowadzić Lazara. Powrót był rozkoszny. Cierpiał on wprawdzie, ale bardzo słabo, lecz ona mimo to chciała koniecznie podać mu ramię i podtrzymywać go. Słów im jeszcze brakło w wstrząśnieniu jakiego doznali, patrzyli więc tylko na siebie i uśmiechali się radośnie. Szczególniej ona doznawała jakiejś błogości nieokreślonej. Więc on był odważny pomimo to i on drżał na myśl o śmierci!? Ścieżka rozwijała się pod ich stopami, a ona cała pochłonięta była i oddana rozmyślaniu nad sprzeciwieństwami, jakie spostrzegła w jedynym człowieku, jakiego dobrze znała, gdyż widziała go już pracującego dnie i noce i próżnującego miesiącami, widziała go brutalnie szczerym i w chwilę później bezczelnie kłamiącym, pamiętała jak w jednej chwili, składając na jej czole pocałunek koleżeński zimny, jednocześnie palącemi rękami ściskał ją za ręce namiętnie. I oto nagle ten sam człowiek dziś — czyn bohaterski spełnił w jej oczach.
Gdy przybyli do Bonneville, wezbrana przez czas drągi i milczenia serca, wybuchnęły potokami słów hałaśliwych. Najmniejsze szczegóły odradzały się w ich pamięci, opowiadali zdarzenie te dwadzieścia razy, przypominając sobie za każdym razem coś nowego, jakby w nowenn świetle błyskawicznem wspomnienie. Mówiono o tem długo, na pogorzelców zebrano składkę i dano im piękną zapomogę.
Już od miesiąca Lazar bawił w Bonneville. Od Ludwiki śmiertelnie nudzącej się w Clermont, przybył list. — Odpowiedział, że przyjedzie po nią na początku następnego tygodnia.
Rozpoczęły się znowu ulewy straszne, jedne z tych, których gwałtowność i siła porywała często szmat wybrzeża, jakby otworzyły się upusty wód, które miotając się strasznie, zrównać mogą wszystko: ziemię, niebo i morze i wszystko w szarą parę zamienić. Lazar zaczął mówić, iż trzeba się wziąć na serjo do skończenia dramatu, a Paulinka, którą chciał mieć przy sobie podczas roboty, żeby mu odwagi dodawała, siadywała w jego pokoju, robiąc na drutach pończoszki, dla dzieci biednych rybaków wioski. Ale nie pracował, chociaż zasiadał do pracy. Teraz były to rozmowy ciągłe, prawie szeptem prowadzone, ciągle powtarzające się też same rzeczy bez znużenia. — Siedzieli też przy sobie i patrzyli się sobie w oczy rozmawiając. Nie bawili się już, nie gonili, unikali zetknięcia rąk z instynktowną ostrożnością dzieci posłusznych, czujących niebezpieczeństwo; obawiali się otarcia o siebie w przejściu, poczucia ciepła oddechów, słowem tego wszystkiego z czego wczoraj jeszcze się śmieli. Nic zresztą, jak im się zdawało, nie mogło być rozkoszniejszego nad ten spokój, niby wypoczynek po znużeniu, tę senność, w którą zapadali przy monotonnym plusku deszczu chłoszczącego bezustannie dachówki domu. Milczenie sprowadzało rumieniec na ich policzki, w każde zdanie zamienione, wkradała się niechcąco pieszczota, dowód odrodzenia się w nich i rozwinięcia dawnych czasów... które już za umarłe na zawsze uważali.
Pewnego wieczora Paulinka siedziała z robótką swoją do północy w pokoju Lazara, który wypuściwszy pióro z ręki, wykładał jej z zapałem w szerokich zarysach przyszłe swoje arcydzieła, dramaty olbrzymiemi postaciami przepełnione. Wszystko w domu spało, Weronika nawet położyła się wcześniej, wielki ten spokój nocy drżącej, wśród którego słychać tylko było zwykły monotonny jęk morza w chwili przypływu, przejął ich oboje jakąś czułością i zmysły ich rozmarzył. On w przystępie szczerości serce swe otwierając, wyznawał, iż na niewłaściwą wżyciu trafił ścieżkę i, że jeśli go jeszcze literatura zawiedzie, postanowił uciec gdzie i skryć się w jakimś zakątku, żyjąc jak pustelnik.
— O! ty nie wiesz! — rzekł w końcu z uśmiechem, — często mi na myśl przychodzi i marze sobie, że powinniśmy byli po śmierci matki opuścić ten kraj
— Jakto! — opuścić ten kraj?
— Tak, uciec gdzie daleko, do Oceanji naprzykład, na jedną z tych wysp, gdzie życie jest tak słodkie i tak spokojne...
— A ojca bylibyśmy przecież zabrali?
— O! to tylko marzenie!... mówiłem ci to odrazu... Przecież nie jest wzbronionem wyobrażać sobie przynajmniej rzeczy przyjemne i po krainach rozkoszy podróżować myślą, gdy rzeczywistość jest tak niewesoła...
Wstał od stołu i zbliżywszy się do niej, oparł się o poręcz fotelu, na którym siedziała. Ona odłożyła na bok robótkę, aby módz śmiać się swobodnie i dowoli z rozpędu wyobraźni tego dorosłego dziecka, wyobraźni szamocącej sią, za każdym najdrobniejszym bodaj wiatru powiewem w inną dążącej stroną i wsunięta w głąb fotelu podniosła ku niemu głową... on był tuż, tak blizko, że ramią jej dotykało jego biodra.
— Szalejesz mój kochany! — rzekła. — Cóżbyśmy tam robili we dwoje?
— Jakto? cobyśmy robili!... żylibyśmy sobie!... Pamiętasz tą książką cośmy niegdyś czytali razem przed dwunastu laty — ten opis podróży!? Żyje się tam jak w raju. Zimy nigdy niema, niebo ciągle błękitne, życie na słońcu i pod gwiazdami! Cudowne!... Mielibyśmy sobie szałas, jedlibyśmy owoce przewyborne, nie robilibyśmy nic... a przytem kłopotu ani znaku, cierpienia żadnego!
— No, to już powiedz odrazu: żylibyśmy jak dwoje dzikich z kolczykami w nosie i z piórami na głowie.
— Dlaczegóżby nie!? Kochalibyśmy się ciągle od początku roku aż do końca, nie licząc dni... Rozkosz prawdziwa! Nie takie to głupie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Patrzyła na niego i spuściła oczy, lekki dreszcz ją przeszedł, zbladła... Ta myśl o miłości ogarnęła jej serce i przepełniła je rozkoszą niewypowiedzianą. Wziął ją za rękę, bez zastanawiania się nad tem co robi, z prostej potrzeby zbliżenia się ku niej jeszcze więcej i takiem dotknięciem złączenia się z nią i bawił się ręką tą delikatną i ciepłą, której cienkie paluszki wyginał, śmiejąc się ciągle, śmiechem, w którym czuć było jakieś zakłopotanie. Jej nie trwożyło to jakoś — przecież była to prosta zabawka, wspomnienie dawnych czasów, zresztą słabła jakoś, siła myśli i siła woli opuszczały ją, wzruszenie brało górę nad wszystkiem. Głos jej nawet zesłabł.
— Ale słuchaj, jeśli do jedzenia tam tylko byłyby owoce, tobyśmy prędko schudli — rzekła, chcąc coś mówić. — Trzebaby było polować, łowić ryby, uprawiać pole... Jeżeli tam kobiety pracują, tobyś ty mnie pewno chciał zapędzić do kopania ziemi!...
— Ciebie!... Tybyś miała ziemię kopać temi malutkiemi rączkami!... A od czegóż małpy, wszakże już teraz zdołano zrobić z nich doskonałych pomocników człowieka, wyborną służbę?...
Uśmiechnęła się tylko, przymykając oczy na ten żart Lazara, a on tymczasem mówił dalej:
— Zresztą, tych rączek jużby nie było wcale... zjadłbym ci je w pocałunkach!... O widzisz... tak!...
On całował ją po rękach i nastało między nimi milczenie; szał był wspólny, razem popadali w zamęt, który odbierał im możność zastanowienia się i nie pozwalał ani na jedno mgnienie oka wstrzymać się wirującej pod ich czaszkami myśli. Ona bezsilna zapadła się niejako w fotel, policzki jej zaczerwieniły się i wydęły, zamknęła oczy, jakby widzieć nie chcąc. Lazar objął ją ramieniem, usta ich spoiły się w pocałunku gorącym, namiętnym.
Zerwała się z fotelu, lecz on biegł tuż za nią, Krążąc wokoło pokoju bez tchu prawie, Paulinka cierpiała strasznie, walcząc przeciw sobie samej. Lecz ostatnim wysiłkiem woli, zebrawszy resztki sił, odepchnęła go od siebie i, korzystając z chwili, wybiegła do swego pokoju. Zanim zdołała drzwi zatrzasnąć, on, doganiając ją, był już przy niej. Całą siłą i całym ciężarem ciała swego przyparła drzwi i nareszcie klucz głośno zazgrzytnął w zamku. Nastała głęboka cisza, w której słychać było tylko znowu uderzenie fal morskich o ściany tarasu.
Tak w bezsenności pozostała aż do dnia białego. Nie mogła się otrząsnąć z wrażenia przykrego, w jakiem się znajdowała. Cały ten wieczór był zbrodnią, która straszny ból jej sprawiała moralny. Teraz nie mogła sama przed sobą wytłumaczyć się, musiała wyznać, że czułości jej dwuznaczne były. Uczucie jej macierzyńskie dla Lazara, to głuche oskarżenie przeciw Ludwice, było poprostu zdradziecką pokrywką jej własnej, od dawna datujących namiętności. Te kłamstwa bezwiedne wykrywszy, zstąpiła niżej jeszcze w serce swoje i szukała w niem uczuć niewyznanych, a szukając, znalazła jakąś rozkosz z powodu złego pożycia małżeńskiego Lazara, nadzieję skorzystania z tego może nawet. Wszakżeż to ona sama skłoniła go i naprowadziła na wspomnienie dawnych czasów? Czyż nie powinna była przewidzieć, że śliska ta droga wprost do upadku prowadzi? W tej chwili stawała jej wyraźnie przed oczyma straszna, okropna sytuacja, życie ich wszystkich łamiąca; ona oddała go innej, sama kocha go nad wszystko, a jemu jej do szczęścia potrzeba. Pojęcie tego położenia bez wyjścia wiło się ciągle w kółko w jej umyśle, w skroniach pulsa jej biły młotem, w uszach jakby bicie dzwonów słyszała. Najprzód postanowiła uciec zaraz nazajutrz, następnie ucieczkę podobną potępiła w umyśle swoim i za dowód tchórzostwa ją uznała. On przecież ma odjechać, czy nie lepiej poczekać? A zresztą i duma się w niej odzywała, chciała podnieść nad sobą zwycięstwo zupełne, aby nie uwieźć z sobą wstydu złego czynu. Czyżby była w stanie żyć i istnieć z czołem podniesionem, gdyby jej pozostał w sercu wyrzut po tym nieszczęsnym wieczorze.
Nazajutrz Paulinka zeszła na dół o zwykłe] godzinie. Tylko zsiniałe powieki zdradzały niepokój, w jakim noc spędziła. Była blada lecz bardzo spokojna. Gdy Lazar zszedł także do sali jadalnej i ojciec zapytał go czy nie jest chorą, gdyż mizernie wyglądała, wytłumaczył się spokojnie tem, że długo w nocy pracowała. Dzień zszedł przy zwykłych ciemnościach. Ani on, ani ona, nawet jednem słowem nie uczynili aluzji do tego, co zaszło między niemi, nawet wtedy, gdy się znów znaleźli sami zdała od oczu i uszu innych. Nie stronili od siebie, zdawali się być pewni swoich sił. Ale wieczorem, gdy znaleźli się w korytarzu u drzwi swoich, padli sobie w objęcia w milczeniu i ucałowali się serdecznie. Potem, Paulinka przerażona temi pocałunkami, uciekła i zamknęła się w swoim pokoju, podczas gdy on wszedł do siebie i ze łzami i łkaniem rzucił się na łóżko swoje.
Takie było ich życie dalsze. Powoli płynęły dnie jeden za drugim, a oni żyli obok siebie w ciągłej obawie i przewidywaniu możliwości upadku. Nigdy ani słowa nie mówiąc o tem, nigdy nie wspominając owej strasznej nocy, bali się, aby ich gdziekolwiek razem nie opuściły siły, aby ich upadek jak grom niespodziewanie nie spotkał. Czy się to może stać rano, gdy wstaną, czy też wieczorem gdy ostatnie zamieniają dobranoc, czy w jej pokoju, czy u niego — nie wiedzieli. I starali się utrzymać przy całym rozumie, każde najdrobniejsze mimowolne zapomnienie, każdy szał chwilowy, uścisk rozpaczny przy spotkaniu, pocałunek skradziony w ciemnościach korytarza, budziły nowe wyrzuty, nowym na siebie samych przejmowały ich gniewem i oburzeniem. Pod nogami ich ziemia drżała, czepiali się powziętych w chwilach spokoju postanowień, aby nie popaść w szał, ale ani jedno ani drugie nie miało dosyć siły aby się zdecydować na jedyny skuteczny i pewny środek! rozłąkę natychmiastową. On cały tem uczuciem zajęty, ulegając pierwszym porywom nowej namiętności, nie odpowiadał nawet na listy, które do niego żona pisywała. Ona pod pozorem ufności w siły swoje, upierała się pozostać na stanowisku wobec niebezpieczeństwa.
Od sześciu już tygodni Lazar bawił w Bonneville i zdawało im się, że ta egzystencja w ciągłych okrutnych i rozkosznych zarazem wstrząśnieniach, powinna trwać wiecznie.
Pewnego wieczora, przy obiedzie, stary Chanteau rozweselił się, wypiwszy kieliszek burgunda, za co zwykle potem srodze pokutował. Tego dnia właśnie Paulinka i Lazar rozkosznych doznali wrażeń, przechadzając się długie godziny nad brzegiem morza, w błękicie niebios i teraz spoglądali się na siebie z czułością, a spojrzenia te drżącemi czyniła obawa siebie samych, która teraz koleżeństwo ich spokojne na tak gorące i namiętne zamieniła.
Wszyscy troje śmieli się. Wniesiono deser, gdy wtem ukazała się we drzwiach kuchni Weronika, wołając:
— Pani jedzie!
— Jaka pani? — zapytała Paulinka ze zdziwieniem.
— No, jakażby!?,.. pani Ludwika!
Paulinka i Lazar jednocześnie, stłumili wydzierający się na usta ich okrzyk przerażenia. Stary Chanteau nierozumiejąc co się dzieje, spoglądał na nich wielkiemi oczyma. Lazar zerwał się z miejsca gwałtownie i głosem od gniewu drżącym zawołał:
— Jakto!? Ludwika!... przecież nie pisała mi nic o tym zamiarze! Byłbym jej zabronił... Oszalała!...
Zmrok zapadał, łagodny i spokojny. Rzuciwszy serwetę, Lazar wybiegł na taras, za nim pospieszając Paulinka, starała się powrócić do równowagi i odzyskać zwykły swój spokój i uśmiech na twarzy. W podwórzu spostrzegli Ludwikę, która z trudem wysiadała z bryki ojca Malivoira.
— Czyś oszalała! — krzyknął na nią mąż zaraz z progu, któż widział robić takie niedorzeczności!? Jak się coś podobnego zamyśla, to się przynajmniej zawiadamia najprzód listownie!
Biedna kobieta wybuchnęła głośnym płaczem. Tam w Clermont, tak chora, nudziła się bardzo! Gdy zaś dwa jej listy ostatnie pozostały bez odpowiedzi, ogarnęła ją nieprzezwyciężona ochota przyjechania tutaj, w której oprócz pragnienia zobaczenia męża, było też i wiele miłości dla rodziny, przywiązania do Bonneville. Nie uprzedziła go dlatego, że się obawiała, aby jej nie zabronił zaspokojenia tego gorącego pragnienia.
— Mój Boże! a jam się tak cieszyła, że wam tu wszystkim miłą zrobię niespodziankę!
— Śmieszna jesteś!... Jutro sobie pojedziesz!...
Ludwika rozżalona przyjęciem tem, jakie ją spotkało, upadła w objęcia Paulinki z płaczem. Młoda dziewczyna i widząc ją w ruchach niezręczną, niezgrabną, w sukni puszczonej, kryjącej, a przynajmniej kryć mającej jej stan, zbladła jeszcze bardziej. Teraz, czując ją w ramionach swoich, widząc jej zbliżające się macierzyństwo, zwyciężyć nareszcie zdołała zazdrość swoją i pierwsze wrażenie wstrętu i litości zarazem jakiego doznała.
— Czemuż ją tak szorstko przyjmujesz? — rzekła do Lazara. — Pocałuj oto żonę lepiej i nie dąsaj się! — Dobrześ zrobiła, moja droga, żeś przyjechała, jeśli cl się zdaje, że ci tu z nami lepiej będzie. Wiesz przecie, że cię wszyscy serdecznie kochamy — nieprawdaż?
Lulu szczekał rozwścieklony temi nieznanemi głosami, które mąciły zwykły spokój podwórza. Minuszka wyjrzawszy tylko na taras, wróciła do pokoju, otrząsając | łapki, jakby wdzięczna sobie, że się nie zaawanturowała i dalej niepotrzebnie. Wszyscy weszli do sali jadalnej i Weronika musiała przynieść jeszcze jedno nakrycie i na nowo rozpocząć obiad od początku.
— A więc jesteś nareszcie, Ludko kochana! — powtarzał stary Chanteau, uśmiechając się niepewnie. — Chciałaś nam niespodziankę zrobić!? Małom się nie zakrztusił winem na tę wiadomość!
Wieczór przeszedł jakoś spokojnie. Wszyscy odzyskali zimną krew. Starano się nic stanowczego nadal nie postanawiać. W chwili, gdy szli na górę, znowu zapanowało zakłopotanie, gdy służąca zapytała czy pan będzie spał w pokoju pani.
— O nie! — Ludwika wypocznie lepiej sama — szepnął Lazar instynktownie, spotykając utkwione w siebie oczy Paulinki.
— Masz rację, śpij na górze — rzekła młoda kobieta. Jestem strasznie znużona, będzie mi samej wygodniej.
Minęło dni trzy. Paulinka powzięła nareszcie stanowcze postanowienie. Opuści dom ten w poniedziałek! Już młodzi państwo mówić zaczęli, że trzeba będzie pozostać do chwili rozwiązania, którego się pani spodziewała za jaki dobry miesiąc. Zresztą Paulinka odgadywała, że kuzyn jej dosyć ma Paryża i, że zdecyduje się żyć spokojnie z dochodów swoich w Bonneville, skwaszony ciągłemi niepowodzeniami we wszystkich swoich zamiarach i przedsięwzięciach. Lepiej więc było — sądziła — ustąpić im miejsca odrazu, gdyż nie mogła się przezwyciężyć i znajdywała w sobie mniej jeszcze niż dawniej odwagi do życia wspólnego z niemi, jako świadek ich małżeńskich czułości. Czyż to zresztą nie jest najlepszy środek wyleczenia się z odradzającej się na nowo namiętności, z powodu której tak wiele razem z Lazarem przecierpieli. Ludwika tylko zdziwiła się, gdy się dowiedziała o postanowieniu kuzynki. Odpowiedziano jej na to argumentami, na które nie było repliki: doktór Cazenove ofiaruje Paulince w Saint-Lô u tej damy stanowisko wyjątkowe, którego dłużej odmawiać nie może. Kuzyni zamiast jej odradzać, powinniby raczej zmuszać ją do przyjęcia miejsca, które zapewni jej przyszłość. Chanteau ze łzami w oczach już się sam zgadzał.
W sobotę odbył się ostatni obiad z księdzem i doktorem. Ludwika zaledwie zwlec się mogła na dół do sali jadalnej. To jeszcze bardziej zasmuciło wszystkich pomimo wysiłków Paulinki, która uśmiechała się do wszystkich, czyniąc sobie wyrzuty, że pozostawi w smutku dom, w który tyle od lat tak dawnych wniosła wesołości i szczęścia. Serce jej krwawiło się z cierpienia. Weronika podawała potrawy z miną tragiczną. Przy pieczeni Chanteau odmówił kieliszka wina w przystępie niezwykłej ostrożności, drżąc z obawy na myśl, że utraci lekarkę swoją i opiekunkę, która samym dźwiękiem swego głosu umiała bóle jego uśmierzyć. Lazar zdenerwowany, kłócił się przez cały obiad z doktorem w przedmiocie jakiegoś nowego odkrycia naukowego.
O jedenastej, dom cały pogrążony został w zupełnej ciszy. Ludwika i Chanteau już spali, służąca sprzątała w kuchni. Lazar i Paulinka weszli na drugie piętro i jak zwykle zatrzymali się przed drzwiami kawalerskiego pokoju Lazara.
— Żegnam cię — wyszeptał.
— Ależ nie jeszcze! To nie pożegnanie, to tylko do widzenia — zawołała, zmuszając się do śmiechu. — Przecież dopiero w poniedziałek wyjeżdżam.
Spojrzeli na siebie, oczy ich jakby mgłą zaszły i rzucili się sobie w objęcia, a usta ich spotkały się w ostatnim pocałunku...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.