Rodzina de Presles/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Wypadki, których opowieść zajęła nam tom pierwszy tej książki, miały miejsce w ciągu 1830 roku. Te, które zajść mają później i których historykiem być nam przyjdzie jeszcze, dziać się będą o lat siedmnaście później.
Prosimy tedy naszego czytelnika, aby zechciał, po-. mijając ten przeciąg Czasu, podążyć za nami do Prowancyi pod koniec lipca 1847 roku.
Poprowadzimy go do willi Labardès. Do pokoju już mu znanego, tej samej komnaty, która była niegdyś pokojem nieboszczyka barona Antyda de Labardès, zamordowanego przez Cocodrille’a i dwu jego wspólników.
Wnętrze tego pokoju, od śmierci jego poprzedniego właściciela nie uległo wielkiej zmianie. Też same stały w nim meble, też same portyer i firanek draperye, też same obrazy; tylko posadzkę całą okrywała prześliczna mata chińska, a boazerye świeżo były odmalowane z prawdziwą elegancyą wykwintnego gustu; obrazy mistrzów nie były pokryte już gazą, a zegar na kominku wskazywał godzinę z przepyszną dokładnością.
Może przypomnimy sobie, że biedny Antyd nie nakręcał nigdy tego zegara z obawy, aby nie zużywać jego sprężyny!...
Wielka strzałka złocona przebiegała cyferblat emaliowany o błękitnych cyfrach i dochodziła już do dziesiątej. Był ranek. Wesołe promienie prowansalskiego słońca wpadały strumieniami po przez dwa, nawpół otwarte okna.
Mężczyzna, mogący liczyć z czterdzieści dwa lat wieku, ale wyglądający na pięćdziesiąt przynajmniej, przechadzał się wielkiemi kroki z jednego końca pokoju w drugi z miną zamyśloną i pochmurnem czołem; ilekroć mijał jedno z okien zatrzymywał się na parę sekund przed niem i wzrok roztargniony rzucał na krajobraz, roztaczający się przed nim, potem znów rozpoczynał chodzić.
Mężczyzna ten, przybrany w ubiór z żaglowego płótna, niewarowego koloru z wstążeczką orderu Legii honorowej, owiązaną niedbale u dziurki guzika, jest to dawna nasza znajomość, niegdy porucznik, następnie były kapitan piechoty, Marceli de Labardès.
Jakże on się zmienił, mój Boże! niepodobna by go chyba poznać....
Bo w twarzy tej jakiż rys przypomniałby owego smukłego, rosłego młodzieńca o połyskającem oku, czarnych włosach i ruchach swobodnych, żywych?...
Włosy, siwiejące przerzedły już na skroni, czoło pokrajały zmarszczki i bruzdy głębokie; oczy straciły blask dawny i nawpół zniknęły w głębokich zaklęsłościach orbitów, które otaczał krąg żółtawy, twarz przybrała ten odcień sinawej bladości, ten ołowiany koloryt, który zdradza nieustające jakieś cierpienie, niezmierne wychudzenie całego ciała sprawiało, że zdał się daleko wyższym jeszcze.
Nie należy sądzić wszakże, aby widok tak przeistoczonego Marcel ago miał w sobie coś odstraszającego lub przykrego.
Ten człowiek, młody jeszcze, a jednak wydający się starcem niemal, nie utracił nic z dawnej dystynkcyi swej postaci. Znać w nim było zawsze skończony typ arystokraty. Rysy jego, zawsze piękne jeszcze choć sterane, zwracały na siebie uwagę każdego a spojrzenie zawsze niemal bolesne jakieś i smutne sprawiało, że mimowolne budził zajęcie.
W chwili, w której zegar uderzył dziesiątą, Marrceli zatrzymał się i pocisnął dzwonek.
Służący w półliberyi stanął natychmiast niemal na progu.
— Czy pan Rani jest w swoim pokoju? — spytał Marceli.
— Nie, panie baronie. Pan Raul od dwóch godzin już opuścił willę; polecił mi zawiadomić pana barona, że prawdopodobnie nie powróci prędzej, aż na śniadanie...
— Czy wyjechał konno, czy też powozem?
— Konno. Pań Raul kazał sobie osiodłać Warerley’a.
— Czy sam był?
— Pan Gontran de Presles przyjechał po niego...
Brwi Marcelego ściągnęły się zlekka.
— Nie wiesz czy ci panowie pojechali do Tulonu? — spytał następie.
— Nie zdaje mi się. Słyszałem jak pan Gontran mówił coś o zamku Presles.
— To dobrze.
W chwili, w której służący wyjść już zamierzał, posłyszano turkot pojazdu, zajeżdżającego przed peron willi.
— Zobaczno kto to przyjechał... — przemówił Marceli.
Służący wyszedł z pokoju....
— Panie baronie, — ozwał się, powracając po chwili, — to pan Jerzy Herbert wysiada z powozu.
— Wprowadź go tu natychmiast....
W minutę później dwaj starzy przyjaciele podawali sobie dłonie w serdecznym uścisku, a Marceli mówił:
— Jak się masz, Jerzy. Jakże twoja kochana Dianna czy zdrowa?....
∗
∗ ∗ |
Zanim zapuścimy się w dalszy tok opowiadania, nieodzownem nam jest zregulować rachunki nasze z przeszłością i zawiadomić czytelnika o zmianach, które zaszły w losach głównych osobistości, występujących w naszej powieści.
Co Cezara, Cezarowi oddać należy.... Ponieważ dotychczas Marceli był bohaterem naszego opowiadania, zacznijmyż przeto od niego. Potem na innych przyjdzie kolej.
Ci, którym przypadło po jakich latach piętnastu lub dwudziestu powracać w rodzinne strony, wiedzą z doświadczenia ile to bolesnych wrażeń łączy się do radosnej powrotu chwili.
Kiedy wędrownik zasiadłszy u ogniska, co oglądało dzień jego urodzin, co patrzało jak podrastał zwolna, spojrzy dokoła, szukając śladów dawnych wspomnień serdecznych, szukając tych wszystkich, których znał tu niegdyś, w którąbądź stronę zwróci oczy, znajduje wszędy miejsce opróżnione. Daremnie przyzywa nieobecnych... nieubłagana śmierć kosiła tu bez wytchnienia,... Starce odeszli niemal wszyscy, a i młodych egzystencyj niemało złamanych zostało przed czasem....
Tak było i z Marcelim. Straszliwa klęska cholery w 1832 roku zabrała mu matkę i siostrę.
W cztery lata po tej śmierci podwójnej zapalenie płuc pozbawiło go ojca i zostawiło panem wielkiej fortuny, ale natomiast zupełnie osamotnionym, ze zdrowiem zrujnowanem, na nieszczęście bowiem lekarze w szpitalu algierskim nie pomylili się zupełnie. Marceli nie miał już nigdy przyjść do zupełnego zdrowia, ani wyleczyć się ze skutków straszliwej rany, zadanej mu podczas ataku na Biały dom; corocznie też po kilka razy nachodziły go bóle dotkliwe, które czyniły istnienie ex-oficera prawdziwą torturą.
Marceli szukał wszelkich sposobów, które mogły przynieść mu ulgę w cierpieniach. Nie było chyba ani jednego z potentatów nauki, którego rady on by nie wzywał; nie było jednego z leczniczych źródeł w Europie, u którego on by nie szukał jeśli już nie uzdrowienia to przynajmniej kilku miesięcy spokoju i odpoczynku.
Acz nie zupełnie, nic nieznaczne rezultaty jego starań nigdy jednak nie spełniały jego oczekiwań, ni nadziei.
W 1841 roku zaszedł wypadek wielkiego znaczenia, który musimy tu opowiedzieć zaraz, pobieżna bowiem ta opowieść oszczędzi nam na przyszłość długich wyjaśnień.
Marceli bawił u wód w Pyreneach i czuł znaczne polepszenie, nietyle może z powodu skuteczności samychże wód, ile z powodu ruchu i rozrywki, które go otaczały.
Mimo znaczny swój majątek żył on tam skromnie, bez wszelkiej wystawy, powozów, koni, liberyi, używając do swych wycieczek w góry podjezdków miejscowych i jadając u table d’hôte’u na równi z wszystkimi kąpielowymi gośćmi.
Pewnego rana, pochłonąwszy cztery wielkie szklannice wody u źródła, przechadzał się wedle przepisu lekarza pod drzewami, rozsadzonemi w czworoboki przed miejscowem kasynem, kiedy spotkał kobietę, która natychmiast ściągnęła na siebie jego uwagę.
Kobieta ubrana całkiem czarno, jakby nosiła grubą żałobę miała około lat czterdziestu, a twarz jej łagodna i blada zachowała zaledwie niejakie ślady niepospolitej widocznie niegdyś piękności. Postać jej uginała się niemal za każdym krokiem. Chód złamany, niepewny świadczył o zupełnem wyczerpaniu sił. Na każdym rysie śmierć zdało się położyła już swe piętno. Rzekłbyś widmo, co na chwilę wyszło jeszcze z grobu i napowrót doń dążyło.
W koło nabrzmiałych powiek widoczne były ślady łez. Smutny uśmiech anielskiej rezygnacyi okrążał chwilami blade, niemal sine jej usta.
Nie podobieństwem było, patrząc na tę kobietę nie zrozumieć, że czując się z góry skazaną na śmierć schyla przed nią głowę bez skargi, bez szemrania i bohatersko czyni z życia swego ofiarę.
Niemniej jawnem było dla każdego baczniejszego obserwatora, że ta nieznajoma, przybrana w żałobę, doszła do ostatecznego stadyum cielesnego cierpienia drogą długich, bolesnych cierpień duchowych. Zmartwienia tylko, moralna boleść mogły doprowadzić do tak kompletnego zmartwienia naturę silną i dumną tej kobiety, co umierała męczennicą.
Marceli pojął to wszystko. Poczuł się zmięszanym, przejętym tym widokiem, poczuł głęboki jakiś szacunek, rozrzewnienie serdeczne, kiedy mu przyszło przejść obok tej nieznajomej sobie kobiety i mimowolnie pochylił się przed nią jak się pochyla mimowolnie przed szlachetną ofiarą.
Nazajutrz o tej samej godzinie i na temże samem miejscu pan de Labardès spotkał znów panią w żałobie i poznał ją z daleka.
Na ten raz nie była samą.
Szła krokiem powolnym i ociążęłym, opierając się na ramieniu młodzieńca, syna swego prawdopodobnie, który tulił w uścisku swych dłoni jedną z rąk umierającej.
Matka i syn znajdowali się na drugim końcu długiej alei. Szli z przeciwnej strony i musieli skrzyżować się sobą za kilka minut.
W miarę jak zmniejszał się odstęp, dzielący Marcelego od idącej naprzeciw niego pary, w miarę jak rysy matki i syna dokładniej dojrzeć było można, Marceli mimowolnie zwalniał kroku. Dziwna bladość powlokła twarz jego, wzrok wyrażał zdziwienie, które niemal wyglądało na przestrach...
Bo też tyły oficer ujrzał przed sobą widmo, widmo komendanta Raula, swego przyjaciela, swego protektora, zabitego przezeń w okropnych okolicznościach, których czytelnik nasz nie zapomniał zapewnie!
Nie było to bynajmniej jedno z owych podobieństw nieokreślonych, przypuszczalnych tylko, których dopatruje się jeden, którym przeczy drugi. Nie, to był hrabia Raul w własnej swej osobie, młodszy o lat kilka niż w chwili swej śmierci... też same oczy, i to samo spojrzenie, te same usta... takaż sama postawa, taka sama figura, ruchy i podniesienie głowy takież samo zupełnie....
Syn i matka byli już zaledwie o kilka kroków od Marcelego.
Młodzieniec mówił.
Marceli czuł, że serce przestaje mu bić w piersi...
Posłyszał najwyraźniej głos komendanta!
— Skoro chcesz wyjechać, kochana moja mateczko, — mówił głos ten, — możemy wyjechać jutro.... Wiesz dobrze przecie, że nie mam nigdy innej woli nad twoją wolę... wiesz dobrze, że pragnąłbym módz odgadywać twe życzenia, aby im zadośćuczynić zanim jeszcze wypowiedziane zostaną....
— Dziecko moje ukochane, — odpowiedziała umierająca, — ja wiem, że ty masz serce twego ojca... to jedno słowo wystarczy, w niem mieści się wszystko....
Matka wraz z synem przeszli a Marceli pozostał przybity, złamany i rzucił się na ławeczkę, stojącą w pobliżu.
Nie będziemy próbowali opowiadać uraganu wspomnień bolesnych, żalu zgryzoty, wyrzutów sumienia, które zahuczały w duszy jego pod wpływem tego spotkania.
Kiedy wreszcie wyszedł ze stanu zupełnego osłupienia, które go naszło w pierwszej chwili, chora i towarzyszący jej młodzieniec byli już zdała od niego, na drodze do miasta. Jednakże dojrzał ich jeszcze.
Wstał i podążył za nimi, starając się iść o ile można spiesznie, aby nie stracić ich z oczu.
W chwili, w której mieli już wejść do jednego z tych małych domków, które wynajmują się umeblowane kąpielowym gościom, przystąpił do nich człowiek poważny wiekiem, w którym Marceli poznał jednego z kąpielowych lekarzy, znanego sobie.
Skoro się skończyła ich rozmowa, on znów z kolei przystąpił do lekarza i starając się zapanować nad swem wzruszeniem, spytał go tonem najswobodniejszym na jaki mógł się zdobyć i najobojętniejszym zarazem:
— Doktorze, co to za kobieta w żałobie, z którą rozmawiałeś przed chwilą?...
— Nieszczęśliwa kobieta, bardzo zajmująca, zapewniam pana....
— Niebezpiecznie chora?...
— O! więcej jak niebezpiecznie... życie jej rzeczywiście jakimś chyba tylko trwa cudem, którego ja, wyznaję to w pokorze, pojąć zupełnie nie mogę.... Była ona tego roku kolejno u trzech czy czterech zdrojowisk, a koledzy moi radzi byli, że unikną, pogrzebu, wysyłając ją by tu umarła.... Teraz pozostaje jej już kilka dni zaledwie. Maszyna zdezorganizowana w niej najzupełniej, nic już nie funkcyonuje w nieszczęśliwem tem ciele i mam przeświadczenia, że gdyby nie miłość macierzyńska, która przedłuża walkę między życiem a śmiercią i która poniekąd galwanizuje trupa, dusza jej od dawna już byłaby opuściła ciało.... Dowiedziałem się całej jej smutnej historyi od jednej z moich pacyentek, pochodzącej z tych samych stron co ona.... Żałoba, którą jak pan widzisz nosi, a której nie zdjęła ani na chwilę, jest żałobą po mężu, który zabitym został skutkiem wypadku przed dziesięciu czy dwunastu łaty i ta to właśnie nieuleczalna rozpacz, spowodowana tem nieszczęściem doprowadziła ją do stanu, w którym jest dzisiaj.... Otóż — to, przyznaj pan, piękny przykład, miłości małżeńskiej, wierności wspomnieniu a piękniejszy jeszcze o tyle, o ile jest rzadszym na świecie! Gdzież szukać w tym wieku kobiet, któreby strata męża kochanego wiodła do grobu jak powolna trucizna?....
Słuchając tych szczegółów Marceli ulegał niezmiernemu wzruszeniu; od chwili do chwili przesuwał ręką po czole, z którego ściekał pot zimny.
— A, — spytał drżącym głosem, skoro tylko doktór mówić przestał, — a... jakże się nazywa ta pani?...
— Nazywa się hrabina de Simeuse....
Lekarz przerwał sobie nagle:
— A! — zawołał, — ale co panu jest? Czy ci nie dobrze?... Pan upadniesz chyba? Proszę, wesprzej się na mnie... i powąchaj tego eteru....
Marceli w samej rzeczy chwiał się na nogach jak pijany, a bladość zmienionej jego twarzy była przeraźliwą.
Oparł się na ramieniu, które mu podawał doktór i niebawem zdołał owładnąć chwilową słabością.
— Dziękuję panu serdecznie, doktorze, — rzekł wówczas — już mi teraz zupełnie dobrze.... To nic... zawrót głowy tylko po prostu....
— Czy pan podlegasz napadom takiego rodzaju?
— O nie, broń Boże... nigdy w życiu.
— Trzebaby być ostrożnym... Gdybyś pan tak sam był na ulicy, wiesz pan, że byłbyś upadł na bruk z pewnością.
Rozmowa w tym przedmiocie trwała przez chwalę jeszcze między doktorem a panem de Labardè; poczem ten ostatni uwolniony wreszcie. podążył do swego mieszkania, aby się oddać1 swobodnie bolesnemu wzruszeniu, które go przejęło.
Ta umierająca i ten młodzieniec, to była żona i dziecko jego ofiary!... małżonka, którą uczynił wdową!.. syn, którego wydal na sieroctwo!...
Od tej chwili życie Marcelego miało już cel.
Nie tracąc ani jednego dnia, ani jednej godziny postarał wywiedzieć się o wszystkiem co dotyczyło pani de Simeusa i jej syna.... Dowiedział że wdowa po komendancie Kaniu posiadała małą wioseczkę w okolicy Poitiers, W mieście tem miał kogoś znajomego, napisał do mego i z odpowiedzi swego korespondenta mógł już wywnioskować co mu należy, sądzić o pozycji majątkowej szlachetnej a nieszczęśliwej kobiety.
Była to pozycya skromna bardzo; osm czy dziewięć tysięcy franków rocznego dochodu, który dawało jej pozostałe po generale dziedzictwo, stanowiło jedyne źródło jej utrzymania.
Syn jej, liczący lat dziewiętnaście i noszący jak ojciec imię Raula, otrzymał wychowanie gruntowne a świetne zarazem. Był on jednym z najlepszych uczniów szkoły prawa w Poitiers, złożył egzamin adwokacki i sposobił się do wstąpienia na drogę urzędowania. Usposobienie ciągnęło go raczej do karyery wojskowej, ale sama myśl zobaczenia go przywdziewającym mundur, boleśnie raziła już matkę, a przez miłość dla niej zrzekł się bez szemrania jeśli nie bez żalu tego budzącego się w nim powołania.
— Dobre w nim serce i dzielny umysł, — powiedział sobie Marceli. — Jeśli majątek dać może szczęście, będzie szczęśliwym, bo będzie bogatym...
Minęło dni kilka.
Marceli nie spotykał już na promenadzie zdrojowiska pani de Simense i jej syna. Wyczerpanie zupełne sił przykuwało ją do łóżka, z którego nie miała już powstać. Syn nie opuszczał jej na chwilę.
Co rano pan de Labardès zapytywał doktora o stan zdrowia chorej.
— Odchodzi... brak już zupełnie oliwy w lampie jej życia!... to też lampa dogasa... Takie były niezmiennie odpowiedzi lekarza.
Ósmego dnia, w chwili gdy Marceli wychodził z domu, posłyszał odgłos dzwonka i zobaczył jak lud przyklęka po drodze.
Przechodził orszak bardzo skromny: dwu chłopców w komeżkach poprzedzało sędziwego białowłosego kapłana, niosącego w drżących dłoniach święty wijatyk.
Marceli pochylił głowę przed namiestnikiem Bożym, potem patrzał za oddalającym się. Ksiądz wraz z chłopcami weszli do domku, zamieszkiwanego przez panią de Simeuse i jej syna. Więc to wdowę po komendancie miał już opatrzyć na drogę wiecznego żywota.
Kilka osób szło za orszakiem, aby dołączyć modły swe do modłów, które sędziwy kapłan odmawiać będzie nad konającą. Marceli miał ochotę przyłączyć się do tych wiernych i iść również zgiąć kolana w domu, który nawiedzali równocześnie Bóg i śmierć....
Ale nie śmiał.
Myśl, że może w jego obecności uleci ostatnie tchnienie tej kobiety, której przedwczesna śmierć była pośrednio jego winą, przejęła go gorączkowym przestrachem.
Pokąd trwała ceremonia krążył koło tego domu, a myśl jego wstecz zwrócona stawiała mu przed oczy obraz innej agonii.
Widział pokój z taflaną posadzką, oświetlony słabo nocną lampą i ogniem torfu nanieconego na kominie, słyszał jak ze dworu dochodził poświst wichru i plusk padającego deszczu... ujrzał łóżko, na którem zasypiał komendant, bledszy niż prześcieradła, krwią zlane.... Słyszał charczenie i tę okropną, tę ostatnią czkawkę, wiernego i nieubłaganego towarzysza konania....
Nakoniec rozległ się dźwięk dzwonka ponownie.
Chłopcy ukazali się znowu, za nimi wyszedł ksiądz, pozostawiając po za sobą duszę pocieszoną i ubłogosławioną, duszę tak piękną, że zamiast powiedzieć jej: »modlić się będę za ciebie do Boga...« miał ochotę zawołać: »módl się ty za mnie!«
Dwie wieśniaczki, wychodzące z domku, które ocierały sobie oczy zaczerwienione wielkiemi kraciastemi chustkami wyminęły pana de Labardès.
Jedna z nich mówiła z cicha:
— Biedna kobieta, taka dobra! umrze....
— Za godzinę o jedną świętą więcej.
— Zanim upłynie godzina o jedną świętą będzie więcej w niebie... — odpowiedziały druga.
Wieczorem Marceli poszedł odszukać lekarza, aby się dowiedzieć co się stało.
— I cóż doktorze! — spytał go, — jakże pani de Simeuse?...
— Umarła przed dwoma godzinami... — odpowiedział doktór. — Byłem tam. Konała bez wielkich męczarni. Na godzinę przed śmiercią nie mogła już nic mówić, ale widziała jeszcze, słyszała i pojmowała wszystko.... Ujęła w obie dłonie ręce swego syna, uśmiechnęła się do niego i zamknęły się jej oczy. Możnaby pomyśleć, że zasnęła tylko.... Biedny chłopiec nie wiedział, że utracił matkę, aż wówczas dopiero, kiedy poczuł, że ciało jej ziębło w jego dłoniach.... Spodziewałem się jakiegoś okropnego wybuchu rozpaczy... alem się omylił. Ten młodzieniec czuje głęboko, ale posiada wielką siłę woli i niezmierne panowanie nad sobą.... Boleść jego jest niema i skoncentrowana w sobie.... Chciałem go zabrać z sobą. Ale odmówił: — »Ja nie opuszczę matki, — powiedział mi, — aż póki mi jej nie zabiorą... aż do ostatniej chwili oczy moje patrzeć będą w te drogie rysy, które pragnę sobie na wieki wyryć w sercu....« Albo się mylę bardzo, albo ten chłopiec zdolnym jest do wielkich rzeczy... Nieszczęściem dla niego jest teraz sierotą, opuszczonym, osamotnionym w życiu, zdanym całkowicie na siebie samego jedynie.... Któż mu dopomoże, kto go podtrzyma? kto będzie mu doradcą? kto go pokieruje?...
— Ja! — szepnął pan Labardès i cicha tak, że go nie posłyszał doktór, — ja, który zabiłem mu ojca, będę dlań ojcem!... ja, co się stałem przyczyną śmierci jego matki, zastąpię mu matkę!
Marceli w tych słowach wyrażał najzupełniej myśl swą całą, niestety wszakże matki nie zastąpić!...
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz rano, drzwi domku, który zamieszkiwała pani de Simeuse obite były kirem, a wewnątrz trumna ustawiona na katafalku i pokryta całunem oczekiwała na chwilę, w której przyjdą ją zabrać i odnieść na miejsce wiecznego już odpocznienia.
Od czasu do czasu kilka osób pobożnych zatrzymywało się, brało w rękę kropidło zanurzone w kropielnicy u drzwi umieszczonej i rzucało kilka kropel wody święconej na zwłoki, żegnając je świętym znakiem krzyża i odchodziły, nie spostrzegłszy nawet Raula de Simeuse, który leżał na stopniach katafalka z twarzą ukrytą w kirze żałobnym.
Przybył wreszcie sędziwy kapłan, w towarzystwie zakrystyana, i żałobników; bo na prowincyi nie ma karawanów a trumnę niosą na brankardach żałobnicy w bramy cmentarza.
Raul podniósł się i ukazał twarz martwą, kamienną, sino bladą, a w niej dwoje oczu suchych i palących.
— Moje dziecię, — przemówił doń kapłan — bądź odważnym...
— Jestem nim, mój ojcze, — odpowiedział młodzieniec. — Cierpię okropnie, ale tego nikt nie zobaczy.
Kiedy żałobnicy podnosili i ustawiali na noszach trumnę, jemu ani jedna łza nie stoczyła się po twarzy. Wypłakał je wszystkie podczas nieskończenie długich godzin ubiegłej nocy.
Żałobnicy postąpili naprzód. Młodzieniec szedł za nimi. Głowa opadła mu na piersi; krok jego był jakiś automatyczny, niepewny, co chwila zdało się, że ugną się pod nim kolana.
Szedł sam jeden za trumną, nikt bowiem w miasteczku nie znał pani de Simeuse, nikt też nie pomyślał o tem, aby ją odprowadzić do ostatniego schronienia.
O jakie dwadzieścia czy trzydzieści kroków, przecież od domu żałoby jakiś mężczyzna, przybrany od stóp do głów w czarne suknie, przyłączył się do szczupłego orszaku i aż do samego kościoła szedł tuż obok Raula, o jakie dwa kroki tylko po za nim.
Człowiekiem tym, czjż potrzebujemy to dodawać! był Marceli de Labardè.
Od kościoła na cmentarz było już bardzo blisko. Marceli tę przestrzeń przebył już obok sieroty. Obok niego też uklęknął nad rozwartym grobem. I był blady, tak niemal jak Raul. widząc jak trumnę na sznurach w grób spuszczano, słysząc jak pierwszo grudy ziemi z łoskotem spadały na jej wieko....
Raul nie bez zdziwienia widział, że ten nieznajomy, ten obcy całkiem człowiek łączy się do jego boleści, że ją z nim dzieli. Wzruszył go do głębi ten niemy hołd, złożony pamięci jego matki....
Kiedy obrzęd był już skończony, kiedy ksiądz wymówił ostatnie słowa nad zawartym grobem, a sierota, przycisnąwszy czoło do świeżej mogiły, którą niebawem może stopy obojętnych zrównają z ziemią, pomodlił się długo, serdecznie, wtedy podniósł się i podszedł do pana de Labardès, co oparty o krzyż kamienny sąsiedniego grobu Stał z oczyma łez pełnemi, zwróconemi w niebo i pochwyciwszy jego rękę uścisnął ją serdecznie.
— Dzięki ci, panie, dzięki z całego serca, — przemówił, — za to coś uczynił dla nieznajomego...
Począwszy dłoń swą w dłoni młodzieńca, Marceli zadrżał całem ciałem. Przypomniał sobie, że ojciec w ostatnią śmierci godzinę ściskał tę dłoń, która mu zadała cios śmiertelny, jak ją teraz syn ujmował w uścisku.
— A! — wybiegło z ust jego w nagłem przerażeniu, — a! gdybyś tam miał ujrzeć krew!...
Ten dziwny obłęd trwał przecież tylko mgnienie oka zaledwie. Pan de Labardès przyszedł zaraz do siebie i zdołał odpowiedzieć wzruszonym głosem:
— Syn hrabiego Raula de Simeuse nie jest dla mnie nieznajomym....
— Pan znałeś mego ojca? — spytał sierota.
— Byłem jego przyjacielem... jego najlepszym przyjacielem.... Kochałem go jak zasługiwał na to, by być kochanym.... On umarł na mojem ręku....
Słuchając słów tych, młodzieniec poczuł jak głośne łkanie z serca wydziera mu się na usta; oczy jego palące a wyschłe od wielu godzin zalały się łez potokiem. Rzucił się na szyję Marcelego i wyjąknął:
— Pan kochałeś mego ojca... kochajże mnie przez miłość dla niego.... Jestem sam na świecie, sam zupełnie, opuszczony... kochaj mnie... ja tak potrzebuję, aby mnie kto kochał!....
I ukrył głowę na piersi pana de Labardès z konwulsyjnem łkaniem.
Kiedy to pierwsze wrażenie uspokoiło się nieco, Raul podjął:
— O, panie, powiedz mi swe nazwisko... powiedz mi nazwisko przyjaciela mego ojca....
Marcelego przejęło drżenie.
Wymówić nazwisko, którego tak domagał się Raul... a może on zna już to nazwisko... może sierota cofnie się z przerażeniem, przeklinając tego, z którego winy utracił ojca.... Ale niepodobna było się wahać.
Marceli przeto wyszeptał:
— Jestem baron de Labardès....
— Pan Labardès!.... — zawołał Raul. — A! pan słusznie mówiłeś, żeś kochał mego ojca i że ojciec mój kochał ciebie.... W ostatnim swym liście jeszcze, pisanym na łożu śmierci i krwią jego poplamionym, pisał o tobie mej matce, że śmierć jego uczyni cię bardzo nieszczęśliwym.... Ten list, ten święty list, którego każde słowo zatarły niemal pocałunki matki i moje, ja go posiadam... on tu jest... pokażę go panu...
Łzy ściekały z twarzy ex-kapitana, łzy palące i ciężkie na dłoń Raula i daremnie usiłował on je powstrzymać.
— A! panie, — ciągnął dalej młodzieniec, — nie taj pan tych łez przedemną, tych łez drogocennych, które płyną wywołane wspomnieniem mego ojca. — Gdyby cokolwiek na świecie mogło przynieść ulgę memu sercu, to tylko one chyba właśnie.... Czuję się nieomal szczęśliwym w niezmiernem mem nieszczęściu, skoro w chwili, w której wszystko się dokoła mnie rozsypuje w gruzy, kiedy sam pozostaję na szerokim świecie, spotykam serce przyjazne....
— Tak, serce przyjaciela... — odpowiedział Marceli, — serce oddane tobie, zapewniam cię!! Nie, sam nie jesteś na świecie! W obliczu tego grobu, co się zaledwie zawarł nad zwłokami twej matki, przysięgam ci, moje dziecko, że będę miał dla ciebie serce ojca.... Czy zechcesz mi w zamian dać cokolwiek synowskiego przywiązania?...
— Czy zechcę!?. — odparł Raul z egzaltacyą, którą usprawiedliwiała uroczystość położenia. — A! całe życie moje odtąd do pana należy — Pan mnie ocalasz teraz.... Bo do głębokiej mej rozpaczy przyłączyło się zniechęcenie bez granic... przyszłość przeraża w latach dwudziestu, gdy się wie, że ani jedna dłoń nie wyciągnie się do ciebie.... Gdybyś pan nie był przyszedł do mnie, kto wie czy byłbym miał odwagę żyć dalej, czy byłbym znalazł w sobie dość na to siły?...
— Nieszczęsne dziecko! — zawołał Marceli przerażony, — więc myślałeś o śmierci!
Raul pochylił głowę i wyszeptał:
— Tak, panie....
— W twoim wieku!...
— Chciałem zobaczyć się z ojcem... chciałem pójść za matką.... A! panie, gdybyś wiedział co to jest opuszczenie, takie absolutne opuszczenie... pustynia pośrodku świata, kiedy się czuje w sercu cale skarby miłości....
— Niestety, — pomyślał Marceli, — ja to znam.
A potem dodał głośno:
— Ale teraz tę myśli ponure już cię odbiegły, nieprawdaż?...
— O! teraz, chcę żyć, teraz nie jestem już sam na świecie... mam przyjaciela... przyjaciela mego ojca....
Spojrzenie i myśl pana de Labardès pobiegły jednocześnie w niebo.
Zdawało mu się, że ujrzy tam uśmiechniony cień komendanta Raula, przebaczający mu ponownie, po raz drugi.
— Moje dziecko, — przemówił do sieroty, — nie pozostawaj tu dłużej, potrzebujesz spoczynku.... Chodź ze mną... pójdźmy....
— Dobrze, panie, pójdę z tobą, ale pierwej pozwól mi raz jeszcze uklęknąć u tego grobu, w którym zasypia biedna moja matka.... Powiem jej, że mi przybywa pomoc... podziękuję jej, że mi zesłała pana...
Przez kilka minut modlił się Raul z zapałem na świeżej mogile, potem podniósł się, podszedł do Marcelego i powiedział mu:
— Jestem gotów, panie.... Zrób zemną co zechcesz... twoją wolę postaw na miejscu mojej, bo nie czuje nawet w sobie siły do pragnienia czegoś.
Pan de Labardès ujął ramię młodzieńca i uprowadził go w milczeniu.
W chwili kiedy obadwaj dochodzili do pierwszych domów miasteczka, Raul zapytał:
— Czy nie wrócimy do domu, który zamieszkiwała moja matka?
— Później, — odpowiedział mu Marceli.
— Gdzież więc prowadzisz mnie pan?...
— Do siebie.
Sierota nie odpowiedział ani słowa i szedł dalej za swym przewodnikiem.
Marceli zajmował w jednym z pierwszorzędnych hoteli miasta apartament, złożony z trzech pokoi.... Pomieścił w jednym z nich Raula, wmusił w niego łagodnie cokolwiek pożywienia, potem skłonił go, aby się położył na łóżku i czuwał nad snem jego z całą czułością i całą miłością matki.
Nie uważamy za potrzebne rozwodzić się tu nad szczegółami pierwszych dni, które sierota spędził u swego przybranego ojca... wystarczy nam powiedzieć, że Marceli, aby pocieszyć i ożywić młodzieńca, używał wszelkich środków i że Raul, natura nawskroś sercowa i gorąca, nie wiedział jak mu okazywać swą nieskończoną wdzięczność.
Czwartego dnia Raul objawił gorące pragnienie odwiedzenia po raz ostatni domku, w którym umarła pani de Simeuse.
Pan Labardès poszedł z nim razem.
Rozdzierająca scena odbyła się w tem opustoszałem mieszkaniu. Sierota łkając klękał przed łóżkiem, na którem zasnęła matka jego na wieki, przed fotelami, na których ona siadała... szukał jej na progu każdego pokoju... przywoływał ją głośno. Wierzył niemal, że musi odpowiedzieć na jego wołanie i że i posłyszy słodki głos jej:
— Co chcesz, moje dziecku....
Marceli wiedział, że boleść każdą ukaja najlepiej możność wylania go. Nie próbował więc pocieszać Raula żadną z tych banalnych pociech, które nie pocieszając, stokroć więcej tylko rozkrwawiają serce.
Skutek przezeń przewidziany nastąpił rzeczywiście. Płacz i łkania Raula zwolna ucichło... łzy toczyły się po twarzy nie tak już gorzkie... smutek i rzewność zastąpiły pierwszy szał rozpaczy....
Otwarł małe biurko, z którego wyjął pugilares, wypchany papierami i odezwał się do Marcelego.
— Dzięki, żeś mi pan towarzyszył... dzięki, żeś mi pozwolił się wypłakać.... Pożegnałem się z moją matką... teraz już jestem spokojny.... A teraz opuśćmy to mieszkanie....
Zaledwie powrócili do hotelu, w którym stal pan Labardès, Raul wyjął z pugilaresu papier złożony we czworo, całkiem pożółkły, wystrzępiony po brzegach.... Przycisnął do ust ten papier namiętnie, a potem podał go Marcelemu.
Ten rozwinął go coprędzej i na pierwszy rzut oka zaraz poznał pismo komendanta, aczkolwiek wiersze tego pisma, które miał przed sobą, kreślone były ręką zesłabłą, której poruszenia krępowała już śmierć bliska.
Jak to słyszeliśmy już od sieroty, pocałunki matki i syna zatarły w nim niemal każde już słowo.... W pośrodku pierwszej strony widoczną była plama brunatno czerwona, plama krwi.
— Czytaj pan, — wyszeptał młodzieniec, — czytaj....
Marceli pochłaniał ten list wzniosły i przejmujący, w którym umierający zapominał zupełnie o sobie samym a pamiętał wyłącznie tylko o swej żonie swej ukochanej, gdzie każdy wiersz, każde słowo tchnęło niezmierną miłością, gdzie czuć było wyraźnie ostatnie tentna szlachetnego serca, które miało zamilknąć za chwilę na zawsze.
List ten tak się kończył;
»Dla ciebie i dla mego syna, droga moja Henryko, kazałem zrobić mój portret.... Darujcie mi oboje, że wam go nie przysyłam. Ani jedno ani drugie nie potrzebujecie martwego obrazu, by mnie nie zapomnieć nigdy.... Medalion, który wam przeznaczałem, pomieszczony jest gdzieindziej. Dałem go dobremu i szlachetnemu człowiekowi, który kochał mnie z całej duszy i który jest teraz tu u mego łoża, zapłakany... Marceli de Labardès zamknie mi oczy.... I jemu potrzeba pocieszenia, bo ja znam jego serce i wiem, że śmierć moja uczyni go bardzo nieszczęśliwym....
»Siły już mnie opuszczają... ostatnia zbliża się godzina.... Trzeba mi przyzwać kapłana, aby mnie przygotował do stawienia się przed Najwyższym Sędzią.... Nie doznaję w tej chwili ani trwogi, ani bojaźni... gorzki smutek przejmuje mnie tylko, że opuścić was muszę, nie mogąc nawet bodaj na chwilę zobaczyć raz jeszcze.
»Żegnaj mi ukochana Henryko!... Żegnaj kochany mój synu... nie, nie żegnam cię... do widzenia... do widzenia... ja tam na was czekać będę....«
Kiedy Marceli ukończył czytanie tego listu, twarz jego blada zdała się maską z białego marmuru... dwa strumienie łez ściekały mu po policzkach.
— Moje dziecko, — wybąknął, — twój ojciec mówił prawdę... śmierć jego uczyniła mnie bardzo nieszczęśliwym.... Tak, ja go kochałem z całej duszy... tak, ja byłbym pragnął z nim razem zejść do grobu...
A po cichu dodał:
— Pragnąłem... i należało mi to uczynić....
Po chwili spytał Raul:
— Ten portret....ten drogi wizerunek mego ojca, pan go masz, nieprawdaż?... pan mi go pokażesz?... Gdy go ucałuję, wydawać mi się będzie niemal, że całuję mego ojca...
Marceli zadrżał i zimny dreszcz przebiegł naraz całe jego ciało....
Ten medalion, on go zgubił, a słowa Raula stawiły mu przed oczy okropne wspomnienia nocy 10 maja 1830 roku.
— Moje dziecko, — odpowiedział, — niechcący dotknąłeś krwawiącej rany.... Tego portretu, który droższym był mi nad życie, nad własne szczęście, już dziś nie posiadam... utraciłem go w bardzo dla mnie bolesnych okolicznościach... i owej nocy właśnie cierpiałem tyle, jakbym po raz drugi patrzał na konanie twego ojca....
— O! panie... o, mój przyjacielu!... — zawołał Raul, — przebacz mi, żem niebacznie poruszył te bolesne dla ciebie wspomnienia...
— Nie mam ci nic do wybaczenia, moje biedne dziecko... Wszakże to ja jestem tu winnym.... ja, który cię pozbawiłem najwyższej pociechy ucałowania ukochanych ci rysów....
Zapanowała na chwilę cisza, ale nie na tem był dziś koniec męczarni dla Marcelego.
— Mój przyjacielu, — zawołał nagle Raul, — czy to prawda co nam mówiono, matce i mnie?
— A cóż to wam mówiono, moje dziecko?...
— Że śmierć ojca mego była następstwem okropnego wypadku... że ręka, z której zginął, nie była bynajmniej ręką przeciwnika w pojedynku, ale przyjaciela w napadzie.... Czy to prawda?...
Marceli pochylił głowę.
— To prawda, — odpowiedział, nieśmiejąc podnieść oczu na Raula.
Młodzieniec ciągnął dalej:
— A więc przysięgam ci, że tej pewności, którą mi teraz dajesz, żałuję bardzo...
— Dla czego?...
— Ponieważ wraz z nią ginie dla mnie nadzieja, którą, żywiłem od chwili, gdym doszedł do rozumu...
— Jakaż to była nadzieja?...
— Nadzieja pomszczenia śmierci ojca!... Pomyśl pan... coby to była za radość dla mnie, gdybym był mógł stanąć przed moim wrogiem i z bronią w ręku zawołać nań: — »Ja jestem synem hrabiego de Simeuse!... Zabiłeś ojca... zabijże i syna, bo inaczej on zabierze ci życie, jeśli ty mu go nie odbierzesz!« Ale któż on jest... jego imię... imię tego straszliwego przyjaciela, którego floret uczynił mnie sierotą?... Pan znasz je, powiedz mi....
— Nigdy! — odpowiedział Marceli nieprzytomny.
— Odmawiasz mi tego?... — zawołał Raul.
— Tak... sto razy tak.... Odmawiam i odmawiać będę zawsze!...
— Tak jak moja matka!... — wyszepnął Raul.
— Jakto, — spytał Marceli, — twoja matka wiedziała?...
— To nazwisko, które mi pan ukrywasz? Tak, panie.
— I pytałeś ją o nie?...
— O! tak... często!... bardzo często!...
— I nie chciała ci go wyjawić?...
— Nigdy.
— Szlachetna kobieta... dobrze czyniła... — odpowiedział Marceli, zgnębiony wzruszeniem dnia tego, — bo i po cóż uczyć się przeklinać imię umarłego?
— A! — zawołał Raul z wyrazem gorączkowej radości, — więc człowiek ten umarł....
— Tak, — odpowiedział z cicha pan de Labardès, którego bladą twarz oblał rumieniec wstydu.
— Niechajże mu Bóg przebaczy, — mówił dalej sierota; — niechaj mu Bóg przebaczy ten cios, który ojcu memu zadała jego ręka!... W obliczu grobu gaśnie moja nienawiść... tak, moja nienawiść... bom ja go nienawidził z sił moich wszystkich, całą potęgą mej duszy tego nieznanego, tego niewinnego a zbrodniarza przecież, który przed dwunastu laty zabił mi ojca, a przed kilku dniami matkę! Niech odpoczywa w spokoju!... Ja, syn jego ofiar, przebaczam zmarłemu mordercy, ale nigdy, nigdy nie byłbym przebaczył żywemu!
— Jak ja cierpię! — pomyślał Marceli, któremu zimny pot okrywał skronie. — »O! mój Boże!... mój Boże!... zasłużony to kielich, ale niemniej gorzki!..
∗
∗ ∗ |
Trzy tygodnie upłynęło.
Pan de Labardès i Raul nie opuszczali się ani na chwilę... obecność jednego stawała się z każdą chwilą potrzebniejszą dla drugiego. Codzienne ich pogawędki nie były bynajmniej już podobne do owej okropnej i smutnej rozmowy, którą tu przytoczyliśmy i codnia Marceli uczył się oceniać więcej rzadkie zalety serca i umysłu tego, którego uważał za swe dziecię przybrane.
Sierota, ze swej strony oddawał się z bezgranicznym wylaniem żywej sympatyi i przywiązaniu niemal synowskiemu, które ciągnęły go do Marcelego.
Oprócz tego, że widział w nim przyjaciela swego ojca, co go czyniło dlań świętym, niepodobieństwem było, aby natura młoda i sercowa jak jego mogła się oprzeć tym rozrzewniającym staraniom, tej dobroci i czułości, jaką go otoczono.... To też dusza jego i serce oddawały się całkowicie, bez ostrzeżeń nowemu temu przyjacielowi....
Pewnego dnia, pan de Labardès zastał go smutniejszym niż zwykle.
— Co ci jest? — spytał go.
— Smuci mnie myśl, że serdeczny nasz do siebie stosunek musi się skończyć, — odpowiedział Raul.
— Skończyć!! — powtórzył Marceli ze zdziwieniem, — dla czego skończyć?
— Ponieważ chwila rozłączenia się zbliża.
— Co!... — krzyknął pan de Labardès, — chcesz mnie opuścić?
— Przeciwnie, chciałbym przeciwnie nie opuszczać pana nigdy....
— A więc?
— Nieszczęściem nie jestem nieograniczonym panem mych czynności.
— Nie rozumiem cię....
— Mam obowiązki do spełnienia.
— Jakież to?
— Szczupłość mego majątku czyni mi pracę prawem. Pan wiesz, że zamierzam wstąpić w urzędowanie... trzeba mi zabrać się do poczynienia pierwszych kroków na tej drodze.... Za życia matka zachęcała mnie do czynu swą obecnością... po śmierci myśl o niej mnie podtrzyma.... Wydawać mi się będzie, ze ją widzę uśmiechającą się do mnie z niebios i błogosławiącą moim usiłowaniom.... Czy nie podzielasz moich poglądów, mój przyjacielu?...
— Podzielam postanowienie twoje w zupełności... dobre jest ono i godne pochwały jak wszystko, co od ciebie pochodzi, tylko, że mniej ci dosięgnięcie tego celu jest potrzebnem niż ci się wydaje....
— Teraz na mnie kolej powiedzenia: Nie rozumiem cię....
— Wytłómaczę się zaraz... ale naprzód musisz mi przyrzec, że mnie słuchać będziesz nietylko umysłem, ale duszą twoją i sercem.
— Wiesz pan dobrze, że nie potrzebuję przyrzekać i bez tego takby być musiało....
— A potem trzeba mi jeszcze odpowiadać z całą otwartością, jaknajszczerzej....
— Nie skłamałem nigdy! — przerwał Raul.
— Pozwólże mi dokończyć... — ciągnął dalej pan de Labardès. — Trzeba, powiadam, odpowiadać mi z zupełną szczerością, na wypadek nawet gdyby odpowiedzi twoje miały mnie głęboko zasmucić....
— Zasmucić... ja?... — zawołał sierota. — Czyby to było dla mnie podobieństwem.... Ale o co mnie pytać pan będziesz, przyrzekam....
— A więc spytaj własnego swego serca i powiedz mi, czy mnie kochasz...
Sierota popatrzał na Marcelego z głębokiem zdziwieniem.
— To pytanie... — wyszeptał.
— Odpowiedz mi na nie, błagam cię!... Czy mnie kochasz?...
— Czy ja kocham pana! jakże nie miałbym kochać?... Przysięgam, że gdybym był nawet pańskim synem, węzły krwi nie zdołałyby wzmódz chyba tego serdecznego, niezmiennego uczucia, jakie mam dla pana. A potem czyliż dla mnie nie jesteś drugim ojcem? Panu również winien jestem życie.... Czy sądzisz, że mógłbym o tem zapomnieć?
— Nie, moje dziecko, nie sądzę... — odpowiedział Marceli wzruszony do głębi, — i zapytując cię w tej chwili miałem nadzieję, spodziewałem się tych słów, które posłyszałem rzeczywiście.... Pewnym już będąc twego przy wiązania, potrzebowałem jeszcze jednego zapewnienia zanim przed tobą otworzę me serce, jak to uczynię, zanim roztoczę przed twemi oczyma tę przyszłość, którą wymarzyłem.... Raulu, powiedziałeś mi, że mnie kochasz jak ojca.... Czy chcesz być moim synem?... Czy chcesz, aby oba nasze istnienia złączone były z sobą odtąd tak, jakby w rzeczy samej węzeł krwi nas łączył, jakby istotnie jedna krew płynęła w naszych żyłach?... Jestem starym kawalerem, nie ożenię się nigdy.... Jestem bardzo bogatym, majątek jest mi często tylko ciężarem, kłopotem zawsze.... Żyję sam i jest mi bardzo na świecie? smutno.. od ciebie zależy zastąpić mi dzieci, których i nigdy mieć nie będę i których nie kochałbym też więcej niż kocham ciebie.... W imię twego ojca, który był moim przyjacielem, Raulu, nie odmawiaj mi!... Szczęście moje jest w twojej dłoni. Otwórz dłoń tę i powiedz mi: Bądź szczęśliwymi... Gdybyś ty wiedział, jak uśmiecha się do mnie ta myśl, że w tobie będę miał na moją starość młodego towarzysza! Gdybyś wiedział, jak mi się drogim staje ten majątek, dziś tak mi bezpotrzebny, skoro ty zgodzisz się dzielić go ze mną!... Raulu, ja w życiu miałem okropne chwile... I przecierpiałem wiele, niesłychanie wiele, włosy moje posiwiały przedwcześnie!... Nie odnawiajże ty wszystkich ran moich goryczą odmowy!... Niechaj litość dla mnie dołączy się do uczuć życzliwych.... Powiedz, że mnie już nie opuścisz nigdy... powiedz, że zgadzasz się na to, aby być moim synem....
Pan de Labardès umilkł.
Ze wzrastającem wzruszeniem wymawiał ostatnie swej prośby słowa.... Dźwięk jego głosu był błagalny, kolana nawpół ugięły się pod nim... ręce wyciągnęły ku Rautowi... Możnaby sądzić, że błaga o łaskę tego młodzieńca, przed którym roztaczał widnokrąg wspaniałej i niespodziewanej nigdy przyszłości.
Raul w odpowiedzi rzucił mu się na szyję i pośród łez zdołał wyszeptać tylko te dwa wyrazy tak słodkie:
— Mój ojcze!...
Marzenie Marcelego ziszczało się... miał rzeczywiście zastąpić ojca temu dziecku, które uczynił sierotą!...
Nazajutrz zaraz pan de Labardès i Raul de Simeuse opuszczali razem Pyreneye.
Naprzód udali się do Poitou. Marceli chciał się sam zająć sprawą sukcesyi i uchronić od roztrwonienia przez obcych skromne dziedzictwo syna komendanta.
Skoro dokonał pierwszych tych starań, a to nie zajęło zbyt wiele czasu, pan de Labardès puścił się z Raulem na wojaż, który trwał lat kilka; obadwaj zwiedzili kolejno wszystkie znaczniejsze państwa Europy, spędzając po kilka miesięcy w każdej stolicy.
Podróże te dopełniły wykształcenia młodzieńca i uczyniły go kompletnie ukończonym światowcem, w najlepszem znaczeniu tego wyrazu.
Skoro już skończyły się te peregrynacye, Marceli przywiózł przybranego syna swego do Prowancyi i z całem zamiłowaniem otoczył go w willi Labardès całym tym zbytkiem, wszystkiemi przyjemnościami, które tak są miłemi młodzież y, a których on dla siebie nigdy nie czul potrzeby.
Raul miał pojazdy, wierzchowce, broń angielską, psy najczystszej rasy, przepiękny statek obsługiwany przez trzech ludzi na morskie wycieczki... Oprócz tego otrzymywał co miesiąc na swe przyjemności sumę tak znaczną, że nie mógł nigdy jej wydać. Trzeba powiedzieć prawdę, że sierota był rzeczywiście wzorem wielkiego rozsądku, porządku i roztropności. Nie dla tego, aby w żyłach jego płynęła krew limfatyczna lub by mu brak było gorących namiętności, ale wrodzona delikatność uczuć i rycerskie instynktu serca sprawiały, że z najwyższym obrzydzeniem poglądał na tak zwane przyjemności życia rozwięzłego i na te wszystkie następstwa, które ono za sobą pociąga.
Teraz, kiedy już czytelnik nasz obznajomiony jest z temi wszystkiemi zmianami, które zaszły w egzystencji Marcela de Labardès przez ciąg lat, oddzielających nas od roku 1830, wypada nam zabrać się do tego, co autor dramatyczny nazwałby prologiem do drugiej części naszego opowiadania.
Zajmiemy się zatem równocześnie Jerzym Herbert i mieszkańcami zamku Presles, zobaczymy bowiem, że niepodobieństwem byłoby dla nas mówić o jednym, nie mówiąc o drugich.
Jerzy Herbert, czyliż potrzeba nam to przypominać, zakochany był śmiertelnie w pannie de Presles.
Przypominamy sobie również, że opuścił swą willę i był w Afryce u Marcelego z tej tylko przyczyny, iż pobyt w Prowancyi stał się dlań prawdziwie nieznośnym od czasu, jak w niej nie gościła jego ukochana. Po upływie miesiąca jednak, jak wiemy, opuścił on Afrykę i powrócił do Tulonu.
Kiedy okręt pruł wspaniałe fale Śródziemnego morza, Jerzy pieścił się w duszy słodką acz nieprawdopodobną nadzieją, że na wstępie do domu przywita go wieść szczęśliwa, więść o powrocie rodziny hrabiów Presles.
Złudzenie to rozwiało się w chwili, gdy młodzieniec stąpił nogą na ziemię Prowancyi. Nietylko bowiem generał nie powrócił bynajmniej, ale nic nie zwiastowało nawet by miał powrócić niezadługo.
Jerzy uzbroił się w odwagę rezygnacyi i codziennie niemal, aby oszukać swą niecierpliwość robił konne wycieczki w stronę zamku Presles, zdała przyglądając się wysokim jego wieżycom i szarym murom.
Ilekroć zaś powrócił do domu, biedny chłopiec nudził się strasznie, tęsknił okropnie i spędzał czas na parafrazowaniu wszystkiego tego co od wieków pisano wierszem lub prozą o udręczeniach rozłąki....
Łatwo zrozumieć, że podobne zajęcie nie nastrajało go bynajmniej na ton wesoły... to też usposobienie jego zmieniło się z gruntu a stan trwałej nerwowej irytacyi, niemal hypochondryi zastąpił u niego humor zawsze jednostajny i łagodny, który niegdyś czynił tak pożądanem i przyjemnem jego towarzystwo.
Przyjaciele jego raz i drugi źle przyjęci pojawili się w willi na krótko tylko i to rzadko kiedy. Jerzy którego potrzeba podtrzymywania jakiejbądź rozmowy denerwowała do najwyższego stopnia, rad był temu ale zarazem irytował się tem wzrastającem wciąż osamotnieniem.
Z jednej strony rad był, że może oddawać się bez przeszkody swym marzeniom, z drugiej wołał z goryczą:
— A! otóż to są przyjaciele! Bądź wesołym, wydawaj dla nich uczty, staraj się o przyjemności, przybiegną! Ale od smutku uciekną jak od zarazy! Przyjaciół bez liku masz w dniach radości, w dniu smutku nie ma ich i śladu!
Nie myślim bynajmniej przeczyć temu aksjomatowi, sądzim tylko, że brak mu było wszelkiej podstawy w ustach Jerzego. Nie można uskarżać się na ludzi, kiedy czyniło się wszystko w świecie, aby ich do siebie zniechęcić.
Pewnego rana, przed śniadaniem, leżał Jerzÿ wyciągnięty na kanapie w swoim gabinecie, ziewając energicznie i próbując po kolei doskonałych cygar, które odrzucał jedne po drugich oświadczając, że są obrzydliwe.
Naraz posłyszał dzwonek u bramy a niemal równocześnie tentent podków na alei dziedzińca.
Za chwilę wszedł do jego gabinetu służący, pytając:
— Czy pan przyjmuje?
— Nie, nie! — zawołał Jerzy pospiesznie. — Nie przyjmuję nikogo, ktobykolwiek to był! bez wyjątku! Nie ma mnie dla nikogo w domu... rozumiesz mnie....
— Doskonale, panie.
Lokaj wyszedł. Jerzy zapalił i odrzucił dziesiąte z kolei cygaro, mrucząc pod nosem:
— To niesłychane, słowo honoru! Od rana do wieczora człowiek jest napastowany przez natrętów! Co ci ludzie chcą odemnie?... Czy ja ich idę szukać?...
— Mój Boże, mój Boże! te obrzydliwe cygara! Warto to je sprowadzać było wprost z Hawanny i płacić po pięćset franków za tysiąc! Nie, stanowczo cały świat składa się z oszustów!
Zaledwie zdołał ukończyć tę apostrofę, kiedy ponownie pojawił się u drzwi służący z miną, która zwiastowała z góry niewielką wiarę w powodzenia zleconej sobie misyi.
— No, cóż tam, — spytał go szorstko młodzieniec, — czegóż tam chcesz jeszcze?...
— Panie, — wybąknął lokaj, — to co do tej wizyty....
— Wszakżem ci już powiedział i powtarzam raz jeszcze, że nie przyjmę! Zdaje mi się, że to jasne dostatecznie u dyabla!
— Bo to....
Lokaj zatrzymał się w pół słowa, wylękły, tak spojrzenie Jerzego rzucało błyskawice gniewu.
— No, cóż! — krzyknął Prowansalczyk, — nie kończysz?... Co masz do powiedzenia?...
— To, że pan Gontran de Presles domaga się koniecznie widzenia się z panem... więc....
Jerzy nie dał mu dokończyć.
Zerwał się z kanapy, na której leżał rozciągnięty i powtórzył z niewypowiedzianym wyrazem radości:
— Gontran de Presles! To, to pan Gontran tam jest?...
— Tak, panie....
— A tyś mi tego nie powiedział, głupcze.
— Ha!... pan mi nie dał powiedzieć....
— Niechajże przyjdzie... dla niego jestem zawsze.... Idź... idź prędzej!... Ale spieszże się przecie, bydlaku, albo lepiej ja tam sam pójdę....
I Jerzy, wyprzedzając służącego, zdumionego takim pośpiechem po takiej obojętności zupełnej, przeszedł szybko dwa czy trzy pokoje i stanął na górnym stopniu schodów, prowadzących do willi, przed któremi stał teraz koń angielski Gontrana.
Młodzieniec, a raczej dzieciak jeszcze, bo wiekiem nie przeszedł on jeszcze granicy lat dziecięcych, był zawsze jeszcze tym samym prześlicznym cherubinkiem, którego pamiętamy, ten łotr o układnej twarzyczce, ten zachwycający demon o anielskich i wielkich oczach dziewiczych, znany już jest naszym czytelnikom, zgorszony tak przedwczesnem zepsuciem, rokującem smutne na przyszłość następstwa.
— Jakto, to ty!... Ty, mój kochany Gontranie! — zawołał Jerzy, — ty w naszych stronach, a ja nic o tem nie wiedziałem! Witam cię po sto razy i raz jeszcze po sto razy!...
— A! do licha! mój przyjacielu, — odpowiedział dzieciuch, ręką gładząc niby wąs, nieobecny jeszcze (a był to giest jego zwykły) — ja to dobrze wiedziałem, że będziesz bardzo zadowolniony z zobaczenia mnie i że rozkaz wydany służbie nie może mnie obejmować!... Twoi lokaje utrzymywali forsownie, że się z tobą widzieć nie można i niemało miałem trudu, by ich skłonić do zameldowania mnie... słowo szlachcica, mój najdroższy, dobrzebyś zrobił, gdybyś przepędził tę hołotę!... A propos, powiedz, czy ja ci nie przeszkadzam w czem?
— Jak możesz o to pytać?
— To tak, dla formy! — rzekł Gontran, zeskakując z konia, którego służący wziął za uzdę, wbiegając w dwóch skokach na schody i wyciągając do Jerzego rękę.
Ale Jerzy pochwycił go w objęcia i uścisnął serdecznie.
Nie będziemy usiłowali utrzymywać, że pocałunki, których nie szczędził Jerzy, były istotnie wysyłane pod adresem młodego chłopca....
Tem mniej się przy tem twierdzeniu upierać będziem, że jak wiemy Gontran niezmiernie podobnym był do swej siostry.
Po tem gorącem przyjęciu Jerzy, uprowadził młodego chłopca do swego pokoju i spytał go:
— Odkądże jesteś w zamku?...
— Od wczoraj wieczora....
— Jakże zdrowie twej matki i panny Dianny?... Powiedzże mi prędzej coś o nich... Czy nie bardzo zmęczyła je podróż?
W miejsce odpowiedzi, Gontran schylił się nad pudelkiem, pełnem cygar hawańskich, z któremi tak pogardliwie przed chwilą obchodził się Jerzy, jak to widzieliśmy.
— Patrzajcie! — zawołał, — to masz wspaniałe puros’y! słowo honoru nie widziałem jeszcze tak pięknych.
I wybrał sobie jedno z nich z pewnością emerytowanego znawcy.
— Gdzież ja znajdę ogień? — spytał następnie.
Jerzy ukazał mu małą spirytusową lampkę, która płonęła tu zawsze, niby ogień westalek starej Romy.
Gontran zapalił sobie cygaro, otoczył się chmurą białego i wonnego dymu i powtórzył dwa czy trzy razy.
— Znakomite! prawdziwie znakomite! wyborne!... Musisz mi kochany przyjacielu dać adres twego dostawcy.,.. Niech mnie dyabli wezmą, jeśli odtąd zgodzę się na palenie innych cygar jak te.... Ty się znasz na dobrych rzeczach, mój przyjacielu Jerzy!... jesteś prawdziwym gentlemanem!...
Potem po chwili milczenia i kilku nowych kłębach dymu, młody chłopak ciągnął dalej.
— Jeśli się nie mylę, pytałeś mnie przed chwilą o moją matkę i siostrę....
— Nie mylisz się ani trochę i dodam, że czekam na twą odpowiedź niecierpliwie....
— A więc panie te znajdują się w jaknajpożądańszym stanie zdrowia.... A przynajmniej znajdowały się w chwili, kiedy je oglądałem po raz ostatni....
— Jakto! — zawołał Jerzy, — kiedy je oglądałeś po raz ostatni!
— Bez wątpienia, a od tego uszło już sporo czasu....
— Pani de Presles i panna Dianna zatem nie powróciły razem z tobą do Prowancyi?...
— Ani trochę.
— Gdzież są zatem?
— Wraz z ojcem moim w Paryżu, w nudnym pałacyku, który zajmują na Polach Elizejskich.
— A ty?
— Ja, tam nie jestem, jak widzisz.
— Pozwolono ci odjechać!...
— Nie pytałem o pozwolenie.
— Więc dezercya!
— Powiedz ucieczka, mój drogi przyjaciela.
— Wytłómaczże się, kochany Gontranie.
— Po toż tu tylko przyjechałem, ale to długa historya, mój kochany!... Pragnę byś był sędzią postępowania mego pana ojca ze mną!
— Wszakże nie potrzebuję przyrzekać ci, że będziesz miał we mnie uważnego słuchacza?...
— O! ja wiem, że z ciebie bardzo miły chłopiec i że ty kochasz nas bardzo, mnie i moją siostrę...
Gontran zrobił nacisk na ostatnie słowa: moją siostrę, w sposób tak wyrazisty, że lekki a mimowolny rumieniec oblał twarz i czoło Jerzego.
Dzieciak uśmiechnął się złośliwie.
— Tak, słowo honoru, ja cię uważam za naszego przyjaciela. Mam do ciebie zaufanie a niebawem dam ci tego dowody....
— Mój drogi Gontranie, słucham się....
— O! nic znów nie ma tak pilnego, mamy dość czasu przed sobą.... Nikt nam nie przyjdzie przeszkodzić.... Czy jesteś już po śniadaniu?
— Nie, — odpowiedział Jerzy, — jeszcze nie... spodziewam się, że je zjesz ze mną....
— Chciałem właśnie, abyś mnie za prosił... jak widzisz postępuję otwarcie i bez ceremonii.... Kaź podać do stołu jaknajprędzej... umieram z głodu....
Jerzy zadzwonił.
— śniadanie za pięć minut... — zawołał do wchodzącego lokaja, — dwa nakrycia....
W chwili kiedy lokaj miał już wychodzić, Gontran zatrzymał go giestem.
— Mój przyjacielu Jerzy, — spytał, — macie tu lodownię, nieprawdaż?
— Tak, ale dla czego to pytanie?
— O! mój Boże, po prostu aby ci przypomnieć, abyś wydał rozkaz zafrapowania szampana....
— To się rozumie samo przez się, — odparł Prowansalczyk a uśmiechem. — Przyspieszno tam wszystko, Dominiku....
— Dobrze, panie.
— Cliquot rosé, nieprawdaż? ja to wino przenoszę nad wszelkie inne....
— Słyszysz Dominiku, — powtórzył gospodarz. — Zejdź sam do piwnicy....
— Dwie butelki, — dodał Gontran, — a przynieś tam zaraz butelkę kseres.
Dominik wyszedł.
— Czy ty masz zamiar dziś się upić?... — spytał Jerzy ze śmiechem.
— Upić się!... dajże pokój!... Bierzesz mnie chyba za dziecko.... Ja mam porządną głowę, mój kochany!... Umiem wypić butelkę araku od razu i nie jestem po niej więcej zemocyonowany jak ty w tej chwili.... Zresztą, od pewnego czasu byłem na dyecie, a to mi wcale nie służy i czuję teraz nieprzepartą potrzebę odwetowania sobie tego małą pijatyką....
— A propos dyety, czy nie odpokutowujesz jeszcze skutków owego pchnięcia szpadą?
— Ani trochę.... Gotów jestem zacząć na nowo...
— Doprawdy?
— I wierzaj mi, że ja go nie schowam w kieszeń, tego pchnięcia! niczego tak nie pragnę jak oddać go napowrót temu, który mnie niem obdarzył! Szczerze mówiąc, jest to jedyny rodzaj długów, które lubię płacić....
— Czy wiesz, mój kochany Gontranie, że z ciebie straszne ladaco!
— Do licha! — odparł dzieciuch, z wyrazem dumy pogłaskując jeszcze zapalczywiej swój wąs mniemany....
— Zaczynasz wcześnie!
— Nigdy za wcześnie. Im wcześniej się zacznie, tem dalej się zajdzie.
— Czy tylko czasami nie zachodzi się zadaleko? — odważył się Jerzy, wylękły niemal są cyniczną niemoralnością, którą ujawniaj brat jego ukochanej Dianny i zadawał sobie w myśli pytanie: czy ma przed sobą naturę rzeczywiście zepsutą z gruntu, czy poprostu tylko fanfarona, popisującego się występkiem.
— A tak, — zawołał Gontran, — czyżby przypadkiem nie wzięła cię ochota moralizowania mnie?.... Ty, młody chłopiec, kawaler, toby było śliczne!! Uprzedzam cię przeto, dobry mój przyjacielu, że szkoda; na to byłoby czasu twego i trudu, że co gorsza, byłbyś bardzo niezabawny w tej roli. A przecież pierwszym obowiązkiem gospodarza domu jest: bawić swych
gości. Ja jestem twoim gościem, bawże mnie!
Jerzy nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Rozśmiałeś się, widzisz, jesteś więc rozbrojony! — podjął Gontran. — Pozostawmy moralność siwiejącym głowom, a natomiast za chwilę, z kieliszkiem w ręku, opowiesz mi twe wesołe przygody.... A! bądź spokojny, — dodał, — ja tych zwierzeń nie powtórzę mojej siostrzyczce....
Po raz wtóry Jerzy zarumienił się, posłyszawszy tę alluzyę tak przezroczystą do swoich uczuć dla panny de Presles, uczuć, które, jak sądził, tak były utajone dla oczu wszystkich i zaambarasowanie jego było wielce widocznem.
Dominik położył mu jednak koniec, wchodząc z oznajmieniem, że śniadanie podane.
Obadwaj młodzi ludzie przeszli do sali jadalnej.
— Mój drogi Jerzy, — ozwał się Gontran, napełniwszy i wychyliwszy po dwakroć swój kieliszek, — masz wspaniały kseres, to rzecz pewna.... Śmiało oświadczam, że jest stokroć lepszy od takiegoż wina i z piwnic mego ojca, który przecież chce uchodzić za znawcę i utrzymuje, że jego piwnica jest doskonałą... Poczciwiec nie ma o tem pojęcia... Gdyby mnie to powierzył, ja bym wszystko postawił na innej stopie w zamku Presles tak, żeby to zaszczyt czyniło rodowi.... Ale nie, mnie o nic nie pyta się nigdy, do mnie nie mają zaufania. To też komfort na tem cierpi bardzo, stajnie źle są utrzymane, a wina bardzo miernej zaledwie wartości.... Twoje kseres, mów mi o niem! to zupełnie co innego!... grzeje jak promień hiszpańskiego słońca, a wonniejszy jest niż bukiety balowe mej siostry.... Lubisz ty porto?
— Wolę maderę.
— To niedobrze.... Porto cokolwiek zagrzane w letniej wodzie jest łagodne mimo swej siły i daje się pić równie łatwo jak Bordeaux, które uważam za ziółka przyjemne, ale niegodne gardła mężczyzny.... Anglicy umieją ocenić porto, piją go zazwyczaj a wierzaj mi oni zawsze wiedzą co czynią! Myśmy powinni iść za przykładem tych wyspiarzy, którzy są mistrzami w wielkiej sztuce umiejętności życia....
— A, mój Gontranie, — przerwał, śmiejąc się Jerzy, — ktoby cię słyszał, sądziłby, żeś się oddawał specyalnie studyom gastronomicznej i bachusowej sztuki....
— I miałby racyę, tak sądząc!... Znane są moje zasady. Nagromadzić w ograniczonym przeciągu czasu najwyższą, o ile się da, sumę przyjemności wszelkiego rodzaju, oto jest cel życia.... Przetoż w egzystencji dobrze uorganizowanej, przyjemności stołu, a zwłaszcza też butelki powinny zajmować miejsce niemałe.... Ot, patrzaj Rabelais...
— Czytałeś Rabelais’go?
— Czytałem wszystkie złe książki, jakie są tylko.... Prawdę bo mówiąc, nie czytałem też innych... ale bo i po cóźby wreszcie? Podług mnie tylko tak zwane osławione książki mogą nauczyć młodego człowieka czegoś pożytecznego.... Nie chwaląc się, zdaje mi się, że ja niczego już uczyć się nie potrzebuję....
Jerzemu nie wypadało rozpoczynać rozmowy w tym przedmiocie z wyrostkiem. Pozwolił przeto tylko Gontranowi roztaczać do woli cały zasób przewrotnych zasad; potem skoro zobaczył, że młodzika ominął już pierwszy zapał, ozwał się:
— No, a to opowiadanie, które mi przyrzekłeś, czyś o niem zapomniał?
— Nie, nie, mój drogi. Opowiem ci przygody mojej paryzkiej podróży a zobaczysz, że sposób postępowania margrabiego Mirabeau ojca z jego synem, był jeszcze wielce delikatnym w obec tego, jak ze mną postąpił sobie czcigodny mój rodzic.
— Porównywasz siebie ze słynnym Mirabeau? — spytał Jerzy i nie mógł utaić uśmiechu.... — Może masz zamiar jak on podeprzeć twem ramieniem jakąś przyszłą rewolucyę?...
— A! gdybym mógł! Nieszczęściem jednak nie mogę. Bo widzisz, mój Jerzy, należałoby z gruntu zmienić kodeks, prawo spadkowe jest najkompletniej bezrozumne. Rodzice winniby być zmuszani do dzielenia z dziećmi majątku.
— Może zmienisz zapatrywanie, skoro się ożenisz i zostaniesz ojcem rodziny.
Gontran rozśmiał się na całe gardło, długo, serdecznie.
— Ja ożenić się! ja ojcem rodziny, — zawołał następnie. — A! to pyszne, to niezrównane! Alboż uważasz, że ja mam twarz pachołka z świątyni Hymenu?
Młodzieniec wychylił czarkę zamrożonego szampana; pogładził końcami palców urojony swój wąsik i dodał najpoważniejszym tonem, z wyrazem nieporównanego zarozumienia:
— Kiedy się wie tak dobrze, jak ja to wiem, co trzymać należy o cnocie kobiecej, nie żeni się nigdy, z pewnością.... A, nie mówmy już o małżeństwie, samo to obrzydłe słowo działa mi już na nerwy. Wiem ja dobrze, je na tobie nie robiło togo samego wrażenia; w tem rzecz, że ty zachowałeś jeszcze złudzenia, których ja już nie mam. Żal mi cię, ale cię nie potępiam... wielce prawdopodobnem jest zresztą, że ty będziesz bardzo szczęśliwym w małżeństwie. Istnieją podobno ludzie, którzy codzień zjadają na obiad kawał sztuki mięsa i podobno nigdy im się to nie przykrzy.... No, ale tu nie o to chodzi teraz... winien ci jestem opowieść i dług ten należy mi spłacić.... Czy nie zechcesz mi podać karafki z jałowcówką....
— Ale, mój kochany Gontranie, możesz dostać zapalenia płuc po takich libacyach.
— Ba! dajże pokój!... w każdym razie takie zapalenie ugasiłbym wprędce arakiem, a gdyby miało być upartem bardzo, strumieniem ratafii....
Jerzy z istotnem przerażeniem słuchał tych przechwałek niedorostka, który, słowa swe popierając czynem, pochłaniał jak wodę likiery, których wymawiał nazwę.
Ratafia zresztą, arak i jałowcówka zdały się najmniejszego nie czynić wrażenia na tym. szczególniejszym organizmie.
Spojrzenie dzieciaka nie nabierało blasku ani trochę, nie było nawet więcej choćby ożywionem niż zazwyczaj. Twarz jego zachowała zwykłą swą bladość matową, prześwieconą leciuchnym rumieńcem. Uśmiech pełen słodyczy i niewinności rozchylał jego usta świeże i czyste.
— Słuchasz więc mnie? — spytał.
— Zarówno z uwagą, jak z zajęciem. — odpowiedział mu Jerzy, który nie kłamał bynajmniej, bo cóż mogło go zajmować więcej nad opowiadanie, w którem, jak przypuszczał, imię Dianny wchodzić będzie często.
— Czy nie byłeś w wilią odjazdu naszego w zamku Presles? — odezwał się Gontran....
— Tak.
— A więc widziałeś żeśmy odjeżdżali, ale prawdopodobnie nie wiedziałeś zupełnie dokąd wyjeżdżamy....
— To prawda.
— A więc, kochany mój przyjacielu i ja nie lepiej byłem poinformowany... nie wiedziałem nic najzupełniej o tem, jaki miał być cel tajonej naszej podróży, ku któremu unosiły nas pocztowe konie.... Zakwaterowany na przodzie karetki, obok mego ojca, naprzeciw mej matki i mojej siostry, uważałem, że sytuacyi tej brak najkompletniej wszelkiego wesołego żywiołu. Mój ojciec traktował mnie wielce chłodno, z powodu owego nieszczęsnego pojedynku, a także i na skutek niektórych drobnych wybryczków, które są przecież tak niewinnej natury, że ani ich warto ci opowiadać. Co do matki mojej i siostry, skracały sobie one czas nieustannem rozrzewnieniem, ocierając sobie co trzy minuty uczy i od chwili do chwili rzucając się sobie wzajem w objęcia.... Nie przesadzam bynajmniej, wyglądaliśmy jakbyśmy jechali na pogrzeb....
— I jakiż był powód smutku tych pań?
— Nigdym się nie dowiedział! Zręczny nielada musiałby być ten, coby doszedł kiedy czego płaczą kobiety! Było to wielce rozczulające, ale dyabelnie nudne. Prosiłem o pozwolenie wyjścia z powozu i zajęcia miejsca na koźle.... Zapaliłem sobie cygaro i począłem rozkoszować się jego dymem, kiedy nagle ojciec mój wychylił głowę z okna karety i zawołał na mnie:
— Gontranie dym szkodzi twej matce....
Rzuciłem cygaro z rozpaczą, którą pojmiesz łatwo i począłem przeklinać ciężar mej egzysteucyi! Wieczorem, na popasie, ojciec raczył mi oznajmić, że jedziemy do Paryża i że prawdopodobnie spędzimy tam kilka miesięcy.... Wieść ta przejęła mnie niepomierną radością. Toż znam ja moich klasyków i wiedziałem, że to w Paryżu znachodzą się hrabiny de Lignolles i margrabinę de B. Nic przeto nie mogłoby mi być przyjemniejszem jak myśl, że będę mógł zapoznać się z tem miastem.... Niestety!... po trzykroć: niestety! niebawem miało nastąpić rozczarowanie, gorzka rzeczywistość miała mnie zbudzić z tych złudnych marzeń....
Tu Gontran zatrzymał się na kilka minut.
Wziął wielką szklankę i napełnił ją mieszaniną, której żywioły i dozy wartoby poddać uwadze bezparcyalnych, oświeconych i rzeczywistych znawców.
Naprzód na dno szklanki rzucił trzy czy cztery kawałki cukru.
Mrożone wino szampańskie zapełniło dwie trzecie zawartości szklanki. Ratafia i jałowcówka, w równych ilościach, dopełniły trzeciej części.
Młodzieniec wymięszł preparat ten z największą starannością, ażeby najdokładniej skłócić z sobą wszystkie składniki napoju; potem począł pić go potroszeczku, dając znaki nie dwuznaczne niezmiernego zadowolnienia.
— Mój kochany Jerzy, — zawołał wypiwszy, — jeśliby zechciano mnie wskrzesić we dwadzieścia cztery godzin po śmierci, niechaj mi tylko wleją w gardło kilka łyżek tego grogu....
— Nie zapomnijże, — odpowiedział ze śmiechem Prowansalczyk, — zawiadomić o tem wyraźnie w twym testamencie....
— A to po co?...
— No, ależ powiedziałeś po co. Po to, aby cię wskrzeszono....
— Cóż to myślisz, żem taki naiwny? Chcesz wiedzieć, jaki byłby skutek tego zawiadomienia.... Moi spadkobiercy, jeślibym, o czem wątpię, miał pozostawić jakibądź spadek w chwili zgonu, pochowaliby mnie tylko daleko prędzej jeszcze, pilnie się strzegąc, przysięgam ci, nie dopuścić do podobnej próby....
— Czy tak sądzisz rzeczywiście?
— Pewien tego jestem.
— Czy i ty takbyś postąpił?
— No, juściź!
— Nawet z twym ojcem!
— Z nim więcej niż z kimkolwiek innym.... Co to jest wogóle ojciec?... Szkatuła, dana nam przez przyrodę, którą dopiero zgon nam otwiera, a po której winnoby się dziedziczyć o ile można najprędzej.... Przypomnij sobie moją, teoryę o koniecznym zreformowaniu kodeksu.
— Dajże pokój, kochany Gontranie, nie mówisz przecież tego co myślisz! — wyszeptał Jerzy, którego ostatnie zdania niedorostka przejęły mimowolnym dreszczem.
— Słowo honoru, tak, — odparł Gontran.
— To niepodobna!
— Ależ ręczę ci, że to najszczersza prawda.... To cię zadziwia w pierwszej chwili, bo twoja filozofia nie dosięgła wyżyn mojej i w tobie jest jeszcze sporo przesądów, które ci nawbijano w głowę.... A! mój drogi Jerzy, ludzie twojej generacyi strasznie się pozwolili wyprzedzić tej, co po nich następuje bezpośrednio.... Ale ja mam nadzieję, że cię przerobię...
Prowansalczyk nie odpowiedział ani słowa.
Zdumiewająca pewność młodego chłopca, niezmącona jego pewność siebie tak go oszołomiały, że czuł kompletne obezwładnienie umysłu.
Gontran potrząsnął głową.
— O! ja to widzę, że ty nie jesteś przekonany, — rzekł, — ale mnie to nic nie obchodzi, przeświadczenie o słuszności co mówię znajdzie się później....
I na nowo podjął swą przerwaną opowieść.
— Podróż nasza wciąż tym samym szła trybem... Codzień zaledwie mały kawałek robiliśmy drogi, aby nie utrudzić zbytecznie mej matki, która użalała się, że jest cierpiącą. Co wieczór zatrzymywaliśmy się na popasach i sypiali w oberżach, gdzie kwaśnem winem trzeba było oblewać twarde kurczęta i cielęcinę ze szczawiowym sosem.... Opłakane wspomnienia!... Nakoniec szóstego dnia przybyliśmy do Paryża.... Myślałem, że zajedziemy do hotelu Maurice lub do którego innego z tych eleganckich karawan-serajów, w których nie sposób nie zamieszkać skoro się nazywa hrabią Presles i ma na swe zawołanie się tysięcy liwrów rocznej renty.
»Ale gdzie tam!
»Nasze powóz pocztowy zawozi nas przed bramę jakiegoś wielce podrzędnego meblowanego domu, przy ulicy de la Ville-L’Evêque, gdzie ojciec mój już naprzód zamówił sobie mieszkanie. To mieszkanie, składające się z czterech, czy pięciu pokoi było niesłychanie śmieszne. Był tam na górnem piętrze pokój dla mnie, połączony z resztą mieszkania schodami kręconemi, aby wyjść lub wejść, potrzebowałem przechodzić przez salę jadalną i przedpokój....
»To ci się wydaje nieprawdopodobnem, mój Jerzy, a jednak to najszczersza prawda!...
»Dodaj do tego, że nie przywiedliśmy z sobą ani lokaja dla ojca, ani dla mnie, ani panny służącej dla pań. Wyglądaliśmy na podróżujących mieszczuchów!... Mnie to upokarzało i gniewało strasznie. Ja przecież jestem ostatnim przedstawicielem rodu hrabiów de Presles... mój ojciec nie ma prawa zmuszać mnie do prowadzenia egzystency i gałgana!... Co ty o tem myślisz?
— O, mój kochany Gontranie, — odpowiedział Jerzy, — ja nic nie myślę, nie miałem jeszcze czasu sformułować mego sądu... oczekuję dalszego ciągu twoich wrażeń z podróż, które wydają mi się niezmiernie ciekawie opowiadanymi....
— Pochlebco!
— Słowo daję, że nie. Mówię, co myślę...
— Zachowaj, mój drogi, twe komplimenta do chwilę, w której stanę się rzeczywiście zajmującym!... Idę więc dalej: Pobyt nasz w domu meblowanym, o którym ci wspomniałem, był zresztą bardzo niedługim. Pewnego poranka ojciec mój powrócił z miasta, kiedy już śledziliśmy przy śniadaniu i oznajmił matce mojej, że znalazł dom odpowiedni i że przeprowadzimy się do niego tego samego jeszcze wieczora.... W kilka godzin później powiozły nas dorożki, tak dorożki, ku polom Elizejskim! Co ty na to?... Generał hrabia de Presles, kawaler orderu Św. Ludwika i Legii honorowej, hrabina jego żona, syn jego i córka — dorożką, pomyśl, dorożką!
»To było za wiele! Przecież ojciec mój nie doszedł jeszcze w zupełności, do tego wieku, w którym popada się w zdziecinnienia!
»Nasze wehikuły, po trzydzieści sous na godzinę, okrążyły i wjechały w ulicę Chaillot. Czy ty znasz ulicę Chaillot?
— Znam.
— Wiesz zatem, że jest zdumiewająco brzydka i smutna, że trawa tam wyrasta pośród kamieni bruku i że na niej stanąwszy wydaje się człowiekowi, że jest conajmniej o jakie pięćdziesiąt mil od Paryża.... Nieprawdaż?
— Prawda.
— Dorożki toczyły się wciąż... naraz ojciec zawołał: stój! Wyjrzałem ciekawie i ujrzałem długi mur, przecięty szeroką bramą, pomalowaną na zielono. Domy lekarzy i notaryuszów wiejskich miewają zwykle takie drzwi. Jeden z woźniców zszedł z kozła i zadzwonił. Otworzono.... Dorożki zajechały w dość obszerny dziedziniec i zatrzymały się przed schodami niemal tak omszałem!, jak schody wilii Labardès.... Poczułem jakby coś w rodzaju lodowatego płaszcza owijało mi się dokoła ciała, kiedym wstąpił w przedsionek tego starego pałacu, dosyć wspaniałego ale stojącego pustką od lat dwudziestu pięciu, a który ojciec mój wynajął z calem umeblowaniem staroświeckiam. Po za domem rozciągał się wielki ogród, otoczony wysokiemi ciemnemi murami, istnie więziennymi mury i zarosły drzewami o liściach wybujałych, bladych i o pniach czarnych jak atrament. Klasztor nie byłby tak ponurym, jak to wszystko razem wzięte. Słowo honoru, powiedziałem sobie: tu chyba z pewnością pojawiać się muszą duchy. Pałac ten musiał być stawianym ku ukryciu jakiegoś banity lub wyjętych z pod prawa, którzy zmuszeni byli się ukrywać, ale na pewno nie był przeznaczony nigdy na rezydencyę dla bogatej rodziny, przybywającej spędzić zimę w Paryżu. Widocznem było, że mój ojciec coraz już więcej dziecinnieje.
»Wnętrze odpowiadało pod każdym względem powierzchowności pałacu: wielkie pokoje, nawpół ogołocone z mebli, gdzie pleśń okrywała marmury kominków, gdzie lustra tak pozieleniały, że jeśli się w nich przejrzałeś, pomyśleć mogłeś, że masz przed sobą widmo! Bez najmniejszej wątpliwości, grzyby musiały porastać meble salonu....
»— Jakże, Gontranie, — zagadnął mnie ojciec, — jakże ci się podoba nasze nowe mieszkanie?...
»— Straszliwe... — odpowiedziałem bez wahania — a jeśli ojciec zechce tu przyjmować, trzeba będzie wszystko chyba z gruntu przewrócić.
»— Nie będę miał tego kłopotu... — odpowiedział mi ojciec.
»— Jak to?...
»— Bo nie mam zamiaru przyjmować.
»— Ani trochę, ani nawet mało ludzi?
»— Ani mało, ani dużo, nie będę przyjmował wcale.
»— Jeśli wszakże ojciec nie będzie przyjmował, w takim razie i my nigdzie nie będziemy mogli bywać w świecie.
»— Nie postaniemy tam nogą.
»— A przecież w Paryżu jest cała masa nie — tylko już znajomych ojca ale krewnych....
»— Nie mylisz się....
»— I my się z nimi nie zobaczymy?
»— Taki mam zamiar.
»— Ani z przyjaciółmi, ani z krewnymi?....
»— Z nikim.
»— Ale dla czego?
»— Bo matka wasza jest cierpiącą i potrzebuje spoczynku i dla tego właśnie nie spędzamy zimy w Marsylii, aby uniknąć gwaru i wymagań światowego życia.
»— To będzie strasznie niewesołe, — bąknąłem.
»— Masz sposób uniknienia nudów, — odpowiedzią! mi ojciec, który dosłyszał słowa moje.
»— Jakiż to?...
»— Zajmij się.
»— Czemże chciałbyś, ojcze, żebym się zajmował?...
»— Pracą.
»— I jakiejże to pracy miałbym się oddać?...
«Tu ojciec mój uznał za właściwe wypowiedzieć całą litanię, nad miarę długą, rzeczy, których wedle niego nie umiałem, a których trzeba mi było się nauczyć.
— Ja, i om pewien, że do głębi znam wszystkie potrzebne w życiu umiejętności, nie udawałem oczywiście przekonanego zbytecznie....
«Mój ojciec wzruszył ramionami, zmarszczył brwi i dodał:
»— Róbże sobie z pracą co ci się podoba, jest jedna rzecz tylko, o którą mi chodzi i której domagam się stanowczo... to oględności w postępowaniu. Nie chcę i nie pozwolę, aby skandale Tulońskie tu się wznowiły! Wasza matka potrzebuje jak największego spokoju i oszczędzania jej... gdybyś swem postępowaniem nowe sprawił jej niepokoje, kto wie czy skutki tego nie odbiłyby się bardzo smutnie na jej zdrowiu.... Czuwajże sam nad sobą z jaknajwiększem staraniem... ja czuwać będę z mojej strony i uprzedzam cię, że dni pobłażania minęły już, a że na ciebie wogóle wyrozumiałość bardzo źle działa, bądź przeto pewien, że jestem zdecydowany położyć twoim wybrykom tamę wszelkiego rodzaju środkami, do jakich użycia upoważnia mnie władza moja i bądź pewien, że przed żadnym z tych środków się nie cofnę....
«Ukończywszy tę mówkę, którą przytoczyłem ci niemal dosłownie, ojciec mój wsunął mi w rękę rulon dwudziestu pięciu luidorów.
»A! jakże byłym pragnął, aby był zdwoił lepiej sumę, a natomiast uwolnił mnie od mówki!
»Na nieszczęście nie pozostawiono mi wyboru!
»Wziąłem pieniądze i wsunąłem je do kieszeni, dziękując ojcu wielce uprzejmie....
— Od tej chwili, kochany mój Jerzy — ciągnął dalej Gontran, — rozpoczęło się dla nas życie najokropniej ponure, jakie sobie tylko wyobrazić można! Jak mi to zapowiedział był ojciec, drzwi pałacu pozostały szczelnie zamknięte... nie przyjmowaliśmy ani psa, ani kota. Matka moja i siostra nie wychodziły nigdy krokiem z domu, chyba tylko w niedzielę na mszę. Ojciec wynajął przynajmniej powóz, którego używał rzadko, a co ja, to już nigdy, bo nie lubię innych koni nad konie rasowe i powozy herbowe. Wszystkie twarze, prócz mojej miały piętno nadludzkiego smutku. Zwolna i ja dostroiłem się do ogólnego smutku i twarz przybrała odpowiedni wyraz chronicznego nadąsania. Dnie spędzałem po za obrębem naszego pałacu, ale nie wiele mniej nudziłem się podczas tych długich wędrówek po bulwarach, niż gdybym był pozostał w domu. Co tu robić w ogromnem mieście, gdzie nie znam nikogo?... Jak zabić czas, nie mając do dyspozycyi ani wierzchowca, ani wesołych towarzyszy?... Zresztą ojciec mój żądał zawsze, abym wracał na wszelkie jedzenia do domu, co mi czyniło takie wrażenie, jak kiedy to spętają nogi kurczętom, aby nie oddalały się zbytnio od kurnika....
»Od czasu do czasu szedłem do teatru, ale teatr nie jest przecież przyjemnością, tylko o tyle, o ile po nim następuje dobra kolacya w wesołem towarzystwie.
»Otóż owego wesołego towarzystwa brak mi było absolutnie, a potem trzeba było powracać o północy!
»Słowo honoru ci daję, mój kochany Jerzy, że spień już począł mnie napadać i grozić wpędzeniem przedwcześnie do grobu. Spodziewam się, że umiesz sobie wyobrazić całą okropność mego położenia i że mnie żałujesz z duszy....
— Jakże cię nie żałować, biedny, nieszczęśliwy młodzieńcze!... — odpowiedział Jerzy z szyderczem politowaniem. — Zdaje mi się, że długo potrzebaby szukać, zanimby się znalazło równe twoim nieszczęścia.
— Tak... tak... drwij sobie do woli, a jednak niezadługo, czy chcesz czy nie chcesz, będziesz musiał współczuć zemną nad wielkością mej niedoli, bo ja nie skończyłem jeszcze bynajmniej....
»Pewnego dnia, kiedy właśnie przechadzałem się znudzony po bulwarze włoskim poczułem, że mnie ktoś uderza po ramieniu. Odwróciłem się i poznałem ku wielkiej mej radości twarz jednego z dobrych moich przyjaciół z Tulonu, niejakiego wicehrabiego de la Pollade, którego mój ojciec uważał zawsze za największego urwisza, co zresztą nie jest rzeczą tak absolutnie nieprawdopodobną, zresztą chłopak najmilszy w świecie,... Gdyby to człowiek miał słuchać tego, co prawią rodzice, musiałby nie żyć z nikim chyba.... najmniejsze wybryczki naszych przyjaciół w ich oczach wydają się potwornościami karygodnemi!... Mają oni w oku niewiedzieć jak dziwaczny jakiś mikroskop, który wszystko nadmiernie powiększa....
»— A! do licha, mój kochany Gontranie! — zawołał mój przyjaciel la Pollade, — jakże się cieszę, że cię spotykam!
»— A cóż dopiero ja!...
»Zamieniliśmy z sobą uścisk dłoni, potem podjął wicehrabia:
»— Więc tyś w Paryżu, nic o tem nie wiedziałem!
»— Jestem tu już od kilku tygodni....
»— Nie mam potrzeby pytać cię, czy się bawisz, bo to nie ulega wątpliwości....
»— A mój przyjacielu! — zawołałem z tym serdecznym, rozdzierającym serce, okrzykiem boleści, co to zwiastuje prawdę, — nudzę się jak mops....
»— Czy podobna!...
»— Ależ tak jest....
»— A więc daj mi twój adres, to się odwiedzę....
»— Nie rób sobie tego kłopotu, nie zostałbyś bowiem przyjęty....
»— Jakto, zamykasz przedemną drzwi twego domu?...
«— To nie ja, ale mój ojciec....
»— Więc ty tu jesteś z rodziną?...
»— Niestety!!
»— A więc zobaczym się gdzieidziej, skoro już nie u ciebie, a naprzód czy przyjmiesz obiad, który ci dziś ofiaruję?...
»— Chętnie przyjąłbym, ale nie mogę....
»— Cóż ci jest przeszkodą?...
»— Władza rodzicielska.
»— Dajże pokój! Czy chciałbyś wmówić we mnie, że cię napowrót przystawiono do piersi?...
»— Musisz temu uwierzyć, bo to historyczne....
»I opowiedziałem mu zwyczaje i obyczaje pałacu przy ulicy Chaillot.
»Wysłuchał mnie, śmiejąc się serdecznie i pokpiwając sobie ze mnie.
»— Mój drogi przyjacielu, — rzekł mi, kiedyśmy skończyli, — kup sobie stojaczek, wejdź w niego i nie mówmy już o niczem więcej! Dość będzie czasu, abyśmy się powtórnie spotkali z sobą wówczas, kiedy już przejdziesz ząbkowanie!...
»— Dokuczasz mi! — zawołałem, — a to mi szlachetnie!
»— Nie dokuczam ci, przyjmuję sytuacyę taką, jak ona jest.... Nie moja to wina, że jest tak śmieszną....
»— Raczej daj mi dobrą radę.
»— Alboż za nią pójdziesz?
»— Do licha, pójdę!
»— A zatem rada moja jest taką: — puść w trąbę opiekę rodzicielską. Zjedzmy obiad razem... po obiedzie pójdziemy do teatru Nouveautés... poznasz Armantynę....
»— Któż to jest ta Armantyna?
»— Roskoszne dziecko, które grywa »naiwne« w tymże teatrze... najmilszy bęben różowy i złotowłosy jakiego sobie wyobrazić możesz.... Cóż podoba ci się to?...
»— Podobałoby mi się... ale....
»— Ale co?...
»— Co powie na to mój ojciec?
»— Powie co zechce, a ty mu pozwolisz gadać ile mu się podoba... Czegóż się boisz wreszcie?... Czy masz strach przed chłostą?... Czy się lękasz suchego chleba i karceru.... Nie ma już Bastylii, mój mały Gontranku, ku zamykaniu krnąbrnych synów, co nie Wracają na obiad do papy....
»Drwiny wicehrabiego zdecydowały mnie ostatecznie. Trzeba było iść przebojem lub w obec niego odegrać rolę istnego dzieciaka głupiego i bojaźliwego. Pojmiesz, że wahać się było niepodobieństwem!
»— Masz rękę! — zawołałem. — To już ułożone, że dziś razem zjemy obiad!...
»— To i dobrze....
»Przepędziliśmy rozkoszne popołudnie!... Samotność jest okropniejszą w Paryżu, niż gdziekolwiek indziej! to osamotnienie pośród tłumu, to chyba rzecz najposępniejsza na świecie. W towarzystwie wicehrabiego czas biegł formalnie....
»Po szalonej wesołości obiadku u Frères-Provençaux, la Foilade zaprowadził mnie do teatru Nouveautés, gdzie grano nie wiem już jaką okropną sztukę. Zobaczyłem Armantynę. Mój przyjaciel nic nie przesadził, nic a nic... Ta mała była zachwycającą, ale mniej ona daleko na mnie sprawiła wrażenia niż jedna z jej koleżanek, przepiękna brunetka o wielkich błękitnych cezach, która na afiszu figurowała pod nieco pretensyonalnem imieniem Formozy.
»W przeciągu pięciu minut zakochany byłem śmiertelnie. Zwierzyłem się wicehrabiemu z tego mego namiętnego zachwytu dla aktorki, a on mi odpowiedział:
»— To się może da jako urządzić. Pomówię dziś o tem z Armantyną... mam przyjść po nią skoro się skończy spektakl... Czy chcesz pójść razem z nami na kolacyę?
»Chęci towarzyszenia im nie brakło mi wcale, osądziłem wszakże, że na dziś trzeba było położyć pewną granicę moim buntowniczym zamiarom przeciw władzy ojcowskiej.
»Odrzuciłem przeto zaproszenie ku niemałemu memu zmartwieniu i podążyłem na ulicę Chaillot, naznaczywszy wicehrabiemu na dzień jutrzejszy schadzkę....
»Ojciec oczekiwał na mnie. Musiałem poddać się ścisłemu badaniu. Po drodze ułożyłem sobie był starannie całą historyjkę, wcale niezgorszą ku upozorowaniu mej nieobecności podczas obiadu. Ojciec mój uwierzył temu pretekstowi czy nie uwierzył mu. Tego już nie wiem. Odpowiedział mi tylko oschle:
»— Matka była niespokojną o ciebie... niechaj że mi się to więcej już nie ponowi... Rozumiesz?
»Pozwolił mi udać się na spoczynek, wielce zadowolnionym z powodzenia mej eskapady.
»Nazajutrz, zastałem wicehrabiego na umówionej schadzce.
»— Interesu twoje idą jak najlepiej! — zawołał, zobaczywszy mnie. — Armantyna jest serdeczną przyjaciółką Formozy.... Podejmuję się przedstawić cię jej....
»— Gdzie?
»— U niej.
»— Kiedy?...
»— Za pół godziny.
»— A więc chodźmy....
»I poprowadził mnie do ładnej blondynki. Jej koleżanka brunetka niebawem też nadeszła. W dziennem świetle jeszcze była piękniejszą, jak w oświetleniu teatralnych kinkietów... blansz i niż pozostawiły, całkowicie nieskażoną świeżość płci jej aksamitnej.
»— Moja droga, — przemówiła do niej Armantyna, — przedstawiam ci wicehrabiego de Presles, syna zgrzybiałego ojca, którego majątek jest nieobliczonym....
»La Foilade i Formoza poczęli się śmiać.
»Armantyna ciągnęła dalej:
»— Młody ten panicz, który, jak widzisz, niezgorszej przypomina cherubinka z »Wesela Figara«, kiedy tę rolę gra ładna kobieta, tknięty jest twemi wdziękami i zamierza żądać pozwolenia kochania się w tobie.... Uroszczenie to nie wydaje mi się bynajmniej oburzającem, ale wreszcie ciebie to tylko obchodzić może. Ty przeto tylko możesz mu dać odpowiedź...
»Formoza uśmiechnęła się do mnie, ukazując koniuszki ślicznych swych ząbków i odpowiedziała: A mój Boże, panie wicehrabio, kochaj mnie, ile ci się tylko podoba, nie myślę ci stawiać przeszkód....
»— Ale ty, pani, — spytałem gwałtownie, ujmując jej rękę, której mi nie usunęła, — czy będziesz kochać mnie również?...
»— Kto to wie?... — szepnęła, rzucając mi spojrzenie palące jak płomień... — Pan kochaj mnie tylko dalej.... Alboż nie wiesz, iż utrzymują, że miłość] jest zaraźliwą....
»Odpowiedź ta była wielce znaczącą. I miałem już jak Cezar zawołać: — przyszedłem, spojrzałem i zwyciężyłem!... Jednakże tryumf mój nie postępował tak szybko, jak to sądziłem zrazu. Formoza wyznawała mi chętnie, że miała dla mnie bardzo wiele szczerego uczucia, ale cnotę swą wciąż zbroiła w szańca wszelkiego rodzaju. Ilekroć zrobiłem wyłom w jednych murach stawałem Wobec nowych, jeszcze silniejszych jeszcze lepiej ufortyfikowanych i gorliwiej broniony niż poprzednio....
»Poskarżyłem się na to przed moim przyjacielem la Foilade, który dał mi radę zadokumentowania moich uczuć jakiemi podarkami.
»Rada była dobrą ale trudną do wykonania.
»— Jakże u dyabła chcesz, abym to zrobił? — zawołałem. — Czy to sposób robić teatralnej królowej prezenta, kiedy się ma jak ja dwadzieścia luidorów w kieszeni?
»— Czy to tylko cię kłopocze?...
»— Zdaje mi się, że to wystarczająco kłopotliwe....
»— Głupstwo!... Ja cię z tego kłopotu wybawię...
»— Czyżbyś mi mógł pożyczyć, przypadkiem?...
»— Mój drogi Gontranie, wiesz dobrze, że nie jestem bogatym.... Nie, pożyczyć ci pieniędzy nie mogę... nieszczęściem! ale mam źródło....
»— Jakież to?
»— Przedewszystkiem powiedz mi, czy twój ojciec stoi w jakich stosunkach z którym z paryzkich bankierów?...
»— Owszem.
»— Jakże się ten bankier nazywa?
»— Jakób Lafitte.
»— Wybornie.
»— Czy wypadkiem może sądzisz, że ten pan Lafitte zechce mi pożyczyć pieniędzy?... Bankier w Tulonie mi odmówił.... Pomyślno, że jestem jeszcze małoletni.
»— Nie chodzi tu o pożyczkę, ale po prostu tylko o pewne wyjaśnienia co do fortuny hrabiego Presles... Odchodzę.... Idę się zająć twym interesem. Bądź jutro punkt o drugiej w Palais Royal, w galeryi oszklonej. Prawdopodobnie przyniosę ci dobre wiadomości.
«Nazajutrz La Follade dotrzymał słowa. Zaprowadził mnie do jakiegoś znajomego sobie jubilera, który prawdopodobnie zbudowany stanem majątkowym mego papy ofiarował się sprzedać mi za jakieś dziesięć tysięcy franków bransolet, pierścionków, łańcuchów i t. p.... i zadowalnił się memi kwitami, płatnemi za sześć miesięcy.
»— Wiem doskonale, że pan hrabia jest małoletnim, — rzekł on mi, owijając klejnoty — i że te kwity pańskie absolutnie nic nie znaczą... ale na to, by mi nie zapłacić, trzebaby przeprowadzić proces, a kiedy ktoś się nazywa hrabią Presles, nie będzie niezawodnie bezcześcił podpisu swego syna....
«Opuściliśmy magazyn jubilera.... Kieszenie moje pełne były ekranów i pudełek.
»— Cóż teraz zrobisz z tem wszystkiem? — spytał mnie La Follade.
»— Toż wiesz dobrze, dam te klejnoty Formozie.
»— Ależ straciłeś głowę! — zawołał mój przyjaciel.
«— Nic o tem nie wiem! idę zresztą przecież za radą, udzieloną mi przez ciebie.
»— Radziłem ci zrobić jej prezent, to prawda, ależ nie prezent takiej wartości.... Wybierz sobie z tego całego kramu łańcuch i ze dwie bransolety... to wystarczy dla naszej księżniczki....
»— A cóż chcesz, abym zrobił z resztą?... Czyż to ja mogę nosić bransolety!...
»— A oczywiście! — odpowiedział mi wicehrabia, jeśli nie nosić to zanieść możesz je... do Lombardu... A to ci da pieniądze.
»— Wyborna myśl! ale, aby coś oddać wicehrabia do Lombardu, czyż nie potrzeba jakichś dokumentów, papierów, paszportu, a ja tego wszystkiego nie mam?...
»— Ja ci będę w tem pośredniczył... mam wszystko czego wymagają....
»W kwadrans potem miałem już w kieszeni dwa tysiące franków w złocie. La Follade pożyczył odemnie pięćset, ależ to było całkiem naturalne, tyle mu byłem obowiązany....
»Pobiegłem do mojej pięknej aktoreczki, która mnie przyjęła uprzejmością Nr I-szy i zdawała się mniej zadowolnioną z klejnotów niż z mojej chęci przypodobania jej się, czego przyniesienie ich było dowodem.
»— Kochany mój wicehrabio, — rzekła mi, — jesteś najmilszym, najprzyjemniejszym ze wszystkich młodzieńców jakich znam.
»— Jeśli to prawda, — odpowiedziałem, — dla czegóż nie chcesz pani, abym też był i najwięcej kochanym zarazem?
»— Kto powiedział, że pan nim nie jesteś?
»— A kto mi dowiedzie, że jestem?
»— Niedowiarku, potrzebaż ci dowodów!...
»— Miłoby mi było je otrzymać!...
»— A więc może dam ci je... bądź tu jutro o godzinie oznaczonej....
»— Nie mógłżebym zostać już dzisiaj?...
«— Nie, dziś na mnie czekają w teatrze, muszę iść na próbę.... Zresztą gram dzisiaj, jutro natomiast będę wolną....
«Odszedłem pełen nadziei. Ta cudna dziewczyna oczywiście szalała za mną.
«Nazajutrz o godzinie oznaczonej przybyłem. Formozę zastałem stojącą w pośrodku salonu, przybraną w elegancką suknię z popielatej jedwabnej materyi, szal miała narzucony na ramiona, wstęgi kapelusza związane pod brodą.
«— Czy nie widziałeś pan przed bramą mieszkania karety?... — spytała mnie.
»— Tak, widziałem.
»— To moja....
»— Pani wychodzi! — wykrzyknąłem.
»— Natychmiast i nie wychodzę sama....
»— A z kimże to?
»— Z tobą, mój milutki cherubino d’amore...
»— Brawo!... i gdzież to jedziemy?...
»— Zobaczysz... mam wielkie plany.
»W pięć minut potem byliśmy już w drodze. Opuściliśmy Paryż, mijali rozkoszne wioski po za nim; jechaliśmy wzdłuż wybrzeży Sekwanny, wdzieraliśmy się po jakiejś stromej, w górę pnącej się drodze i pojazd nasz zatrzymał się wreszcie na krawędzi lasu prawdziwie roskosznogo, najpiękniejszego, jaki widziałem w mem życiu.
»— Gdzież to jesteśmy? — spytałem Formozy.
»— Jesteśmy w Saint-Germain, — odpowiedziała mi. — Podasz mi pan ramię i pójdziem oboje przechadzać się po lesie....
»W tej chwili przyszło mi natychmiast na myśl, że żadnym sposobem nie mogę być z powrotem na ulicy Chaillot w obiadową godzinę... i natychmiast też zdecydowałem się. Pojmujesz dobrze, mój kochany Jerzy, że w tej chwili zajmowało mnie wcale co innego niż zły humor mego ojca. Powiedziałem sobie, że trzeba będzie oczywiście przejść jakiś kwadrans złego humoru, ale za zbyt miłą perspektywę ofiarowano mi w zamian za to, abym był w stanie myśleć o przyszłości, od której oddzielało mnie całe pół dnia jeszcze....
»Zapomniałem o wszystkiem, myśląc tylko o tej i rozkosznej przyrodzie dokoła nas... o promieniach słońca, łamiących się pośród liści drzew rozłożystych... w ścieżynach tajemnych, wplecionych w gąszcz lasu, pośród którego błądziłem, czując jak ulubiona kobieta opiera się na mojem ramieniu.
»W chwilę później Formoza i ja zgubiliśmy się w lesie, a ja najsłodszym mym głosem szeptałem jej, w uszko najpiękniejsze, najmilsze i najczulsze słowa w świecie; towarzyszka moja uśmiechała się do mnie zasłuchana.
»Muszę tu, mój przyjacielu Jerzy powiedzieć ci, że od czasu do chwili, kiedy aktorka i ja dziwnie zmęczeni opuszczaliśmy Saint-Germain, upłynął okrągły tydzień.
— Tydzień! — zawołał Jerzy zdumiały.
— Mój Boże tyle, tyle właśnie.... Pierwsze dni ubiegły z błyskawiczną szybkością... ostatnie wlokły się nudne, z istną powolnością tortur....
— Po cóż więc było zostawać?
— Albo ja wiem?... Przez miłość własną może.
Formoza nie chciała się pierwsza przyznać do znudzenia, a ja szedłem za jej przykładem....
— Ależ twoja rodzina?...
— Rodzina moja najmniejszego nie miała pojęcia o tem co się dzieje ze mną.
— Więc tyś nie myślał zupełnie o śmiertelnym niepokoju, w którym pogrążeni być musieli twoi rodzice.
— Z początku nie myślałem o tem zupełnie, pomyślałem o tem później dopiero, ale co było robić, wino było ściągnięte, jak mówi pospolite przysłowie, trzeba je było wypić.... Jednakże nie mogłem zapatrywać się całkiem na zimno, na to przyjęcie, jakie czekało mnie w domu zapowrotem... może to i z tego powodu nawet tak wciąż odwłóczyłem chwilę mego powrotu....
— To było cofnięcie się, aby tem lepiej módz przeskoczyć....
— A skoro dowiesz się dalszego ciągu mej awantury, zobaczysz, że do przytoczonego przysłowia mógłbyś w okolicznościach obecnych dodać: »u brzegu rowu machnięcie kozła!« W każdym razie jednak zrobiłem co było można, aby lepiej rów przesadzić i aby ów koziołek, który przewidywałem, mniej mi się dał we znaki.... W wilię odjazdu, wysłałem pocztą do ojca mego list, w którym zapowiadałem mu mój powrót na dzień jutrzejszy.... W liście tym, — nadzwyczaj zręcznie ułożonym, słowo honoru, — prosiłem go, aby mnie nie badał o powody mej nieobecności, dając do zrozumienia tylko, w formie przezroczej a tajemniczej jednak, że honor rodziny arystokratycznej byłby na szwank wystawiony najmniejszą z mej strony niedyskrycyą.... Liczyłem niezmiernie na efekt, jaki ten list mój sprawi, nie przeszkodziło to jednak, że skoro stanąłem na progu domu, jakieś dziwnie niepokojące przejęło mnie uczucie....
— Moje kochane dziecko, — ozwał się Jerzy po raz wtóry, przerywając opowiadanie Gontrana, — przyznasz przecie chętnie, jak się spodziewam, że twoja eskapada przechodziła cokolwiek granice dającej się wybaczyć lekkomyślności i że generał najzupełniej miał prawo do niezadowolnienia?...
— Nie, z pewnością! ani myślę tego uznawać!!... — odparł młody chłopak, — bo aby to przyznawać, trzebaby było wyjść z zasady fałszywej, arcyfałszywej!...
— Jakiejże to?...
— Zasady, że w moim wieku nie jest się człowiekiem wolnym, panem swej woli i czynów... że należy pytać o pozwolenie i zdawać rachunek z wszystkiego, a ja przeczę temu najformalniej....
— Ależ w takim razie, w cóżby się obróciła władza ojcowska, coby się z nią stało?
— Stałaby się tem czemby mogła... i wierzaj mi, że na wypadek jej zaginięcia, nie ja to pewnie wybrałbym się na jej poszukiwanie....
— Jednakże prawo jest wyraźnem, pozytywnem...
— A któż ci mówi o prawie, mój przyjacielu Jerzy? — zawołał Gontran. — Toż ci już mówiłem, że należałoby zreformować z gruntu kodeks.
Na to nie było co odpowiedzieć, Gontran odziany był w taki pancerz przewrotności, że argumenty najsilniejsze i najlogiczniejsze musiały odeń odprysnąć, nie pozostawiając nawet śladów.
— Ha! — pomyślał Jerzy. — Jeśli osiągnę nieoczekiwane szczęście i zostanę kiedy w przyszłość mężem Dianny, przyznać trzeba, że będę miał szwagierka nie do pozazdroszczenia...
Nie potrzeba dodawać, że tę refleksyę zamknął w najtajniejszej komórce mózgu....
— Cóż więc dalej?... — powiedział tylko.
∗
∗ ∗ |
— Ojciec mój był sam w chwili gdy wszedłem do jego pokoju, — podjął znów Gontran. — Spodziewałem się sceny jakiejś wielce gwałtownej, z forsownemi wybuchami gniewu, z uwagami bez końca nad smutnemi mojemi wybrykami, przeplatanej przepowiedniami o przerażającej przyszłości, którą sobie gotuję....
»Jak widzisz posiadam wybornie nadęte narzecze władzy ojcowskiej i że w potrzebie umiałbym przyswoić go sobie w sposób bardzo przyzwoity....
«Oczekiwania moje zostały zawiedzione.... Mój ojciec nie zrobił mi żadnej wymówki... rzucił mi tylko spojrzenie chłodne jak ostrze noża i te tylko do niego dodał słowa:
»— Nie mam ci nic do powiedzenia, mój panie, idź na górę do twego pokoju.
«Usłuchałem oburzony i upokorzony daleko więcej tem pogardliwem milczeniem, niż gdyby cały wylew wyklęć spadł był na skruszoną mą głowę.... Widocznie traktowano mnie jak dziecko!... Nie zadawano sobie nawet trudu przyjęcia mnie burzą! odsyłano mnie do mego pokoju! — A! demonio!...
«Nakoniec uzbroiłem się w cierpliwość, powiedziawszy sobie: Zobaczymy to jutro, jakie oni wszyscy będą mieć przy stole miny.
»Jadano o szóstej.
»O wpół do szóstej jeden z najętych lokai, którzy obsługiwali nas, wchodzi do mego pokoju, uprząta stoliczek, na którym rozkłada serwetę, zastąpić mającą obrus.
»—Co ty tam robisz? — pytam go.
»— Wykonywam rozkaz pana hrabiego, — odpowiada mi — nakrywam do stołu dla pana wicehrabiego.
»A! w tej chwili krew uderzyła mi do głowy z taką gwałtownością, że przez kilka sekund wszystko dokoła mnie wydawało mi się w oczach czerwonem!... Podobne upokorzenie w obec lokai!... Mój przyjaciel La Follade zapytywał mnie przed kilku dniami, czy się lękam rózgi lub karceru o chlebie i wodzie!... Mój ojciec zaaplikował do mnie najdoskonalszy ekwiwalent tych kar dziecięcych! Nie było co mówić, wzięto mnie na piękne na pokutę! mnie Gontrana de Presles!... mnie od tak dawna już dojrzałego człowieka, jeśli nie wiekiem to zawsze sposobem życia, boć miałem przecie wszystko to, co stanowi mężczyznę, pojedynki, metresy!... A teraz z kolei, przyznasz mi przecież, mój Jerzy, że tego było za wiele!...
»Kiedym z najwyższym trudem odzyskiwał zwolna nieco spokoju, służący kładł dalej nakrycie do mego samotnego obiadu.
»— Niepotrzebną sobie zadajesz pracę, — powiedziałem mu, — ja będę bowiem jadł obiad na dole razem z moją rodziną....
»— Ale, panie....
»— Zejdź i połóż dla mnie nakrycie na zwyłem mojem miejscu....
«— Ale, panie....
»— Słuchaj i spiesz się, jeśli nie posłuchasz uprzedzam cię, że ci posiekam twarz szpicrutą na strzępy....
«Biedaczysko nie dał sobie powtórzyć tego dwa razy... uciekł, jakby już słyszał nad uchem świst szpicruty....
»Szósta wybiła. Zszedłem z najzupełniejszą pewnością siebie i pierwszy znalazłem się w jadalnym pokoju, dokąd niebawem wszedł ojciec mój, matka i siostra. Generał był rozgniewany, widziałem to dokładnie po bladości jego twarzy i groźnem zmarszczeniu brwi, ale nie zrobił żadnej uwagi i podawano mi przy stole tak jak zazwyczaj.
»A, to był obiadek niewesoły, mój drogi Jerzy! Od pierwszej potrawy aż do deseru nikt nie wymówił ani słowa. Niemal żałowałem już, żem nie pozostał w moim pokoju, tak mi ten widok ponurych, zachmurzonych twarzy odbierał całkowicie apetyt. Porównywałem w myśli ten obiad na łonie rodziny z obiadkami, do których niedawno temu jeszcze zasiadałem w towarzystwie Formozy.... Co to za różnica!...
»Powstawano od stołu a ja powróciłem na górę do mego pokoju. Nudziłem się śmiertelnie w tej samotności. Wziąłem za kapelusz i chciałem wyjść.... Zszedłszy na dziedziniec zastałem bramę zamkniętą. Zawołałem na odźwiernego, żeby mi otworzył, ukazał się na progu swej loży i odpowiedział mi tonem drwiącym:
»— Jeśli pan wicehrabia chce wyjść to musi iść po klucz do pana hrabiego, bo on go ma u siebie w kieszeni....
«Byłem więc więźniem!...
»Myślałem w pierwszej chwili o wdrapaniu się po murze, ale szybko odstąpiłem od tego zamiaru. Naprzód nie miałem drabiny... a potem chciałem przekonać się, jak daleko zajść może tyrania rodzicielska w dziewiętnastym wieku, po dwóch rewolucjach, podjętych w imieniu wolności!
»A, śliczna ona, ta wasza wolność! mówcie mi o niej!...
»Powróciłem do mego pokoju, rzuciłem się na łóżko i spałem z rozpaczy aż do następnego rana.
»W chwili, kiedy wstałem i ubrałem się, około dziewiątej, służący zapukał do drzwi. Zapytałem go czego chce... odpowiedział mi, że ojciec czeka na mnie w swoim pokoju.
»— No, to i dobrze, — pomyślałem sobie, — dziś więc będziemy mieć śledztwo, na które liczyłem wczoraj.... Temci lepiej, raz będzie całej sprawie koniec.... Po burzy następuje pogoda!...
»I znowu się myliłem.
»— Idź po swój kapelusz, — powiedział mi oj ciec, — wychodzisz ze mną....
«Poczułem dreszcz lekki. To pewne, że ojciec mój nie zamierzał chyba uszczęśliwić mnie żadną przechadzką dla rozrywki....
»Gdzież on u dyabła chciał mnie zawieść?... Nie mogłem znosić nigdy niepewności, przeraża mnie ona i niepokoi. Dodawałem sobie otuchy, powtarzając wciąż w myśli, że przecież nie było już Bastylii. Złudzenia!... Złudzenia!... Złudzenia!...
»Powóz czekał zaprzężony w dziedzińcu.... Wsiedliśmy. Stangret otrzymał był już poprzednio rozkazy; zaciął konie, nie pytając dokąd ma jechać. Po upływie godziny powóz zatrzymał się przed obszernym domem czarnym, którego okna były okratowane i który podobnym był jak dwie krople wody do więzienia....
»Otworzono nam drzwi wązkie. Zobaczyłem dziedziniec, otoczony wielkiemi budynkami.... Nad niektóremi drzwiami czytać było można napisy takie n. p. rozmównica, refektarz, etc. Nie rozumiałem tego wszystkiego nic zgoła.
»Pan Génin? — zagadnął mój ojciec jakieś indywiduum w rodzaju szwajcara, które nas wprowadziło i odpowiedziało:
»— Pan dyrektor jest u siebie, schody wprost, na pierwszem piętrze, drzwi na prawo....
»Poszliśmy we wskazanym kierunku i w chwilę później, w gabinecie, przybranym w popiersia wszystkich mędrców Grecyi, stanęliśmy przed szkaradnie brzydkim człowieczkiem, łysym, w złotych okularach, który skłonił się przed moim ojcem z uniżonością niesłychaną.
»— Panie hrabio, — zapytał mnie głową ukazując, — więc to jest ten młodzieniec?
»— To syn mój, o którym mówiłem z panem wczoraj, — odpowiedział czcigodny mój rodzic.
»— Trudnoby zaprawdę mieć łagodniejszą fizyognomię, — podjął uśmiechając się do mnie obrzydliwy człowieczek. — Zdaje się ona zwiastować szczęśliwe nader usposobienie i umysł łatwy do pokierowania....
»— Musisz pan to wiedzieć dobrze, że są fizyognomie nadzwyczaj zwodnicze.... Ta właśnie jest z ich liczby....
»— Pozwól mi, panie hrabio mieć nadzieję, że zło nie jest nieuleczalnem i że przy troskliwem staraniu i rozumnych radach, uda nam się zagłuszyć i wyrwać z korzeniem wszystkie złe zarodki....
»— Oby Bóg wysłuchał słów pana, ho co do mnie nie śmiem już nawet spodziewać się, odkąd wszystkie moje nadzieje tak gorzko zawiedzionemi zostały...
«Słuchałem. Wiedziałem dobrze, że mowa jest o mnie, ale wyznaję ci Jerzy, że nie rozumiałem nic a nic o co im chodzi.... Daremnie zapytywałem siebie, jaki to rodzaj wpływu wywierać na mnie mógłby ten mały Génin i jego złote okulary i nie mogłem na to znaleźć odpowiedzi.
»Ojciec mój podjął:
»— Nie ukrywałem przed panem nic, powierzam panu »owcę parszywą« wedle słów Pisma... lecz ją pan przez zupełne odosobnienie i czyń tak, aby resztę twej trzódki nie narazić na zarażenie....
»— O, bądź spokojny, panie hrabio! Niejednokrotnie już zasmucone rodziny obdarzały mnie swem zaufaniem, a zarazem tegoż samego rodzaju mandatem.... I pochlebiam sobie, że zawsze umiałem odpowiedzieć zaszczytnie położonej we mnie ufności ku ogólnemu zadowolnieniu....
»— A zatem nie pozostaje mi nic więcej, jak złożyć panu z góry podziękowanie... — wyrzekł mój ojciec, zabierając się do odejścia.
»Wstałem również i wraz z nim skierowałem się ku drzwiom.
»Zatrzymał się.
»— Gdzie idziesz? — spytał mnie z miną zdziwioną.
»— Idę z ojcem... odpowiedziałem.
»Pan Génin uśmiechnął się milutko.
»Ojciec mój zmierzył mnie lodowałem spojrzeniem, takiem samem jak wczorajszego wieczora.
»— Czyżbyś przypadkiem miał nie zrozumieć?... — dodał po chwili.
»— Nie zrozumiałem nic z rzeczy, które mnie bynajmniej nie obchodzą.
»— A przecież nie inteligencyi ci braknie właśnie! Skoro więc trzeba ci powtarzać, coś powinien był odgadnąć, skoro cię trzeba objaśniać w tem, czego niby nic pojmujesz, wiedzże, że pozostajesz tutaj...
»— Tutaj! — krzyknąłem: — ależ ja nie wiem nawet gdzie jesteśmy....
»Na to odpowiedział mi teraz pan Génin.
»— Młody mój przyjacielu, ozwał się, — jesteś w zakładzie wychowawczym, którym ja właśnie!! mam zaszczyt dyrygować.
»— Jakiż więc przeto może być związek między zakładem wychowawczym a mną?... Alboż ja wyglądam lub zachowuję się jak uczeń? To żart chyba, nieprawdaż?...
»— Wątpię niezmiernie, — odparł pan Génin, — aby ojciec pański zapatrywał się na tę kwestyą ze strony żartobliwej...
»— Czyż więc na seryo, — wybąknąłem, — miałbyś pan pretensyę zatrzymania mnie tutaj?
»— A, mój Boże, tak, najzupełniej tak, mój młody przyjacielu.... Zresztą nie obawiaj się niczego; nie będziesz tu miał żadnej nieprzyjemności i zapoznasz się ze wszystkimi naszymi uczniami... Mam śliczne pokoje, przeznaczone dla pensyonarzy w twoim wieku których nauki już są ukończone... ty zajmiesz jeden z tych pokoi. Moja biblioteka, zaopatrzona w wyborne książki, będzie zawsze na twoje usługi. Jadać będziesz u mego stołu, mniej może wytwornie zastawionego niż stół swych rodziców, ale zawsze zdrowego i obfitego.... Zdaje mi się, że nie powinieneś tu czuć się nieszczęśliwym....
Pan Génin umilkł... słuchałem go ze wzrastającem wciąż zdumieniem. Skoro skończył swą mówkę, gniew wziął u mnie miejsce zdziwienia. Poczułem w sobie siłę stawienia czoła wszystkiemu i odparłem energicznie, zwracając się równocześnie do ojca mego i do dyrektora zakładu:
»— Jeśliście sądzili, że poddam się jak dziecko, omyliliście się najzupełniej!... Ja tu nie myślę pozostać!...
»— A dla czegóż to? — spytał mnie pan Génin z swym wiekuistym uśmiechem.
»— Dla tego, że nie chcę.
»— Należałoby pierwej przekonać się, czy tu twoja wola, mój młody przyjacielu, będzie mieć pierwszeństwo.
»— Czyż chcielibyście panowie użyć względem mnie siły?...
»— Jeśliby tego wypadła potrzeba, dla czegóż — by nie?... Mam wszakże nadzieję, że nie zechcesz nas doprowadzić do tak smutnej ostateczności.
»— Nie masz pan prawa mnie więzić....
»— Otóż to, że jesteś w błędzie, mój panie, — ozwał się mój ojciec, — prawo, którego mi zaprzeczasz, bezspornie mi się należy, a skoro zdaję je i przelewam na tego pana, ma on je również... i powinienbyś podziękować raczej, że ci daję więzienie tak łagodne, kiedy mógłbym umieścić cię w innem, stokroć surowszem....
I równocześnie rozwinął przedemną papier, który nie był czem innem, jak najprawomocniejszym rozkazem aresztowania, wydanym w ręce mego ojca na podstawie 377 artykułu kodeksu Napoleona! No, a czyż nie mówiłem ci, mój Jerzy, że ten kodeks nasz domaga się gwałtem reorganizacyi!
»— I cóż, mój młody przyjacielu, — odezwał się wówczas pan Génin, — jak widzisz, teraz mamy za sobą prawo i siłę.... Jako uprzejmy chłopiec przeto, poddaj się temu, czemu nie możesz przeszkodzić... i pomyśl, że od ciebie zależeć będzie skrócić to więzienie, które niezbędnem jest w własnym twym interesie....
»Byłem przybity... ogłuszony... poczucie słabości i niemocy mej zupełnej unicestwiało mnie całkowicie.... A jednocześnie czułem, że w własnym mym interesie należy mi hamować gniew i nie dozwolić, aby choć cząstka jego wydobyła się na zewnątrz. Co sekunda powtarzałem sobie: — Pokażcie mi tych głupców, co twierdzą, że już zburzono Bastylię i zniesiono tajemne rozkazy więzienia!...
»Mój ojciec skorzystał z tej chwili zupełnego mego onieprzytomnienia, aby się ulotnić. Kiedym podniósł głowę byłem sam już tylko z panem Génin, który wciąż uśmiechał się do mnie z wrastającą uprzejmością i który przemówił do mnie słodkawym tonem:
»— No, to i chwała Bogu, o ile mi się zdaje, młody mój przyjacielu, powróciłeś na drogę rozsądku... Wierzaj mi, że to najlepsza dla ciebie droga... zresztą twój los nie jest znów tak bardzo godnym pożałowania.... Pójdź, obejrzyj twój pokój, pewien jestem, że będziesz z niego zadowolniony....
»To co nazywał pokojem, ja nazwałbym komórką!... Była to celka dość czysto umeblowana, bez najmniejszego wszakże choćby śladu jakiegoś komfortu, do którego ja nawykłem. Jedyne jej okno, zaopatrzone w grube kraty, wychodziło na jakieś puste place. W dali widać było wiatraki.
»Z natury nie jestem hipokrytą... dziś chętnie nawet chełpię się tem, co ludzie nazywają memi występkami.... Jednakże raz zamknięty w tym klasztorze, powiedziałem sobie, że jedyna dla mnie nadzieja leży w niezmierzonej hipokryzyi,... Nie mając najmniejszej ochoty powracania na drogę cnoty, trzeba było jednak grać rolę nawróconego.... Był to jedyny, wedle mnie, sposób odzyskania wolności, a spragniony byłem tej wolności tem bardziej, że egzysteneya moja w domu pana Génin, jeśli nie była zbyt przykrą, to natomiast była całkowicie ogłupiającą. Osądź sam. Rano, skoro tylko wstałem, msza w kaplicy; przechadzka samotna w ogrodzie dwa razy tak wielkim jak twoja sala jadalna; śniadanie w refektarzu, ale u dyrektorskiego stołu, z przyjemnością, że się służy za cel spojrzeń sześćdziesięciu malcom; bezczynność lub czytanie w moim pokoju; zakaz palenia; druga przechadzka po tymże samym ogrodzie, przyprawiona na ten raz wykładem moralności, płynącym z ust pana Génin lub którego z jego nauczycieli... obiad w tychże samych warunkach, co śniadanie, wieczór spędzany u państwa Génin, naprzeciw pani dyrektorowej, ohydnie brzydkiej, malej, czterdziesto pięcioletniej kobieciny, mówiącej przy każdej sposobności o swych macierzyńskich uczuciach dla uczniów swego męża... o dziesiątej kładzenie się do łóżka w moim pokoju, na klucz z zewnątrz zamykanym!... Oto było moje życie! Było z czego zwaryować trzysta sześćdziesiąt pięć razy w ciągu roku!...
»Zdecydowałem się przeto na odgrywanie z niezmordowaną cierpliwością komedyi nawrócenia. Budowałem wszystkich mojem zachowaniem się w kaplicy.... Tkałem rozmowy moje z Géninem i jego pomocnikami aksiomatami wszelkiego rodzaju, mającemi dowodzić, że powracam do dobrych zasad i że ziarno moralności i cnoty, rzucane w duszę moją, wydaje w niej zdumiewające owoce! Zdaje mi się nawet, niech mnie dyabli wezwą! że nawet doszedłem do wylania kilku łez skruchy za dawne moje błędy i minione zdrożności!...
»Ta komedya, grana z nieporównanem mistrzostwem nie natrafiła na niedowiarków. Pan Génin wrzeszczał, że to cud, uwielbiał siebie w własnem dziele, oświadczył, że jest największym moralistą na całym świecie i wystosowywał do mego ojca buletyny, w których zwiastował mu szczęśliwą zmianę, jakiej w tak krótkim stosunkowo czasie uległem.
»W miesiąc może po moim wejściu do tego konwentu przyszli zawiadomić mnie, że pan generał hrabia de Presles przyszedł odwiedzić swego syna. To: zdało mi się być szczęśliwą wróżbą.
Ojciec mój oczekiwał na mnie w rozmównicy, wyciągnął do mnie rękę, mówił z niejaką życzliwością, wypowiedział swe zadowolnienie z powodu powodu pomyślnych wiadomości, których udzielał mu pan Génin i oficyalnie udzielił mi wiadomości, która niemniej mnie zadziwiła jak zirytowała zarazem, którą wszakże widziałem się zmuszonym przyjąć jako rzecz najnaturalniejszą i najprostszą w świecie!...
»Czy ty wiesz, jaką chwilę wybrał sobie mój oj ciec na wylanie na mnie swej surowości i zamknięcie w więzieniu jak ostatniego z łotrów?... Nie, i nie zgadłbyś tego nigdy!...
»Wiedzże tedy, iż wybrał sobie na to chwilę, w której względem mnie miał stokroć większą winę na sumieniu... w której odzierał mnie ze znacznej części majątku, na który najprawniej w świecie liczyć mogłem... w chwili nakoniec, w której matka moja miała obdarzyć go trzecim spadkobiercą, jego, ojca dziewiętnastoletniej córki i siedmnastoletniego syna!...
— Jakto! — zawołał Jerzy z łatwem do pojęcia zdumieniem, — pani hrabina de Presles?...
— Ależ tak, mój Boże! — odpowiedział Gontran. — Przed kilku miesiącami miałem perspektywę pięćdziesięciu tysięcy liwrów rocznego dochodu... dziś liczyć mogę zaledwie na jakie trzydzieści cztery lub pięć co najwyżej!... To mi dopiero wesołe!...
— Niechaj Bogu będą dzięki! — myślał w tej samej chwili Jerzy, — majątek Dianny zmniejsza się.... Kto wie czy te pomyślne nieszczęścia nie zbliży ją jej do mnie?...
»Więc udałem radość w obec tej milej zmiany losu! — ciągnął dalej Gontran. — Usiłowałem okazać się rozradowanym tym wzrostem rodziny tak nieoczekiwanym i tak mało prawdopodobnym... mówiłem wielce wymownie o mojem szczęśliwem teraz usposobieniu, o zwrocie ku dobremu i zażądałem powrotu pod dach ojcowski....
»Po tem wszystkiem co słyszał, czyż nie powinien był ojciec mój conajmniej nie odrzucić tego żądania, nieprawdaż?... Co powiesz, był nieugięty. Odpowiedział mi, że wierzy najzupełniej w szczerość moich pochwały godnych postanowień, że przecież wedla niego należało dać czas, aby te postanowienia poprawy utrwaliły się w moim umyśle i sercu, aby drzewo dobrego zapuściło w nich głęboko korzenie i że przeto nie należało wystawiać mej cnoty, tak świeżej dopiero daty, na pokusy i nowe niebezpieczeństwa.... Krótko mówiąc, prawił mi niesłychanie długo i z niezmierną elokwencyą, a sensem moralnym całej tej przemówki było, że najlepiej mi jest u pana Génin i że należy mi tu pozostać jeszcze na czas nieograniczony...
»Tego mi było trochę zanadto!... Jakto ja sobie zadawałem mozół grania najnudniejszej ze wszystkich komedyi i nie miałem nawet zbierać pożądanych pracy mej owoców! Na cóż mi więc było tyle odwagi i tyle wytrwałości!? Zmilczałem skromnie i przybrałem minę tak słodką i tak zrezygnowaną jak małe jagnię... ale w duszy zawołałem:
»— O! co nie to nie, mój panie rodzicu, nie potrzymasz ty mnie w klatce tak długo, jak sobie wyobrażasz!...
»— Mój plan wkrótce został osnuty, — ciągnął dalej Gontran; — był on iście prymitywnej prostoty... takie to bowiem zazwyczaj najlepiej się udają. Przedostać się przez mur?... o tem ani sposób było myśleć. Przekupić portyera?... mogłem narazić się na zdradę w chwili pierwszego usiłowania.
»Zrobiłem przeto lepiej. Pewnego dnia począłem się skarżyć, że doznaję jakichś nieokreślonych bólów w calem ciele, łamań, kurczy i t. p.... Pan Génin kazał natychmiast przywołać domowego lekarza. Bez wielkiego trudu zdołałem przekonać tego czcigodnego medyka, że cierpienia moje mają źródło w braku ruchu. Zalecił mi on dalekie spacery.
»Od tej chwili, to jest następnego dnia zaraz, pan Génin, pojmujący jak bardzo należy dbać o to, aby ostatni potomek rodu Presles nie zszedł marnie w kwiecie wieku z tego świata, wsadzał mnie do dorożki i wiózł z sobą do bulońskiego lasku i tam oddawał się w mem towarzystwie dwugodzinnej blizko pieszej przechadzce. Oznajmiłem tegoż zaraz wieczora, że czuję się znakomicie lepiej. Następnego dnia takiż sam porządek. Oczekiwałem tylko sposobności pomyślnej do odzyskania mej swobody... a ta nadejść musiała, bo poczciwiec Génin nie miał ani cienia podejrzeń. Podczas czwartej takiej przechadzki skorzystałem z natłoku wymijających się pojazdów w jednej alei... wsunąłem się w sam środek między konie, krzyżujące się z sobą... zniknąłem w tym chaosie, śmiejąc się mimo woli z całego serca, słysząc jak mentor mój krzyczał głosem błagalnym i zrozpaczonym.
»— Panie Gontranie! panie Gontranie, gdzie idziesz?...
»Wskoczyłem do próżnej dorożki... i kazałem się zawieść do mojej przyjaciółeczki Formozy i przez tydzień wynagradzałem sobie o ile możności cały ten czas klasztornego postu, któremu poddawać się byłem zmuszony....
Jednakże ów tydzień w Saint-Germain w połączeniu z tym tygodniem wypróżniły sakiewkę moją niemal do dna. W Paryżu niepodobna już było istnieć dłużej... posiałem Formozę, aby pod zmyślonem nazwiskiem zamówiła dla mnie miejsce w dyliżansie idącym do Marsylii. Wsiadłem wesoło tegoż jeszcze wieczora... do Marsylii przybyłem onegdaj, do zamku Presles wczoraj wieczór i oto jestem u ciebie dziś już rano.... A teraz, mój przyjacielu Jerzy, jesteś już powiadomiony o wszystkich moich przygodach i nieszczęściach, od A do Z i możesz, będąc świadomym całej sprawy, pożałować ostatnią ofiarę ostatniej Bastylii!! Dixi!!
»Gontran umilkł i aby odświeżyć zmęczone tak długiem opowiadaniem gardło, wypił duszkiem jedna za drugą trzy czy cztery czarki szampana, pomrukując:
— Ten Moet stanowczo jest wyższym od obfitości papy Génin....
Jerzy jednak siedział milczący, zamyślony, z łokciem wspartym na stole i czołem na dłoni.
— Cóż ci u dyabła jest, mój drogi Jerzy? — zawołał Gontran. — Oto milczący jesteś i poważny jak sędzia, który namyśla się nad wydaniem potępiającego wyroku!... Czyżbyś i ty także uważał mnie za łotra wartego szubienicy!... Czy poślesz może po żandarmeryę i każesz mnie odprowadzić w dybach od brygady do brygady aż do więzienia papy Génin?... Powiedzno, o czem myślisz?... Czy jesteś przyjacielem czy wrogiem?... Czyż miałbyś dezerterować z pod chorągwi młodości?... Chciałbym wiedzieć, czego się mam trzymać, pokaż karty!...
— Bądź spokojny, mój biedny Gontranie, — odpowiedział poważnie Jerzy, — nie będę ja cię moralizował... wiem wybornie, że tego nie lubisz i że zresztą na nicby się to nie przydało...
— Otóż to jest mówić rozsądnie! — przerwał mu młody chłopak. — Słuchajmyż dalej:
Jerzy ciągnął dalej:
— Niepodobieństwem jest przyznać ci słuszność; w tem wszystkiem, co mi tu opowiedziałeś... z drugiej strony wszakże, nie przyznaję w zupełności racyi generałowi...
— To bardzo szczęśliwie!
— Chciał się ukarać... miał do tego prawo... ale może wybrał do tego rodzaj kary, niezgodny jeśli nie z wiekiem twoim to z nawyknieniami, których pozwolono ci nabrać....
— Jakaż przeto konkluzya?...
— Ta, że niezmiernie mi przykro, iż niezgoda wdziera się przez twój postępek w rodzinę tak wzorową jak wasza... to, że jestem daleko bardziej zmartwiony niżbym ci umiał to wypowiedzieć, kiedy pomyślę o tej boleści jaka przejmuje twoich rodziców i o tym śmiertelnym niepokoju, którego muszą doznawać w tej chwili!...
— Zirytowani, tak, bez wątpienia, że są zirytowani... ale niespokojni, ani trochę.... Żądają odemnie, abym się nagiął do ich woli, do wszystkich ich kaprysów, ale zbyt oni są obojętni względem mnie wogóle, aby się mieli niepokoić moją nieobecnością.
— Czy chciałbyś utrzymywać może, że rodzice cię nie kochają?...
— Z pewnością, że to utrzymuję.
— Kochany mój Gontranie, nie bluźnij! Znam ja generała i matkę twoją i nigdy nie zdołasz osłabić we mnie wiary w ich dla ciebie uczucia niezmierzone....
— Mój drogi przyjacielu, zachowaj twe przekonania... ja zachowam moje wątpliwości. Gdybyś był na mojem miejscu, zapatrywałbyś się na rzeczy całkiem odmiennie, ale trudno jest być dobrym sędzią w sprawie cudzej....
Jerzy uśmiechnął się mimowolnie....
— Ty to masz osobny właściwy sobie sposób zmieniania mądrości narodów! — rzekł wreszcie.
— Z tą mądrością narodów ma się rzecz całkiem tak jak, z kodeksem w sprawie władzy rodzicielskiej i sukcesyi, trzebaby ją poddać ścisłej rewizji....
— O! ja wiem, że w dyskusyi ty mnie pokonasz zawsze...
— Bez wątpienia, bo zawsze mam słuszność....
— Dajmyż więc jak na teraz temu pokój, a pomówmy o twoich projektach.... Jesteś teraz przeto wolny i zdała od wszystkich twoich i aż do nowego zwrotu rzeczy poróżniony z familią.... Zobaczmyż, Gontranie, co czynić zamierzasz?
— Raczej wszystko, niż popaść znów w to znienawidzone jarzmo....
— Nienawistne jarzmo owego dyrektora pensyi przy ulicy Saint-Jacques, nieprawdaż?
— Oczywiście.
— Aby więc uniknąć tej ostateczności, która wydaje ci się tak przykrą, cóżeś postanowił?...
— Mamże mówić z tobą otwarcie?
— Pytanie to zadziwia mnie, bo sądziłem, że mnie uważasz za przyjaciela i to przyjaciela szczerze wam oddanego....
— Wreszcie, ty mnie nie zdradzisz?...
— Daję ci na to słowo honoru!...
— A więc odważę się i powiem ci najszczerszą prawdę.... Mam siedmnaście lat skończonych... prawo daje mi możność, skoro rozpocząłem rok ośmnasty, wstąpienia do wojska bez zezwolenia nawet rodziców.. Mam przeto nadzieję mój drogi Jerzy, że mi zechcesz pożyczyć jakie dwa lub trzy tysiące franków a wtedy wyjadę do Włoch, gdzie oczekiwać będę chwili, w której będę już mógł zaciągnąć się do wojska.... Co mówisz na ten mój zamiar?...
— Powiem, że stawiasz mnie w wielce kłopotliwem położeniu....
— W czemże to?
— Prosząc mnie, abym ci dał pomoc w całkowitym buncie przeciw rodzicom....
— Czy mówisz to dla tego, aby mi nie pożyczyć pieniędzy?... — spytał Gontran z odcieniem widocznej impertynencyi.
Jerzy wzruszył ramionami.
— Moje drogie dziecko, — rzekł wreszcie, — sprawiasz mi wielką przykrość! Jak to! dopatrujesz się w moich słowach mizernej kwestyi pieniężnej, kiedy ja z największą chęcią dałbym nie tysiąc talarów, ale dziesięć, ale dwadzieścia tysięcy franków, ale daleko znaczniejszą sumę jeszcze, byle tylko nic z tego coś mi tu opowiedział nie było zaszło między wami! Wiesz dobrze żem bogaty i że skąpcem nie jestem.... Jak to, czyż nie pojmujesz tego, że skoro pożyczę ci, co odemnie żądasz i skoro dowie się o tem twój ojciec, będzie mnie uważał i to nie bez słuszności, za wspólnika twego oporu przeciw jego woli i nie przebaczy mi tego nigdy w życiu! A więc, Gontranie odwołuję się do twojego serca i zdrowego rozsądku... czy mam ja słuszność?
Nie wiedząc co odpowiedzieć młody chłopak zmilczał a natomiast odwrócił tylko kwestyę.
— Cóż więc chcesz, abym zrobił?... Jakem Gontran de Presles wołałbym palnąć sobie w łeb niż wracać do Paryża po to, aby mnie zamknięto, jak ptaka w klatkę obrzydłą, śmieszną?
Brat Dianny mówił z przerażającą determinacyą. Widocznem było, że niegodziwy ten chłopak gotów był na wszystko nawet na to. Jerzy to zrozumiał.
— Słuchaj, dziecko moje, czy ty masz do mnie zaufanie?
— Mniej więcej....
— To nie dosyć! Czy ty mi ufasz zupełnie?
— A więc, tak.
— Czy zechcesz w ręce moje złożyć pełnomocnictwo i przyjąć mnie za medyatora między ojcem twoim a tobą?... Czy zechcesz powierzyć mi całą tę sprawę i doprowadzić rzecz do zupełnego i szybkiego pojednania?...
— Czy sądzisz, że zdołasz doprowadzić do tego?
— Spodziewam się.
— A godność moja nie będzie temi pertraktacjami w niczem skompromitowaną?
Jerzy miał serdeczną ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem prosto w nos śmiesznego smarkacza, prawiącego o swej godności, ale powstrzymał się i odpowiedział:
— Bynajmniej, w niczem....
— Nie każą mi czasem wracać do Paryża?
— Przyrzekam ci to.
— Przez czas zaś trwania negocyacyj, co mam robić?
— Pozostaniesz tu ze mną.
— A jeśli ci się nie uda pogodzenie?... Jeśli ojciec mój nie zechce słyszeć o niczem, czy wówczas dopomożesz mi do urzeczywistnienia mego zamiaru i wyjechania do Włoch?...
— Owszem.
— Z pewnością?...
— Mój drogi Gontranie, zapamiętaj to sobie, że moje jedno słowo znaczy więcej niż przysięgi i zaklęcia bardzo wielu ludzi....
— Dobrze więc... Ależ do tej chwili ja nie mogę pozostawać tak absolutnie bez grosza... — przerwał młody chłopak, którego kieszeń straszliwie lękała się próżni.
— Pożyczę ci tysiąc franków, pod jednym wszakże warunkiem....
— Jakimż to?
— Tym, aby generał nigdy nic o tem nie wiedział.
— A! — zawołał Gontran, śmiejąc się, — otóż to warunek, który mi się bardzo podoba i który akceptuję z całego serca....
— W takim razie zgadzamy się z sobą?
— Najzupełniej.
— We wszystkich punktach?...
— We wszystkich.
— Daj mi więc rękę i licz na mnie....
Gontran wyciągnął rękę i położył ją na wyciągniętej dłoni Jerzego.
— Skoro więc jesteś tak uprzejmym i dobrym, — rzekł po chwili, — nie wiem dla czego nie miałbym powiedzieć ci zaraz rzeczy, która z pewnością bardzo cię uszczęśliwi....
— A ta rzecz?... — spytał Jerzy z instynktownem wzruszeniem i trwogą.
— To to, że znam ładną dziewczynę, którą i ty znasz również, noszącą imię Dianny de Presles, która dla niejakiego Jerzego Herbert ma w sercu uczucie, nie mające nic wspólnego z obojętnością....
— Co ty mówisz?... — wyszeptał Jerzy. — Co ty mówisz, Gontranie?... Twoja siostra....
— No i cóż! moja siostra jest taką samą jak inne córy Ewy.... Ma serce, a ma je na to, aby go używać.... Kochasz ją i ona Łocha ciebie.... Powiedzie mi, co ty tu widzisz w tem dziwnego?...
— Ależ to niemożliwe, tak, niemożliwe... — bąkał Prowansalczyk, w jakiemś dziwnem upojeniu, nie śmiejąc dać wiary temu co słyszał.
— A! więceś ty nigdy chyba nie przyjrzał się sobie?... — odparł Gontran. — Przecież tyś bardzo przystojny, mój Jerzy.... Jeśliś dotąd o tem nie wiedział, ja ci to mówię.... Dla czegóż więc nie miałbyś być kochanym?... Jeśli zresztą nie chcesz mi wierzyć, nie wierz, jakkolwiek powiedziałem ci najszczerszą prawdę....
— Ale na jakiejż podstawie przypuszczasz?...
— A to dobre! Wszystko o tem mówi, wszystko!... Ja znam się na miłości, mój kochany Jerzy, tak dobrze jak lekarz zna się na febrach.... Istnieją charakterystyczne symptomaty, które nie mylą nigdy... A więc symptomaty te, wielkie i małe, siostra moja łączy je wszystkie i to w sposób tak bijący w oczy, że mniej nawet wprawne i mniej jasnowidzące spojrzenie dostrzedz je musi natychmiast. Ilekroć w jej obecności rozpocznie się rozmowa o Prowancyi, lub okolicach zamku Presles, natychmiast pokieruje tak rozmowę, aby ona zeszła na ciebie.... Skoro tylko wymówionem zostanie twe nazwisko twarz jej mieni się natychmiast, to staje się purpurową jak kwiat granatu, to bladą jak lilia.... Ilekroć mówi o tobie do matki, głos jej nabiera dziwnie miękkiej, łagodnej intonacyi, a wzrok staje się powłóczystym.... Pewnego dnia wreszcie, jakoś zaraz po naszej installacyi na ulicy Chaillot, wszedłem niespodzianie do pokoju, w którym ona rysowała. Czemprędzej odwróciła kartkę albumu, aby zakryć przedemną rozpoczętą robotę.... Rzecz oczywista, że to był najpewniejszy sposób aby mnie zaciekawić do jej zobaczenia.... We dwie godziny później, kiedy Dianna czytała matce, powróciłem do jej pokoju, przerzuciłem album.... I zgadnijże com zobaczył....
— Jakże mógłbym odgadnąć? — spytał Jerzy tak wzruszony, że ręce i usta drżały mu jak w febrze.
— No, nie chcę cię dręczyć dłużej... — ciągnął Gontran; — zresztą ty byś nie śmiał nigdy zgadnąć tego.... Mój kochany przyjacielu, zobaczyłem twój portret, twój własny portret, rysowany z pamięci i zdumiewająco podobny.... Co ty o tem sądzisz? Czyż to nie jest próba nieomylna i czy zechcesz utrzymywać po tem jeszcze, że moja siostra cię nie kocha?
— Nie! — zawołał Jerzy, — nie, teraz już nie wątpię!... nie chcę wątpić!... A! Gontranie, kochany Gontranie! jak ty mnie czynisz szczęśliwym!
— Jeśli chcesz w zastępstwie Dianny mnie ucałować, nie żenuj się bynajmniej.... Wierzaj mi, ja już przed dwoma godzinami, kiedyś mnie tak czule witał u drzwi twoich, wiedziałem wybornie, że nie dla mnie przeznaczone były te pocałunki.
Po chwili podjął znów Jerzy:
— Być kochanym, to wiele; ale to nie dosyć jeszcze.... Jak sądzisz, czy ja mogę mieć nadzieję?.. Czy sądzisz, że generał i matka twoja zezwolą?
— Abyś został mężem Dianny? — dokończył Gontran.
— O to właśnie chciałem cię pytać....
— Ja o tem ani na chwilę nie wątpię....
— Jednakże z punktu widzenia świata, taki związek może niemal uchodzić za mezalians.... Pomyśl, że ja nie jestem szlachcicem!
— To rzecz małego znaczenia.... Być może, że z początku rodzice moi stawiać będą jakieś małe trudności... a nawet i tego się nie spodziewam, ale w każdym razie szybko ulegną.... Alboż to dziewczyna zakochana nieda temu zawsze rady z odrobiną wytrwałości tylko?... Zresztą mój ojciec kocha cię bardzo, a matka nasza szczególniejszym odznacza szacunkiem... a potem masz majątek, który uchyla wiele przeszkód!... Nakoniec, to pewna, mój Jerzy, że Dianna do ciebie należeć będzie, a nie do kogo innego, na to ci daję słowo!... Ty jesteś szwagrem po mojej myśli... ty mi nigdy nie będziesz prawił morałów i będziesz pożyczał pieniędzy! To też pragnę za pół roku najdalej tańczyć na twojem weselu! I nikt też inny jak ten łobuz Gontran nie będzie do chrztu trzymał pierwszego twego potomka. Więc jego zdrowie! zdrowie mego siostrzeńca!...
I Gontran pochwycił butelkę wina szampańskiego, jeszcze nie napoczętą, wlał jej połowę w wielką czarę z japońskiej porcelany i wychylił ją duszkiem.
Ktobądź z mniejszą lub większą zręcznością umie zagłębiać skalpel anatomiczny w fibrach ludzkiego serca, niemało musi być zdumionym, widząc, do jakiego stopnia interes osobisty jest potężnym motorem nawet na natury najszlachetniejsze i najszczodrzej uposażone.
Bezspornie dusza Jerzego Herberta należała do owych dusz wybranych, nawskroś przejętych prawością i prostotą. Nikt, o ile wiemy, nie zechce temu przeczyć. Nigdy młodzieniec ten nie byłby dopuścił jakichśkolwiek pertraktacyj z swem sumieniem prawem a nieugięciem.
A jednakże w upojeniu, wywołanem rewelacyami Gontrana, które mu dały pewność, że miłość jego nie była bezwzajemną, ucieszył się on mimowolnie, a może nawet wbrew swej woli z wybryków niedorostka.
Powody tej radości łatwe są do pojęcia i możemy bez trudu zanalizować je w kilku wierszach.
Rola pośrednika między ojcem słusznie gniewnym i synem zbuntowanym, czyliż nie zacieśni więcej jeszcze węzłów, łączących Jerzego z domem Presles?...
Jeżeli usiłowania te zbliżenia i pogodzenia obu, uwieńczone by zostały pomyślnym skutkiem, jak miał nadzieję... jeśli, dzięki rozumnym jego radom, jego serdecznej interwencji, uda mu się naprowadzić dobrowolnie zbłąkane dziecko na lepszą drogę, czyliż rodzina cała nie będzie mu obowiązaną do wdzięczności za przysługę, której serce ojca i matki nie zapomina nigdy.
Czyliż wówczas podobna byłoby wynagrodzić tyle gorliwości odmową?
Jerzy zadawał sobie to pytanie i bez wahania odpowiedział nań zawsze przecząco.
Otóż co działo się w umyśle młodego Prowansalczyka, w chwili gdy Gontran, zadowolniony ze śniadania, zapalał sobie cygaro, wybrane starannie i rozpierał się w fotelu, pogwizdując jakąś aryjkę, zapożyczoną u panny Formozy, której słowa, wielce pieprzne, trudnoby nam było tu powtórzyć.
— A więc, kochany mój Jerzy, — powiedział nagle młody chłopiec, — stanęło na tem, że jestem twoim gościem i twym stołownikiem, aż do nowego zwrotu rzeczy?...
— Stanowczo na tem stanęło.
— A czy pewien jesteś, że cię w niczem żenować nie będę?...
— A! moje drogie dziecko, tyś tego równie pewien jak ja!
— Bo to widzisz, w mym charakterze przyszłego szwagra, mam tu zamiar rozgościć się zupełnie wedle mego upodobania....
— Jesteś tu w domu i wszystko co do mnie należy, należy tem samem i do ciebie.
— Otóż to piękne słowo. Czy uwierzyłbyś, że ojciec mój nie wypowiedział go nigdy do mnie w żadnej okoliczności.
Jerzy uśmiechnął się.
— Nie potrzebował on mówić ci tego, — dodał następnie, — bo to się samo z siebie rozumiało....
— Nigdym ja tego nie spostrzegał, — odparł Gontran.
I bez wszelkich wstępów dodał zaraz:
— Czy nie zechciałbyś kazać mi osiodłać konia?...
— Wyjeżdżasz?
— Tak, chciałbym zrobić małą wycieczkę do Tulonu....
— Ale bez lekkomyślności, nieprawdaż?...
— O! bądź spokojny.... Od chwili, w której dobrowolnie oddaję się pod twoją opiekę, będę grzecznym i rozsądnym jak anioł... chodzi mi o to, aby ci przynieść zaszczyt.... A propos, mój Jerzy, przyrzekłeś mi pięćdziesiąt luidorów....
— Dam ci je.... Chodźże do mego pokoju.
W pięć minut później, Gontran dosiadał konia, jednego z koni Jerzego. Odjeżdżając już zapytał:
— O której godzinie jadacie tu obiad?
— O szóstej. Czy dla ciebie to dogodnie?
— Jak najdogodniej. Stawię się na czas. Tylko proszę cię nie zapomnij tam kazać wstawić w letnią wodę jedną lub dwie butelki Porto na pięć minut przed obiadem....
— Przyrzekam ci, że o tem nie zapomnę....
— I kaź zanieść do pokoju, który przeznaczasz dla mnie, pudełko cygar.
— Stanie się, jak żądasz.
— Do widzenia więc, kochany mój Jerzy.... Jesteś prawdziwym wzorem, prawdziwego przyjaciela.... Orestes, Damon i Kastor w obec ciebie byli niczem... to też ja będę dla ciebie Pyladem, Pythiaszem i Polluxem!...
I Gontran popędził galopem.
Jerzy, pozostawszy sam, zamknął się w swej pracowni, usiadł przed biurkiem i począł rozmyślać nad listem, który mu należało napisać do hrabiego Presles.
Po jakiejś godzinie może takich głębokich rozmyślań, wziął za pióro i szybko nakreślił brulion owego listu.
Ukończywszy go, odczytał, mazał, przekreślał, dopisywał, zmieniał, dodawał, aż wreszcie całkiem był już zadowolniony z formy swej epistoły.
Wtedy przepisał list, włożył w kopertę i napisał: — Panu generałowi hrabiemu Presles, w własnym pałacu, przy ulicy Chaillot, na Polach Elizejskich, w Paryżu.
Następnie służącemu wydał rozkaz, ażeby konno jechał coprędzej do Tulonu i list ten oddał na pocztę, tak aby odszedł jeszcze wieczorną pocztą.
List ten zawierał zaś następne słowa:
»Panie Hrabio, drogi i szanowny mój sąsiedzie!
»Nie mam potrzeby szukać jakiejś wymówki, aby usprawiedliwić pozorną niedyskrecyę, jaką jest przerwanie pańskiej paryzkiej samotności. Wymówka, której mógłbym szukać, nastręczyła mi się sama: to dobra nowina, którą mam przesłać Panu.
»Niechaj pani hrabina pozbędzie się niepokojów, które ją dręczą od dni tylu.... niechaj macierzyńskie jej serce przestanie drżeć o los dziecka, niechaj jej oczy z łez oschną....
»Nie przychodzę ja coprawda prosić Państwa, byście zabili tłustego cielca na powrót marnotrawnego dziecięcia, ale przychodzę przynajmniej powiedzieć wam: syn winny a przecież kochany, nie jest bynajmniej jeszcze zgubionym, jest dla niego droga powrotu.... Instynkt, który doprowadza do gniazd zbłąkane ptaszęta, skierował go ku kolebce jego dzieciństwa.... Gontran znajduje się w Prowancyi... jest w zamku Presles, lub słuszniej mówiąc, jest u mnie i przyrzekam wam, że go strzedz będę dobrze....
»Przed paru godzinami zaledwie zadziwił on mnie swojem niespodziewanem przybyciem, które w pierwszej chwili dało mi nadzieję, żeście Państwo przybyli tu wszyscy. Wprędce jednak zostałem smutnie rozczarowany, dowiedziawszy się, że to Gontran sam tylko powrócił, tem więcej zaś jeszcze, gdym się dowiedział zasmucających szczegółów tego przybycia.
»Gontran nic nie ukrywał przedemną. Absolutna szczerość jego wydała mi się zapowiedzią lepszych usposobień, które poczynają kiełkować w jego duszy. Opowiedział mi swoje przewinienia, tak ważne a tak liczne, nie ukrywając nic przedemną, nie starając się je złagodzić w jakibądź sposób. Jest on przerażony, istotnie przerażony ogromem swych błędów, nadewszystko zaś przepaścią, jaką one wykopały między nim i podobieństwem otrzymania rodzicielskiego przebaczenia.... Żal widniał z każdego jego słowa... Sam nie pojmował, jak dziwne uczucie popchnęło go do stawienia czoła Waszej woli, złamania ojcowskich rozkazów i rzucenia się na oślep w sytuacyę bez wyjścia.
»Widziałem łzy w jego oczach, kiedy mi opowiadał to wszystko... tak łzy.... A gdybyś Pan był widział je, błyszczące na jego rzęsach, jak ja je widziałem, pewien jestem, że otwarłbyś ramiona do serdecznego uścisku przebaczenia....
»— Cóż stanie się ze mną? — mówił mi. — Nigdy, nigdy nie ośmielę się stanąć przed obliczem ojca, tak słusznie zagniewanego na mnie... przed matką moją kochaną, której tyle wyrządziłem złego.... Skonałbym chyba u nóg ich z zgryzot i wstydu!
»W rozpaczy swej mówił mi, że zamyśla kraj opuścić zupełnie... że ma zamiar zaciągnąć się do służby morskiej i jako majtek wstąpić na pokład którego z okrętów, lub jako prosty żołnierz do pierwszego lepszego pułku.
»— Przynajmniej, — dodał, — tym sposobem odpokutuję moje przeszłe błędy i będę mógł stać się godnym nazwiska, które noszę i rodziny, którą mnie Bóg obdarzył....
»Cóż mogłem uczynić wobec boleści tak głębokiej i tak żywo odczutej?... Nic chyba innego nad to, co uczyniłem. Uspokoiłem, o ile mogłem, Gontrana, pocieszałem go i umacniałem... mówiłem mu przedewszystkiem o nieprzebranych skarbach rodzicielskiej wyrozumiałości, o bezmiernej głębi uczuć ojca i matki dla swego dziecka. I o tem, jak błędy dzieci, jakkolwiek byłyby liczne i niewybaczalne, nie zdołają wyczerpać nigdy skarbu tego w zupełności.
»Mam przeświadczenie, — powiem więc ja mam pewność, że natura Gontrona jest gorąca, krewka, rządząca się nieprzepartemi porywy, a równocześnie smutnemi słabościami, ale nie jest ani rzeczywiście złą, ani z gruntu zepsutą....
»Biedne dziecko, podobnem jest do owych młodych rumaków, co to unoszą się szalenie, rwą wędzidła, wyrywają nagle z rąk jeźdzcowi cugle, — których nie doprowadzi do porządku ani uździennica, ani ostroga, ani nawet szpicruta.... Ale na odwrót: słodycz, łagodność, niewyczerpana cierpliwość i dobroć bez granic działa na nie zawsze....
»Raz zaś wytresowane, — a pan to lepiej niż ja wiesz, generale, — konie te właśnie bywają najlepsze....
»Tak samo będzie też i z Gontranem, skoro tylko energia jego i ten nadmiar sił zwróci się do dobrego... i śmiem spodziewać się, że dzień, w którym to nastąpi nie jest już dalekim.
»Bacz mnie wysłuchać, Panie generale, błagam cię o to i w tem, o co cię prosić będę, nie upatruj zasadzki, choćby niebezpośredniej na tę władzę ojcowską, którą uświęcają prawa przyrodzone i prawa Boże, oraz prawa ludzkie i których nikt chyba na świecie nie szanuje więcej nademnie....
»Zaklinam Pana, abyś zechciał raz jeszcze ustąpić z tej granicy nieugiętej surowości, którą jak sądzę, okoliczności obecne czynią niemal niemożliwą.... Zaufaj Pan po raz ostatni przyszłości... zaufaj wbrew wszelkim rozczarowaniom, które byłyby mogły w twej duszy wyczerpać wszystkie źródła nadziei! Błędom wciąż ponawianym, przeciwstaw przebaczenie bezustannie się odnawiające... Pognęb winne dziecko wspaniałomyślnością twej wyrozumiałości. Niechaj przeszłość uważną będzie za niebyłą.... Niechaj nic gorzkiego nie staje między minioną przykrą przeszłością, a przyszłością lepszą.... Popróbuj, generale, popróbuj, błagam cię o to!...
»Nie robię ja sobie zbytnich illuzyi, co do doniosłości tego, o co cię proszę, generale, bo to, co chciałbym otrzymać od Pana, to przebaczenie bezwarunkowe, bez wszelkich restrykcyj... zatem właściwie to więcej niż przebaczenie, to zapomnienie.... Serce Pańskie, zrażane tak często, protestuje przeciw temu zapomnieniu głosem ran swych krwawiących.... To ja rozumiem; gdybym wszakże mógł wlać w Pana własne moje przeświadczenie, pewien jestem, że balsam Bożej ufności zdołałby natychmiast zagoić te rany serdeczne, które, jak sądzę, jużby się nie odnowiły....
»Nakoniec, generalne, co ryzykujesz?... jedną próbę więcej, próbę ostateczną.... Wszakże ją Pan podejmiesz, nieprawda? Wszakże poprzesz Pan i podpiszesz słowa, które ja wypowiedziałem w Twojem imieniu? Bo przyznać się panu muszę, iż nie umiałem oprzeć się łzom tego uroczego dziecka, tak dziwnie przypominającego swem podobieństwem matkę. Zapewniłem go o Pańskiej wyrozumiałości i zapomnieniu... Zobowiązałem się za Pana do czegoś....
«Czy zechcesz więc Pan kłam mi zadać?... Jeślim pobłądzi! w czynie, czyż mi intencye moje niej zapewnią w oczach Pańskich absolucyi?...
»Gdybym potrzebować miał sprzymierzeńców, generale, o sprawie tak świętej, której obrony się podjąłem, ośmieliłbym się przyzwać na pomoc dwa te anioły, które Bóg postawił u Twego boku.... panią hrabinę i pannę Diannę.... Ani matka, ani siostra nie zdołają odmówić poparcia swego moim prośbom.... Ale sądzę, że bezpotrzebnem jest poparcie, sprawa moja z góry jest wygraną... pewien jestem, że Pan już przebaczyłeś....
»Nie chciałem, aby Gontran powracał do zamku Presles, gdzie go oczekiwałaby samotność. Dach mój ma odtąd pozostać jego dachem.... Stanę się dlań nieodstępnym każdej chwili towarzyszem, pewnym rodzajem starszego brata, przywiązanego a zarazem wiernego doradzcy.... Czuję zresztą, że kocham go tak, jakbym kochał własnego brata.... Jeśli Pan uznasz to za dobre (a to uznanie uczyniłoby mnie nad wyraz szczęśliwym), Gontran i ja nie opuścimy się już ani na chwilę, aż do powrotu Państwa do Prowancyi, bez względu na to, jak odległą jest ta chwila.
»Pomyśl Pan, proszę, że odmówienie mi tego, byłoby pewnem wotum nieufności dla mnie, na które sądzę, żem nie zasłużył....
»Mamże potrzebę powiadać Ci, generale, że odpowiedzi Twej oczekiwać będę z niezmierną niecierpliwością? W dniu zaś, w którym ona nadejdzie, nie sądzę, aby serce mi biło mniej silnie jak Gontranowi...
»Racz Pan wobec pani hrabiny i panny Dianny stać się tłómaczem moich uczuć głębokiego szacunku, których wyraz ośmielam się tu dołączyć i pozwól mi wierzyć Panie hrabio i najszanowniejszy mój sąsiedzie, że nie wątpisz o mojem bezwarunkowem oddaniu dla Waszego domu.
Na kilka minut przed szóstą, Gontran był już z powrotem w willi.... Koń jego spieniony był jawnym dowodem, że przybywał z Tulonu w galopie.
— Mój drogi Jerzy, — zawołał na wstępie, — winieneś być ze mnie zadowolnionym koniecznie, żem tak punktualnie dotrzymał ci słowa. Wyobraź sobie, że tam formalnie święcono mój powrót i wszyscy prześcigali się w zapraszaniu mnie na obiady.... Ale odrzuciłem wszystkie, najbardziej obiecujące nawet zaprosiny, nie chciałem bowiem, abyś tu czekał na mnie.... Jak widzisz, poprawiam się!...
— Widzę, zachwycam się tem, składam ci za to dzięki i spodziewam się, że tak będzie i nadal, w przyszłości....
— Nic ci nie przeszkadza spodziewać się, mój drogi Jerzy... to wiara podobno zbawia, jak mówią!...
— Alboź się mylę?
— Któż to wiedzieć może?... Najlepiej to pono nie myśleć nigdy jak o obecnej chwili... jutro i tak zawsze aż nadto wcześnie przybywa....
Jerzy westchnął... axiomaty Gontrana przerażały go.
Po chwili podjął znowu:
— Pisałem do twego ojca....
— A! a!... — zawołał wyrostek — pisałeś!... Już? Można powiedzieć, żeś nie tracił czasu!... Zdaje mi się, że to nie było znów tak gwałtownie pilne...
— Ja myślałem wprost przeciwnie....
— Czy list już wysłany?...
— Już.
— A! do dyabła!... to szkoda....
— Czemu?...
— Radbym był go przeczytać.... Prawdopodobnie oblagowaleś poczciwca ze zdumiewającą pewnością, a mnie byłoby to serdecznie ubawiło przecie...
— Mniej niż sądzisz.... Prosiłem generała, żeby zmazał tablicę twych błędów i wykroczeń i by nie zechciał zachować do ciebie żalu, ni gniewu, żeby wreszcie wybaczył ci wspaniałomyślnie wszystko, a do przebaczenia tego dołączył zapomnienie....
— Dobrze! to to właśni! dobrze, wybornie!.. przepysznie!! Czegóż ja więcej żądam, mój Boże!... Żeby nie było już więcej między nami mowy o tem, żeby mi za to nie suszono głowy, żebyśmy się uściskali wszyscy i na tem koniec.... Widzisz, że mnie bardzo łatwo zadowolnić!... Nie było tam jeszcze czego w tej twojej epistole, mój Jerzy?...
— Pomówiwszy o przeszłości, dotknąłem kwestyi przyszłości!...
— Z całą gromadą najświetniejszych nadziei, oczywiście.
— Mój kochany Gontranie, ręczyłem za ciebie honorem....
— I do dyabła, zrobiłeś dobrze! — zawołał chłopak.
W tych słowach Jerzy dopatrzył się zapału, iskierki serca, niewygasłej wśród popiołów i zapowiadającej, że nie wszystko w tem sercu jeszcze było straconem.
Pochwycił rękę Gontrana i uścisnął ją w swoich, mówiąc:
— Nieprawdaż, moje dziecko, nieprawdaż, żem powiedział prawdę i że ty dochowasz moich przyrzeczeń?...
— Ależ tyś niezrównany, pyszny w tej roli, mój drogi! — odpowiedział mu brat Dianny, zaśmiawszy się na całe gardło. — Możnaby przysiądz, żeś strawił życie na prawieniu morałów ku użytkowi dzieciaków. Powiedziałem ci, żeś dobrze zrobił przyrzekając, po prostu dla tego, że to rzecz notorycznie uznana, iż obietnice nie obowiązują do niczego tego, który je czyni, a są zawsze przyjemne tym, którzy je otrzymują.,.. Zresztą, kochany mój Jerzy, nie masz potrzeby boczyć się na mnie, nie skłamałeś bynajmniej.... Poręczając za mnie memu ojcu honorem, że nie powrócę do przeszłości, mówiłeś jak najliteralniejszą tylko prawdę. To jasne jak dzień, że nie powrócę przecież spędzić na nowo tygodnia w Saint-Germain z moją przyjaciółeczką Formozą... niemniej jasnem i niezbicie pewnem jest to, że nie myślę uciekać znów z Bastylii papy Génin.... Widzisz przeto, że obydwaj mamy racyę i że twoje poręczenie za mnie nie było bynajmniej aktem lekkomyślności lub niezastanowienia.... No i cóż, mój Jerzy, czyś nie kontent!
Prowansalczyk dwukrotnie ręką przesunął po czole, jakby zeń chciał zwiać chmurę co na niem zawisła.
— Okropne dziecko, — wymówił wreszcie, — mam nadzieję, że jednak później nadejdzie dla ciebie godzina rozsądku... dziś, niestety, nie nadeszła ona jaszcze....
Gontran zanucił półgłosem:
Jeśli jest czas na szaleństwa
Być też musi i na rozsądek!...
Urywek z operetki, zapożyczony ze skarbu muzykalnej wiedzy panny Formozy.
— Tymczasem, zanim on nadejdzie, — przerwał Jerzy, — chodźmy na obiad!
— Brawo! — odpowiedział Gontran — pójdziem rozprawić się z twojem Porto! To mi przyjemna rozmówka i niech mnie dyabli wezwą, jeśli ciebie nie znudziłaby pierwej rozmowa z moją siostrzyczką Dianną, niż mnie sam na sam z tem milutkiem winkiem!
W dwie godziny później, mimo wyjątkowej i niepojęcie niemal mocnej głowy, Gontran kompletnie był pijanym i trzeba go było zanieść do przeznaczonego dlań pokoju, rozebrać i położyć na łóżku, bo sam nie był w stanie tego już uczynić.
Trzeba przyznać co prawda, że przy obiedzie, chcąc dać dowód bezrozumnej brawury, która u niego z dniem każdym bardziej przechodziła w nałóg, wypił odrazu prawie całą butelkę Porto.
Ten wybryk, który innego byłby niezawodnie przyprawił o chorobę, u niego objawił się tylko upojeniem, z którego nazajutrz rano nie pozostało już ani śladu.
— Niestety! — westchnął Jerzy smutnie, patrząc na twarz młodego chłopca, bledszą od poduszek, na których spoczywała, — lękam się strasznie, że w nim już wszystko zamarło i duch i serce... a trupa nikt nie uleczy....
Począwszy od dnia następnego, Gontran rozpoczął życie, dowodzące, jak mało można było liczyć na niego i jakiem niepodobieństwem było zachować co do niego najmniejsze złudzenia.
Wszystkie związki i znajomości, przynoszące wstyd, które wyrzucał mu generał z taką goryczą w dzień balu w willi Salbert, podjął on teraz na nowo, wraz z chwilą pierwszej swej wycieczki do Tulonu.
Trzy ćwierci dnia spędzał on zawsze w knajpach i innych gorszych jeszcze miejscach, pośród najohydniejszego towarzystwa, jakie sobie wyobrazić można.
Trzeciego dnia nie powrócił na czas na obiad.
Czwartego nie nocował już w domu.
Jerzy spróbował zrobić mu parę uwag przyjacielskich i usiłował dać mu do zrozumienia, że skoro wziął przed jego ojcem na siebie odpowiedzialność za jego postępowanie, obowiązany jest czuwać nad nim.
Gontran przyjął te wyrazy drwiącym uśmiechem i odpowiedział mu:
— Mój drogi, jeśli zasady twoje nie dozwalają ci nadal udzielać gościnności takiemu nicponiowi jak ja, powiedz to otwarcie, acz z żalem opuszczę cię, osiedlę się w Tulonie i pozostanę tam do czasu powrotu mojej rodziny....
Jerzy nie mógł zgodzić się na odjazd młodego chłopca. Spuścił głowę, umilkł i nie próbował już przeszkadzać biegowi rzeczy, mówiąc sobie w duszy:
— A! gdybym nie kochał Dianny, jakże z całego serca wypędziłbym z mego domu tego niegodziwego smarkacza!... Biedni rodzice, jakże ich żałuję!...
Pod koniec tygodnia, szeroka koperta, opatrzona pocztowym stemplem Paryża i pieczęcią o herbach rodu Presles, oddaną została w willi.
Powtórzyliśmy list Jerzego, winniśmy przeto powtórzyć tu i odpowiedź generała.
Odpowiedź ta brzmiała następnie:
»Dzięki naprzód, dzięki z całego serca, żeś położył koniec naszemu niepokojowi Od czasu ucieczki tego nieszczęsnego chłopca, żyliśmy w bezustannej trwodze... lękaliśmy się rzeczy najokropniejszych, najbardziej niepowetowanego ze wszystkich nieszczęść. Dzięki Bogu i dzięki Tobie, nie potrzebujemy drżeć już przynajmniej o życie naszego syna, który dotychczas nie przyniósł nam nic innego jeszcze nad zmartwienia i zgryzoty, a którego mimo to jednak kochamy tak, jak gdyby zasługiwał na nasze uczucia....
«Jakimż sposobem wyrazić ci będziem mogli kiedykolwiek wdzięczność naszą nieskończoną za to, co obecnie czynisz dla niego?... Muszę się wyrzec tego, istnieją bowiem uczucia, których głębi język ludzki nie zdoła oddać nigdy....
»Przyjmuję z radością, jaką odczuć tylko mogę w tej mojej boleści, schronienie, które łaskawie ofiarujesz zbiegowi w twym domu.... O! tak: stań się jego towarzyszem, bądź jego doradzcą i przewodnikiem i oby Bóg dał, by on szedł za twym głosem....
»Masz pan, jak mi powiadasz, to przeświadczenie, że natura Gontrana nie jest ani istotnie złą ani z gruntu przewrotną i sądzisz, że nie należy przypisywać błędów jego czemu innemu jak młodzieńczej krewkości i nadmiarowi temperamentu....
»Przystaję bez zastrzeżeń na twoją prośbę. Zmasuję przeszłość, przebaczam, zapominam. Powiedz Pan marnotrawnemu dziecięciu, że dom rodzicielski, serce i uścisk ojcowski, stają dlań równocześnie otworem.... Nie posłyszy ani jednej wymówki nawet z ust moich, ponieważ w sercu mojem nie pozostanie doń ani iskierki żalu.... Skrucha zresztą daleko więcej ma jeszcze wartości niż niewinność, a skoro ta skrucha jest szczerą, radość jaką nam sprawi w przyszłości zagładzą i zrównoważą w stokroć zmartwienia zadane przez niego w przeszłości.
»Pani Presles podziela te nadzieje i ona również nie zapomni Panu tego nigdy, że to tobie je zawdzięcza,...
Niepodobieństwem jest dla mnie oznaczyć czas powrotu naszego do Prowancyi. Słabość niespodziewana tony, o której zapewne wiesz już Pan od Gontrana, zatrzyma nas prawdopodobnie tu jeszcze na czas znacznie dłuższy niż się spodziewaliśmy.
»Nie opuścimy Paryża przed szczęśliwem rozwiązaniem pani de Presles.
»Ja całem pragnieniem mem chciałbym przyspieszyć tę chwilę powrotu, która da mi podwójne szczęście: odnalezienia syna godnego mego przywiązania i uściśnienia ręki prawdziwego przyjaciela, który uczuć swych dowodzi nie słowami ale czynem. Ty to wiesz równie dobrze jak ja, Panie Jerzy, że ten rodzaj przyjaciół jest największą rzadkością....
»Żona moja i córka żądają, abym raz jeszcze powtórzył Ci o ich wdzięczności i proszę cię, abyś za nie uścisnął syna ich i brata... Uściśnijże go i od ojca również....
»Do widzenia, drogi mój przyjacielu.... chciałbym dodać: do widzenia niezadługo.
»Nie wątpisz, jak sądzę, o uczuciach wysokiego szacunku i szczerej życzliwości starego swego przyjaciela.
Jerzy odczytał dwukrotnie ten list tak prosty, tak szlachetny i tak wzruszający.
Skoro ukończył go czytać po raz drugi, po — szepnął z prawdziwym żalem:
— Biedni rodzice!... jakże was żałuję!...
Fakta, które opowiedzieliśmy czytelnikowi w ciągu poprzednich rozdziałów, miały miejsce około połowy października 1830 roku.
Miesiące biegły. Gontran był wciąż mieszkańcem willi Herbert... W sposobie życia nic on zgoła nie zmienił; trzy czwarte części czasu poświęcał tulońskim swym przyjaciołom i nurzał się z rokoszą we wszelkiego rodzaju kałach i najohydniejszych rozpustach.
Jerzego uważał nietyle za swego mentora, ile raczej za bankiera i bezustannie tylko prosił go o pieniądze, które otrzymywał zawsze. Jerzy acz z niechęcią zaspakajał zawsze jego wymagania... a czynił to nie przez słabość bynajmniej, ale dla tego, że pojmował to wybornie, iż skoro raz zamknąłby przed nim swą kieskę, niezawodnie marnotrawnik zwróciłby się do innych i pozaciągał długi lichwiarskie, o których zawiadomionoby niezadługo generała, co oczywiście wprędce otwarłoby mu oczy i odarło ze złudzeń, które Jerzy usiłował w nim obudzić i które podtrzymywał w toku dalszej korespondencyi.
Pan Presles pisywał od czasu do czasu i jak się zdało nie wątpił o nawróceniu się syna.
Pod koniec lutego 1831 roku, doniósł on o szczęśliwem rozwiązaniu pani de Presles, która wydała na świat córeczkę, obdarzoną na chrzcie imieniem Blanki.
List ten generała był dziwny jakiś. Nie było w nim bynajmniej owej serdecznej, żywej a głębokiej radości, która zazwyczaj przejmuje serca starców przy takich narodzinach, nieoczekiwanego już dziecięcia. Przeciwnie, wiersz jego każdy był wyrazem niezmiernego smutku.
Jerzego zdziwił niesłychanie ten smutek, którego daremnie doszukiwał się powodów. Nakoniec wytłómaczył to sobie w ten sposób, że generał obawiał się aby Gontran i Dianna nie przyjęli niechętnie narodzin tej spóźnionej dziedziczki, która w przyszłości miała uszczuplić ich fortunę.
Sam z siebie nie byłby Jerzy nigdy wpadł na tę myśl ohydną, której szlachetne jego serce nie było całkiem w stanie pojąć, ale nikczemny ten rachunek na przyszłą spuściznę roztoczył przed nim Gontran.... Może więc generał odgadywał, co się działo w sercu jego syna...
Jerzy przyjął to tłómaczenie, w braku innego, któreby mogło wydać mu się prawdopodobniejszem.
W dniu, w którym nadszedł list, o którym mówimy, Gontran nie omieszkał okazać całej irytacyi, w jaką wprawiła go ta wiadomość i to w sposób wielce energiczny.
— Otóżto tak okradziono człowieka! — zawołał. — To nikczemność po prostu.... Czemuż nie miałbym tego powiedzieć, kiedy tak myślę?... Powiedziałbym to wprost w twarz memu ojcu!...
Jerzy próbował uspokoić go i dowieść do jakiego stopnia gniew ten był nieuzasadnionym....
— Mój kochany, — odpowiedział mu Gontran, — na szatana, bądźmyż logiczni! Posłuchaj mnie, a pewien jestem, że przechylisz się do mego zdania... Gdyby tak ktoś obcy wszedł do domu mego ojca, wyłamał zamki i ukradł mu milion, wszakże miałbym prawo skarżyć się na niego i krzyczeć, nieprawdaż?...
— No, nie ma wątpienia, — odparł Jerzy.
— A więc ta nieszczęsna dziewczyna, ta przeklęta i znienawidzona co się urodziła a którą ja, nie przystanę nigdy na to, bym miał nazywać moją siostrą, jestże ona czem innem dla mnie jak obcą tak samo, a skoro przychodzi mi zabrać trzecią część majątku, cóż robi innego, jeśli nie kradnie?... Co mi możesz odpowiedzieć na to?...
— Nic. Cóż chcesz, abym odpowiedział człowiekowi, który zaprzecza istnieniu rodziny i wypiera się węzłów krwi?
— Węzłów krwi, mój kochany Jerzy! Frazesy! frazesy i nic więcej! Tobie do licha to łatwe i wygodne gadać tak, tobie, co jesteś jedynakiem. Ale chciałbym ja widzieć jaką zrobiłbyś minę, gdyby tak pewnego dnia przyszedł ci kto powiedzieć, że ci spadł z nieba brat lub siostra, dotychczas nieznani tobie....
— Ten dzień, kochane moje dziecko, uważałbym za najpiękniejszy dzień mego życia....
— Albo nie mówisz tego co myślisz, albo też jesteś wyjątkiem w porządku ludzkich stworzeń!...
— Mówię co myślę a na szczęście nie ja to jestem wyjątkiem ale ty!...
Rozprawy tego rodzaju ponawiały się niemal codziennie. Łatwo pojąć, że ich nie będziem przekazywać potomności... dość to już, kto wie nawet czy nie za wiele, żeśmy przytoczyli tu jedną z nich.
Zima cała przeszła.
W końcu kwietnia generał zapowiedział swój powrót na dzień następny i oznaczył godzinę przybycia.
Miał więc Jerzy napowrót zobaczyć znów Diannę. Radość promieniała mu z oczu i z czoła.
— Mój kochany Gontranie, — powiedział do chłopca, — wiem jak mało słuchasz rad moich i wiem również, że najlepszym sposobem odwrócenia cię od czego, jest zachęcanie cię do zrobienia tego. Jednakże błagam cię, błagam cię w imię mojej dla ciebie serdeczności, w imię życzliwości, której niepodobieństwem jest abyś nie czuł dla mnie, pozwól wierzyć twej rodzinie, żem ja nie skłamał twierdząc o odmianie zaszłej w twych pojęciach i sposobie postępowania.... Nie odsłaniajże oczu twemu ojcu, który nie pojmując mojej dla ciebie słabości uważałby mnie za twego wspólnika.... Pomyśl, żem ja za ciebie ręczył i że prosząc ojca aby ci przebaczył i zapomniał, dałem słowo, że cię uznaję godnym tego przebaczenia... Pomyśl nakoniec, że byłeś mi powierzony i że generał miał prawo liczyć na moje przyrzeczenie, iż czuwać będę nad tobą.... Ja robiłem co mogłem, ty to wiesz i sumienie moje nic mi nie wyrzuca.... Ale byłem bezsilnym zupełnie i tę to bezsilność moją proszę cię, byś ukrył przed twym ojcem....
— Mój kochany Jerzy, — odpowiedział chłopak z miną nieco ironiczną, — nabądźże wreszcie zwyczaju wyrażania twej myśli jasno, prosto i szczerze..... Ja przetłómaczę na język zwyczajny tę mówkę, którą tu miałeś do mnie przed chwilą.... Wiesz coś powiedział, a oto co obciąłeś powiedzieć: »Mój Gontranku, wiesz, że jestem okropnie zakochany w twojej siostrze.... W otrzymaniu jej ręki liczę bardzo na wdzięczność, którą pozyskały mi starania moje, uwieńczone zupełnem powodzeniem około sprowadzenia ciebie na kwieciste ścieżki cnoty. Jeżeli ty mi nie przyjdziesz w pomoc budującem zachowaniem, jeśli odkryją, żeś ty szalał tu przez całą zimę i że zamiast przyrzeczonego jagnięcia wilka przyczajonego zastają, wtedy żegnaj wdzięczności, a co za tem idzie, żegnaj małżeństwo....« Czyliż nie tak mój drogi przyjacielu i czyż nie jestem wiernym i sumiennym tłómaczem?...
— A gdyby i tak było, — spytał Jerzy z niejaką goryczą, — czy miałbyś prawo wyrzucać mi uczucie, o którem mówisz?...
— O! ani trochę! Chodziło mi poprostu tylko o skonstatowanie przenikliwości mego umysłu. Teraz, kiedy już się rozumiemy może będziem mogli się pogodzić.... Zależeć to będzie tylko wyłącznie od ciebie....
— Nie rozumiem cię....
— Bądź spokojny, ja się wytłómaczę. Czegóż żądasz odemnie?... Abym grał rolę, najgorszą rolę z mego repertuaru, rolę w najnudniejszej i najbardziej męczącej ze wszystkich komedyi, komedyi powrotu na drogę cnoty i posłuszeństwa. Dla ciebie mój Jerzy, wszystkobym zrobił; jeśli wszakże miałbym zadawać sobie tyle trudu, niechciałbym aby to miało być na darmo. Posłuchajże przeto jednego punktu moich wyznań: Przed dwoma przeszło miesiącami grałem w Tulonie, przegrałem, a że nie miałem dosyć pieniędzy na opłacenie mej przegranej, wystawiłem moim partnerom obligi z terminem trzymiesięcznym.... Rozumiesz wybornie, że jeżeli przed upływem dwu tygodni nie wycofam tych biletów, zgłoszą się po ich wypłatę do zamku Presles... przedłożą je memu ojcu i jeden fakt ten zwali całą naszą komedyę.... Lepiej więc jej nie rozpoczynać niż pozwolić na to aby się zawaliła i zakończyła tak okropnie... Powiedz mi tak szczerze, z ręką na sercu, mój Jerzy, czy i ty tak sądzisz?
Przez chwil kilka Prowansalczyk przechadzał się tam i na powrót po pokoju szybkim, wzburzonym krokiem. Zmarszczki, co nagle rozsiadły się na jego czole, rysy gwałtownej ulegle zmianie, wyrażały pogardę a raczej wstręt najkompletniejszy.
Gontran spoglądał na niego z pod oka, pogwizdując z cicha jakąś aryetkę Formozy.
Nakoniec Jerzy zatrzymał się przed młodym chłopcem z rękoma skrzyżowanemi na piersiach i popatrzał mu prosto w twarz w milczeniu.
Mimo zwykłą swą efronteryę, Gontran nie mógł wytrzymać tego spojrzenia.
— Mój kochany, — spytał z wymuszoną ironią, — czy wypadkiem policya nie poleciła ci spisać mego rysopisu?
— Biedne dziecko! — pomyślał Jerzy. — Lękam się bardzo, że nadejdzie dzień taki, w którym istotnie policya zajmie się tobą....
Potem głośno już spytał:
— A więc podpisałeś owe obligi?
— Tak, mój Jerzy, podpisałem niestety!...
— I obligi te płatne są za dwa tygodnie?
— To ci powiedziałem właśnie przed chwilą....
— Na jakąż to sumę?
— Cóż cię to obchodzi?
Jerzy zmarszczył brwi ponownie i powtórzył:
— Na jakąż to sumę?
— O to drobnostka....
— Cyfry?
— Czy ci bardzo zależy na dowiedzeniu się jej?...
— Bardzo.
— Czy miałbyś może, mój kochany, uprzejmą intencyę pożyczenia mi pieniędzy na spłacenie tego długu?
— Może....
— A! jakżeby to było łaskawie z twej strony!
— Cyfra więc? — powtórzył Jerzy ponownie.
— Pięć tysięcy franków — odpowiedział od niechcenia młody chłopiec, tak od niechcenia jakby wymawiał: pięć franków.
Prowansalczyk rozpoczął ponownie swą przechadzkę wzdłuż i wszerz pokoju i znowu zapanowała cisza. I na ten raz przecież przerwał ją Jerzy, stając tak samo przed młodym chłopcem, jak stał przed chwilą.
— Gontranie, — powiedział mu, — dałeś mi poprzednio przykład zbawienny, który naśladować będę. Dowiodłeś mi, że należy rzeczy nazywać po imieniu i myśl swą ukazywać całkiem nagą, bez obsłonek, Miałeś najzupełniejszą słuszność i zobaczysz, że ja przynajmniej korzystam zawsze o ile mogę tylko z nauk, które mi bywają udzielane. Grać więc będę z tobą w odkryte karty....
— Nie możesz mi większej zrobić przyjemności, drogi mój Jerzy, — przerwał mu Gontran.
— Tak jak to powiedziałeś — wybornie i posługując się twem własnem wyrażeniem, — podjął znów Jerzy, — potrzebnem mi jest, abyś odegrał rolą w pewnej komedyi.... Należy nam więc zawrzeć z sobą układ, targ po prostu.... Aktorzy nie mają zwyczaju bezpłatnie występować na scenicznych deskach.... Pojmuję to i rzecz to całkiem słuszna. Oddając się temuż co oni rzemiosłu musisz kazać sobie za to zapłacić i będziesz też zapłaconym.
Purpurowa chmura zranionej dumy oblokła łuną czoło Gontrana.
— Jerzy, — zawołał młody chłopak, — licz się z tem co mówisz! Mogę ci wybaczyć wiele, ale wszystko w końcu ma swoje granice!...
— Czyżby już razić cię miało nazywanie rzeczy po imieniu?... To dziwiłoby mnie, skoro przecież ja tylko wprowadzam w czyn własne twe rady.... Pocóż więc ta mina wyzywająca i to piorunujące spojrzenie?... Czy może zechcesz wyzwać mnie na pojedynek?... Dajże temu pokój, uspokój się! Mniej ty tem jesteś zirytowany niż się wydajesz i wysłuchać możesz wszystkiego, skoro zakończeniem wszystkich tych słów moich są pieniądze....
Prowansalczyk wymierzył cios swój tak silnie i tak celnie, że Gontran spuścił głowę i nic już nie odpowiedział.
Jerzy ciągnął dalej.
— Czego spodziewam się po tobie, ty to wiesz równie dobrze jak ja.... Nie potrzebuję ci wyszczególniać odcieni i finezyi tej roli, w której będziesz znakomitym, bylebyś zechciał tylko. Za cenę zresztą, którą na to przeznaczam jest się pewnym zawsze, że się może dostać pierwszorzędnych komedyantów.... Niechajże więc rodzice twoi będą uszczęśliwieni skoro już, nieszczęściem, nie mogą mieć nic więcej nad złudzenie szczęścia, a za dwa tygodnie, w wilię dnia wypłaty obligów, które podpisałeś, wręczę ci owe pięć tysięcy franków, których potrzebujesz do ich spłaty...
Błysk tryumfu rozświecił spuszczone oczy Gontrana.
— Czy tak dobrze? — spytał Jerzy, — i czy mogę liczyć tak na ciebie, jak ty na mnie?...
Młody chłopak podniósł głowę.
— Mój kochany, — począł tak swobodnym tonem, jakby chodziło o rzecz najnaturalniejszą w świecie, — spłacić rewersa to rzecz piękna... ale skoro je zapłacę, cóż zostanie dla mnie wówczas? Więc mój drogi, dorzucisz do tej sumy przyrzeczonej już maleńki bilecik tysiącfrankowy....
Nowe skrzywienie nieprzezwyciężonego wstrętu i niesmaku podniosło kąciki ust Prowansalczyka. Jednakże odpowiedział spokojnie:
— Dobrze, będziesz miał sześć tysięcy franków, których żądasz.
— Za dwa tygodnie?
— Tak.
— A więc zgadzamy się najzupełniej i będziesz ze mnie kontent.... Podaj mi więc rękę, mój kochany szwagrze....
Następnie dodał Gontran z cynizmem, który wzrastał w miarę jak coraz odważniej szedł po błotnistej drodze:
— O, bądź spokojny! sprawię się sumiennie i będziesz zadowolniony za swoje pieniądze. Generał będzie wołał zdumiony, że to cud chyba, tak z pewnością, jak ten poczciwiec Génin i matka moja wylewać będzie łzy radości!... A co moja siostrzyczka Dianna to już chyba uściska cię z wdzięczności!... A wszystko to za sześć tysięcy franków!... Przyznajże, że to nie drogo!...
Jerzy opuścił pokój nawpół zadławiony tyra nieprawdopodobnym bezwstydem.
— Patrzcie, — pomyślał Gontran sam pozostawszy, — istotnie mogę wszystko co chcę! Historya pieniężna minęła, jak liścik posłany na pocztę! Szczęściem, że nie miał ochoty sam je płacić! Sześć tysięcy franków, to przecież suma!... Z sześcioma tysiącami w kieszeni i moim sprytem, zajdę daleko!...
Hrabia Presles wraz z rodziną, mieli przybyć o trzeciej po południu.
Natychmiast po śniadaniu Jerzy i Gontran dosiedli koni i puścili się w drogę naprzeciw przybyłym.
Wspaniałe słońce oblało potokami światła odmłodzoną naturę. Wszystko dokoła było światłem i wonią. Ptaki śpiewały wiosnę swem pieniem, ziemia drżała i oddychała weselem i miłością pod swą szmaragdową zieleni sukienką.
O półtrzeci mili za Tulonem, Jerzy, którego wzrok ciągle zanurzał się w dalekim horyzoncie, spostrzegł w znacznem jeszcze oddaleniu mały obłoczek kurzu, szybko się zbliżający, a niebawem też w pośród tego obłoku można już było rozróżnić jeźdźca, pędzącego galopem i spinającego ostrogami swego pocztowego wierzchowca.
Jerzy skinął nań, aby się zatrzymał.
— Czy czasem nie jesteś, mój przyjacielu, kuryerem. wiozącym zlecenie, aby świeże konie były w pogotowiu do przeprzągu do powozu hrabiego Presles?...
— Tak, panie. A wyprzedzam powóz zaledwie o milę... w ciągu dziesięciu minut pan się z nim spotkasz niezawodnie....
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, — odpowiedział Prowansalczyk, wsuwając posłańcowi luidora do ręki. — Jedźże sobie dalej.
Kuryer zdjął kapelusz i popędził dalej w pełnym galopie.
— Dalejże! Gontranie! — wołał Jerzy, — spieszmy teraz, spieszmy!...
Oba wierzchowce czystej krwi zerwały się spięte ostrogą i zda się pochłaniały przestrzeń. W pięć czy sześć minut dopędzili do szczytu pagórka niezmiernie spadzistego. W dole tej spadzistości ujrzeli karetę, unoszoną chyżo czterema końmi. Pocztylioni trzaskali z biczów z energią ludzi, którzy spodziewają się sutego tryngieltu.
Zaprząg ten cały zmuszony był zwolnić nieco biegu skóro począł wjeżdżać pod górę.
Po upływie kilku sekund Jerzy i Gontran zrównali się już z drzwiczkami karety.
— Ależ to on! to oni... to syn mój... — wyszeptała hrabina, wychylają się, aby pochwycić rękę, którą Gontran ku niej wyciągał; on pochwycił rękę matki i poniósł ją do ust z uczuciem cudownie odegranem. Dianna stłumiła cichy okrzyk, poznawszy Jerzego Herberta, do którego mówił generał z serdecznością.
— Mój drogi Jerzy, spodziewałem się niemal tej uprzejmej niespodzianki....
— Dowód to, że mnie znasz dobrze, panie hrabio, — odparł młody człowiek.
I nastąpiły teraz owe pomięszane wyrazy, owe pytania niezliczone, stanowiące tło rozmowy między osobami, które długo były z sobą rozdzielone, a które wreszcie się odnajdują po tej rozłące.
My tymczasem zajrzyjmy do wnętrza karety.
W głębi jej siedziała pani de Presles z córką. Na przedzie generał i świeża, ładna wieśniaczka w stroju ludowym Normandyi.
Ta wieśniaczka trzymała na ręku śliczniutkie biało różowe stworzenie, starannie owinięte w falę batystu i koronek, uśpione głęboko.
Było to dziecię hrabiny, młoda Normandka zaś oczywiście była mamką.
Czytelnicy nasi może nie zapomnieli jeszcze, że w ów wieczór balu w willi Salbert, przedstawiliśmy im generała jako wysokiego, pięknego starca sześćdziesięciopięcio letniego, dystyngowanego niezmiernie, o postaci i zachowaniu iście książęcem. Powiedzieliśmy im podówczas, że mimo wiek swój, zachował on postać wyprostowaną młodzieńczo, że twarz jego o rysąch charakterystycznych a delikatnych zarazem, będących nieomylną niemal wskazówką rasy nieskażonej, zachowała całą czystość pierwotnych linii. Dodaliśmy, że wielkie jego oczy blado błękitne, łagodne a dumne równocześnie, mogły, zda się, patrzeć wprost w słońce i że spojrzenie ich pewne, otwarte a jasne nigdy przed innym nie spuszczało się wzrokiem. Nakoniec, a to zakończało charakterystykę portretu, skonstatowaliśmy, że włosy, śnieżystej białości okalały czoło wyniosłe, zbrużdżone głębokiemi zmarszczkami, na którem, zda się tronował majestat panowania.
Od owego czasu, kiedyśmy rysowali pobieżnie ten profil z natury, generał postarzał się bardzo. Zaledwie jedenaście miesięcy ubiegło, a panu de Presles przybyło conajmniej z lat dziesięć.
Postać jego straciła dawną swą gibkość... ramiona pochyliły się, zgięły... skroń ogołociła z włosów... niezliczone zmarszczki niby sieć delikatna a zwarta pokryły zbladłe policzki... a wzrok nie był już błyszczącym i pewnym jak wówczas; od czasu do czasu tylko błyskał on jeszcze dawnem swem spojrzeniem, zazwyczaj zaś już był niepewny jakiś, mdły i muskał z lekka tylko przedmioty, nie zatrzymując się na żadnym z nich dłużej.
Jerzy na pierwszy rzut oka dopatrzył zmian tych i poczuł na ich widok pewien żal i niepokój zarazem. Widocznem było, że generał musiał przecierpieć wiele. Czyliż błędy Gontrana były jedyną przyczyną tych cierpień?...
Pani de Presles pozostała tąż samą. Boleść tu i owdzie zaledwie położyła na jej obliczu ślady swego przejścia, ślady niemal niedostrzegalne na Lej pięknej kreolskiej twarzy. Trzebaby było chyba bardzo powiększającego szkła niezmiernie szczegółowej obserwacji, ażeby zauważyć dokoła powiek lekką obwódkę żółtawą, zmarszczkę zaledwie dającą się dostrzedz u kącików ust i na marmurowo białem czole, by wreszcie odszukać kilku niteczek srebrnych wmięszanych w bogaty czarny warkocz.
Wyraz twarzy tylko uległ zmianie. Na miejscu owej dawnej miękkości roskosznej, czytać można było w rysach jej czystych i poprawnych rodzaj głębokiego zniechęcenia, rodzaj jakiegoś rozpacznego znużenia. Rzekłbyś, że wielka, wszystko w ruch wprowadzająca sprężyna jej duszy musiała pęknąć.
Diannę pozostawiliśmy na koniec, a to dla tego, że ją to właśnie trzeba nam obserwować z ciekawością, niespokojną może nieco.
Młoda dziewczyna nie utraciła nic z wspanialej, z niezrównanej swej piękności... była ona zawsze, była więcej niż kiedykolwiek teraz właśnie ową piękną Prowansalką! A jednakże lica jej utraciły poprzednią zorzy krasę i oblokły się w bladość matową marmuru.... Smętny uśmiech zastąpił dawny śmiech dziecięcy na jej ustach. Oczy jej stały się jakieś rozmarzone i wzrok utracił ową cechę swobody i figlarności dziewczęcej.
Tak przeobrażona Dianna przywodziła na myśl raczej obraz uroczej młodej kobiety niż dziewicy.... Co zaś więcej jeszcze uzupełniało to jej podobieństwo, to serdeczny promień spojrzenia ilekroć spojrzała na małą Blankę, to uścisk gorący, niemal namiętny, którym darzyła ją od chwili do chwili.
Po zamienieniu pierwszych słów, Jerzy przyglądając się maleńkiej, której wpół uchylone powieki ukazywały błękitne jak niebo oczęta.
— A! pani, — zawołał, zwracając się do hrabiny, — jakiż to cenny klejnot wieziesz w dom, ta dziecina będzie tak piękną jak matka jej i siostra!...
Hrabina z wysiłkiem uśmiechnęła się do Jerzego.
Dianna pobladła nagle tak, że aż zniknął z ust jej karmin; zdawało się, że blizką jest, zemdlenia.
Szczęściem dla niej, kareta na chwilę zatrzymana, ruszyła w tej chwili, a Jerzy zajęty powstrzymywaniem swego, konia nie mógł zauważyć dziwnej zmiany, zaszłej na te słowa w jej twarzy.
We dwie godziny mniej więcej po opisanem powitaniu, powóz wraz z towarzyszącemi mu jeźdzami, zajeżdżał w bramę zamku Presles, gdzie cała służba zebrana oczekiwała na panów tak długo nieobecnych.
Zatrzymywany przez generała i hrabinę, Jerzy pozostał na obiedzie w zamku i nie wyjechał z niego aż przed samym już wieczorem.
Gontran zainstalowany na świeżo pod rodzicielskim dachem, wykonał najsumienniej pierwszą część programu, którego całkowite spełnienie miało mu napędzić do kieszeni sześć tysięcy franków.
Ojcowskie serce nie pragnie niczego więcej nad możność nadziei. Generał widząc syna swego tak skromnym, tak łagodnym, tak całkowicie przeobrażonym i odmienionym na korzyść, dziękował Jerzemu z całego serca i począł z zaufaniem poglądać w przyszłość.
∗
∗ ∗ |
Zwolna, w miarę jak dni biegły, rozpogadzały się w zamku twarze i utrącały ten wyraz głęboko smutny, który rzucał się tak bardzo w oczy w chwili powrotu.
Świeży koloryt zdrowia powracał na lica Dianny i można było jak niegdyś słyszeć wesoły głos jej, rozlegający się w ścianach zamku.
Tylko chwilami, zda się bez najmniejszej przyczyny nachodziły ją dziwne jakieś smutki nagle, najczęściej wówczas gdy się znajdowała wobec małej Blanki, którą przecież pieściła na równi z samą matką.
Gontran pozornie zachowywał się bardzo przyzwoicie a generał, patrząc na niego, pomrukiwał nieraz:
— Jednakże ja za prędko zrozpaczyłem.... Jerzy miał słuszność... chłopak grzeszył tylko nadmiarem temperamentu.... Myliłem się, sądząc go zbyt surowo... niechaj Bóg będzie błogosławionym.... Dobra krew jednak nie zawodzi nigdy!
Jerzy nie pomijał ani jednego dnia, aby nie przybyć do zamku. Hrabia przyjmował go zawsze jak syna kordyalnie i okazywał jak chętnie go tu widzi. Tym sposobem połowa życia młodzieńca upływała obok Dyanny, z którą grywał razem na fortepianie i z którą w towarzystwie generała odbywał długie konne przejażdżki.
Wieczory zgromadzały rodzinę całą pod stuletniemi kasztanami parku, jeśli posiedzeniom takim sprzyjała tylko pogoda... w małym letnim saloniku zaś skoro deszcz, tak rzadki gość w Prowancyi, nie dozwalał opuszczać domu. Juzy zawsze brał w tych posiedzeniach udział.
W tem ciągiem zbliżeniu się, niepodobieństwem było, aby miłość Jerzego do Dyanny nie znalazła setki sposobów ujawnienia się. I niepodobieństwem było również, aby Dyanna nie zrozumiała niemej mowy skromnego swego wielbiciela i aby generał i żona jego nie rozejrzeli się niebawem w sytuacyi. Ponieważ przeto, wiedząc o tem, nie starali się temu przeszkodzić, widocznie więc ją uznawali i pochwalali.
To przynajmniej mówił sobie Jerzy z zwykłą logiką zakochanych i codziennie większej nabierał nadziei i wiary w przyszłość.
Co do uczuć Dyanny względem niego, młody człowiek z tą skromnością, która jest towarzyszką nie odłączną niemal wszelkiego uczucia głębokiego a poważnego, nie śmiał zdefiniować, czy życzliwość jej była wprost tylko braterskiem uczuciem, czy też czemś więcej?... Chwilami miał nadzieję... potem znów czasem bez wszelkich pozornie przyczyn realnych, wątpił o swojem szczęściu.
Drobna wszakże okoliczność naraz wyświeciła stan serca panny de Presles.
Pewnego wieczora, po obiedzie, generał, hrabina, Dyanna, Gontran, który najosobliwszym w świecie wypadkiem dziś jakoś nie miał ochoty zrobienia wycieczki do Talonu, a nakoniec i Jerzy, zgromadzeni byli w parku pod olbrzymiemi kasztanami, o których wspomnieliśmy już powyżej.
Wszyscy siedzieli dokoła kamiennego stołu, po stawionego w pośrodku dość szerokiego placyku.
Wieczór był przepiękny.... Lekki wietrzyk, przejęty wonią kwiatów, wzruszał wierzchołkami drzew olbrzymich. Miliardy gwiazd, tak licznych jak ziarna piasku na nadbrzeżach Oceanu, połyskiwały i migotały jak dyamenty na ciemnym nieba lazurze. Księżyc w pełni przeglądał z po za gąszczu drzew i kładł łagodne, białe swych promieni światło na ziemi, nadając pniom drzew i krzakom fantastyczne jakieś kształty.... W dali słychać było szum morza spokojnego, co nie rozbijało się o wybrzeża, ale lekką cichą falą napływało i muskało tylko stopy lądu.
Pani de Presles poleciła tu podać sorbaty, zamrożoną limoniadę i kawę frapowaną, następnie rozmowa poczęła się toczyć, przeskakująca z przedmiotu na przedmiot najrozmaitsza w swych tematach.
Od chwili do chwili tylko powracało to niezmienne zdanie powtórzone to przez tę, to przez ową osobę z grona:
— Mój Boże! co za cudowny wieczór!
— Mnie on przywodzi na myśl noc jedną, noc najokropniejszą w mojem życiu... — ozwał się Jerzy nagle.
— O jakiejże to nocy mówisz, mój przyjacielu? — spytał generał.
— O pewnej nocy, przeżytej w Afryce....
— Więc pan byłeś w Afryce? — zawołała pani Presles.
— Tak, pani.
— A kiedyż to?
— Przed kilkoma miesiącami, wkrótce zaraz po zdobyciu Algieru i wyjeździe państwa do Paryża....
— A jakież to powody pociągały cię na tę niezbyt gościnną ziemię?
— Pojechałem odwiedzić jednego z moich przyjaciół, który obecnie jest naszym sąsiadem, młodego barona de Labardès....
— Czy to nie on ocalił ci życie w zeszłym roku, kiedy to zbiegli galernicy was napadli?...
— On właśnie. On także był towarzyszem moim w tę noc wielce dramatyczną, o której państwu wspomniałem. W noc ową natura tym samym oddychała spokojem. Wietrzyk chłodzący a wonny, taki jak ten, co teraz, pieści nasze czoła, owiewał moją głowę. Księżyc wschodził; tylko że nie wychodził jak teraz z morskiej topieli, ale niby krwawa tarcza wznosił się z nad gór i skalistych szczytów Atlasu.
— Jakiegoś to rodzaju są przygody, które panu przyszły teraz na pamięć?... — spytał ciekawie pan Presles.
— To przygody myśliwskie, generale.
— Czy nie będzie niedyskrecyą poprosić pana o opowieść, która, pewien jestem, zajmie zarówno panie jak mnie zapalonego, starego myśliwca?...
— Ależ ani trochę i chętnie spełnię pański rozkaz.... Obawiam się wszakże...
— Czego?...
— Tego, że jestem bardzo niezręcznym opowiadaczem i że przeto nie będę umiał skreślić dość obrazowo tych wrażeń jakich doznałem... a szczerze mówiąc, gdyby mi się nie udało i gdyby moje opowiadanie wydać się miało państwu bladem i bez wartości, doprawdy szkodaby było....
— Nie bądźże znów skromnym nad miarę, mój chłopcze! — przerwał mu generał. — Wiesz równie dobrze jak ja, że prosta ale prawdziwa opowieść faktu dokonana przez tego, który był jego bohaterem, daleko więcej jest w stanie przykuć słuchacza niż najzręczniejsze opowiadanie, wyszłe z pod pióra biegłego pisarza....
— Żądasz tego, generale, jestem więc posłucham....
Nie dając się prosić dłużej, Jerzy opowiedział ów epizod, który czytelnicy nasi znają już i przypominają sobie zapewne, epizod polowania na dziki.
W miarę jak młodzieniec zachodził dalej w swem opowiadaniu z naturalną wymową i gorączkową nieco malując werwą, coraz bardziej władnął uwagą słuchaczy.
Kiedy wreszcie doszedł do tego miejsca, kiedy mu trzeba było wprowadzić Arabów z długiemi karabinami, wymierzonemi do strzału, przebiegających kukurydzowe pole i zdążających już ku krzakom, po za któremi był ukryty, słaby okrzyk wyrwał się z ust Dyanny... głowa jej pochyliła się bezwładna na piersi.
Zupełna niemal ciemność nie dozwoliła była dostrzedz wzrastającej jej z każdą chwilą bladości.
Ponieważ młoda dziewczyna wciąż nie podnosiła głowy, pani de Presles pochyliła się ku niej i spytała:
— Moje dziecko, co tobie?...
Dyanna nic nie odpowiedziała.
Hrabina pochyliła się ku niej więcej jeszcze i z kolei wydała okrzyk....
Piękna Prowansalka zemdlała.
Otoczono ją zaraz... Zmoczone skronie jej wodą zimną i niebawem też przeszło jej zemdlenie.
— A! — wyszeptała przychodząc do siebie, — jakaż ja jestem szalona... takem się przelękła... zdawało mi się....
Nie dodała już nic więcej, ale to co powiedziała i tak już było dostatecznem. Wzruszenie jej, trwoga, to zemdlenie były równie wymownemi, jakby było najotwartsze wyznanie.
Dziewczęta nie mają zwyczaju mdleć z powodu opowieści niebezpieczeństwa, na które narażał się obojętny... lub choćby tylko przyjaciel, który nie jest niczem więcej jak przyjacielem....
Jerzy więc był kochanym! Nie wątpił już o tem teraz, nie mógł wątpić.
— Jutro, — powiedział sobie, wracając do willi, — jutro pomówię z generałem... jutro mój los się rozstrzygnię!...
Mamyż potrzebę dodawać, że aby snąć pierwej dobić się do dnia następnego, przez noc całą nie zmróżył i oka.
Nazajutrz przeto, około drugiej po południu, Jerzy udał się w drogę do zamku Presles, najdoskonalej zdecydowany nie opóźniać pod żadnym już pretekstem stanowczego kroku, od którego zależała jego przyszłość i jak sądził, cale jego szczęście.
Jako człowiek dobrze wychowany i nawykły obracać się w dobrem towarzystwie, nasz Prowansalczyk chciał krok ten tak ważny otoczyć pewnemi zewnętrznemi, przyjętemi zazwyczaj formami.
Wprawdzie zażyłość serdeczna i przyjacielska kordyalność, jakie go łączyły z generałem pozwalały mu nie odstąpić i na ten raz od zwykłego sans façon, ale na ten raz Jerzy nie chciał stanąć przed hrabiną w szerokim słomkowym kapeluszu i jasnem letniem ubraniu, który to ubiór tak jest dogodnym pod słońcem Prowancyi.
W tym dniu jednak przywdział na siebie strój bez zarzutu, właściwy dla gentlemana, który ma sobie zlecony ważną dyplomatyczną misyę. A potem zamiast przybyć jak zazwyczaj konno, kazał się powieźć prześlicznym odkrytym powozem, zaprzężonym w czwórkę rasowych, pięknych koni. Konie miały u grzyw pęki serizowych wstążek. Stangret przybrany był z angielska, obcisło, w aksamitnej czapeczce z złotym kutasem.
Uprząż sprowadzona z Londynu, zasługiwała na to, by zwrócić na siebie uwagę znawcy; nakoniec całość ekwipażu, doskonale dobranego we wszystkich szczegółach, byłaby bezzawodnie znalazła powodzenie na tradycyjnej przejażdżce w Longchamp.
W połowie drogi od dworu Herberta do zamku Presles, Jerzy spotkał Gontrana, który pędził galopem w stronę Tulonu.
Powóz i jeździec zatrzymali się równocześnie.
— Jakiżeś wspaniały, mój Jerzy! — zawołał młody chłopak. — Gdzież to tak jedziesz?...
— Jadę do twego ojca, — odpowiedział zagadniony.
— Wiesz co, że byłbym cię wziął za jakiego ambasadora, jadącego zawrzeć pokój między dwoma mocarstwami! Na jakąż to intencyę ten zaprząg paradny, ci stangreci w książęcej liberyi, a i ty sam w ceremonialnym stroju?...
— Na intencyę uczczenia tem waszego domu... — odparł Jerzy z uśmiechem.
— O, to nie wymieniasz właściwego powodu.... — ozwał się Gontran, pochylając się ku Prowansalczykowi, — a ten powód właściwy, ja ci go powiem! Jedziesz oświadczyć się o rękę mojej siostry.... Zdaje mi się, żem odgadnął... co?... Daję ci moje zezwolenie, a dołączę do niego błogosławieństwo, jeśli ci to może sprawić najmniejszą przyjemność!... Do widzenia, mój drogi Jerzy. Życzę powodzenia, przyszły mój szwagierku!...
I brat Dyanny, puściwszy cugle, popędził galopem z głośnym śmiechem w swoją drogę, kiedy tymczasem powóz podążył w swoją.
Generał znajdował się w tej chwili w tej olbrzymiej i wspaniałej bibliotece, którą już znamy. Kiedy kamerdyner wprowadził doń Jerzego, chodził on po niej tam i napowrót z rękoma skrzyżowanemi na piersi, z pochyloną głową, a wzrok jego miał wyraz smutku i zgnębienia, jaki go teraz nigdy nie opuszczał niemal.
Słysząc wymówione nazwisko przybyłego gościa, żywo podszedł ku wchodzącemu z wyciągniętmi do uścisku rękoma, a twarz jego chmurna na przelotną chwilę zabłysła niemal radością.
— Witaj mi, drogie moje dziecko, — przemówił, — jesteś tą osobą w świecie, którą dziś i zawsze z największą witam przyjemnością, a naturalne to całkiem, bo do mej sympatyi dla ciebie łączą się w wysokiej mierze wdzięczność i szacunek....
— Generale, — wymówił nieśmiało Jerzy, — dziś właśnie, dziś zwłaszcza szczęśliwym jestem, takiego od pana doznając przyjęcia i słysząc go tak przemawiającego do mnie...
Pomięszanie Jerzego, wzruszenie z jakiem wymówił ostatnie słowa, nie uszły bacznego oka hrabiego.
Popatrzał na młodzieńca wzrokiem pełnym dobrotliwej ciekawości i spytał go:
— Dla czegóż to dziś właśnie więcej niż kiedykolwiek, moje dziecko?...
— A! bo dziś potrzeba mi więcej niż kiedykolwiek być pewnym pańskiej życzliwości, generale, a zwłaszcza też być pewnym pańskiego szacunku, aby odnaleźć w sobie odwagę potrzebną do przystąpienia do rozmowy, którą z nim mieć pragnę.
— Cóż to masz mi do powiedzenia?
— Mam prośbę do pana, generale, a od odpowiedzi pańskiej zależy najwyższe dla mnie szczęście lub najwyższa rozpacz....
— Powinienbyś wiedzieć o tem, moje dziecko — odpowiedział generał z uśmiechem, — że jeżeli szczęście twoje zależeć ma odemnie tylko, z góry już możesz uważać się za szczęśliwego...
— A! panie hrabio — zawołał Jerzy — zanim mi dasz tę nadzieję, może szaloną, czekaj... czekaj.... aż wszystko wypowiem...
— Słucham cię — odparł starzec — i niezmiernie byłbym zdziwionym, gdyby to, co mi masz powiedzieć zmienić miało w czemkolwiek myśl, którą wypowiedziałem przed chwilą...
Młody człowiek zamyślił się na chwilę, potem rozpoczął:
— Znasz mnie dobrze, panie generale — ozwał się — i sądzisz mnie przychylnie, skoro zdołałem pozyskać twoją sympatyę i szacunek... Pozwól więc, abym cię zajął przez chwilę... Pojmiesz pan, że nie czynię tego bez uzasadnionych przyczyn... bez przyczyn ważnych. Rodzina moja, jak to pan wiesz, jest zacną, uczciwą i szanowaną od wieków, jakkolwiek nie ma szlachectwa...
— Pozwól, że ci tu przerwę — przemówił hrabia de Presles — aby raz na zawsze wypowiedzieć ci moje w tej materyi zdanie, a sądzę, że zdanie to nie wyda ci się podejrzanem, ponieważ sam z rodu należę do tak zwanych arystokratów. Naprzód tedy mieszczaństwo tego rodzaju co twoje, szanowne, zbawcze niemal, mające swe miejsce w dziejach Prowancyi, której oddało niejedną ważną przysługę, warte jest tyleż, jeśli nie więcej, co wspaniałe herbowne tarcze lub długi szereg antenatów... Dodam, że według mnie, w miejsce słów tych uświęconych zwyczajem: „szlachetny nazwiskiem i znakami,” należałoby postawić: „szlachetny nazwiskiem i sercem...” te dwie szlachetności nie powinnyby istnieć jedna bez drugiej... Bo proszę, czemże jest tarcza herbowa, jeśli jej nie podtrzymuje serce wielkie, uczciwe, szlachetne? A to właśnie szlachectwo duszy i serca ty posiadasz więcej niż ktokolwiek inny... To też dla mnie, klnę ci się na honor, jesteś równym najstarszej szlachcie Francyi!...
Jerzy pochwycił rękę starca i przycisnął ją do ust z czcią namiętną i mimowolnie łzy rozrzewnienia i zapału płynęły mu z oczu.
— Teraz — mówił dalej hrabia Presles — teraz, kiedy znane ci już są moje w tym względzie poglądy, mów dalej, moje dziecko...
Jerzy podjął:
— Patrząc najuważniej w przeszłość moją, która coprawda długą nie jest, nie znajduję w niej nic, za co zmuszony byłbym się rumienić. Jak każdy człowiek młody a gorący, słuchałem i ja czasami przez godzin kilka głosu mych namiętności; ale o tem zapewnić cię mogę, panie hrabio, że nigdy imienia mego nie złączyłem z żadnym skandalem... Jestem bogaty, mam przeszło ośmdziesiąt tysiący liwrów renty. Majątek ten mógłby był wzróść łatwo i bez wielkiego ryzyka, gdybym był starał się go kiedykolwiek powiększyć, nie czyniłem tego jednak, bo i to co posiadałem wystarczało mi aż nadto... Cóż powiem panu o moim charakterze? Każdy pono źle zna samego siebie, a natura ludzka do zbytku skłonną jest do sądzenia siebie doskonałą... Zdaje mi się jednak, że jestem łagodny, że czuję wstręt przed wszelką niesprawiedliwością i wszelkim fałszem, że zapalam się do wszystkiego co jest wielkie i piękne, że kocham wszystko co dobre... zdaje mi się wreszcie, o to chodziło mi głównie w tem co tu panu powiedziałem, że byłbym, w stanie uszczęśliwić kobietę, która zechciałaby mnie pokochać.
Wymawiając ostatnie słowa, głos Jerzego stał się drżącym i niemal niewyraźnym.
— Tak, to pewne — odparł hrabia — tak, to pewne, że szczęśliwą będzie kobieta, która pokocha ciebie i którą ty pokochasz... Ja to wiem... czuję to... jestem tego pewien...
— A więc... w takim razie... w takim razie... — wyszeptał młodzieniec, który mówił, tak jak się mówi we śnie i drżał cały — co mi odpowiesz pan skoro się dowiesz, że tą którą kocham... to... to...
Zbrakło mu do dokończenia siły.
— To Dyanna — dokończył hrabia Presles po prostu.
— Pan to wiedziałeś! — wykrzyknął Jerzy.
— Z pewnością i to oddawna... Alboż sądzisz, że człowiek uczciwie zakochany jest dość zręcznym n? to, by módz ukrywać swą miłość?...
— Pan to wiedziałeś?... — powtórzył Prowansalczyk szalony radością i nadzieją — a jednak nie miałeś pan nic przeciw ustawicznym moim wizytom?...
— Bez wątpienia, ponieważ nie miałem nic przeciw twoim projektom...
Jerzy przesunął obu dłońmi po czole:
— Generale — rzekł wreszcie w zupełnem upojeniu — lękam się, że się mylę, żem się przesłyszał, lękam się, że śnię... Generale, jakże to mam rozumieć?... Czego się mam spodziewać?...
— Masz to rozumieć po prostu tak, jak ci to mówię, moje dziecko, bo w moich słowach niema żadnej ukrytej myśli, a co do twoich nadziei... A! mój Boże, przecież ja im nie kładę granic... Pozwól im wzrastać w nieskończoność...
— A więc... pan zezwalasz?...
— Na to, by cię nazwać synem?... Z całego serca, przysięgam ci... W dniu, w którym zostaniesz mężem ukochanej mojej Dyanny, urzeczywistni się dla mnie jedna z najdroższych moich nadziei, ale do tego nie wystarcza moje tylko zezwolenie...
— Potrzeba mi jeszcze, ja to wiem, zezwolenia hrabiny...
— Zezwolenie jej masz pan tak samo zapewnione jak moje...
— Generale, nie rozumiem cię już... O jakiemże zezwoleniu mówisz jeszcze w takim razie?...
— O najnieodzowniejszem ze wszystkich, o przyzwoleniu Dyanny... Nigdy i pod żadnym pretekstem nawet wtedy, gdybym sądził, że jej zapewniam szczęście, nie pogwałciłbym jej woli, nie starałbym się nawet memi radami wpływać na jej postanowienie, bo dla takiej jak ona córki rada moja byłaby niemal rozkazem... Dyanna jest wolną... najzupełniej wolną... i od niej tylko możesz ją otrzymać... Zobacz się z nią... pomów... będziesz wymownym bo kochasz... Ja mogę powtórzyć ci to tylko, com ci powiedział przed chwilą... będę bardzo szczęśliwym jeżeli Dyanna cię przyjmie i szczerze sobie tego życzę... Więc, mój przyjacielu, zapytaj sam siebie i odpowiedz mi... Jak sądzisz, czy Dyanna cię kocha?...
— Nie śmiem powiedzieć tego, że tak sądzę, ale spodziewam się tego całą duszą...
— I ja się tego spodziewam... Pani Presles i ja w wczorajszem zemdleniu dopatrywaliśmy się dowodu głębokiego przywiązania, które dziwnie podobnem jest do miłości... Jeżeliśmy się nie pomylili, zadanie twoje będzie bardzo łatwem.
— Ale jeśli to jest tylko złudzeniem!... — wyszeptał z przerażeniem Jerzy. — Jeżeli nie jestem kochany!... jeśli panna de Presles mi odmówi!... Cóż wówczas stanie się ze mną, mój Boże! Jakież przebudzenie po śnie takim! Jakaż przyszłość dla mego złamanego serca?...
— Tylko najprzód niepotrzebnie nie poddawaj się rozpaczy! — odpowiedział mu generał. — Żołnierzom, którzy idą na bitwę z przewidywaniem klęski, z góry powiedzieć można, że będą pobici! Miejże odwagę, moje dziecko!... a zdaje mi się, że mogę dodać: miej także nadzieję!
— A! generale, oby cię Bóg wysłuchał!
— Wysłucha mnie, bo zasługujesz na to... Dalej idź-że zaraz spróbować.
— Czy nie lepiej byłoby może odłożyć to do jutra?
— Odłożyć?... dla czego? Czy musisz przygotować na ten cel mowę?... Czy też nie śmiesz może stawić czoła pięknym oczom dziewczyny?... Nie, nie, mój panie zakochany, me odkładaj... Ja lubię jasne sytuacye... Lubię przedewszystkiem zwycięztwa odnoszone na bagnety...
— Pójdziesz zobaczyć się z Dyanną natychmiast — dodał generał ze śmiechem — inaczej cofam moje pozwolenie... Czekaj że tutaj na mnie... pójdę dowiedzieć się czy Dyanna jest u matki i przyszlę ją zręcznie tutaj...
Hrabia Presles wyszedł z biblioteki, pozostawiając w niej Jerzego, pogrążonego w zachwycie i niepokoju.
Z jednej strony cieszył się bez granic, że u generała zyskał tak szybkie i zupełne poparcie zamiast opozycyi, której się lękał.
Z drugiej strony, rozmowa, którą miał mieć z Dyanną, zdawała mu się najbardziej przerażającą rzeczą w świecie. On, którego oczy tak często szukały młodej dziewczyny, aby do niej przemawiać z nieprzepartą wymową, czuł już naprzód, że język paraliżuje mu myśl, że ma to wszystko wypowiedzieć ukochanej.
Ta nieśmiałość u człowieka w wieku Jerzego, z jego pozycyą, człowieka, co jak on żył przecież jest poniekąd nieprawdopodobną, a w każdym razie niewytłómaczoną. Cóż robić jednak skoro tak było a nie inaczej.
Drzwi biblioteki otwarły się. Jerzemu zaszumiało nagle w uszach; błękitne płomyki poczęły mu migotać przed oczyma, natychmiast wszakże oprzytomniał spostrzegłszy, że to nie Dyanna wchodzi lecz generał.
— Moje kochane dziecko, — ozwał się ten ostatni, — twoja narzeczona, (nazywam ją tak, aby ci dodać odwagi), twoja narzeczona jest w parku.... Biegnijże tam prędzej, poszukaj, znaleź, wytłómacz się a tymczasem błogosław bogu zakochanych, który ci daje za sprzymierzeńca całą przyrodę i promienie słoneczne, zbłąkane we mchach parku, kwiaty otwierające w niebo swe kielichy i lejące swe wonie, słowiki i makolągwy zawodzące hymn miłości.... Z takimi alyantami, zwycięztwo z góry jest przy tobie! Spieszże się moje dziecko. I ja z niecierpliwością wyczekuję rezultatów kroku, który uczynić zamierzasz... spieszno mi dowiedzieć się, czy cię będę mógł nazwać moim synem.
Jerzy, wahający, zwrócił się ku drzwiom.
— Bardzo prawdopodobnie, — dodał generał, — zastaniesz Dyannę u kamiennego stołu pod kasztanami albo też w pawiloniku....
Młodzieniec wyszedł i zapuścił się w głąb parku, idąc wskazanym przez generała kierunkiem.
Placyk pod kasztanami był pusty.
Jerzy przeto zwrócił się ku pawilonowi.
Pawilon ów, budynek malowniczy w rodzaju szwajcarskiego szaletu, był ulubionem schronieniem Dyanny podczas upałów letnich. Uczyniła ona zeń prawdziwe sanktuarium i wszystkie zwykłe przedmioty pracy swej i rozrywek, tu były nagromadzone. Tu był jej fortepian, tu farby i sztalugi. Szafa do książek zawierała najulubieńsze jej dzieła... Szeroka otomana pokryta kretonem służyła za łoże, gdy jej przyszła ochota odpoczywania po zajęciu.
Trudno byłoby doprawdy obmyślić lepiej dobraną sytuacyę nad ten ładny szalet, stojący pośród gazonu otoczonego dwuwiekowemi drzewami. Wycięte drzewa parku dozwalały z okien jego patrzeć wprost na morze Śródziemne, w dalekiej perspektywie. Wielkie statki przesuwały się w dali w ramie z zieleni.
Dyanna częstokroć spędzała tu całe poobiedzia w tej ustroni uśmiechnionej a wonnej, to pracując nad jakąś akwarellą, to puszczając biegłe palce po klawiszach ze słoniowej kości i wywołując z nich jaką fantastyczną melodyą, to znowu z książką w ręku leżąc na otomanie, czytając lub marząc.
Młoda dziewczyna bowiem rysowała i malowała z prawdziwym talentem. Tak samo miała niezmierny talent do muzyki.... Głos jej czysty a giętki niezwykłą miał skalę tak, że gdyby Dyanna przyszła była na świat w innej sferze, byłaby jako artystka miała zapewnioną przyszłość.
W chwili, w której Jerzy wchodził na lekkie wzgórze, na którem stał pawilon, Dyanna siedziała przed fortepianem i śpiewała dziwaczną piosenkę, własnej kompozycyi, chwilami żywą jak hiszpańska segedyka, to znów pełną rzewnego smutku. Tekst był utworem jednego z młodych owoczesnych poetów.
Przez drzwi nawpół uchylone głos biegł na zewnątrz.
Jerzy zatrzymał się, przysłuchując.... Nakoniec kilka olśniewających akordów zakończyło ostatnią zwrotkę. Dyanna przestała śpiewać, a makolągwy, ukryte w krzewinach róż, skorzystały z tej przerwy i poczęły z kolei teraz świegotać swą piosenkę.
Jerzy, jak to powiedzieliśmy, zatrzymał się c kilka kroków zaledwie od progu.
Dyanna nie domyślała się nawet jego obecności, bo gruba warstwa piasku na ścieżce stłumiła zupełnie szelest jego kroków. Przez szczelinę drzwi młodzieniec mógł ją widzieć wybornie.
Głowa jej była w tył przechylona... wzrok, nieruchomie utkwiony gdzieś w dali, miał w sobie dziwny wyraz bolesnego zamyślenia.... Jedna jej ręka oparta była o klawisze, druga opadała bezwładnie na białą suknię... usta jej poruszały się zwolna, jakby wymawiały jakieś niedosłyszane dla niczyjego ucha wyrazy.
W tej niedbałej pozycyi Dyanna była piękną i wzruszającą zarazem, istny żywy posąg Rezygnacyi.
Jerzy zcicha zapukał do drzwi.
Młoda dziewczyna drgnęła tak, jak drgnąć musi ktoś, nagle ze snu zbudzony, któremu z sennych marzeń odrazu każą przejść do rzeczywistości życia. Oczy jej zwróciły się ku Jerzemu.... Głębokie zdziwienie wybiło się na jej twarzy... podniosła się, mimowiednie prawą rękę położyła na sercu, może po to by powstrzymać gwałtowne jego bicie i wyszeptała, usiłując się uśmiechnąć:
— Jakto! to pan, panie Jerzy!... Omal się pana nie przelękłam, takem nie spodziewała się zobaczyć tu pana.... Czy pan tu szukasz mego ojca?... Nie ma go tutaj... Nie widziałam go... ale przypuszczam, że go pan zastaniesz w zamku....
— Przed chwilą właśnie opuściłem generała... — odpowiedział młodzieniec, zakłopotany niemniej chyba od Dyanny, — a jeśli pozwoliłem sobie przerwać samotność pani, to właśnie uczyniłem z jego woli....
— Ojciec pana tu przysłał?... — powtórzyła panna de Presles.
— Tak, pani....
— Więc masz mi pan co do powiedzenia?...
Jerzy w milczeniu skinął głową.
— Od niego: czy od siebie?... — ciągnęli, dalej Dyanna.
— Od siebie... ale za jego upoważnieniem...
— A więc mówże pan... — wyszeptała dziewczyna, przywołując na usta nowy uśmiech, równie wymuszony jak poporzedni. — Nie musiałabym być kobietą, gdybym nie była ciekawą dowiedzieć się, co to tak tajemniczego masz mi do powiedzenia, bo z zachowania pańskiego wnoszę, że chodzi tu o jakąś tajemnicę.... Miałażbym się mylić?...
— Nie, pani, nie mylisz się ani trochę... Istotnie mam ci odkryć tajemnicę... tajemnicę mego serca... — dodał Jerzy tak cichym głosem, że Dyanna raczej odgadła niż dosłyszała tych słów ostatnich.
Od chwili wejścia Jerzego do pawilonu panna Presles pobladła strasznie. Teraz twarz jej nagle oblókł gorący, płomienny rumieniec.
Jerzy już zaszedł ządaleko, aby podobnem mu było się cofnąć. Uzbroił się w całą odwagę i na wzór owych bohaterskich tchórzów, co to aby być pewni siebie, że się nie cofną, rzucają się na oślep głową naprzód w największe niebezpieczeństwo, mówił dalej z namiętną egzaltacyą:
— Kocham cię, pani... kocham miłością głęboką, niezmierną, pełną szacunku, która zapełnia całą duszę moją i która nie skończy się aż z życiem chyba.... Mojem marzeniem na przyszłość, moją nadzieją szczęścia, jedyną ambicyą mojej młodości jest pragnienie skłonienia cię do przyjęcia mego nazwiska i powierzenia mi twej przyszłości, twego szczęścia... Rodzina twoja, pani, aprobuje i godzi się na urzeczywistnienie tych marzeń moich, tych moich pragnień.... Ojciec twój, pani, powiedział mi, że chętnie zezwoli na nazwanie mnie swym synem, że jednak pani zależysz tylko wyłącznie od siebie i od ciebie tylko mężna cię otrzymać.... Otóż dla czego tu przyszedłem... otóż dla czego widzisz mnie pani teraz u nóg swych... otóż dla czego udaję się do pani, jak do Boga i pytam, czy zechcesz otworzyć przedemną niebo nadludzkiej radości, czy też zechcesz pogrążyć mnie w rozpacz bezgraniczną....
Kiedy Jerzy formułował to oświadczenie, przybrane w formę poetycznej przesady, właściwej naturom południowym, twarz Dyanny mieniła się kilkakrotnie, przybierając coraz to inne wyrazy; malowało się na niej najgłębsze wzruszenia, najróżnorodniejsze uczucia koleją.
Kiedy wreszcie wysłuchała do końca wszystkiego, odzyskała spokój, jakkolwiek wydawała się złamaną samą siłą doznanych wrażeń a bladość jej mogła współzawodniczyć z białością jej sukni.
Wyciągnęła rękę, aby podnieść młodzieńca, który istotnie padł przed nią na kolana i którego chłodem przejęło dotknięcie tej ręki.
— Panie Jerzy, — ozwała się głosem, który silił się na spokój ale drżał, wymawiając każde słowo, — ja wiem, że pan jesteś zacnem i szlachetnem sercem... duszą czystą, prostą i uczciwą... dumną też jestem i wdzięczną, że to serce i ta dusza mnie się oddały... Wiem, że uczyniłbyś szczęśliwą tę, której przyrzekłbyś szczęście... wiem, że nie zbrakłoby nigdy twej miłości dla tej, której byś ją poprzysiągł....
Dyanna zatrzymała się na chwilę.
Jerzy skorzystał z tej przerwy:
— Ależ nią jesteś pani i tylko pani....
— Wiem o tem, — odpowiedziała Dyanna, — wiem o tem... nie wątpię... i za tę miłość szlachetną, — ciągnęła dalej z zachwycającą prostotą, — serce moje nie jest ci niewdzięcznem....
— Mój Boże! — wyszeptał Jerzy — mój Boże czyliż dobrze zrozumiałem!... Kochasz mnie!... Czyż to mi powiedziałaś.... Dyanno? czy to chcesz mi powiedzieć?
— Tak, — odparła dziewczyna z tą heroiczną iście prostotą, która jest prawdziwej dziewiczości znamieniem i która w najodleglejszem podobieństwie nie stoi z wszelką ohydną pruderyą i udaniem wszelakiem, — tak, Jerzy, ja cię kocham....
— Kochasz mnie! — powtórzył młody człowiek, przejęty nagle uniesieniem. — Kochasz mnie! Ależ w takim razie... w takim razie przyszłość do nas należy... cała jej radość do nas, całe szczęście.... Będziesz moją... moją na zawsze! moją ukochaną małżonką.... Mój Boże... czy to podobna, że na ziemi istnieje tyle szczęścia.... I jestże na niej szczęście równe memu?... Czemże ja sobie zasłużyłem na nie? Boże mój, pozwól mi żyć.... Niechaj mnie ręka Twa nie dosięga, bom ja zanadto szczęśliwy.... Dyanna miałaby zostać moją żoną!... Alboż podobna ośmielić się w to uwierzyć?... O, jeśli kochasz mnie, jak mówisz, powtórz ty mi, że to prawda, że to rzeczywistość... powtórz mi, że to jest możliwem,...
Jerzy na nowo uklęknął przed młodą dziewczyną; pochwycił obie jej ręce i przyciskał je do ust w namiętnem upojeniu.
Dyanna cała drżała pod tem ust jego dotknięciem; przez chwilę zdało się, że zemdleje; bladość jej wzrastała z każdą sekundą.
— Jerzy, — wyszepnęła głosem złamanym przez wzruszenie, — a! czemuż nie pozwoliłeś mi dokończyć... czemu nie wysłuchałeś mnie do końca?... Jerzy, twoja radość przywodzi mnie do rozpaczy, bo zmuszona jestem zadać jej cios okropny.... Jerzy, przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam ci, że cię kocham z całej mej duszy i że nigdy nie będę kochać nikogo prócz ciebie... Jerzy, jedynem szczęściem dla mnie byłoby poświęcić ci życie... a przecież nigdy nie będę twą żoną... nie... nigdy... nigdy... nigdy!...
Głos Dyanny umilkł w długiem łkaniu. Jerzy, który słuchając tego sądził, że jest igraszką snu chyba, patrzał na nią teraz z przerażeniem i zadawał sobie pytanie, czy jakieś nagłe szaleństwo nie ogarnęło jej umysłu!...
Młoda dziewczyna upadła na posadzkę, jak gdyby nagle nogi odmówiły jej posłuszeństwa... padła na kolana obok otomany i twarz ukryła w jej poduszkach, łkając konwulsyjnie.
A pośród tego płaczu i łkania usta jej powtarzały ciągle to straszne słowo:
— Nigdy!... nigdy!... nigdy....
Jerzy stał obok niej i w wątpieniu szukał wyjścia z tej rozpaczy, co go ogarniała coraz więcej... odtrącał ze wszystkich sil świadectwo własnych zmysłów, Przesuwał ręką po czole i mówił sobie;
— Nic z tego, co widzę, nie jest prawdą!... wszystko, co słyszę jest tak nieprawdopodobnem, tak niemożliwem! Śnię chyba i muszę się zbudzić.
A jednak nie, Jerzy nie śnił!... Niebawem miał dowód nieodparty rozpacznej rzeczywistości, tej sceny, której był świadkiem.
Zwolna ustawały łkania Dyanny... jęki jej słabły, a wreszcie ustały zupełnie. Siły jej wyczerpane na chwilę powróciły znowu. Podniosła się naprzód na łokciach, potem oparłszy jedną rękę na poduszkach otomany powstała i wyprostowana, nieruchoma stała teraz przed Jerzym, z wzrokiem utopionym w jej spojrzeniu.
W pierwszym paroksyzmie tej niepojętej dlań rozpaczy, wpośród poruszeń konwulsyjnych niemal wypadł Dyannie z włosów jasny rogowy grzebień, który podtrzymywał na jej głowie grube warkocze pięknych jej włosów. Te prześliczne włosy, jasno-kasztanowate o złotych odblaskach spływały falą w nieładzie po jej ramionach i piersi, otaczając twarz złocistą ramą. Kilka łez ostatnich, spadało zwolna po kropli z rzęs jej długich i staczało się zwolna po bladej, białej jak marmur twarzy. W tej chwili podobną ona była do zmarłej, co na jakąś godzinę grób opuściła.
Oczy Jerzego spoczywały na niej z wyraźnym niepokojem i niemal przerażeniem. Stan, w którym znajdowała się panna de Presles, w oczach jego jedynie mógł się tlómaczyć jakimś chwilowym chyba napadem szaleństwa.
Dyanna pojęła co się dziać musi w umyśle Jerzego i dowiodła, że pojmuje, bo odpowiedziała mu na myśl jego tajemną.
— Nie, panie... nie, mój przyjacielu... — odpowiedziała mu głosem cichym a powolnym, — nie, ja nie postradałam zmysłów.... Wybacz mi, że ci pozwoliłam być świadkiem bolesnego napadu, którego powodów pojąć nie możesz.... Wyznanie tego przywiązania, które masz dla mnie... żądanie, abym została twą żoną — winny mnie były uczynić szczęśliwą... o, nad wyraz szczęśliwą.... One natomiast złamały me serce. Nie pytaj mnie o nic... niepodobieństwem by mi było odpowiedzieć... Nie chciałabym. nie mogłabym tego uczynić.... Powiedziałam ci, że cię kocham... powtarzam ci to teraz, bo to prawda!... Powiedziałam ci: że nie będę nigdy należeć do ciebie... niestety!...i to jest prawdą... Dodam jeszcze teraz, że nie mogąc być twoją żoną, nie będę też niczyją.... Wobec Boga ci to poprzysięgam... A teraz miej litość nademną.... Cierpię okropnie... muszę koniecznie pozostać samą.... Opuść mnie, ale bez goryczy, bo jeśli tyś nieszczęśliwym przezemnie, przysięgam ci, że twoje nieszczęście nie zdoła dorównać memu!!
— Dyanno! — zawołał Jerzy — Dyanno, na imię Boga, racz mi odpowiedzieć.... Cóż chcesz, aby się stało ze mną z tą niepewnością w głębi duszy?... Kochasz mnie, mówisz... kochasz, a skazujesz nas oboje na mękę stokroć gorszą od śmierci!.. A więc skoro tego potrzeba, ja się poddam, będę spokojny... ale niechże wiem przynajmniej, jakie powody zmuszają cię do dręczenia mego serca... tego serca, co biło tylko dla ciebie!... Moje żądanie jest słusznem, nieprawdaż?... Nieprawdaż, że je uwzględnisz, że nie odrzucisz mej prośby.... Człowiek skazany na karę śmierci, umierając świadom jest przynajmniej swej zbrodni... uważaj mnie za takiego zbrodniarza i tak się obejdź ze mną... powiedz mi co zrobiłem, czem zawiniłem... A potem mnie odpędzisz... ale pierwej mów, błagam, mów!
— Po raz drugi, — wyszepnęła z wysiłkiem młoda dziewczyna, — po raz drugi zaklinam cię, miej litość nademną... widzisz dobrze, że mi sił braknie... widzisz, że cała się chwieję, że się nie mogę utrzymać na nogach, że za chwilę padnę u nóg twoich.... Jerzy, jeśli nie chcesz abym umarła, w imię twej dla mnie miłości, nie nalegaj.... Pozostaw mnie....
Dyanna, domawiając tych słów, gięła się jak kwiat, którego łodygę złamała burza. Głos jej słabł, gasnął, oczy zalane łzami przysłaniały się powiekami.
Jerzy nie dodał już ani słowa.
Skłonił głowę przed młodą dziewczyną i zwrócił się ku drzwiom pawilonu.
W chwili, kiedy już do tych drzwi dochodził, odwrócił się.
Dyanna padła była na kolana, wargi jej poruszały się jak w modlitwie przedśmiertnej.
Bez wątpienia, widząc ruch Jerzego, sądziła, że się zawahał i nie chce się jeszcze oddalić. Wyciągnęła ku niemu obie ręce, błagalnym giestem, pełnym niemej i rozdzierającej wymowy.
Młodzieniec zrozumiał ten gest i uciekł.
Przez godzinę blizko błądził pośród labiryntu ścieżek parku, ani wiedząc dokąd idzie, nie próbując nawet się w nich zoryentować, na poły szalony pośród tej okropnej zagłady wszystkich jego nadziei, pozbawiony nawet władzy myślenia.
Nakoniec zwolna przyszedł wreszcie do siebie... Odzyskał zupełnie władze swego umysłu... przeszedł napowrót w myśli najdrobniejsze szczegóły niepojętej dlań sceny, najmniejsze słowo Dyanny, usiłował zrozumieć znaczenie dziwnej zagadki, której rozwiązanie tak ściśle związane było z jego szczęściem.
Daremne usiłowania! Nigdy chyba sfinks starożytnych nie skrywał lepiej okropnych swych tajemnic!...
Przeświadczony o swej niemocy, Jerzy opuścił kamienną ławeczkę, na którą się rzucił i skierował się ku zamkowi krokiem podobnym do stąpania lunatyków, co dążą gdzieś we śnie.
General i pani de Presles oczekiwali go z niepokojem, a długa jego rozmowa z Dyanną wydała im się dobrą wróżbą.
Jedno wszakże spojrzenie na twarz jego, zmienioną pod wpływem piorunujących wrażeń, zburzyło wszystkie ich nadzieje.
— Mój Boże! — zawołała hrabina, — co się to stało!...
— Pani, — odpowiedział Jerzy, — widzisz w tej chwili bardzo nieszczęśliwego człowieka i to nieszczęśliwego bez jakiegośkolwiek ratunku, bez nadziei, bez wyjścia...
— Czy Dyanna powiedziała panu, że cię nie kocha! — zawołał żywo generał.
— Niestety! — wyszeptał prawie młodzieniec — chciałbym, żeby mi to była powiedziała.... Serdecznem uczuciem, poświęceniem bez granic, można zwyciężyć nawet chłód największy.... Moźliwem jest przecie zbudzić duszę uśpioną, zrodzić miłość w sercu obojętnem... Panna de Presles powiedziała mi, że mnie kocha....
— A więc? — spytali naraz generał i hrabina.
— Powiedziała, że mnie kocha... — powtórzył Jerzy, — ale dodała równocześnie, że nigdy nie zostanie moją żoną... Słyszycie państwo, nigdy! nigdy!...
Pani de Presles przerwała drżącym głosem:
— A tę odmowę, przywodzącą pana do rozpaczy, — rzekła, — tę odmowę, która dotyka nietylko chwili obecnej ale i przyszłości, na jakichże oparła powodach?...
— Powody jej, pani!... A, gdybyż mi one były znane, mógłbym przynajmniej może je pokonać!... Ale nie... nie.... Panna Dyanna odmówiła mi wszelkiego wyjaśnienia.... Prosiłem!... błagałem!... Posąg chyba byłby się wzruszył moją rozpaczą, moją usilną prośbą!... Ona pozostała nieubłaganą!... Wszystko, cośmy sobie powiedzieli wzajem, ona i ja podczas tej smutnej rozmowy, czy chcecie to państwo wiedzieć? Posłuchajcież... powtórzę wam....
Jerzy opowiedział całą scenę zaszłą w pawilonie, tak, jak ją przedstawiliśmy czytelnikowi.
Skoro skończył, pani de Presles wyszeptała, ale tak cicho, że niepodobieństwem było słów jej dosłyszeć:
— Biedna Dyanna!... nieszczęśliwe dziecko!... ciężko odpokutowuje występek, którego była ofiarą, a nie współwinowajczynią!
— Teraz więc, — podjął Jerzy po chwili milczenia, — teraz kiedy już państwo wiecie wszystko, widzicie sami, że niema dla mnie żadnej nadziei...
Hrabina podeszła do niego i pochwyciła jego ręce.
— Bóg mi świadkiem, — przemówiła doń, — że nie chciałabym budzić i podsycać w twej duszy tych złudzeń trawiących, które rozdzierają i zabijają skoro się rozsypują w gruzy!... a jednak tobie, któryś tak godnym miłości, tobie, któregobym tak pragnęła nazwać moim synem, przychodzę z głębi serca powiedzieć: — Miej nadzieję!... miej jeszcze nadzieję!...
— Jakto! pani, — zawołał Jerzy nagle, powracając do życia, — a więc nie wszystko jeszcze skończone?... więc nie stracona wszelka nadzieja?...
— Nie... tak przynajmniej sądzę...
— Panna Dyanna mogłaby zmienić jeszcze to okropne postanowienie?...
— Być może?...
— I cud ten... bo to byłby cud prawdziwy... komużbym zawdzięczał?...
— Mnie... z pomocą boską....
— O, pani, niechajże Bóg dozwoli, aby ci się powiodło!... Niechaj On sprawi, abym mógł zostać twym synem, a przysięgam ci, pani, że nigdy równie głęboko, równie szczerze nie kochał żaden syn swej matki....
— Ja to wiem, drogie moje dziecko, jaką cenę ma twe serce, ile ono jest warte i dla tego to właśnie taką przywiązuję wagę do urzeczywistnienia się twoich i naszych pragnień....
— Co mam czynić?...
— Nic, przynajmniej na teraz nic.... Opuść zamek, powróć do siebie i tam oczekuj....
— Czy to oczekiwanie będzie bardzo długiem?
— Nie umiałabym ci powiedzieć, ale nie zaniedbam nic, co będzie w mej mocy, aby je jak nąjkrótszem uczynić....
— Czy nie mógłbym przyjechać jutro?...
— Nie.
— Dla czego?...
— Ponieważ nieobecność twoja jest potrzebną do dania Dyannie czasu do namysłu, do zastanowienia się nad całą sprawą.... Chciałabym, aby to kochane dziewczę z doświadczenia przekonało się do jakiego stopnia brak jej ciebie będzie....
— Ale, — wymówił zcicha Jerzy i przebiegł go dreszcz trwogi, — jeżeli próba ta przeciw mnie wypadnie?... Jeżeli panna de Presles przeciwnie spostrzeże, że moja nieobecność pozostawi ją obojętną?...
Mimo całą poważną stronę tej sytuacyi, hrabina nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Uspokój się, — powiedziała mu, — skoro serce takie, jak serce Dyanny, raz się oddało komuś, to już oddało na zawsze.... Dyanna, nie widząc cię, tem więcej tylko myśleć będzie o tobie....
— Bo... mnie, pani, tak potrzebnem jest ją widzieć....
— Uzbrój się w odwagę i cierpliwość, tak potrzeba, tak potrzeba nieodmiennie.
— Ale przynajmniej racz pani oznaczyć granicę jakąś przypuszczalną dla niezmiernej ofiary, której żądasz po mnie....
— A więc niechże to będzie dwa, trzy dni.
— Jakże to długo, o mój Boże!... trzy dni!...
— Moźliwem jest, że i mniej będzie... Starać się będę skrócić o ile się da tę surową a potrzebną próbę.... W każdym razie nie wyjeżdżaj pan nigdzie z domu i nie przyjeżdżaj tutaj dopóki nie otrzymasz specyąlnych wskazówek....
— Jakże je otrzymam?...
— Napiszę panu słóweczko.
— Kto mi je przywiezie?
— Gontran.
— A! pani jesteś moją opatrznością!...
— Zaczekaj że, aby mi się powiodło, nim mnie pan poczniesz błogosławić!...
— Otóż to słowo, które mnie przeraża! Czy lękasz się pani niepowodzenia?...
— Niestety, powodzenie nie jest zupełnie pewne, ale raz jeszcze powtarzam ci: miej nadzieję!...
Po tem ostatniem pocieszającem słowie, Jerzy pożegnał się z generałem i panią de Presles i wsiadł do powozu, który w kilka minut później toczył się po drodze do willi, unoszony szybkim, rytmicznym biegiem czwórki koni.
— Trzy dni! — powtarzał sobie młody człowiek przez drogę, — trzy dni oczekiwania!... trzy wieki niepewności i śmiertelnej obawy!... Czyliż zdołam dożyć ostatniej godziny tych trzech dni i ostatniej minuty tej godziny?... Dyanno!... Dyanno! czemże zawiniłem przeciw tobie i za co karzesz mnie za tyle miłości takiem cierpieniem!...
∗
∗ ∗ |
W chwili gdy powóz Jerzego wyjeżdżał z dziedzińca zamku, pani de Presles, zapuściła się w ścieżyny parku i zwróciła ku pawilonowi, gdzie wiedziała na pewno, że zastanie córkę.
Dyanna siedziała na otomanie z głową pochyloną, z obu dłońmi zanurzonemi w rozsypanych włosach. Oczy jej martwe i sucho nie miały już ani jednej łzy, spojrzenie miało jakiś wyraz obłędu niemal.
Młoda dziewczyna powstała zobaczywszy matkę wchodzącą i wymówiła z prostotą:
— Wiesz już wszystko, mamo, nieprawdaż?
Pani de Presles zbyt wzruszona, aby módz mówić, skinęła tylko głową potwierdzająco:
— A! moja matko... moja matko... jaka ja jestem nieszczęśliwa!...
Hrabina nie miała innej na ten okrzyk odpowiedzi prócz pocałunków, któremi okryła bladą twarz swego dziecka i łez, które się zmięszały z jej łzami.
— Ale czemże ja zbłądziłam? — spytała Dyanna po chwili. — Co zawiniłam?... co zrobiłam Bogu, że mnie skazuje na takie udręczenia?...
I na ten raz pieszczoty tylko były jedyną odpowiedzią pani de Presles.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz wieczorem Dyanna z matką przechadzały się zwolna pod sklepieniem zieleni w alei wielkich, starych drzew kasztanowych. Hrabina w obu swych dłoniach trzymała rękę córki i rzadkie tylko słowa, przerywane długiem milczeniem, zamieniały się z cicha między dwoma kobietami.
Widocznie pani Presles usiłowała zdobyć potrzebną odwagę do rozpoczęcia trudnej znać rozmowy.
Nagle zatrzymała się i przyciągnąwszy Dyannę ku sobie tak, że opasała ją wpół swemi ramiony ozwała się, dotykając ustami bledziutkiej jej twarzyczki:
— Uwłaczałabym macierzyńskim moim obowiązkom, ukochane moje dziecię, gdybym nie zrobiła ostatecznego wysiłku na to, by ci zapewnić szczęście, które od ciebie ucieka....
— Szczęście!... — szepnęła Dyanna... — wiesz dobrze, matko, że ja już nie mogę być szczęśliwą....
— Wiem, że tak sądzisz, ale wiem także, że może się mylisz, tak sądząc....
Dziewczyna wstrząsnęła smutnie głową.
Pani de Presles ciągnęła dalej.
— Musisz wysłuchać mnie, moje dziecko... musisz wybaczyć, że dotykam przedmiotu tak bolesnego dla mnie, że tknąć muszę ran krwawiących twego serca.... Ale wierzaj mi, że tak postępując, postępuję tylko na wzór tych chirurgów, którzy czasami rozkrwawiają rany po to, by je uleczyć i zagoić....
— Niestety! — pomyślała Dyanna — moje rany są nieuleczonemi!...
Potem, głośno już odpowiedziała:
— Cokolwiekbyś czyniła, matko moja ukochana, to będzie dobrem.... Powiedz mi więc, co mi masz do powiedzenia.... Jestem gotowa wysłuchać wszystko i będę się starała na wszystko odpowiedzieć....
— Kochasz Jerzego, nieprawdaż moja córko?...
— Czy ja go kocham!... — wyszepnęła młoda dziewczyna, — o! tak!...
— Bardzo?
— Z całej duszy i stokroć więcej niż życie moje!
— Wierzysz w jego miłość?
— Tak samo jak w moją własną.
— Pojmujesz przeto co on cierpieć musi wobec twej odmowy, wobec tego, żeś mu odebrała wszelką nadzieję w przyszłości!...
— Aby ją pojąć, dość mi porównać ją z moją własną....
— Masz przeto zupełną świadomość tego, że nieodwołalne twoje postanowienie stanowi nietylko twoje nieszczęście ale i nieszczęście Jerzego?
— To nie moje postanowienie jest przyczyną naszego nieszczęścia wspólnego, moja matko, to fatalność!..
— A więc sądzisz, że masz prawo skazywać człowieka, który cię kocha na cierpienia bez końca?... na wieczną a niezasłużoną boleść?...
— Alboż ja zasłużyłam na to co cierpię, matko moja?...
— Nie, sto razy nie, biedna ofiaro! Ale dla czegóż skazywać tak was oboje na straszną karę za zbrodnię, której ani jedno ani drugie nie jest winno?...
— Pytasz mnie o to, matko... a przecież wiesz to dobrze! Alboż ja mogę zmienić coś w tem co istnieje?... Czyliż Bóg sam miałby moc zmazania okropnej plamy, która na zawsze łamie me życie?.. Czyliż możliwem jest, abym została żoną Jerzego?...
— Tak, dziecko moje, to jest możliwem....
— Nigdy!... nigdy, moja matko! — zawołała Dyanna w uniesieniu, — nigdy! Pytałaś mnie przed chwilą, czy mam prawo łamać serce Jerzego? czy mam prawo skazywać go na wieczne cierpienie? Ależ tem mniej jeszcze mam prawo oszukiwać uczciwe, prawe jego serce! odwzajemnić szlachetną miłość jego najnikczemniejszą zdradą! A moje nieszczęście, wiem ja to dobrze, jest nieszczęściem, ale bynajmniej nie występkiem; niemniej jednak ja niosę na czole cierniowy wieniec hańby! Czyliż tego wieńca człowiek, który mnie kocha ma się prawo spodziewać odemnie?... Gdybym podzieliła go z nim, ja, dziś niewinna i męczennica, jutro byłabym zbrodniarką, byłabym nikczemną! Odpowiedz mi, matko moja, czyż to nie prawda?...
— Ani zbrodniarką, ani nikczemną! — odparła pani de Presles. — Ale nie chcę ja bynajmniej przemódz tej prawości twej szlachetnej dumy, którą w jej przesadzie nawet podziwiać muszę! Przychodzę powiedzieć ci tylko, żeś nie rozpatrzyła tej sprawy wszechstronne....
— To prawda, ja patrzałam na nią z jednej tylko strony.... Alboż ma ich ona więcej?... Nie wiem o tem....
— A więc do mnie należy odkryć je przed tobą...
— Mów, moja matko, słucham cię....
— Posuwasz odwagę twoją do heroizmu, — ciągnęła dalej hrabina, — i z góry pewną jestem, że nie mogłabym cię przełamać, zajmując się tobą tylko.... Będę przeto bronić wyłącznie sprawy Jerzego, a ponieważ umysł twój jest równie sprawiedliwym jak czystem jest twoje serce, jestem z góry pewną niemal, że mnie zrozumiesz....
— Nigdy przynajmniej, — odszepnęła Dyanna, — głos sympatyczniejszy nie bronił szlachetniejszej sprawy....
— Wzbraniasz się poślubić tego, który cię kocha, a głównym argumentem twoim przeciw możliwości tego związku jest to, że zostając żoną Jerzego wniosłabyś mu w wianie hańbę nieznaną, zdradziłabyś go, oszukała jego wiarę.... Wszakże tak utrzymujesz, nieprawdaż, moje dziecko?...
— Tak, moja matko, tak właśnie....
— A więc, jedno słowo odmieni postać całej sprawy....
— A to słowo?... — spytała młoda dziewczyna, której bicie serca rozsadzało piersi... — to słowo?....
— Powiem ci je: — Gdyby Jerzy poślubił cię, wiedząc prawdę?...
Gdyby nie ciemność głęboka, możnaby było widzieć płomienny rumieniec, który zalał twarz Dyanny.
Ukryła głowę w obu dłoniach, jak gdyby purpurowa ta zasłona, co przysłoniła twarz jej, mogła stanowić dla ciekawego oka wskazówkę tego, co się działo w głębi jej duszy.
— Prawdę! — powtórzyła głosem, który wzruszenie czyniło zaledwie dosłyszalnym, — ależ on jej nie zna, on jej nigdy znać nie będzie. O! moja matko, powiedz mi, że on jej nie zna....
— On o niczem nie wie, moje dziecko... ale wszystkiego może się dowiedzieć.
— Dowiedzieć wszystkiego! O! mój Boże! Brak więc było jeszcze tej tortury do mojej męczarni! Ale tę tajemnicę okropną, tę ohydną tajemnicę, któżby mu ją odkrył?...
— Ty, Dyanno.
Nagłym ruchem młode dziewczę wyrwało się z objęć matki, która je otaczała swym uściskiem... cofnęła się szybko z nieopisanem przerażeniem.
Przez kilka sekund nic nie było słychać prócz wietrzyku, co szemrał wśród liści — i serca panny de Presles uderzającego przyspieszonem biciem.
Nakoniec przerwała tę ciszę.
— Źle posłyszałam... — rzekła, — źle posłyszałam, nieprawdaż, moja matko?
— Nie, moje dziecko, dobrze słyszałaś...
— A więc ja, ja miałabym powiedzieć Jerzemu?... ja?... A! moja matko!...
Dyanna wymówiła te słowa z nieopisanym wyrazem goryczy i wymówki.
— Moje dziecko, widzę że mnie oskarżasz! — odparła łagodnie pani Presles — a przecież za chwilę przekonasz się, że mam słuszność... przekonasz, że żądam od ciebie uczynku szlachetnego i wielkiego, najwspaniałomyślniejszej ze wszystkich ofiar.
— Nie rozumiem cię matko.
— Czy ty sądzisz, że byłoby sprawiedliwem skazywać na śmierć człowieka, nie oznajmiwszy mu poprzednio motywów wyroku.. nie pozostawiwszy mu sposobu bronienia się przeciw zawartym tam zarzutom i ratowania swej głowy?
— Nie, to nie byłoby sprawiedliwe. Ale jakiż związek między tą sytuacyą a naszą?..
— Związek jak najściślejszy. Jerzy ma prawo znać motywy postanowienia, które go zabija... tak, zabija go... bo ja dobrze widziałam wczoraj, że rozpacz jego jest nieuleczalną, będzie śmiertelną!... Trzeba aby miał możność rozgrzeszenia się z występku, którego nie popełniłaś... trzeba aby miał możność położenia na dwu szalach z jednej strony swojej miłości, z drugiej swego nieszczęścia, a jeśli miłość przeważy, trzeba aby miał moc powiedzenia; — Kocham cię więcej niż kiedykolwiek! Ból twój i nieszczęście zwiększają tylko mój szacunek dla ciebie, cierpienia twoje łączą nas silniej jeszcze zamiast rozdzielać!... Jestem twoim, bądź ty moją!
— O! moja matko! — zawołała Dyanna! — czy to byłoby możliwe i czy sądzisz, że onby tak powiedział?
— Nie znaszże go dostatecznie, aby być tego pewną. Ja sądzę, że obrażałabym go, wątpiąc o nim...
Młoda dziewczyna pogrążyła się w głębokiem zamyśleniu, które trwało długo.
— Może i masz słuszność, moja matko, — rzekła wreszcie. — Tak i ja jak ty myślę, że Jerzy miałby tę najwyższą odwagę, tę litość prawdziwie bożą, którą ty w nim przypuszczasz.... Ale na to trzebaby mówić, a ja pierwej umarłabym chyba, niżby pierwsze słowo tej spowiedzi przeszło przez moje usta....
— Na to by mówić brak ci siły, rozumiem... ale na to by pisać, potrzeba ci tylko woli.
— Pisać, — powtórzyła Dyanna po dwa razy, — pisać.... To prawda, że można pisać....
I ponownie zapadła w długie rozmyślanie, z którego wyszła dopiero otrząsnąwszy się nagle cała.
Sądziłbyś, że stanęło przed nią widmo i w istocie było to widmo, widmo powątpiewania i nieufności.
— Co ci jest? — spytała ją pani Presles.
— A jeśli myliłybyśmy się obie? — wyszeptała Dyanna, — jeśli dowiadując się przejęty zostanie zgrozą i odepchnie mnie od siebie?... W cóż ja obrócę się wówczas, sama własną wystawiwszy na jaw hańbę i nie zbierając z tej ofiary owoców?... Nie... nie... raczej umrzeć, unosząc z sobą do grobu tajemnicę!... Przynajmniej Jerzy zachowa w pamięci obraz mój nieskalanym. Płakać będzie po umarłej, matko moja, a nie by żywą miał opuścić. Tak będzie lepiej, to coś więcej warte!...
— Dyanno, kochane moje dziecko, — zawołała hrabina, — to duma twoja przemawia w tej chwili przez ciebie i każę zamilknąć miłości. Jeśli przenosisz grób nad nadzieję, choćby niepewną nawet, przeżycie całego życia z Jerzym, szczęśliwym tobą, to znaczy, że nie kochasz, żeś nie kochała nigdy....
— Wielki Boże! — wybąknęła Dyanna, wznosząc ku niebu załamane ręce, jakby Boga wzywała na świadka, — matka moja nie wierzy w tę miłość, co mnie zabija! Toż to to sarno, co przeczyć stosowi męczennika!...
— Uspokój się, moja córko ukochana i zrozum myśl moją. Co powiedziałam, powtarzam.... Gdybyś miała jedną jedyną tylko szansę ocalenia twej miłości od rozbicia, które jej zagraża, jeśli na tę jedną szansę, na tę jedną kartę nie postawisz bodaj całego twego życia bez zawahania się, bez żalu, bez powątpiewać wszelakich, nie kochasz, nie kochałaś nigdy....
— Masz słuszność, matko moja, — odpowiedziała młoda dziewczyna po chwili milczenia, — tak, miłość jest zazdrosnym bogiem, który domaga się ofiar.... Tak, jak rzekłaś, życie moje całe postawię na tą jedną pozostającą mi kartę... i więcej niż życie, cały wstyd mój niewieści i dumą moją niechaj będą gry tej stawką.... Jeśli ją wygram, czuję w sobie dość miłości i siły aby uszczęśliwić człowieka, który mimo wszystko zechciał mnie wziąć taką jaką jestem.... Jeśli przegram... nie usiłuj zwyciężać mego postanowienia, matko moja, jeśli przegram utracisz córkę....
— Dyanno... moje dziecko... moja córko ukochana, — zawołała pani Presles z przerażeniem, — co ty mówisz?... Czyż chciałabyś umrzeć?...
Słaby uśmiech okrążył usta pięknej Prowansalki.
— Nie obawiaj się niczego, matko, — odpowiedziała, — ja nie mówię o śmierci....
— A o czomże mówisz?
— O klasztorze, którego krata odłącza dziecko od matki równie dobrze jak grób! To serce i tę duszę, którą wzgardziłby Jerzy, złożyć Bogu w ofierze, a On je przyjmie.... Nie mogąc być szczęśliwą kobietą pośród świata, będę w głębi murów klasztornych ubogą zakonnicą, pokorną i uległą bez miary, usiłującą zapomnieć o ziemi a myśleć tylko o niebie.... Nie odpowiadaj mi nic matko... życie moje jest w tej chwili na rozłamie tych dwu dróg... Bóg je sam popchnie w tę lub ową stronę, wedle swej woli.. Jakkolwiekbądż postanowi On o mnie, wola Jego będzie mi świętą.... Nic w świecie nie będzie w stanie przeszkodzić mi do pójścia za Jego rozkazem.... Oprę się twoim prośbom... oprę się nawet łzom twoim....
Pani Presles objęła córkę uściskiem gorączkowym jakimś, konwulsyjnym.
— Drogie, ukochane moje dziecko, — mówiła jej pośród pocałunków, — odtrąć od siebie, odtrąć jak najdalej te myśli ponure. Zdaje się na sąd Boży i przyjmuję go bez lęku, bo pewną z góry jestem, żeśmy powinny mieć nadzieję....
— Obyś się nie myliła, matko... — odpowiedziała Dyanna z prostotą. — Spieszno mi rozegrać tę grę ostateczną, która stanowić ma o moim losie... Chodźmy do zamku, matko....
— Co będziesz robić?...
— Pisać ten list okropny.
— Dziś wieczór?...
— Powiedz: dziś w nocy, matko, bo potrzeba mi będzie niemało godzin i łez niemało nim znajdę każde potrzebne doń słowo... nim słowa te zgromadzę w zdania....
Nerwowy dreszcz wstrząsnął calem ciałem młodej dziewczyny tak, że aż uderzyły o siebie jej zęby.
Ale było to tylko chwilowe.
— Dam ci ten list, — ciągnęła dalej Dyanna po chwilowej przerwie. — Czy to ty sama, matko podejmujesz się mu go. przesłać?
— Ja mu go wręczę sama... nie wyjdzie on z rąk moich jak na to, by się dostać w ręce Jerzego.
— Dziękuję ci, moja matko, tak to będzie dobrze.... A teraz wracajmy, bo, powtarzam ci to, nie wystarczy mi chyba ta noc cała....
Dość już późno było następnego poranka, a Dyanna nie ukazała się jeszcze ani też nie zadzwoniła. Pani Presles, cokolwiek zaniepokojona, skierowała się ku apartamentom córki... otworzyła drzwi po cichu i weszła bez szelestu aż do jej sypialni.
Dyanna, ubrana całkowicie, rozciągnięta była na łóżku, z twarzą tak bladą jak twarz umarłej, z powiekami okrążonemi szerokiemi sinawemi obwódkami i spała tym snem twardym, który poprzedzają bezsenne noce.
Na małym stoliczku między dwoma lichtarzami, w których świeco wypalone były do szczętu, leżała koperta, zapieczętowana czarnym lakiem i zaadresowana do Jerzego Herbert.
Pani de Presles podeszła do łóżka... uklękła przy niem i przycisnęła usta do czystego czoła córki.
Dyanna zbudziła się natychmiast i wraz z otwarciem oczu, odzyskała całkowitą przytomność umysłu.
— Moja droga matko, — rzekła, odpłaciwszy pieszczotą pocałunek matki i sięgając ręką do stolika, — oto jest ten list... zawiera on moje przeznaczenie... Weź go... Daruj mi, że ci go oddaję zapieczętowany; ale czytanie go byłoby dla ciebie nową boleścią a dla mnie nowym wstydem.... Dość już wszakże, że wzrok Jerzego zatrzyma się na tych wierszach, które ręka moja kreśliła ze wstrętem i które paliły mi widokiem swym oczy.... Nakoniec, ofiara jest dokonaną.... niechajże teraz Bóg rozstrzyga....
— Droga córko, — spytała pani Presles, — czy ty cierpisz?
— Nie... matko.... Doznają teraz tego głębokiego spokoju, który następuje po wszelkiem nieodwołalnie powziętem postanowieniu.... Dusza moja i ciało są zdrętwiałe... Oczekiwać będę mego wyroku bez obawy.
— Czy nie zejdziesz do nas dziś rano?
— Pozwól mi, matko moja, zostać w moim pokoju i pozostać w nim samą, aż do chwili, w której mi los mój zwiastujesz.... Wszakże to dziś rozstrzygnie się wszystko, nieprawdaż?...
— Tak, dzisiaj... za kilka godzin....
Dyanna przemogła się na uśmiech.
— Widzisz matko, — rzekła następnie, — że przynajmniej nie będzie mi potrzeba zapasu cierpliwości skoro oczekiwanie będzie tak krótkiem....
Hrabina nie mogła nalegać.... Uścisnęła ponownie córkę i wyszła z jej pokoju unosząc z sobą list nieszczęsny.
W chwilą potem kładła w kopertę ćwiartkę papieru. na której nakreśliła te tylko jedyne słowo:
»Przybywaj pan«.
Na kopercie położyła nazwisko Jerzego.
śniadanie zgromadziło u stołu generała, hrabinę i Gontrana:
— Moje dziecko, zrobisz mi małą przysługę, nieprawda? Młody chłopak skrzywił się nieco w obawie, aby żądana przysługa nie popsuła mu czasem osobistych jego projektów.
Hrabina mówiła dalej.
— Chodzi o to, abyś siadł na koń i natychmiast powiózł ten bilecik do Jerzego.
Gontran odetchnął. Willa Herbert leżała tak, że nie potrzebował bynajmniej zbaczać z drogi, jadąc do Tulonu.... Odpowiedział więc wielce uprzejmie i w kilka minut po śniadaniu opuszczał już dziedziniec.
Jerzy, który od dnia poprzedniego już oczekiwał z trawiącym niepokojem przybycia posłańca z zamku Presles, wybiegł naprzeciw Gontrona.
Ten zszedł z konia z całem poczuciem swego dostojeństwa wysłużonego dyplomaty.
— Mój drogi Gontranie, — pytał żywo Jerzy, — czy masz co dla mnie?...
— Tak... tak mam coś dla ciebie, mój drogi....
— Co takiego?
— List.
— Od panny Dyanny?...
— Niezupełnie.
— Od kogóż więc?... od kogo?... Mów prędzej, moje kochane dziecko, mów prędzej!
— Uspokój no twe nerwy, mój drogi Jerzy.... List, który polecono mi wręczyć tobie, jest od samej — że pani hrabiny de Presles... a że cię nie chcę wystawiać na tortury niepewności, wywiązuje się z mego posłannictwa, oddając ci go bezzwłocznie....
Jerzy pochwycił kopertę, którą Gontran wyciąga! ko niemu. Rozerwał ją i chciwie jednym rzutem oka odczytał owo jedyne słowo nakreślone przez hrabinę.
Po czytaniu tem nastąpił wybuch radości, łatwej do zrozumienia, bo skoro pani Presles pisała — przybywaj! — znaczyło to jasno tyleż co: Wszystko dobrze idzie!...
Jerzy począł dzwonić gwałtownie na służących, którzy stawili się na to wezwame, zawołał;
— Konie!... konie natychmiast!...
Gontran śmiał się, patrząc na niego.
— A! mój dobry Jerzy, — rzekł skoro byli już sami, — o ile się zdaje, musiałem być zwiastunem radosnej wieści....
— Drogi Gontranie, — odparł Jerzy, — nie pojmiesz nigdy, jakie niezmierne przyniosłeś mi w tej chwili szczęście. Przed chwilą byłem najbardziej skłopotanym, zmartwionym człowiekiem na całym świecie... Teraz jestem najszczęśliwszym!...
— Patrzajcież jaki to śliczny wynalazek to plamo! Tyle radości zawiera laki maleńki skrawek papieru! A kiedyż ślub?...
— Niezadługo, mam nadzieję.
— Niesłychanie się cieszę, że to ja pierwszy przyniosłem ci tę nowinę.
— Tak, drogi Gontranie, to ty... i nigdy nie będę ci mógł okazać dostatecznie mej wdzięczności ta to....
— A jednak nic chyba nie byłoby łatwiejszego, mój miły przyszły szwagierku, gdybyś zechciał....
— Cóżby ci na to trzeba było uczynić?
— A, Boże mój, po prostu pożyczyć mi z jakie tysiąc franków, których mi nagląco potrzeba....
Jerzy pobiegł do swego biurka. Wyjął z niego sumę żądaną i podał ją Gontranowi.
— Dzięki serdeczne! — zawołał młody chłopak, kładąc do kieszeni rulon pięćdziesięciu dukatów. — Chciałbym mieć z pół tuzina sióstr, mój drogi, abyś się z niemi wszystkiemi mógł ożenić! Jestem pewien, że uszczęśliwiłbyś je wszystkie....
W tej chwili wszedł lokaj z oznajmieniem, że powóz już gotowy.
Jerzy i Gontran rozstali się, pierwszy zwrócił się drogą ku zamkowi Presles, drugi zwrócił się w stronę Tulonu.
Pani de Presles przyjęła młodzieńca, zamknęła się z nim i rozmowa ich trwała blizko godzinę Po upływie tego czasu rozstali się. Hrabina powiedziała Jerzemu, którego twarz promieniała szczęściem:
— Czekać na ciebie będziemy, mój synu, jutro o szóstej godzinie....
— Do jutra, pani... do jutra, matko... — odpowiedział Prowansalczyk, całując piękne ręce Kreolki.
Ta, skoro powóz Jerzego wyjechał z dziedzińca, poszła na górę do pokoju Dyanny.
Młoda dziewczyna, słysząc kroki matki, podniosła się i wsparta na łokciu, oczekiwała matki z dławiącym niepokojem, który płomiennem pismem malował się w jej rysach, naprzekór temu, co mówiła rano o swym spokoju i rezygnacyi.
Miała wszakże dość panowania nad sobą, aby nie spytać ani jednem słówkiem. Wargi jej pozostały nieme, ale wzrok za to pytał hrabinę z niewypowiedzianą wymową.
Pani de Presles osiadła na brzegu łóżka córki. Ujęła w dłonie głowę Dyanny i okryła pocałunkami jej oczy i włosy.
— Droga, ukochana moja córko, — ozwała się następnie, — nie myliłam się, przepowiadając ci szczęście. Bądźże teraz szczęśliwy, szczęśliwy w całej pełni... bez wszelkiej myśli, coby ci to szczęście zatruć mogło, bez wyrzutów sumienia, żalu, bez obawy... możesz nią bowiem być teraz....
— Co!... — zawołała Dyanna, drżąca ze wzruszenia, — col... Jerzy kocha mnie jeszcze... chce mnie jeszcze wziąść za żonę?
— Kocha cię więcej niż kiedykolwiek!... Jedyną jego ambicją, najgorętszem pragnieniem jest dojście do tego szczęścia....
— A przecież, czytał?...
— Tak... — odpowiedziała hrabina głosem, któremu usiłowała nadać brzmienie pewności.
— Do końca?
— Tak, do końca.
— A przez czas tego czytania, tyś patrzała na niego, moja matko?...
— Bez wątpienia...
— I co widziałaś na jego twarzy?
— To, co byłabym mogła zobaczyć w jego sercu... boleść i litość...
— Ale ani nienawiści, ani pogardy?
— Ni jednego ni drugiego, moje dziecko... nic nad głębokie współczucie dla twych cierpień niezasłużonych....
— Poprzysięgasz mi to, matko?...
— Przysięgam....
— A skoro to okropne czytanie się skończyło... kiedy już wiedział całą prawdę, co powiedział wówczas?...
— Powiedział to, kochana córko...: — »Niechaj przeszłość będzie snem przykrym, niczem więcej!... niechaj Dyanna usiłuje o niej zapomnieć, jak ja zapominam.... Nigdy żadne wymówione przezemnie słowo nie otworzy ran jej na świeżo... Niechajże żadne z jej strony słowo nie zmusi mnie do przypomnienia sobie o tem, co w tej godzinie zaciera się w duszy mojej i płonie w ogniu miłości, jak się zacierają i płoną te wiersze, które trawi płomień«. — Kiedy to mówił podpalił list twój, który zamienił się w popiół.
Następnie dodał jeszcze:
»— Teraz wszystko skończone, nic już nie wiem nad to... że kocham Dyannę stokroć więcej niż moje życie i że w niej jest radość moja, moje szczęście, moja przyszłość....«
Zaledwie pani Presles słów tych domówiła, kiedy młoda dziewczyna zerwała się już z łóżka i zawołała rozpromieniona, upojona, szczęśliwa:
— Ot matko moja! jakżeś ty znała dobrze to szlachetne serce! Kiedy ja powątpiewałam, tyś ani na chwilę nie utraciła twej wiary w niego! Ocaliłaś mnie, matko moja! dwukrotnie winną ci jestem życie! Na kolana więc! i dziękujmy Bogu!
Modlitwa Dyanny, wylew jej wdzięczności dla Wszechmiłosiernego, niby wonny dym kadzideł, uniosła się w niebo.
Kiedy powstała, łzy spływały jeszcze po jej policzkach; ale tym razem były to łzy radości.
— Moje dziecko, — powiedziała jej wówczas pani de Presles, — posłuchaj mnie; jeśli chcesz by szczęście Jerzego i twoje było trwałem i aby żadna chmurka nie zaciemniła horyzontu waszej miłości, postępuj wedle rady, którą ci dziś udzielę: — Te słowa twego narzeczonego: — Niechaj nigdy ani jednem słowem nie próbuje przywieść mi na pamięć tego, co w tej chwili zaciera się całkowicie w mojem umyśle«, winny dla ciebie być regułą nietykalną twego postępowania... Jerzy chce zapomnieć o wszystkiem i zdoła zapomnieć, ale na to potrzeba, abyś ty sama utraciła zupełnie pamięć twego nieszczęścia.... Zrozum mnie dobrze: — Jeśli chcesz zapewnić mężowi twemu spokój, zamknij w najtajniejszej głębi twego serca twą wdzięczność dla niego i niechaj nic zgoła, ni to słowo, ni spojrzenie, nigdy mu jej nie okaże.... Ta wdzięczność raziłaby go niezawodnie. Jerzy cierpiałby czując, że go uważasz za bohatera, kiedy po prostu jest on tylko szczerze zakochanym. Sądzi on, że nie czyni żadnej dla ciebie ofiary, ponieważ dla niego po za tobą nie istnieje szczęście... Staraj się przeto nakazać spokój twej twarzy, twemu zachowaniu, głosowi, skoro będziecie jedno w obecności drugiego.... Rumieniec, pomieszanie, łzy, wszystkiego tego unikać ci trzeba.... Trzeba nakoniec, abyś dla Jerzego była tem, czem byłabyś, gdyby zbrodnia, którą opłakujemy, nie była miała miejsca.... Czy uczynisz to, moje dziecko?
— Starać się będę przynajmniej....
— Trzeba coś więcej niż starać się... trzeba przyrzec, że ci się to uda.... Pomyśl, że wszystko, o co cię proszę, to dla niego.
— Ta myśl doda mi siły, potrzebnej do zwalczenia samej siebie, odniesienia nad sobą zwycięstwa i zostania taką, jaką żądasz mnie mieć, matko....
— Skoro raz przeminą pierwsze chwile, zadanie to wyda ci się łatwem....
Dyanna spuściła oczy i spytała ze wzruszeniem.
— A Blanka?...
— Nic się nie zmieni, nic nie może się zmienić w jej stosunkach.... Blanka jest moją córką i moją córką pozostanie... aż do chwili, póki ja jestem z wami na ziemi.... Wówczas dopiero ty mnie zastąpisz i zostaniesz jej matką....
Dyannie wydarło się z piersi ciche westchnienie.
W miesiąc później, w kaplicy zamkowej Jerzy Herbert i Dyanna de Presles, otrzymywali błogosławieństwo kościoła z rąk arcybiskupa z Bordeaux, dość blizkiego krewnego generała, a cała arystokracya prowincyi brała udział w uroczystościach zaślubin tej pięknej pary, która wedle zdania ogółu stworzoną była dla siebie wzajem i przeto nie mogła w przyszłości nie być szczęśliwą.
Jedyny smutek tylko mącił Jerzemu harmonię tego wesela tak zupełnego: była to nieobecność Marcelego de Labardès, który bardzo cierpiący, skutkiem ran odebranych, bawił w tej chwili u wód w odległych stronach Francyi.
Życie młodego małżeństwa uregulowanem zostało w ten sposób, że zimę mieli spędzać zawsze razem z generałem i jego żoną w wspaniałym pałacu w Marsylii, należącym do rodziny Presles... lato zaś miało dzielić między zamkiem Presles a willą.
∗
∗ ∗ |
Doszliśmy przeto do miejsca, które służy niejako za antrakt między prologiem naszej opowieści a samymże dramatem.
Do tego dodać nam należy tylko kilka słów jeszcze.
Gontran, coraz więcej ulegający wpływom swych złych namiętności a przedewszystkiem wpływom złego towarzystwa, w które popadł i bez którego nie mógł się już obejść, popadł w okropne długi lichwiarskie, z których niektóre zagrażały nawet jego honorowi.
Wtedy to generał zdobył się na krok stanowczy i postanowił nakoniec okazać się nieubłaganym w przeprowadzeniu takowego.
— Syn, który plami moje imię, nie może zachować miejsca swego ani w sercu mojem, ani w moim domu! — powiedział on do Gontrana.... — Zamykam przed tobą oboje! Jedyny tylko jeszcze pozostaje dla ciebie sposób odzyskania tego miejsca. Masz lat ośmnaście, zaciągnij się do wojska. Zostań żołnierzem, staraj się uszanować mundur, który będziesz miał honor nosić. Zatrzyj przyszłością nieskalaną opłakaną twą przeszłość, a wtedy, ale tylko wtedy napowrót mogę dla ciebie stać się tem czem byłem....
Gontran przerażony tą perspektywą, która się otwierała przed nim, a w którą nie mógł uwierzyć dotąd nigdy, płakał, błagał, padał przed ojcem na kolana, tysiączne czynił mu obietnice i przysięgi.
Pan de Presles zbyt często był dawniej wyprowadzanym w pole tak czynionemi obietnicami, by im mógł ufać teraz. Wysłuchał wszystkiego spokojnie, a potem wzruszył tylko pogardliwie ramionami.
Gontran nie uważał się przecież za pobitego i popróbował użyć swego wpływu na matkę, której słabość dla siebie znał dokładnie.
I w istocie udało mu się bez wielkiego trudu rozczulić ją... Przekonał ją, że żal jego był szczerym i że można zaufać pięknym jego postanowieniom...
nakoniec dokonał tego, że stanęła po jego stronie, zyskał w niej gorliwego sprzymierzeńca, który na jego prośby podjął się przemówić za nim do ojca.
Hrabina broniła złej sprawy młodego chłopaka z całą wymową swego macierzyńskiego serca i swego przekonania.
Postanowienie generała, jak to powiedzieliśmy, było niezłomne. Wzruszony był łzami żony i przykrością, którą miał jej sprawić; ale nie odmienił nic w tem co postanowił i odpowiedział pani Presles:
— Nie obstawaj przy twej prośbie, moja droga i nie nakłaniaj mnie do zmienienia mej decyzyi, ho nakłaniałabyś nadaremnie! Nie przychylę się do próśb twoich, bo to byłoby nienaprawionem dla nas nieszczęściem, bo wreszcie zmuszoną byłabyś przez całe dalsze twe życie przeklinać dzień ten, w którym uległem twym prośbom.... Gontran wyjedzie. To i tak zbyt łagodna dla niego kara!... i oby Bóg dał, żebym sobie nie musiał wyrzucać, że zbyt długo karę zwlekałem!... Bezpotrzebnem było starać się zwalczać dłużej postanowienie tak stanowcze i wyrażone w ten sposób.
Hrabina nie nastawała dłużej i Gontran rad nie rad zdecydował się, powiadając sobie, że przecież życie pułkowe miało swoje dobre strony.
W głębi zaś duszy dodał:
— Zresztą ojciec jest stary... kto wie, czy długo będę potrzebował czekać na tc, by zostać swobodnym i bogatym?...
Jeden z krewnych pana de Presles dowodził pułkiem ułanów, do niego wysłano Gontrana i generał nie omieszkał napisać do swego krewnego długiego listu, w którym prosił go, aby strzegł jego syna przed jego złemi instynktami i smutnemi nawyknieniami.
W kilka dni później, nasz młody utracyusz przybył do pułku, stojącego załogą w Maubeuge. Wypieszczonemi rękoma czyścił sobie konia, wyrzucał gnój ze stajen i zamiatał dziedzińce koszar lub bez najmniejszego zapału przysłuchiwał się wykładowi pierwszych zasad szkoły kawaleryi, których udzielał mu podoficer, o niezbyt arystokratycznych formach.
Wuj jego, pułkownik traktował go zresztą z wielką życzliwością; chcąc wszakże zastosować się do instrukcyi pana de Presles, wydał rozkaz formalny, aby Gontrana nie zwolniono z żadnej roboty, która życie prostego żołnierza czyni tak nieponętnem.
Trzeba dodać jeszcze, że młodzieniec nie był jeszcze i dwóch tygodni w pułku, a już zapoznał się z policyjnym aresztem i że wybrał sobie koleżeńskie stosunki z pomiędzy najgorszych żołnierzy, zwolenników szynku i awantur nocnych.
Pozostawmy teraz młodego kołnierza w jego garnizonie i powrócimy do Prowancyi, gdzie nas powołują niektóre fakta, wielce ważne dla toku naszego opowiadania.
Zajścia, które tu opowiedzieć zamierzamy, działy się w ciągu lipca 1834 r.
Dyanna od chwili swego zamążpójścia szła ściśle za radami, danemi jej przez matkę. Nigdy najmniejsza alluzya do tej nieszczęsnej przeszłości, której niestety zapomnieć nie mogła, nie wyrwała się z jej ust.
Młodzi małżonkowie byli szczęśliwi.... Szczęście, Jerzego zwłaszcza, tak się zdawało nieograniczonem, tak wolnem od wszelkiej troski bolesnej, od wszelkiej przykrej jakiejś myśli, że czasami Dyanna, patrząc na niego niepostrzeżenie, z tym uśmiechem naiwnie radosnym na ustach, z otwartym i zupełnym spokojem w spojrzeniu, mimowoli zadawała sobie z pewnym rodzajem goryczy pytanie:
— Jak on to robi, że nigdy sobie nie przypomina... że nigdy nie cierpi?... Kocha mnie przecież i w głębi swego serca, musi jak ja, nosić wiecznie krwawiącą ranę...
Ilekroć zadawala sobie to pytanie młoda Jerzego żona, tylekroć ogarniał ją smutek niezmierny; ale smutek ten trwał krótko, a zresztą ukrywała go starannie przed Jerzym.
Wogóle jednak młode małżeństwo było i czuło się szczęśliwem.
Nagle, w lipcu właśnie 1834 roku, padł grom z najpogodniejszego nieba....
Wieczór orzeźwiający, rozkoszny naszedł na ziemię spieczoną dziennym, lipcowym, duszącym skwarem.
Dyanna i mąż jej, spleceni ramionami, przechadzali się wolnym krokiem pod rozłożystemi konarami drzew ogrodu.
Zmrok zwolna ustępował przed zupełną nocą. Już gwiazdy po kolei poczęły ukazywać się na błękicie pociemniałym nieba.
Naraz w dali rozległ się tentent pędzącego konia, zbliżający się z każdą chwilą.
— Jakże ktoś pędzi! — ozwał się Jerzy. — Chyba to jakiś szaleniec albo też człowiek, co niesie ważne wieści....
— W każdym razie, — odpowiedziała śmiejąc się Dyanna, — prawdopodobnem jest, że szaleniec nie tutaj dąży, a niemal pewnem, że owe wieści nic nas nie obchodzą....
Upłynęła minuta.
Podkowy konia uderzały o żwir drogi, wiodącej tuż obok muru ogrodowego.
I nagle ustał tentent podków, a u kraty ogrodowej rozległ się odgłos dzwonka, pociągniętego gorączkowo.
— Więc to tu przybył ów pędzący... — przemówił Jerzy. — Któż to u dyabła być może?...
Dyanna przycisnęła się do ramienia męża, który poczuł jej drżenie.
— Co tobie? — spytał jej.
— Boję się...
— Boisz, drogie dziecko?... A czegóż, mój Boże?...
— Nie wiem... — wyszeptała.
— Skoro nie wiesz, to już dobrze....
— O, nie żartuj sobie z tej obawy, mój drogi, zaklinam cię.... Jakieś nieokreślone przeczucie zmroziło mi nagle serce... zdaje mi się, że człowiek, który do drzwi naszych zadzwonił, przynosi nam nieszczęście....
Jerzy przycisnął silnie żonę.
— Droga, ukochana moja fantastyczko, — mówił, — przyjdź tu uspokoić się na mojem sercu.... Przy tem sercu czegóż się możesz lękać?...
— Niczego dla siebie!... To też nie drżę ja o siebie bynajmniej... ale o tych, których kocham....
Piasek alei zaskrzypiał pod krokami kilku osób. W tej samej chwili z pośród drzew zabłysło blade światełko latarki, która zmierzała ku przechadzającym się.
— Idą do nas, — podjął Jerzy, — i dowiesz cię zaraz, jak nieuzasadnionemi były twoje obawy....
W tej chwili kamerdyner, niosący w ręku latarkę, ukazał się na skręcie z poza klombu laurów w towarzystwie służącego z zamku Presles.
Twarze obu tych ludzi wyrażały pomięszanie.
— Co się stało? — spytał Jerzy, który począł wreszcie dzielić obawy żony.
Obaj służący zawahali się jakoś.
— Mów, Michale!... mów przecież! — ozwała się żywo Dyanna do lokaja generała.
— Pani... — odpowiedział Michał z widocznem pcmięszaniem, — trzeba aby pan i pani przybyli zaraz do zamku....
— Mój Boże! — krzyknęła młoda kobieta, — nieszczęście jakieś się stało, nieprawdaż?...
Służący spuścił głowę i wybąknął coś niewyraźnie.
— Mój ojciec zachorował może?... Czy to ojciec?... — ciągnęła dalej indagacyę Dyanna.
— Nie, pani... pan hrabia jest zdrów....
— A więc matka albo Blanka?... Która z nich dwu... odpowiadaj!... która?...
— Panna Blanka także jest zdrowa... — odparł Michał. — To pani hrabina zachorowała nagle przed chwilą... ale trzeba mieć nadzieję, że to minie....
— Czy to matka przysłała po mnie?...
— O! nie, pani, to pan hrabia.... Pani hrabina jest nieprzytomną....
Dyanna, nawpół oszalała z trwogi i przerażenia, nie chciała już słuchać dalej.
— Powóz... — zawołała z płaczem w glosie, — powóz!... i jedźmy coprędzej.... Jerzy, na miłość boską spieszmy się, słyszysz, że moja matka jest umierającą!...
Kiedy Michał sprawiał się z smutnego swego poselstwa, kamerdyner tymczasem już, nie czekając na rozkazy pana, pobiegł do stajen i kazał założyć konie do karety.
W przeciągu pięciu minut powóz zajechał i uniósł Jerzego i jego żonę ku zamkowi Presles, dokąd musimy ich wyprzedzić.
Nic nie mogło zwiastować okropnego napadu choroby, która dotknęła nagle hrabinę.
Wiemy już, że pani Presles miała czterdzieści trzy czy czterdzieści cztery lat co najwyżej... Była więc w całej sile wieku i nie utraciła nic z swej piękności. Przytem, jak się zdało, cieszyła się najlepszem zdrowiem i ani w wigilię dnia tego, ani też w jego ciągu nie była cierpiącą, ani choćby znużoną tylko.
Jak zazwyczaj tak i tego dnia używała swego czasu na nadzór nad całym domem, wydając rozkazy, z tą jasnością, która je czyniła zrozumiałemi i dobrocią, która sprawiała, że się starano je jak najlepiej wykonać.
Przez kilka godzin zajęta była małą Blanką, której okazywała macierzyńską zawsze pieczołowitość.
Nakoniec podczas obiadu jej żywość, wesołość i zupełna swoboda umysłu nie jeden raz wywołały uśmiech na usta generała, który niemal nie uśmiechał się już nigdy od czasu zmartwień, jakie mu przyczyniło postępowanie Gontrana.
— Gdybyśmy tak pojechali dziś odwiedzić Dyannę? — spytała pana de Presles po obiedzie.
— Wołałbym wyjazd ten odłożyć na jutro, moja droga, — odpowiedział generał; — nie czuję się dziś całkowicie zdrowym.
— Nic przecież złego, spodziewam się?
— O! nie miej obawy....
— To może przeszlibyśmy się po parku?...
— Chętnie.... Zdaje mi się, że świeże powietrze mnie pokrzepi...
— W takim razie, mój drogi, kiedy zechcesz!...
— Choćby zaraz....
Pani de Presles zarzuciła na piękne swe włosy rodzaj mantyli hiszpańskiej z czarnej koronki i wyszła z zamku, podając rękę mężowi. Bo generał, starzejący się szybko, nietyle może z powodu wieku co zmartwienia, poczynał czuć już potrzebę podpory ilekroć przyszło mu przechadzać się nieco dłużej.
Po upływie jakiejś pół godziny może takiej przechadzki po najmniej odległych alejach parku, hrabina spotrzegła się, że pan Presles zwalniał już kroku.
— Czyś ty zmęczony, mój drogi? — spytała go.
— Tak, cokolwiek.... Widocznie tego wieczora niebardzo jestem silny. Zaczynam przypuszczać, kochana moja Henryetto, że niezadługo przyjdzie nam się z sobą rozstać....
— Rozstać się? — wymówiła z cicha hrabina, nie pojmująca tych słów znaczenia. — Gdzież zamierzasz wyjechać?...
— Tam!... — odpowiedział generał z uśmiechem, ukazując ręką wysokie niebios przestworza.
— Czy ty chcesz mnie zasmucać podobnemi myślami? — ozwała się pani Presles tonem wymówki.
— Zasmucać cię, droga moja... niech mnie Bóg bronił... Ale jestem przecież o lat trzydzieści starszy od ciebie... jestem starcem, a tyś młoda jeszcze. Wynikiem tego jest pewność, że cię pierwej opuszczę a tyś powinna odważnie patrzeć w oko myśli o naszej niezadługiej może rozłące.
— Dla czegóźby przypuszczać, że ona jest blizką, mój drogi?... Pozwól mi wierzyć całą siłą duszy, że tak nie będzie.... Czyliż nie wiesz zresztą, że częstkokroć młodzi właśnie odchodzą ztąd pierwej przed innymi!...
— Szczęściem, że to tylko wyjątkowo....
— Wreszcie, błagam cię, nie zasmucaj mnie niepotrzebnie przewidywaniem nieszczęść bardzo dalekich.... Czyż nie sprawiłoby ci to przykrości, gdybym tak ja powiedziała ci, że czuję nadchodzącą ostatnią moją godzinę?...
— Mogłabyś mi to mówić bez sprawienia mi obawy... nie uwierzyłbym ci....
W tej chwili spadająca gwiazda przebiegła niebo, świetlana jak rakieta, pozostawiając za sobą długi pas światła; potem nagle zagasła w przestrzeni.
— Kto ci powiedział, że ta gwiazda nie jest obrazem mego życia? — wymówiła hrabina wzruszona. — Kto ci powiedział, że poświeciwszy jak ona czas jakiś, jak ona nagie nie zgasnę?... Mówiłeś o zmęczeniu, mój drogi, — dodała zmieniając przedmiot rozmowy.... — Możebyś zechciał, żebyśmy weszli do domu?
— Chciałem cię właśnie prosić o to.
Generał i żona jego zwrócili się ku zamkowi w milczeniu. Rozmowa, którą opowiedzieliśmy, rzuciła cień jakiś ponury na ich myśli.
Dochodzili już do schodów o szerokich stopniach po obu stronach obstawionych kwiatami, k re łączyły przedsionek z parkiem. U góry tych schdów oczekiwał na nich służący z lampą w ręku.
Nagle pani de-Presles zachwiała się.
— Co ci jest? — spytał jej żywo generał.
Zamiast odpowiedzieć, chwyciła się nagle za lewą stronę piersi, wyraz nieopisanego niepokoju ukazał się na jej twarzy... wydała długie westchnienie i wysuwając się z ramion męża, który daremnie usiłował ją podtrzymać, padła na wznak zemdlona.
Nie próbujemy nawet opisywać tu przerażenia generała.
Był to rozdzierający widok, jak ten starzec jęcząc i płacząc jak dziecko, silił się podnieść z ziemi i unieść w ramionach bezwładne ciało ukochanej swej małżonki. Ale już w zamku wszczął się popłoch... zbiegła się służba. Odniesiono panią Presles do jej pokoju, gdzie ją złożono na łóżku.
Generał wtedy dopiero odzyskał nieco krwi zimnej, potrzebnej do wydania rozkazów.
— Niechaj natychmiast dwóch siada na koń. — rzekł, — niechaj jadą po córkę i sprowadzą coprędzej lekarza....
Jeden ze służących co koń wyskoczy podążył do willi Jerzego Herbert... drugi zwrócił się ku najbliższemu miasteczku, odległemu o pół godziny drogi zaledwie od zamku.
Pierwszy z tych lokai, zawiadomiwszy Dyannę i jej męża, siadł napowrót na koń i podążył do Tulonu, po znakomitszych lekarzy, niż wezwany w pierwszej chwili prowincjonalny eskulap.
Ten zaś w chwili gdy przybył Jerzy z żoną, puścił był chorej już krew, mimo to wszakże nie odzyskała ona dotąd przytomności.
∗
∗ ∗ |
Zemdlenie owo hrabiny było pierwszym objawem choroby szybkiej a śmiertelnej, wobec której ludzka wiedza miała okazać się bezsilną.
Krótka dyagnoza wystarczyła lekarzom tulońskim do zdecydowania, że pani de Presles skazaną była na śmierć nieodwołalnie i że natychmiastowe starania osiągnąć mogą conajwyżej tylko odwłokę ostatniej jej chwili o jakieś dni kilka.
Choroba pani Presles trwała już od pięciu dni i od pięciu dni też Dyanna nie opuszczała łóżka matki ani na chwilę. Daremnie generał i Jerzy błagali ją, aby odpoczęła bodaj przez chwilę i oszczędzała sił swych, nadwątlonych tak długiem czuwaniem, ani jeden ani drugi nie zdołali wymódz na niej, by na jedną chwilę opuściła pokój, w którym dogorywała jej matka.
Po owem pierwszem zemdleniu, nastąpiła gorączka z napadami maligny, następującymi bezprzestannie po sobie niemal.
Konająca nie poznawała nikogo a lekarze spodziewali się nawet, że skończy lada godzinę, nie odzyskawszy ani na chwilę przytomność..
Mylili się jednak.
Pod koniec piątego dnia, po napadzie gorączki, silniejszym jeszcze niż dotychczasowe, pani de Presles popadła w sen ciężki.
Lekarze zapytywali się wzajem:
— Kto to wie czy się już przebudzi? i odpowiadali sobie kolejno wstrząśnieniam głowy, nie wróżącem nic dobrego.
Przewidywania ich nie miały się ziścić.
Hrabina poruszyła się zlekka... wszyscy otoczyli jej łóżko coprędzej... uniosła nieco powieki a w jej oczach nadmiernie rozszerzonych widocznym, był spokój i zupełna przytomność umysłu Spróbowała zmienić pozycyę i wesprzeć się na łokciu; ale niezdołała tego dokonać.
Dyanna i generał odgadnęli jaką to pragnęła przybrać pozycyę i nadali ją jej, obkładając dokoła poduszkami. Usiłowała uśmiechnąć się do nich na podziękowanie.
Patrząc na tę twarz, na której pięciodniowa choroba pozostawiła zaledwie ślady dawnej piękności tak wielkiej, Dyanna nie mogła powstrzymać się od łez. Generał przybity boleścią, zgnębiony całkowicie, ukrył twarz w obu dłoniach.
Pani Presles poruszyła ustami.
Mówiła ale tak była słabą, że nikt nie mógł usłyszeć ani jednego z tych słów, które starała się wymówić.
Dyanna pochyliła się nad nią i do jej ust przyłożyła ucho. Wtedy dopiero zrozumiała, że matka żąda księdza.
Od samego początku choroby, proboszcz miejscowy przybiegł zaraz i nie opuszczał niemal zamku, aby być nieustannie pod bokiem chorej, na wypadek, gdyby w chwili przytomnej zechciała go zawezwać. Pospieszył teraz natychmiast, o ta ostateczna rozmowa między spowiednikiem a panitentką trwała blizko godzinę.
Kiedy generał, Dyanna, Jerzy i doktorzy weszli napowrót do pokoju, pani Presles, jak się zdawało, odzyskała nieco sił i głos jej słychać było wyraźnie.
— Mój drogi, — przemówiła do, męża, który ujął palącą jej rękę i przycisnął do niej — nadeszła dla mnie chwila pożegnania cię, bo ja czuję to dobrze, że umieram....
Pan Presles, którego łzy tak dławiły, że nie mógł odpowiedzieć ani słowa, gestem zaprzeczył wymownie temu twierdzeniu.
— Umieram, — powtórzyła stanowczym tonem pani Presles. — Przez długie lata, które przeżyliśmy z sobą razem, dałeś mi tyle szczęścia, ile go rzadko której kobiecie przypada w udziale... publicznie ci za to wyrażam mą wdzięczność głęboką... To nie wszystko... Być może, że mimowolnie zdarzyło mi się obrazić cię kiedy brakiem uległości lub jakiemś pożałowania godnem uniesieniem... tak samo publicznie za to cię przepraszam, przebacz mi, aby i Bóg mi przebaczył.... Dzięki niebu, nie pozostaniesz osamotnionym na ziemi, kiedy mnie tu już nie stanie.... Pozostają ci twoje dzieci, moja dobra, poczciwa i droga Dyanna... anioł prawdziwy.... Blanka, której odtąd, siostra zastąpi matkę i Gontran, który może stanie się lepszym, skoro się dowie ile cierpiałam przez niego i łez wylałam w godzinie skonu... Często uważałam żeś był za surowym dla Gontrana, mój drogi mężu; czasami zdawało mi się, żeś względem mego był niesprawiedliwy.... Dziś więcej z dala, z wysoka już patrzę na to życie, kiedy je mam opuścić. Pojmuję, jak postępowanie twoje było rozumne i uzasadnione.... pojmuję ile złego, nie dającego się już naprawić, wyrządziłam synowi memu moją słabością dla niego.... Ta myśl dodaje niezmiernej goryczy do kielicha, który zbliża się już do ust moich.... Tam, za światem, modlić się będę za to biedne dziecko, a może Bóg raczy uczynić na moje prośby to, czego nam tak długo odmawiał....
Pani de Presles zamilkła na długą chwilę.
Generał również, siedząc przy łóżku z głową ukrytą w kołdrach, szlochał konwulsyjnie.
Dyanna stała milcząca, skamieniała jak posąg z marmuru; zdało się, że niema już ani jednej łzy, bo jej oczy osłupiałe były i suche zupełnie.
Dwaj lekarze cofnęli się dyskretnie wraz z księdzem w najoddaleńszą część pokoju.
Hrabina podjęła:
— Żegnam cię więc, mój przyjacielu, mój mężu... najszlachetniejszy i najlepszy z ludzi... i ciebie, Jerzy, moje dziecko, także żegnam, ciebie, którego kocham, z całej duszy, bo ty kochasz najdroższą moją córkę i otaczasz drogi jej szczęściem. ż..egnam was i zwracam się do was z prośbą:... Opuście ten pokój! i pozostawcie mnie z Dyanną tylko na chwilę.. bo to, co jej mam powiedzieć, ona sama tylko słyszeć i winna.
Jerzy i generał zastosowali się natychmiast do życzenia umierającej.
Zaledwie matka i córka znalazły się jedna wobec drugiej zupełnie same, kiedy hrabina, której głos, na chwilę ożywiony, słabnął teraz, wybąknęła:
— Dyanno... kochana Dyanno... ciebie to... ciebie przedewszystkiem winnam prosić o przebaczenie... i gdyby nie to, że śmierć, która dotyka mnie już brzegiem swych skrzydeł, przykuwa mnie do łóżka, padłabym przed tobą na kolana i zaklinała cię, byś mi udzieliła tego przebaczenia, o które cię błagam.... Przebacz mi... przebacz, jeśli chcesz, aby dusza moja uleciała ztąd bez ciężkiego wyrzutu sumienia, wolna od trwogi!... Przebacz mi jeśli chcesz, abym umierała spokojna i spokój w grób zabrała z sobą!...
Zdumiona tem rozpaczliwem błaganiem, młoda kobieta sądziła z razu, że maligna, która ominęła na chwilę, ponownie ogarnia umysł matki. Niedługo wszakże mogła łudzić się tą myślą, bo spojrzenie konającej wyrażało wprawdzie niepokój głęboki, ale ani trochę nie było w niem gorączkowego zburzenia.
— A cóż ja mogłabym przebaczać ci, matko moja? — zawołała Dyanna, — tobie, najlepszej, najczulszej, najwięcej godnej uwielbienia z pośród wszystkich matek... tobie, która zawsze żyłaś tylko dla mnie jedynie?...
— Chodź tu do mnie, moje dziecko bliżej... bliżej jeszcze.... Głos mój bardzo jest już słaby, a jednak aby mówić z tobą muszę go zniżyć jeszcze.... Staraj się wysłuchać co mówię bez przerażenia... bez gniewu i żalu do mnie....
— Słucham cię z należnym ci szacunkiem, matko, z tą miłością, którą mam dla ciebie, z nabożeństwem. Jakże słuchając tego, co ty mówisz, mogłabym co innego nad to uczuć?
— Dyanno, — poczęła hrabina po krótkiej chwili milczenia, — Dyanno, ja cię oszukałam.
— Ty, matko moja! — zawołała młoda kobieta.
— Oszukałam cię... skłamałam przed tobą!
— Matko ukochana, oczerniasz się! Wszelkie kłamstwo tak jest obcem tobie, że usta twoje nigdy nie zdołałyby go wypowiedzieć....
Nie odpowiadając na tę przerwę pani de Presles ciągnęła dalej:
— Bóg moim świadkiem, żem sądziła, iż czynię najlepiej, Bóg moim świadkiem, żem nie pragnęła nic innego nad twoje szczęście. To mi będzie może wymówką. Ale któż mi powie, żem to osięgła?... Kto mi powie czym nie zgubiła na zawsze tej przyszłości, którą sądziłam, że ocalam?... A! moje dziecko! to powątpiewanie jest najstraszniejszą karą, męczarnią piekła dla mnie... ta niepewność jest mi najcięższą torturą!...
Dyanna nie rozumiała o co chodzi; ale słysząc te słowa dziwnie tajemnicze, poczynała czuć jakąś nieokreśloną a przejmującą obawę.
Umierająca ciągnęła dalej.
— Pamiętasz może dzień ten, w którym, gdy prawość twoja nie dała ci okupywać szczęścia za cenę kłamstwa, zleciłaś mi oddać Jerzemu list, który miał mu odsłonić tajemnicę przeszłości?...
— Jakże miałabym o tem zapomnieć?... Niestety, nie zapomnę tego nigdy!...
— Powiedziałaś mi wówczas, że los twój cały spoczywa w mem ręku! Wiedziałam, że skoro nie będziesz należeć do Jerzego, będziesz należeć do Boga, a wówczas straconą byłabyś dla mnie....
— Tak było, to prawda.
— A więc, droga córko moja, zbrakło mi odwagi, w zaślepionej mej miłości nie miałam siły do rozegrania uczciwie tej partyi, której stawką było twoje szczęście.... Oszukałam... skłamałam.
Dreszcz przerażenia wstrząsnął całem ciałem Dyanny.
— O! moja matko... — wybąknęła, — co ty mówisz?... Lękam się zrozumieć.... Co zrobiłaś?...
— Zdradziłam twoje zaufanie.... Postawiłam moją wolę na miejscu twojej... zgasiłam to światło, które ty chciałaś rozświecić.
— A więc, list mój?
— Nie oddałam go.
Dyanna wydała okrzyk głuchy i mimowoli cofnęła się o kilka kroków, oddalając się tym sposobem od matki.
Potem głosem zdławionym i do niepoznania niemal zmienionym, podjęła znowu:
— Więc... Jerzy?...
— Jerzy nic nie wie.
Dyanna rzuciła się na kolana i łamiąc ręce, szeptała z rozdzierającym wyrazem:
— O! ja nieszczęśliwa... nieszczęśliwa kobieta!... Oszukałam tego, który mnie kocha więcej niż swe życie! On miałby teraz prawo patrzeć na mnie jak na nikczemną oszustkę! miałby prawo przeklinać mnie... miałby prawo mnie wypędzić!... O! moja matko!... moja matko!
— Dyanno, moje dziecko, moja córko ukochana, więc mi nie chcesz przebaczyć?... Pozwoliszże mi umrzeć bez słowa odpuszczenia... bez słowa pociechy i litości?...
Młoda kobieta dociągnęła się na klęczkach do łoża umierającej, pochwyciła dłonie pani de Presles i okryła je pocałunkami
— Wszakże to przez zbytek miłości tylko okłamałeś mnie, matko moja... wszakże sądząc, że mnie uczynisz szczęśliwą, uczyniłaś mi tyle złego. Nie mam ci nic do przebaczenia, moja matko droga, bo przebaczenie dopuszcza myśl o uchybieniu.... Kocham cię za to coś pragnęła uczynić... Szanuję cię, uwielbiam i oddałabym z radością własne życie na okup twego.
— Bądź błogosławioną, dziecko moje — wyszeptała hrabina — bądź błogosławioną przez twą umierającą matkę, która cię błogosławi w imieniu Boga, przed którym stanie niebawem!...
Słabnące jej ręce spoczęły na czole Dyanny, co klęczała przed nią.
Wsparłszy się o tę głowę, uczepiwszy się jej niemal, uniosła się nawpół wreszcie.
— Teraz, — podjęła, — słuchaj mnie.... Ten list... ten list okropny... byłabym sądziła, że popełniam świętokradztwo, gdybym go była spaliła.... On istnieje.
— Istnieje... — powtórzyła Dyanna w przerażeniu.
— Tak, — ciągnęła dalej umierająca, której glos stawał się coraz słabszym, coraz niepewniejszym, niewyraźnym jak szept daleki, — pod kopertą podwójną... zapieczętowany trzema memi pieczęciami herbowemi i opatrzony temi słowy: spalić, nie czytając, po mojej śmierci.
— A ta koperta, moja matko?... ta koperta.
— Będzie za chwilę w twem ręku... znajdziesz Hrabina przerwała.
— Gdzież to, gdzie, matko?... — spytała Dyanna.
Przerażona, że nie otrzymuje odpowiedzi na to pytanie, młoda kobieta podniosła na matkę oczy i krzyknęła przeraźliwie Pani de Presles opadła na poduszki bezwładna.
Oczy jej przyćmione, nieruchome bez blasku nic już nie widziały. Usta były wpółotwarte.
Nie podobieństwem była wszelka wątpliwość... śmierć zmroziła na jej ustach, niemych już odtąd na wieki, poczęte słowa....
Hrabina zabierała z sobą do grobu tajemnicę ukrytego listu!...
Na krzyk Dyanny, drzwi się roztwarły. Generał. Jerzy, ksiądz, lekarze rzucili się naraz ku łożu.
Ale dla jednych nie pozostawało nic nad skonstatowanie śmierci, dla drugich nic nad łzy i modlitwę nad zwłokami.
Rozpacz pana Presles była przerażającą. Szlachetny starzec w cierpieniu odzyskał całą energię młodości. Gorycz skarg jego i rozdzierające pierś konwulsyjne łkania, wzruszały serca i wyciskały łzy najobojętniejszym nawet. Nie mógł wybaczyć Bogu, że jego pierwej nie powołał do siebie i przeklinał życie odkąd żony jego ukochanej nie było przy nim, by dzieliła wszystkie cierpienia jego i radości wszystkie....
Przybita ciężarem podwójnego swego nieszczęścia, Dyanna nie mogła pocieszać nawet ojca tak bardzo sama potrzebowała pociechy.
Kiedy dni kilka ubiegło, zupełna apatya, zgnębienie i wyczerpanie najkompletniejsze sił fizycznych zastąpiło u generała pierwsze gwałtowne wybuchy rozpaczy.
W miesiąc po śmierci żony, generał acz zachował jasność inteligencji twarzą, zachowaniem a czasami nawet słowy robił zupełnie porażenie zdziecinniałego starca.
Fakta, które nastąpiły bezpośrednio po przedwczesnym zgonie hrabiny, były następujące:
Naprzód Jerzy i jego żona, aby nie opuszczać osierociałego generała opuścili willę, w której, jak wiemy, spędzali zawsze część lata i zamieszkali na stałe w zamku.
Hrabina nie pozostawiła żadnego testamentu; skutkiem tego cały jej majątek, wynoszący niemniej jak milion pięćkroć stotysięcy franków, przypadał trojgu jej dzieciom, Dyannie, Gontranowi i Blance.
Małoletność Gontrana i Bianki stała się przyczyną wszelkiego rodzaju formalności, spisów inwentarzy, w których szczegóły nie myślimy się zapuszczać
Powiemy tylko tyle, że Dyanna, w której zupełna bezinteresowność w kwestyach pieniężnych dochodziła do najbezwzględniejszej obojętności, była jednakże nieodstępną przy spisywaniu inwentarzy i śledziła tę czynność z gorączkową trwogą, w nadziei, że skoro przeglądano skrytki wszystkich mebli hrabiny, cełem powyjmowania z nich i otaksowania jej klejnotów, znalezioną zostanie owa koperta zapieczętowana i spaloną będzie w jej oczach.
Ale oczekiwania te zawiedzione zostały. Skończono robić inwentarze, a owej koperty nie napotkano nigdzie. Tym sposobem pozostała ona zawsze zawieszoną, jak miecz Damoklesa, nad głową Dyanny, która drżała na samą myśl, jakie konsekwencye ściągnąć może na nią w przyszłości nadużycie pierwszego lepszego lokaja, w którego ręce wpaść może przypadkiem jej tajemnica.
Gontran, dowiedziawszy się o śmierci matki, napisał do generała list wielce zręczny i wzruszający, którego wszystkie wyrażenia tak były ułożone, że pozwalały i powinny były natchnąć ojca wiarą w zmianę zupełną pojęć młodzieńca.
List ten zakończył prośbą przysłania mu potrzebnej sumy na kupienie sobie zastępcy na czas, który mu pozostawało jeszcze odsłużyć pod chorągwią,.
Jakkolwiek Gontran, jako niepełnoletni, nie miał jeszcze prawa administrowania odziedziczonym majątkiem, ale był już bogatym i nie było powodu odmawiania mu żądanej sumy.
Wysłano przeto pieniądze i brat Dyanny powrócił do Prowancyi.
Powracamy teraz do miejsca, w którym przerwa liśmy na początku tego tomu to opowiadanie, wywiązawszy się czytelnikowi z danej obietnicy, powiadomienia go o losach osób, wchodzących do tej powieści, aż do opisanej poprzednio chwili.
Byliśmy przeto w Prowancyi, w willi Labardès, w pokoju zmarłego barona, pod koniec lipca 1847 roku.
Marceli Labardès, zmieniony do niepoznania, choć nie tak stary jeszcze, bo liczył lat czterdzieści dwa czy trzy najwyżej, przechadzał się w zamyśleniu po pokoju.
W chwili gdy zegar na kominku wybił dziesiątą rano, zadzwonił na lokaja i zapytał o Raula, o którymi ku wielkiemu swemu niezadowolnioniu dowiedział się, że wyjechał przed dwoma godzinami na konną przejażdżkę w towarzystkie Gontrana de Presles.
Niemal w tej samej chwili rozległ się turkot powozu, a służący przyszedł oznajmić przyjazd Jerzego Herbert.
W minutę później, obaj przyjaciele witali się sedecznem uściśnieniem ręki, a Marceli mówił:
— Dzień dobry, Jerzy.... Jakże się miewa twoja kochana Dyanna?...
— Moja żona zdrowa, — odpowiedział Prowansalczyk, — a wiedząc, że tu wyjażdżam, zleciła mi najserdeczniejsze dla ciebie ukłony.... Wiesz jak ona na równi ze mną dzieli to głębokie przywiązanie i szacunek niezmierny, jakie czuje dla ciebie.
Jerzy Herbert był bez mała w równym wieku z Marcelim, a przecież wydawał się co najmniej o lat dziesięć od niego młodszym.
To da się wytłómaczyć z łatwością.
Kiedy Marceli cierpiał fizycznie i moralnie na rany duszy i ciała, Jerzy, zaślubiwszy kobietę kochaną wyłącznie i namiętnie, był tak szczęśliwym jak nim można tylko być na ziemi, a wiadomo, że szczęście jest jedynem źródłem młodości, którego własności są niemal niezawodne. To też ani jedna zmarszczka nie przerzynała jego czoła, ani jeden włos biały nie wmieszał się do zawsze jeszcze bujnych jasno-blond włosów; twarz jego wreszcie, o rysach regularnych, zachowała całą świeżość młodości.
Tego dnia wszakże wydawał się jakimś stroskanym, zakłopotanym, a spojrzenie jego nie miało tego ożywionego i swobodnego wyrazu co zazwyczaj.
Marceli zauważył to i ozwał się do swego przyjaciela:
— Albo mylę się bardzo, mój drogi Jerzy, albo jesteś czemś skłopotany i zajęty.... Zdaje mi się, że czytam w twych oczach, że ci coś cięży na sercu.
— Nie mylisz się... odpowiedział z westchnieniem Prowansalczyk.
— Czy masz jakie zmartwienie?... — spytał Marceli z serdecznem zajęciem.
— Mam przynajmniej nie-pokój, obawy....
— Poważne?
— Na nieszczęście dla mego spokoju i spokoju tych, których kocham, te obawy moje są aż nadto poważne i ugruntowane.
— Czy nie będzie niedyskrecją spytać cię jakiego rodzaju są te obawy? Wiesz dobrze, że nie ciekawość mną powoduje ale braterska życzliwość, która domaga się, bym mógł dzielić z tobą twe kłopoty i przykrości, jakiegokolwiekbądź one są rodzaju.
— Wszelkie pytanie z twej strony nie może być niedyskrecyą.... Tem mniej zaś dziś, kiedy z umysłu tu przybyłem, aby pomówić z tobą. Przed tobą jednym na świście mogę do głębi otworzyć me serce... Nawet kochanej mej Dyannie nie powinienem nic powiedzieć, sprawiłbym jej tem bowiem boleść, którą radbym od niej odsuwać póki się da tylko....
— Przerażasz mnie... — zawołał Marceli. — Czy to chodzi o generała?... A może o Gontrana?
— I o jednego i o drugiego; ale naprzód po mówić muszę o moim teściu....
— Mam nadzieję, że przecież nie zachorował.
— Lepiej by to już było....
— Jakto?...
— Chorobę można pokonać i wyleczyć, a ja lękam się bardzo by obecna sytuacya hrabiego Presles nie była nieuleczalną.... U niego to nie jest cierpienie ciała ale umysłu, intelligencya w nim zamiera.
— Czy lękasz się obłąkania?...
— O! nie... dzięki Bogu, do tego nie dojdzie ni gdy! Taka dusza jak jego nie mogłaby spaść w tę przepaść bezdenną co się nazywa obłędem.... Czego się jednak lękam to tego, że zwolna wygasać w nimi i zamierać będą jedna po drugiej wszystkie władze umysłu; słowem, boję się, że generał popadnie w zupełne zdziecinnienie w wieku, w którym mężczyzna, a zwłaszcza też mężczyzna z tak bogatym a silnym organizmem jak on, zachowuje jeszcze całą trzeźwość myśli....
— Zdziecinnienie!... — powtórzył Marceli — alboż do tego już zeszedł?...
— Zbliża się przynajmniej szybkim krokiem.... Codziennie spostrzegam nagłe onieprzytomnienia, a chwile takie są coraz dłuższe, coraz to częstsze z dniem każdym.... To też z dniem każdym wzrastają obawy moje o przyszłość....
— Kiedy ostatni raz widziałem generała przed dwoma czy trzema tygodniami, stan, o jakim mi mówisz, nie wpadł mi bynajmniej w oko.... Co najwyżej to zauważyłem takie chwile, w których pan de Presles zdawał mi się jakoś głęboko tylko zamyślonymi i że kiedy zwracano się doń z jakiemś pytaniem w takich chwilach, nie odpowiadał albo odpowiadał cobądź na chybi trafi, jak to czyni zazwyczaj ten, kto nie zwracał uwagi na rozmowę. Przypisywałem więc zachowanie się to chwilowej tylko nieuwadze.
— Nie tak to jednak było, mój drogi... Ten stan częstego zapadania w zadumę, któryś zauważył, staje się zwyczajnym teraz u generała.... Staje się on zwolna obcym zupełnie dla zewnętrznego świata, nie spostrzega nic co się dzieje dokoła niego. Stracił niemal zupełnie pamięć, przynajmniej pamięć najbliższych nam faktów, bo pamięć najbardziej odległych rzeczy zachował, jak się zdaje, całkowicie. Chwilami odzyskuje on w zupełności wszystkie dawne władze umysłu... Wzrok jego świeci blaskiem rozumu, znać w oczach, że odżyła w nim intelligencya, ale są to błyskawice tylko pośród głębokich ciemności... Są to godziny duchowego zmartwychwstania, które z dniem każdym stają się rzadsze... Przewiduję, że niezadługo znikną one kompletnie i przerażam się na samą myśl o tym dniu, w którym nie będę już mógł ukryć przed Dyanną stanu ojca... Drżę naprzód skoro pomyślę o jej boleści. Ona, która posuwa do ubóstwienia, do bałwochwalstwa niemal cześć swą dla wysokiego rozumu, dla prawego sądu generała, nie będzie w stanie przyzwyczaić się bez głębokiej rozpaczy do tej myśli, że ciało przeżyło w nim ducha....
— jakże się to dzieje, że twoja żona nie spostrzega żadnego z licznych symptomatów, o których ty mówisz, tego zamierania strony duchowej w ojcu?
— A! mój Boże, dotychczas mogłem jeszcze jakoś zamaskować to przed nią. Zwracałem zawsze jej uwagę na rzadkie przebłyski przytomności jego zupełnej, zaznaczałem każdą iskierkę galwanizowanego tego ducha... Ilekroć zapada w swą bezmyślność, składam to na jakieś zamyślenie, jak ty to uczyniłeś przed chwilą, zanim cię oświeciłem pod tym względem.... Ale powtarzam ci, prędzej czy później, musi stanąć przed oczy Dyannie cała prawda, a z pewnością prawda ta przyczyni jej największej w życiu może boleści... Widzisz przeto, mój Marceli, że mam powód być smutnym i że na złe to niema lekarstwa!... — zakończył Jerzy wzdychając.
— Tak, — odpowiedział pan de Labardès, — żal mi cię....
Potem dodał cichszym głosem i jakby mimowolnie:
— Ale nie mógłbym żałować generała....
— Czemuż to? — spytał Jerzy.
— Bo pamięć go odchodzi, a ci co mogą zapomnieć są bardzo szczęśliwi!...
— Cóż ty miałbyś do zapomnienia, Marceli?...
— Niepodobna mi jest odpowiedzieć na to pytanie, mój przyjacielu... i proszę cię, abyś nie uważał mego milczenia za dowód nieufności.... Chciałbym nic nie potrzebować ukrywać przed tobą, ale tu muszę milczeć!... Tajemnica, o którą mnie pytasz, nie jest moją!
Pan de Labardès, wymówiwszy te słowa głosem cichym i smutnym, opuścił na piersi głowę i pogrążył się w bolesnem znać wspomnieniu, którego dotknął.
Jerzy nie myślał nastawać.
Uszanował przykre widocznie myśli przyjaciela i czekał sposobnej chwili do przerwania ciszy.
— Jerzy, — podjął wreszcie sam gospodarz, — nietylko z powodu słabości teścia, jak mówiłeś, masz zmartwienie... wspomniałeś coś i o Gontranie....
— Tak, — odparł Prowansalczyk. — Gontran to rana rodziny... lękam się by niebawem nie został jej hańbą i zaprawdę trzeba, aby Dyanna była tem czem jest istotnie, to jest najczystszym z wszystkich aniołów, abym jej mógł przebaczyć posiadanie takiego brata jak Gontran!...
— Jakto! — zawołał Marceli, — więc to aż tak! Wiedziałem dobrze, że Gontran jest rozrzutnikiem i rozpustnikiem... uważałem go nawet niebezpiecznym poniekąd na towarzysza dla mego przybranego syna Raula i ich stosunki tolerowałem z niemałą przykrością; ale nie sądziłem nigdy, aby jego wybryki dochodzić mogły do niehonorowych postępków.
— A jednak, — odpowiedział Jerzy, — mam to bolesne przeświadczenie, że na tem one się skończą....
— Cóż on robi? — Wiek męzki u niego dotrzymuje tych okropnych zapowiedzi, które dawało już życie młodzieniaszka... idzie on ślepo, nie powiedziałbym za swemi namiętnościami, bo wyrażenie to byłoby zbyt szlachetnem, ale za swemi występkami.... Pochłonął on w ciągu lat kilku, a Bóg wie jak i z kim, pół miliona, które mu przypadło z sukcesyi po matce... Dziś, kompletnie zrujnowany, zmuszony opuścić Paryż, aby żyć wśród nas, bo obecne dochody nie mogłyby dać mu tego zbytku, tego komfortu, bez którego obejść się się może, zaciąga on i dalej za pomocą wszelkiego rodzaju niezbyt czystych manewrów, długów co niemiara, długów, które doprawdy wyglądają często na karoteryę, na oszustwo.
— I jakże on płaci te długi, — przerwał Marceli, — jak on je płaci skoro mu nic już nie pozostało?...
— Generał i ja do dziś dnia zaspakajaliśmy naj zajzadlejszych wierzycieli.... Niewiem co nadal pan de Presles uzna za właściwe czynić, ale to wiem, że mnie sprzykrzyło się już zaspakajać długi i dopomagać tym sposobem do wszystkich tych ohydnych szaleństw memu szwagrowi.... Ten zuch jak Kleopatra połykałby stopione perły! Gdybym mu nie odmawiał jak dotąd, nadszarpnąłby nie na żarty majątek mój i Dyanny. Pojmujesz kochany mój Marceli, że wielki czas już położyć temu koniec i że przykładać ręki do podobnej rzeczy byłoby nietylko słabością, ale już podłością nawet... Ja zdecydowałem się już. Ale skoro kieszeń moja zamknie się raz przed nim, skoro Gontran skazanym zostanie na łaskę lichwiarzy, tem nieubłagańszych im są większymi oszustami, do jakichże straszliwych nieszczęsny ten ucieknie się środków, aby sobie stworzyć źródła dochodu, aby sprowadzić do swej kieszeni to złoto, które wyrzuca na wszystkie strony bez opamiętania na swe kaprysy, szaleństwa, występki?... Otóż co mnie przeraża.... Otóż co mi każe wierzyć, że hańba jest nieuniknionym udziałem mego szwagra, bo znam go dosyć, aby być pewnym, że się nie cofnie przed niczem... przed niczem... rozumiesz mnie, mój przyjacielu, skoro chodzić będzie o zaspokojenie jego rozpasanego i nienasyconego pragnienia rozpusty.... Tak, Marceli, to nadejść musi... a jakkolwiekbądź byłby zdrętwiałym wówczas umysł generała, obudzi się on pod ciosem pierwszego rozgłosu o niosławie jego syna.... Nieszczęśliwy starzec ocknie się, aby zobaczyć plamę na czystem swem nazwisku i przysięgam ci, plamy tej nie przeżyje!
— A to okropne! — wymówił Marceli.
— Tak, — powtórzył Jerzy, — okropne! a tem okropniejsze jeszcze, że ten, który tyle nam czyni złego, z którego strony grozi nam znacznie więcej złego jeszcze, jest tuż pod bokiem naszym, wśród nas, żyje poniekąd naszem życiem, połączony ze mną węzłami najbliższego pokrewieństwa, że potrzeba mi ukrywać wstręt, którego dlań doznaję, uśmiechać się do niego, wyciągać rękę do uścisku, mówić do niego i zachowywać się z nim tak, jakby był rodzonym moim bratem.... Wiesz, są chwile gdzie ja, który sądziłem, że nie umiałbym nienawidzić nikogo, czuję dla Gontrana nienawiść niemal dziką....
— Ależ owe pieniądze, te olbrzymie sumy, w jakąż on je rzucać może przepaść?
— Gra.
— Gdzie?
— W Tulonie, kiedy tu jesteśmy w Marsylii, kiedy zamieszkujemy Marsylię....
— W świecie?...
— Zkądże!... Gontran niecierpi dobrego towarzystwa. Co noc zasiada do zielonego stołu w jakim domu osławionym, w towarzystwie najpospolitszych łotrów i notorycznie znanych chevaliers d’industrie....
— W takim razie dość prawdopodobnem jest, że go okradają....
— Dla mnie to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Przeznaczeniem mego szwagra było widocznie, choć z natury byłą to intelligencya rozwinięta i umysł żywy, przeznaczeniem jego było być wyzyskiwanym jak największy głupiec, przez tych wszystkich co go otaczają, pochlebiając jego dumie. Młodziutkim chłopcem, dzieckiem niemal jeszcze, był już ofiarą fałszywych przyjaciół, obrzydłych swych towarzyszów, którzy obdzierając go, wyśmiewali oczywiście.... Lata ubiegły, nie przynosząc dlań z sobą doświadczenia.... Gontran jest słowo w słowo tym samym, mając lat trzydzieści cztery, jakim był licząc ich — siedmnaście!... Na nieszczęście, to co mogło nazywać się wybrykami w młodzieńcu, musi całkiem inne przybrać miano u dojrzałego człowieka... to co wówczas można było wybaczyć dziś zasługuje na nieubłaganą surowość.
— Może w dniu, w którym odmówisz zaspakajania jego zobowiązań, wierzyciele, rozdrażnieni, sami podejmą się ukarania go, a kilka miesięcy więzienia za długi, oswabadzając cię chwilowo od niego, zarazem dadzą mu dobrą nauczkę....
— Nie ma co liczyć na ten rezultat...
— Dla czego?
— Naprzód powiedziałem ci i powtarzam, że Gontran zanim da się zamknąć, użyje wszelkich środków, środków najnikczemniejszych, aby pozyskać pieniądze.... To też nie więzienie za długi widzę ja przed nim w przyszłości... lecz kryminał.... I nie woźni sądowi tam go poprowadzą, ale żandarmi....
Marceli cofnął się z przerażeniem.
— Ale nakoniec, — zawołał, — czegóż się lękasz z jego strony?... Fałszerstwa?... kradzieży?... Czegóż wreszcie?...
— Nie umiałbym określić stanowczo, ale lękam się wszystkiego, bo Gontran do wszystkiego jest zdolny.... Niema on ani serca, ani duszy, ani poczucia honoru.... Nie wierzy w nic, nie boi się niczego oprócz chyba kary, a ty wiesz, że występny w chwili popełniania złego, marzy zawsze o bezkarności.... Widzisz jakiemi przeto muszą być moje obawy.... Nikczemność popełniona przez Gontrana, ta nikczemność, której nieprzestannie się lękam, zabije generała i zada Dyannie cios okropny, z którego kto wie czy zdoła się wydźwignąć....
— Twoja żona bardzo kocha swego brata?
— Tak, bardzo i trudno mi czynić jej z tego zarzut, boć nakoniec taż sama krew płynie w ich żyłach i to samo przytulało ich łono. Nie widzi ona swego brata takim jak jest, ale łudzi się o ile może pod tym względem. Ja zaś nie mam odwagi zdzierać z jej oczu tej zasłony; w dniu jednak, w którym fakta same ją zedrą, biedna Dyanna przejść będzie zmuszoną jedną z najcięższych boleści, jakich doznać może serce kochające....
Marceli ujął rękę Jerzego i ściskał ją długo, serdecznie w obu swych dłoniach.
— Niestety! miałeś słuszność, mój biedny przyjacielu!... — rzekł, — do szczęścia twego niemało mięsza się goryczy i żal mi cię z całego serca....
— Nie biorąc już tego w rachunek, że i Dyanna sama przyczynia mi dosyć niepokoju; bezwiednie i mimowolnie może, sprawia mi ona ciężkie zmartwienie....
— Zmartwienie!... — zawołał Marceli zdumiony — ona!... żona twoja!... ten anioł... sam przecież tak ją nazwałeś przed chwilą jeszcze....
— Od czasu śmierci pani de Presles, charakter Dyanny radykalnej uległ zmianie... Bez wątpienia, ani wyślę się skarżyć na moją żonę, a byłbym wysoce niesprawiedliwym, gdybym to czynił.... Jest zawsze tak łagodną i dobrą jak dawniej, może więcej jeszcze niż dawniej; ale utraciła zupełnie dawną wesołość... zdaje się, że uśmiech jest dla niej wysiłkiem, przykrością, do której się zmusza tylko siłą; czasami wreszcie zapada w taki ponury smutek jakiś, którego nie jestem w stanie rozegnać i daremnie szukam tajemniczych przyczyn stanu, który pozornie niczem nie jest wywołanym. Dyanny pewien jestem jak sam siebie, wiem, że najdrobniejsze czyny jej życia nie mogą ulegać żadnej przyganie, lub budzić jakieś podejrzenia... wiem, że dusza dziecka nie jest czystsza, ni jaśniejsza nad jej duszę i dla tego właśnie, że wiem to wszystko pytam siebie; — Co jej jest?...
W rozmowie, której początek stawiliśmy przed oczy czytelnika, Marceli usiłował długo jeszcze uspokajać swego przyjaciela i zmniejszyć jego niepokój; daremna jednak była to praca.
Jerzy Herbert słuchał pociech przyjaciela, łagodnie wstrząsając głową. Wiara jego w przyszłość była zachwianą samemiż faktami. Nic w świecie nie mogło go uspokoić, ani co do osłabienia władz umysłowych pzna de Presles, ani co do postępowania Gontrana, na które nie było lekarstwa, ani wreszcie do zmiany zaszłej w usposobieniu i nawyknieniach Dyanny.
Jednakże mimo to odjeżdżając Jerzy wynosił ztąd pewną ulgę... wylał boleść swą w serce drugie, którego współczucia był pewnym. Tego też tylko spodziewał się z tego widzenia i to był cały cel jego wizyty u Marcelego.
— Niestety! — szepnął pan Labardès po raz ostatni, uścisnąwszy dłoń Jerzego, który wsiadał już do powozu, zamierzając ztąd udać się do zamku Presles, — niestety! Nie istnieje przeto ani jeden człowiek całkowicie szczęśliwy na tej ziemi! Wierzyłem w szczęście tego a myliłem się jednak! Jerzy cierpi, jak ja cierpię... ale przynajmniej przyznać się może do swego cierpienia i w jego zmartwieniach nie ma wyrzutów sumienia!
Ta ostatnia uwaga pogrążyła Marcelego w smutną zadumę, która trwała godzin kilka, tematem jej były bolesne wspomnienia własnej przeszłości a przerwała ją dopiero przybycie Raula de Simeuse.
Młody człowiek wszedł do pokoju w wysokich butach, przy ostrogach, z szpicrutą w ręku, z twarzą ożywioną przebytym widocznie dość dalekim spacerem i uścisnąwszy pana de Labardès przemówił:
— Dowiaduję się właśnie od kamerdynera, kochany ojcze, żeś życzył sobie widzieć się ze mną, gdybym był mógł przeczuć, że chcesz mówić ze mną we byłbym wcale wyjechał z rana.
Marceli popatrzał ze wzruszeniem w tę piękną twarz młodzieńczą, żywy portret ojca, która mu codzień przywodziła na pamięć popełnioną zbrodnię, równocześnie z nią przecież i expiacyę i w samymże domu zabójcy była niby widomym zakładem zesłanego z wysoka przebaczenia.
Jakim widzieliśmy Raula podczas pierwszego jego spotkania się z Marcelim w Pirenejach, takim był i teraz. Zaledwie pięć czy sześć lat ubiegło od owej chwili, a lata to pozostawiły nieznaczny zaledwie ślad swego przejścia na jego czole czystem i białem jak czoło młodej dziewczyny, a przecież jaśniejącem odwagą i szlachetnym zapałem.
Trudno bo zaprawdę było o młodzieńca równie pięknego a sympatycznego zarazem. Pierwszy rzut oka na Raula de Simeuse pociągał doń każdego.
I Gontran de Presles w wieku Raula był piękny twarzą i ciałem... ale tam znać było zawsze ten brak duchowej piękności.
Popatrzywszy tak przez chwilę na przybranego swego syna w milczeniu, Marceli odpowiedział mu wreszcie.
— W istocie, moje dziecko, chciałbym pomówić z tobą; ale nie zależało mi na tem bynajmniej czy ta rozmowa acz poważna i konieczna odbędzie się kilka godzin wcześniej lub później.
— A więc jestem na twoje rozkazy, ojcze.
— Czy nie czujesz potrzeby odpocznienia po długiej a nużącej przejażdżce konnej?
— Ani troszeczkę.
— W takim razie chodźmy do ogrodu i siądźmy sobie w cieniu klonów... będzie nam tam dobrze z sobą pogadać... Jak myślisz?...
— Myślę, że w tem jak w czem innem masz słuszność.
— Chodźmyż....
Marceli ujął pod rękę Raula, wyszedł z nim z pokoju i poprowadził go pod klomb klonów niemal stuletnich, wznoszących się w głębi ogrodu. Pod tą grupą drzew stały rozrzucone ogrodowe krzesełka.
Marceli usiadł i dał znak Raulowi, by zajął obok niego miejsce.
— Moje kochane dziecko, — ozwał się następnie, — wszakże mi ufasz, nieprawdaż?
Raul popatrzał na pana de Labardès, zdziwiony takiem pytaniem, tak bowiem rzecz ta wydawać się była powinna nie ulegającą żadnej wątpliwości, że wszelkie pytanie tego rodzaju było zbytecznem. Mimo to odpowiedział przecież:
— Tak, bez wątpienia, ufam ci, ojcze, najzupełniej, ufam bezwzględnie, ślepo, bez granic....
— Wiesz, że twoje szczęście jest pragnieniem i celem mego życia?...
— Zbyt często tego mi dałeś dowody, aby mi wolno było wątpić o tem bodaj na chwilę....
— Zachowując sobie prawo kierowania twą młodością i dając ci możność korzystania z mego drogo nabytego doświadczenia, czy kiedykolwiek, powiedz, nadużyłem mej ojcowskiej nad tobą władzy, czy cię przeciążałem memi radami lub znużyłem memi uwagami?...
— Nigdy.
— A zatem, moje dziecko, gotów jesteś wysłuchać uważnie i zastanowić się nad uwagami, które, jak mi się zdaje, winienem ci dziś w własnym twym interesie przedłożyć.
— Wysłucham ich z uszanowaniem synowskiem i starać się będę z nich skorzystać....
Marceli pochwycił rękę Raula i uścisnął ją serdecznie, poczem mówił dalej:
— Gdybym był miał najmniejszą wątpliwość we względzie twojej ufności do mnie, ta odpowiedź byłaby rozprószyła je już w zupełności... Mogę przeto dotknąć bez obawy pewnej delikatnej materyi.... Może innego zraziłyby moje słowa, może obwiniałby mnie o zbyt wymagające i zazdrosne uczucie.... Ale ty, ty mnie zrozumiesz i przyznasz mi słuszność, jestem tego pewien.... Chciałem pomówić z tobą o stosunku, który mnie dziwi a nawet przeraża....
— Stosunku? — powtórzył Raul.
— Tak, stosunku tak dla mnie niepojętym, tak nieprawdopodobnym, że daremnie badam jego przyczyny, bo dusza taka jak twoja nie może przecież oddać swego przywiązania temu, dla którego nie czuje szacunku.
Marceli umilkł a Raul, który go słuchał z głęboką uwagą, zastanawiał się przez chwilą.
— Mój ojcze, — odrzekł następnie, — zapewniam cię, a wątpić nie możesz o mej prawdomówności, że daremnie usiłuję dojść znaczenia słów twoich, nie mogę domyślić się o czem chcesz mi mówić.... Jakiż to stosunek mój tak cię niepokoi?... Kogóż to, bez mej wiedzy, obdarzyłem niezasłużonem przywiązaniem?...
— Gontrana de Presles.
Raul wyraził giestem zdziwienie.
— Ależ mylisz się! — zawołał, — mylisz najzupełniej! Gontran de Presles nie jest bynajmniej moim przyjacielem.... Jakże mógłbym mieć dla niego jakąś sympatyę, skoro przymuszony jestem gardzić jego charakterem i postępkami?...
— A przecież jesteś razem niemal codziennie?...
— To prawda.
— Tego ranka jeszcze on tu przyjechał po ciebie i zabrał cię z sobą....
— I to prawda. Gontran, jakkolwiek znacznie starszy odemnie, znajduje, jak się zdaje, w mojem towarzystwie upodobanie, którego ja bynajmniej nie podzielam, przeraża mnie bowiem niemoralność jego zasad, oburza cynizm zwykły jego rozmów....
— A więc w takim razie, dziecko moje, wbrew twej woli stałeś się częstym towarzyszem wicehrabiego de Presles....
— Tak, mój ojcze, wbrew mojej woli.
— Ależ któż ci w takim razie broni okazać mu chłód, który oświeciłby go na punkcie twoich dla niego uczuć?...
— To niepodobna! — odpowiedział żywo Raul.
— Dla czego?
— Bo Gontran stałby się wówczas moim nieprzyjacielem.
— A cóż to ciebie obchodzi? Nieprzyjaźń takie go człowieka jak wicehrabia de Presles, jest mniej niebezpieczną niż jego sympatya. Jerzy Herbert mówił mi dziś właśnie o swoim Szwagrze a mówił mi o nim z rozpaczą. Gontran jest nad brzegiem przepaści, która się zowie hańbą... przestąpi on ten ostatni krok, który go od niej dzieli, to pewna. Trzeba więc trzymać się od niego zdaleka, bo jak mówi dosadny w swych zdaniach lud, kto stoi zbyt blizko kałuży błota, może łatwo zostać ochlapanym. Czy sądzisz, że mam racyę, moje dziecko?
— Tak, bez wątpienia i wszystko, coś mi tu powiedział, ojcze, ja to sobie sam mówiłem wielokrotnie.
— W takim razie musisz być zdecydowany na zupełne zerwanie wszelkich stosunków z panem wicehrabią?
Raul wstrząsnął głową z miną zakłopotaną.
— Mój ojcze, — odrzekł po chwili, — po raz drugi powtórzę ci, że to niepodobieństwo....
— A więc po raz drugi pytam cię o powody tego niepodobieństwa....
Raul spuścił głowę i zarumienił się jak dziewczyna, wobec której mówią o miłości.
Marceli spostrzegł jego pomięszanie i rumieniec i mówił dalej:
— Nie rozumiem już nic a nic tego to słyszę, ani tego co widzę. Jak się zdaje, lękasz się Gontrana.... Jakiż dziwny a tajemniczy wpływ wywierać on może na tobie?... Nie lubisz go, pogardzasz nim a przecież boisz się z nim zerwać! Proszę cię, kochane moje dziecko, wytłómaczże mi tę zagadkę, bo ja nie usiłuję jej już rozwiązać.... Tylko nie pomyśl czasem, żem zwątpił w ciebie, mimo twe tak wyraźne zakłopotanie... wiem to aż nadto dobrze, że nie masz do ukrywania nic takiego, za co potrzebowałbyś się rumienić.... Że cię pytam o twoją tajemnicę, to ze względu tylko na zajęcie, jakie budzi we mnie wszystko, co dotyczy ciebie, nie zaś przez jakąś nieufność.
— O moją tajemnicę... — wybąknął Raul.
— Masz ją.
— To prawda.
— Nie mogęż o niej wiedzieć?...
— Możesz i powinieneś, mój ojcze; prędzej czy później byłbym ci o niej sam powiedział. A więc otworzę ci serce.... Jedno słowo wytłómaczy ci, dla czego nie mogę przystać na zerwanie stosunków z Gontranem, stosunków, które mi ciążą.... Kocham pannę Blankę de Presles, a panna Blanka de Presles jest siostrą Gontrana....
— Masz słuszność, moje dziecko, — odpowiedział Marceli z uśmiechem. — Teraz rozumiem wszystko; dziwi mnie jedna rzecz tylko: że nie odgadłem dawniej, jaki to magnes ciągnął cię do zamku Presles...,
— A — spyta! żywo Raul? serdecznem wzruszeniem, — czy aprobujesz, ojcze, moją miłość!...
— Dla czegóż nie miałbym jej aprobować?... Blanka, na którą patrzałem dotąd raczej jak na milutkie dziecko niż jak na młodą dziewczynę, prawdopodobnie odziedziczyła nietylko piękność ale i przymioty swej matki....
— Nie mylisz się, ojcze! — zawołał Raul; — panna de Presles jest aniołem!...
— Kobieta, którą się kocha zawsze jest aniołem, — odpowiedział pan de Labardès, uśmiechając się ponownie. — Zdarza się to wprawdzie czasem a nawet podobno dość często, że po ślubie odpadają skrzydła a anioł zamienia się w demona.... Pragnę wierzyć, że skoro panna de Presles zostanie panią Simeuse, nie będziesz potrzebował lękać się podobnej przemiany. Dyanna Herbert jest pod każdym względem doskonałą kobietą.... A za jej przykładem iść będzie prawdopobnie jej siostra.
Raul słuchał z łatwą do odgadnienia radością tych słów Marcelego.
— O, mój ojcze, — wyszeptał, — przypuszczasz więc, że Blanka de Presles może zostać moją żoną.... Czy sądzisz, że mogę mieć nadzieję?...
— Nie widzę nic, coby mogło związek ten czynić niemożliwym.... Nosisz piękne nazwisko, mniej może znakomite niż nazwisko hrabiów Presles, ale w każdym razie niepowszednie, skoro zapisało się w karty dziejów. Zresztą małżeństwo Dyanny z Jerzym Herbert, który nie jest nawet szlachcicem, dowodzi ci, że twój ród żadną miarą nie może ci stanąć na przeszkodzie.... Co do majątku, będziesz dla Blanki świetną partyą.... Mój majątek jest twoim: jesteś przeto bogatym, daleko bogatszym nawet niż będzie panna de Presles. Przeszkody materyalne zatem, zdaje się nie istnieją — nie mogę tylko odpowiadać tu ani za uczucia panny Blanki dla ciebie, ani za zezwolenie jej ojca, który może ma względem niej inne jakie zamiary....
— Czy sądzisz, że ma jakie? — spytał Raul z przerażeniem.
— Nie sądzę nic zupełnie pod tym względem, moje dziecko, nie mam bowiem najmniejszego wyobrażenia o zamiarach hrabiego Presles... zdaje mi się wszakże uzasadnionem mniemanie, iż poczciwy i szlachetny ten starzec uważa dotąd Blankę za dziecko i że nie zajmował się jeszcze myślą wydania jej za mąż.
— Oby Bóg dał, żeby tak było!
— A teraz kolej pytania na mnie.... Czy sądzisz, że Blanka wie coś o tem, że ją kochasz i czy sądzisz, że ci jest wzajemną?
Po chwili milczenia, Raul odpowiedział:
— Znasz mnie dostatecznie, ojcze, aby być pewnym, żem nigdy nie powiedział Blance ani jednego słowa o miłości... Dodam tylko, że ona odgadła, przynajmniej tak mi się wydaje, uczucia, które skrywałem przed nią a które i ona podziela.... Jej mimowolne pomięszanie w mej obecności, jej wzruszenie źle skrywane, nagły jej rumieniec, drżenie głosu nawet, ilekroć mówi do mnie, zrodziły w mej duszy tę najmilszą dla mnie z wszystkich nadziei....
— A zatem z tej strony wszystko idzie dobrze, chyba, że myliłbyś się najkompletniej...
— Takiem jest moje zdanie, a wiesz przecie, jak zarozumiałość jest obcą memu charakterowi....
— Prawie codzień bywasz w zamku... jakże cię przyjmuje generał?...
— Jak najuprzejmniej, jak najserdeczniej. Okazuje mi tyle przywiązania, jakby nas już łączyły z sobą ściślejsze węzły. Ma w tem upodobanie, aby podczas spacerów w parku opierać się z jednej strony na Blanki, z drugiej na mojem ramieniu. Czasami nazywa mnie swym synem.
— Coraz lepiej, coraz lepiej! — zawołał Marceli, rozradowany szczęściem swego przybranego dziecka. — Widzę, że cała rodzina przyjmuje cię z góry za swego i okazuje dziś już swą sympatyę....
— Cała rodzina?... powtórzył Raul. Na nieszczęście, nie.... Mylisz się, ojcze, przypuszczając, że w zamku Presles wszyscy są przyjaźnie usposobieni dla mnie...
— Czy istnieje jaki wyjątek?
— Tak.
— Któż to nie lubi cię?...
— Siostra Blanki.
— Dyanna Herbert!
— Tak, mój ojcze.
— I sądzisz, że ani trochę nie mil dla ciebie sympatyi?...
— Nietylko brak tam absolutnie wszelkiej sympatyi, ale co gorsza istnieje nienawiść.
— Nienawiść!
— Niestety, tak!...
— Ależ to niepodobieństwo!...
— Niepodobieństwo, być może, ale niemniej tak jest rzeczywiście. Nie jest to z mojej strony domysłem, ale pewnością.... Mam na to więcej niż pewność, mam dowody....
— Dyanna miałaby nienawidzieć ciebie.... ona, sama dobroć.... życzliwość wcielona!...
— Powtarzam ci, ojcze, że pani Herbert mnie niecierpi.
— Ależ za co, nakoniec?
— Nie mam wyobrażenia. Konstatuję tylko, zasmucony, sam fakt, ale daremnie usiłowałbym dociec jego przyczyn....
— Jakże przypuścić, aby kobieta taka, jak pani Herbert, miała cię nienawidzieć i to bez wszelkich uzasadnionych powodów?
— Ja bynajmniej nie twierdzę, aby powody te nie istniały, mówię tylko, że ich nie znam.
— Ja idę dalej niż ty, utrzymuję, że one istnieć nie mogą....
— W takim więc razie sama osoba moja jest dla pani Herbert antypatyczną.
— Dajże pokój! jesteś pięknym, zachwycającym chłopcem i podobać się musisz każdej kobiecie na pierwszy rzut oka.
— Widzisz, że nie, mój ojcze....
— Mówisz, że masz na to dowody?...
— Liczne i niezbite, na nieszczęście.
— Przytoczże mi je.
— Rzecz to aż nadto łatwa.
— Słucham cię, moje dziecko i przyznaję z góry, że muszą to być dowody bardzo wymowne, aby mnie przekonały....
— Dowiedź mi, że się mylę, ojcze, a będę najszczęśliwszym w świecie.
— Nie wątpię, że to mi się uda...
— Przed czterema łaty, jak to sobie przypominasz, ukończywszy nasze podróże przybyliśmy osiedlić się tutaj. Zabrałeś mnie z sobą wówczas poraz pierwszy do zamku Presles.... Pani Herbert i mąż jej nie byli w ową chwilę w Prowancyi.... Przedstawiłeś mnie generałowi jako twego przybranego syna, a on mnie przyjął jak najserdeczniej.
— Owszem, pamiętam dobrze to wszystko....
— Od tego czasu bywałem dość często w zamku... a ciągnęło mnie tam podwójnie: z jednej strony serdeczna dla mnie dobroć pana de Presles, z drugiej dziwna piękność panny Blanki, która w tym czasie już poczęła się była rozwijać; było to nawpół dziecko jaszcze, ale dziecko, które przyrzekało niezadługo zostać tem czem jest obecnie... dziewicą doskonałą pod każdym względem, łączącą w sobie wszystkie wdzięki niewieście i wszystkie niewieście zalety, cnoty.... Pierwszego dnia dowiedziałem się tam, że pani Herbert z mężem mają przybyć nazajutrz.... Byłem ogromnie ciekawy, wyznaję, poznać siostrę Blanki, kobietę, o której słyszałem już tyle, i którą, jak sam mi mówiłeś przed jej ślubem, nazywano powszechnie piękną Prowansalką. Powodowany dyskrecyą odczekałem dni kilka, potem udałem się do zamku. W chwili mego wejścia, cała rodzina zgromadzona była w wielkim salonie. Generał ujął mnie za rękę, podprowadził do pani Herbert, która właśnie przestawiała kwiaty w żardinierze i przemówił: »— Moja droga Dyanno, przedstawiam ci nowego naszego przyjaciela, o którym już ci mówiłem tak życzliwie.... Pan Raul do Simeuse.« Pani Herbert, której piękność wydała mi się istotnie zdumiewającą nawet obok siostry, podniosła oczy uśmiechniona i popatrzała na mnie, zaledwie jednak jej oczy spotkały się z moją twarzą, doznała widocznie takiego wrażenia, jakby to była głowa Meduzy.... Pobladła okropnie, zachwiała się... kwiaty, które trzymała wypadły jej z ręki i rozsypały się po podłodze... rzuciła się na krzesło, wymawiając jakieś niewyraźne słowa i zemdlała.
— To szczególniejsze! — zawołał Marceli.
— Tak, to bardzo dziwne... — powtórzył Raul, — ale to nie wszystko jeszcze.... Ojciec i mąż pani Herbert rzucili się ku niej z niepokojem łatwym do zrozumienia. Z początku, odzyskawszy przytomność, nie mogła odpowiadać zupełnie, następnie złożyła to na nagłe jakieś osłabienie; pretekst dość prawdopodobny, zresztą w który ja uwierzyłem tak samo jak generał i jak pan Jerzy, niepodobieństwem mi bowiem było przypuścić, że sam widok mój mógł sprawić na pani Herbert takie wrażenie okropne... Zwolna przyszła do siebie i odzyskała zwykłe usposobienie; przez cały czas trwania mojej wizyty jednak, unikała rozmowy ze mną i wzrok jej ani razu nie podniósł się na mnie.... Przypisywałem przypadkowi wszystko to, com ci tu teraz opowiedział, ojcze, i tak mało przywiązywałem wagi do tej niewytłómaczonej antypatyi, żem nic ci o niej nawet nie wspomniał i że powróciwszy do domu, pytałem cię w najlepszej wierze, czy pani Herbert nie podlega czasami atakom słabości, w rodzaju togo, któremu byłem obecny.... Czy nie pamiętasz czasem tego szczegółu?
— Tak, pamiętam, — potwierdził pan de Labardés.
Raul mówił dalej:
— Od tego czasu wszakże niepodobieństwem było dla mnie łudzić się dłużej... Pani Herbert czuje do mnie jakąś odrazę, połączoną z czemś w rodzaju przestrachu.... Chciałaby ukryć przedemną to uczucie, ale nie może żadną miarą.... Jeśli niespodzianie stanę przed nią, twarz jej przybiera taki wyraz, jak na widok jadowitego gadu.... Wargi jej bieleją, a twarz blednie zlekka. Ta bladość uchodzi oka innych, ale mego ujść nie może... Jeśli kierunek rozmowy zmusi ją do przemówienia kilku słów do mnie, czyni to z lodowatą grzecznością, a głos jej, zwykle tak słodki, przybiera intonącyę jakąś nieokreśloną, nieujętą, która mnie rani jak miecz! Bardzo często udało mi się pochwycić w zwierciadle, jak oczy pani Herbert utkwione były we mnie w takiej chwili, w której sądziła, że jej widzieć nie mogę.... Wzrok jej w tych chwilach przybierał taki wyraz grozy i groźby, o jakim niepodobieństwem byłoby dla mnie dać ci pojęcie.... Jeślim obrócił się wtedy, nagle spuszczała oczy i już ich nie podnosiła.... Jeżeli, czy to w salonie czy w parku, stanę obok Blanki, pierwszym bezwiednym i niemal ruchem pani Herbert jest rzucić się między nas, aby nas rozdzielić.... Powstrzyma się ale niezadługo zaraz wynajdzie jakiś pozór, pod którym może oderwać Blankę i pociągnąć ją gdzieindziej. Uważa mnie, przysięgam ci, ojcze, za niebezpiecznego i śmiertelnego wroga.... Pewnego wieczora w wielkiej kasztanowej alei, przy fontannie Neptuna przypadek, nie pamiętam już jaki, sprawił, że się zetknęły z sobą nasze ręce.... Wydała lekki okrzyk, taki jaki wyrwałby się z ust jej niezawodnie, gdyby niespodziewanie ręka jej natrafiła na węża.... W chwilę później widziałam, jak rękę zanurzyła w basenie fontanny i długo następnie tarła ją chustką, jakby z niej chciała zmyć jakąś plamę.... Co na to wszystko mówisz, ojcze, i czy uważasz za dostateczne te dowody niepojętej odrazy, którą czuć musi do mnie pani Herbert?
— Masz słuszność, dziecko moje, — odpowiedział Marceli, — widocznem jest, że to nienawiść i nienawiść silna.... Jest w tem jakaś niezgłębiona tajemnica, w której myśl moja się gubi.... Nie mogę sobie wytłómaczyć inaczej tego uczucia, jak chyba jakąś aberacyą dziwaczną umysłu, z natury tak zdrowego, prawego i sprawiedliwego. Ten wstręt pani Herbert nie ma najmniejszej podstawy, mieć jej nie może zgoła.... To po prostu szaleństwo,... Szczęściem dla ciebie Blanka w niczem nie zależy od swej siostry i opozycya pani Herbert nie przeszkodziłaby generałowi oddać ci młodszą swą córkę, jeśli taką będzie jego wola.
— Bez wątpienia... ale czyż za nic liczysz, ojcze, niezmierny wpływ pani Herbert na umysł hrabiego Presles?
— Ten wpływ pokonać można. Może być zresztą uda mi skłonić Dyannę, jeżeli już nie do oświadczenia się za tobą, to przynajmniej do nie działania niczego wbrew twemu interesowi....
— Jakże to?... zawołał Raul.
— Przez jej męża, który winien mi jest życie, który kocha mnie i kocha ciebie.
— Więc mogę mieć nadzieję? — spytał z uniesieniem młodzieniec.
— Możesz liczyć przynajmniej na mnie, kochane dziecko, że jeśli tylko szczęście twoje zależnem jest odemnie, uczynię wszystko, aby cię widzieć szczęśliwym.
Gontran, powiedzieliśmy i powtórzyli kilkakrotnie, był szulerem aż do szpiku kości. Gra więcej jeszcze niż rozpusta pochłonęła mu większą część macierzystego spadku.
Zasiadłszy do zielonego stołu i ująwszy tylko karty w rękę, Gontran tracił formalnie głowę, grał z namiętnością szaloną, przegrywał bez pamięci wszystko co miał i czego nie miał.... Byłby gotów stawić na kartę swe nazwisko, swoją duszę, swój honor, gdyby tylko znalazł Judzi, coby przystali na stawienie jakiejś sumy pieniędzy przeciw podobnej stawce.
Dom, w którym wicehrabia de Presles spędzał trzy czwarte części swego życia ku zadowolnieniu swojej namiętności, trzymał środek między klubem a tajemnym domem gry.
Położony w jednej z najpiękniejszych dzielnic miasta, urządzony z pewnym zbytkiem nosił on ostentacyjne miano: «Klubu przemysłu i sztuki.«
Pompatyczny ten i kłamliwy tytuł był rodzajem szyldu, przeznaczonym do pokrycia właściwej specyalności.
Członkowie klubu, w liczbie pięćdziesięciu do sześćdziesięciu, płacili składkę roczną dość znaczną, służącą na pokrycie kosztów, ponoszonych w interesie dobra powszechnego.
Klubiści byli po większej części młodymi ludźmi, wielce wątpliwej reputacyi.
Niektórzy należeli do rodzin szanowanych i bogatych, którym postępowaniem swem przynosili wstyd i zakałę.
Inni, a tych było daleko więcej, byli prostymi chevaliers d’industrie, znajdującymi zawsze sposób napełnienia złotem swych kieszeni, choć nie można było odgadnąć zkąd go wzięli. Nikomu nie przychodziło też na myśl pytać ich o wytłómaczenie tego niepojętego dostatku. Skoro w grze przegrali, płacili gotówką i ochotnie. Śmiesznem wydawałoby się zresztą wymagać od nich czegoś więcej.
Ażeby należeć do »Klubu przemysłu i sztuki« trzeba było przejść formalności wstępne, przyjęte we wszelkich zakładach tego rodzaju, to jest sformułować podanie pod patronatem dwóch członków. Następnie drogą skrutynium orzekano przyjęcie lub odrzucenie kandydata.
Każdy z klubistów miał prawo przedstawiania bez wszelkich formalności jednego lub dwu gości im znanych a przebywających czasowo w Tulonie i nie mających zamiaru bawić w nim tak długo, by mogli pretendować, do wpisania się na listę członków.
Kilku młodych oficerów marynarki i kilku starych kapitanów kupieckich okrętów korzystało dość chętnie zazwyczaj z tego czasowego przywileju, który im dawał łatwość przetrwonienia prędzej niż gdzieindziej pozyskanych na morzu pieniędzy.
Przypatrzmy się teraz, jak odbywały się rzeczy wewnątrz Klubu.
Przez cały dzień i przez pierwszą połowę wieczora zabawy w Klubie były spokojne, skromne, patryarchalne poniekąd.
Dzienniki, bilard, szachy, wist i boston składały się na nie.
Ale wkrótce po jedenastej wieczorem nagła następowała zmiana; spokojny Klub zamieniał się w przedsionek «piekieł« Londynu.
Drzwi zamykały się szczelnie i nie otwierały już jak dla zwykłych gości, zbrojnych w hasło umówione. Lansknecht, bakarat, gry hazardowne wszelkiego rodzaju wreszcie tronowały na wszystkich stołach i panowały tu wyłącznie a nieograniczenie. Złoto i bilety bankowe zawalały zielone stoły i co noc znaczne sumy przechodziły z rąk do rąk.
Dodać musimy, że gra zazwyczaj nie bywała tu bynajmniej uczciwą.
Nie używano wprawdzie kart podrabianych, ale niemniej wszelkie środki uchodziły, kiedy chodziło o wypróżnienie kieszeni jakiejś łatwej do oporządzenia ofiary jak taki Gontran de Presles lub ludzie dopuszczeni na mocy prostego przedstawienia do gry a nie będący członkami Klubu, ale jego czasowemi tylko gośćmi.
Wówczas, obfite libacye ponczu lub szampana poprzedzały zazwyczaj grę i ofiary przeznaczone utrącały jeśli już nie przytomność to z pewnością krew zimną zanim zasiadły do kart.
Wobec przeciwników tak rozbrojonych, zwycięztwo było z góry pewnem.
Dodać tu trzeba jeszcze, że odkąd ostatnie strzępy fortuny zniknęły po sztuce złota w rękach chciwych wiecznie rabusiów, Gontran de Presles nie liczył się już do ofiar.
Któryś ze starych poetów postawił za zasadę ten dwuwiersz, który z czasem przeszedł w przysłowie:
Poczyna się rolą oszukanego,
Kończy rolą oszusta!...
Wicehrabia de Presles nie zatrzymał się na tej stromej pochyłości, na której dość postawić krok pierwszy, by się zsunąć do dna.
Stawszy się teraz wspólnikiem najbezczelniejszych flibustierów Klubu, których łączyła pomiędzy sobą frank-masonerya nieprawości, dzielił on z tymi nowymi rycerzami lansknechta piórka, wydarte ufnym gołębiom, których zła ich gwiazda i nikczemne popędy zagnały w to jastrzębie gniazdo.
Tam przeto zaszedł już ten nieszczęsny człowiek, ostatni a niegodny potomek szlachetnego rodu.
Niestety! wicehrabia de Presles miał zejść niżej jeszcze!...
Pewnego dnia, na dwa czy trzy tygodnie przed rozmową, Marcelego de Labardès z Raulem, którą przytoczyliśmy powyżej, Gontran przybył do Klubu około czwartej po południu.
Młody ten jeszcze człowiek zmienił się bardzo; jakkolwiek miał ledwie rok trzydziesty trzeci, twarz jago zwiędła przedwcześnie nosiła fatalne znamiona, co zdradzają dzikie, nieokiełznane namiętności a przedewszystkiem bezsenne noce, przetrawione u zielonego stołu.
Włosy jego jasne, pośród których tu i owdzie już przebłyskała siwizna, tak były przerzedzone, że na szczycie głowy tworzyła się już zupełna łysina. Powieki zaczerwienione były i nabrzmiałe, zmarszczki W kształcie łap gęsich zarysowywały się w kątach ocen, kurczowy, nerwowy ruch podnosił bezustannie kąciki ust. policzki wklęsłe, zapadłe, zapalały się plamami wypiekłego rumieńca.
Broda gęsta, długa stanowiła oprawę tej zniszczonej, spustoszonej namiętnością twarzy, ale jeszcze — mimo wszystkie te stygmata — pięknej.
Strój młodego człowieka nie utracił nic ze swej dawnej poprawności. Gontran zachował miłość własną w dwu tylko rzeczach jeszcze: w elegancyi swego ubioru i czystości rasy kani, których dosiadał.
Konie były częścią stajen ojcowskich i ojciec też bez wszelkich trudności płacił za niego rachunki krawcom. Tym przeto sposobem wicehrabia mógł zaspokajać dowolnie ostatnie swe próżności.
Pięciu czy sześciu młodych ludzi, palących i rozciągniętych na sofach w małym saloniku, powitało go demonstracyjnie i z wielkim zapałem.
Młodzieńcy ci należeli po większej części do rodzin kupieckich, niezmiernie radzi też byli, że mogą poszczycić się przyjaźnią i paufałemi stosunkami z tak wielkim panem jak wicehrabia.
Wiedzieli też zresztą, że w niedalekiej prawdopodobnie przyszłości Gontran przez śmierć ojca, stanie się posiadaczem drugiego znakomitego majątku, który równie łatwo przyjdzie mu wydrzeć jak poprzedni. To też obecnie na konto owej przyszłości raczyli, ile się dało, przyszłego spadkobiercę, by tem lepiej potem módz sięgnąć po jakąś część oczekiwanego spadku.
Gontran brał wszystkie te demonstracye za gotówkę i wierzył ślepo w bezgraniczną dla siebie sympatyę i przywiązanie niesłychane wszystkich tych łotrów, którzy stanowili dwór jego.
— I cóż, panowie, — spytał, odwzajemniwszy uściśnienia rąk, zapalając cygaro i rzucając się na kozetkę, — przez dwa dni tu nie byłem, cóż słychać nowego w klubie i w poczciwem miasteczku Tulonie?...
— Rzecz wielce dla nas zajmującą, — odpowiedział jeden z młodych ludzi.
— Cóż to za rzecz?
— Przybycie jakiegoś dystyngowanego podróżnego, którego Simonie ma nam przyprowadzić dziś wieczorem....
— Któż to jest ten podróżny?
— Paryżanin.
— Który się nazywa?
— Baron de Polart.
— Po cóż on tu przyjechał do Tulonu?
— Ma tu spędzić tylko dni kilka, w przejeździe do Afryki.
— Do Afryki? Więc to wojskowy, ten baron?
— Bynajmniej. Jak się zdaje jest to spekulant i otrzymał od rządu olbrzymie koncesye gruntów w Algieryi.
— Pyszna rzecz! — Ale cóż nas obchodzi ten jegomość i jego koncesye?
— Obchodzi nas i bardzo... baron Polart jest graczem.
— Niebardzo mi, przyznaję, chodzi o wygranie od niego tych ziem.
— Bez wątwienia, kochany wicehrabio, ale może i nie pogniewałbyś się, gdybyś od niego wygrał trochę banknotów, lub gdyby wielkie jego rulony złota przeszły do ciebie.
— A czyż je ma?
— Sporo.
— Zkądże to wiadomo?...
— Jak najłatwiejszym w świecie sposobem. Simonis był w biurze banku Rieux, Chotel et Comp., kiedy pan Polart przyszedł po wypłacenie listu kredytowego na sto tysięcy franków....
— Sto tysięcy franków! — zawołał Gontran.
— A tak, mój Boże, a Simonis twierdzi, że nie był to bynajmniej jedyny przekaz w jego pugilaresie, że przeciwnie pugilares Paryżanina napchany jest papierkami takiejże samej wartości...
— A! do dyabła!
— Czy zaczynasz uważać, wicehrabio, że ta rzecz jest interesującą dla nas?....
— Tak, tak, mieliście słuszność, moi przyjaciele i jeśli można tylko, nie powinniśmy dopuścić, aby ten ładny i okrągły grosik wyszedł z Tulonu. Dyabli nam po afrykańskich koloniach, dyabli po kolonizacyi Algieru! Jestem Francuz i mój kraj przedewszystkiem!...
— Brawo, wicehrabio! — przy wtórzyła młodzież z głośnym śmiechem, — otóż to mi dobrze powiedziane!
Gontran podjął:
— Ale Simonis nie znał tego pana.... Jakże więc zrobi, aby nam go przyprowadzić?...
— Simonis, który nie jest bity w ciemię, zrozumiał natychmiast, że można wyciągnąć przecież pewną korzyść z człowieka, co posiada przekazy na sto tysięcy franków. Zasięgnął informacyi... baron de Polart stoi w hotelu »Marynarki Królewskiej« i jada tam w tabldocie.... Simonis poszedł onegdaj i wczoraj jeść tam także i tak się urządził, że był sąsiadem kapitalisty przy stole. Rozmawiali z sobą. Baron skarżył się, że nie wie jak spędzać wieczory... nienawidzi wszelkich widowisk, teatrów a uwielbia karty. Simonis mówił mu o naszym Klubie i ofiarował się panu de Polart, że go zaprezentuje; ofiarę tę on przyjął z wielką chęcią i wdzięcznością. Przedstawienie ma mieć miejsce tego wieczora. Wszystko to, jak widzisz, kochany wicehrabio, przeprowadzonem zostało z prawdziwie dziecięcą prostotą.
— W istocie nadzwyczaj naturalnie, — odpowiedział Gontran — a zarazem nadzwyczaj zręcznie przeprowadzone.... Tylko....
— Tylko, co?...
— Tylko, że to nie z kanonierkami przystępuje się do ataku fregaty. Aby walczyć równemi szansami przeciw stu tysiącom franków Paryżanina, trzebaby złota niemało.... Czyż je mamy?...
Młodzi ludzie popatrzyli na siebie.
— Ja mam tysiąc franków w kieszeni... — rzekł jeden z nich.
— Ja, ośmset.
— Ja sześćset.
Inni wymieniali nic nie znaczące sumki.
— Ja, — odezwał się Gontran, — przeglądając swą portmonetkę, mam coś około trzydziestu luidorów, wszystko to moi panowie bardzo mało....
— Ba! — odpowiedział jeden z interlokutorów młodzieńca — wielką ostrożnością i niejaką zręcznością dochodzi się do wszystkiego... chodzi tylko o zrobienie wyłomu... przez ten wyłom posypią się wały złota.... Czyż nie przypominacie sobie, że Holandya została zalaną i omal nie zatopioną dla tego tylko, że szczury zrobiły otwór w jej tamach.
— Nakoniec, — podjął wicehrabia de Presles, — zrobimy co będziemy mogli, a przynajmniej nie będziemy sobie mieli nic do wyrzucenia, jeżeli nam się nie uda.
W ciągu wieczora ta osobistość niecierpliwie oczekiwana, na której kieszeni tyle budowano pięknych nadziei, została przyprowadzoną i przedstawioną przez młodego Tulończyka, który nosił dziwaczne nazwisko Simeona Simonis.
Baron Achiles de Polart był jednym z tych ludzi, którzy strasznie niepodobają się ludziom obdarzonym gustem choć cokolwiek artystycznym, ale których znaczna część kobiet zwie pięknymi.... wyglądał na trzydzieści ośm lub trzydzieści dziewięć lat najwyżej, jakkolwiek w rzeczywistości minął już dawno granicę czterdziestki. Figurę miał tambur-majora, a siły był niesłychanej. Piersi wypukłe, olbrzymie, rozrosłe tworzyły wysokie sklepienie pod kamizelkami, kształtu pancerza, których krzyczące kolory zwracały na siebie oczy każdego. Dokoła szyi jego, istnej szyi Farnezyjskiego Herkulesa, owijały się krawaty zielone lub szafirowe przytwierdzane szpilką o jednym wielkim brylancie, który znawcy oceniali conajmniej na pięćset luidorów. Nogi jego zawsze obute w nieposzlakowanej świeżości lakierki, byty za wielkie do całej postaci, grube, niezgrabne. Ręce opięte od samego rana w rękawiczki jasnych kolorów, świeżuteńkie były za szerokie i za krótkie, aby mogły uchodzić za znośnie zgrabne. Te kończyny plebejskie i pospolite nie bardzo zgadzały się z arystokratycznem pochodzeniem barona, Twarz pana de Polart była niezmiernie regularną rysami, ale zupełnie pozbawioną wyrazu. Bokobrody błękitnawo-czarne, przycięte z angielka, odbijały silnie od różowej cery policzków. Włosy błyszczące, połyskliwe wieńczyły czoło nizkie i zdenerwowane.
Dodajmy, że baron nosił u dziurki od guzika swego fraka, surduta a nawet szlafroka, z jakie pól tuzina wstążeczek orderowych, pośród których jednak brak było zupełnie czerwonej wstążeczki Legii honorowej.
Pan de Polart zasłużył sobie na te ordery, — jak mówił, — licznemi usługami, jakie miał oddać obcym mocarstwom... nie tłómaczył zresztą zupełnie charakteru swych przysług bliżej.
Paryżanin i jego rozliczne ordery zostali przyjęci w »Klubie Przemysłu i Sztuki« z wielką atencyą, na jaką jeden i drugi zasługiwali.
Symeon Simonis przedstawił nową zdobycz znamienitszym klubistom a przed innymi wicehrabiemu Gontranowi de Presles. Jako człowiek dobrego towarzystwa, który wybornie zna herbarz, pan de Polart wyraził niezmierną swą wdzięczność za zaszczyt, jaki go spotyka i długo a szeroko wywodził wszystkie zaszczytne związki rodziny de Presles i najznakomitszymi rodami Francyi, w rozmowie swej z Gontranem.
Zaryzykował nawet w zapale tej rozmowy kilka słów o dalekiej, nieco mglistej wprawdzie jakoby parenteli Presles’ôw i Polartów, parenteli wynikającej ze związku któregoś hrabiego Presles w XV-ym wieku z panną de Polart.
— Przy najbliższej mej podróży do Paryża, — powiedział Gontranowi, — każę zrobić wyciąg mego genealogicznego drzewa i będę miał honor przesłać panu takowy, celem skonstatowania pokrewieństwa, o którem wspomniałem.
Parantela wspomniana wydała się Gontranowi co najmniej wielce wątpliwy, ale nie okazał najmniejszej pod tym względem nieufności, a niechcąc w grzeczności ustąpić baronowi, potwierdził, że istotnie słyszał często o baronach de Polart w domu rodziców, choć w rzeczy samej dzisiejszego rana jeszcze nie miał wyobrażenia o ich istnieniu.
— A więc, panowie, — ozwał się Simonis, — proponuję, abyśmy zaimprowizowali małą kolacyjkę ku uczczeniu pana wicehrabiego de Presles i pana barona de Polart, jako dwóch krewnych, godnych poznania się wzajem a dotychczas sobie nie znanych.
Trzebaż dodawać, że projekt ten, wielce zręczny, przyjęty został z jednomyślnym zapałem i natychmiast w czyn wprowadzonym. Zimne mięsiwa, ciasta, owoce i cukry złożyły się na wcale przyzwoitą zastawę, do której wszyscy współzawodnicy bez wyjątku zabrali się z wielkim apetytem, poczem nastąpiły wina i wonne likiery.
Baron podniecany bezustannymi toastami pił więcej niż każdy inny i niebawem też, jak się zdało był już dobrze cięty.
Tej to właśnie oczekiwano chwili, aby się zabrać do gry.
Pan Polart siadł do stolika, u którego królować miał bakarat i około trzeciej rano stając od niego, stracił i zapłacił z najlepszą i najbezinteresowniejszą w świecie miną coś pięć czy sześć tysięcy franków. W odwet odzyskał najzupełniej krew zimną.
— Panowie, — ozwał się, powstając po ostatniej przegranej, która zabrała mu dwadzieścia pięć luidorów, przeszłych do kieszeni Gontrana, — dziękuję wam serdecznie za ten wieczór uroczy, który z waszej łaski spędziłem tak przyjemnie i życzę wam dobrego dnia....
— Jakto! panie baronie, już pan odchodzisz? — zawołało naraz kilka głosów. — Czemuż pan nie zostajesz jeszcze trochę z nami?... Szczęście niezawodnie teraz się odwróci....
— Nie wierzę w to, — odpowiedział śmiejąc się Paryżanin. — Tej nocy pociemniała jakoś moja gwiazda a źlem zawsze wychodził na tem, ile razy upierałem się pokonać nieszczęście.
— Ale przecież zobaczym się jeszcze?...
— To nie ulega wątpliwości.
— Niezadługo?...
— Dziś wieczór jeszcze. Boć to już nazajutrz wczorajszego naszego wieczora i prosić was będę panowie o rewanż za tą partyę, którą teraz opuszczam...
— A więc to ułożone, — odparł Gontran, — i mam nadzieję, że mniej szczęśliwi a gościnniejsi, nie będziem mieli, jak dziś, przykrości ograbienia pana....
Baron z uśmiechem wzruszył ramionami.
— A! panie wicehrabio, — rzekł, — proszę, nie myśl że o takiej drobnostce.... Nicby nie było straszliwiej nudnego dla mnie nad grę, w której miałbym zawsze wygrywać...
Rzuciwszy ten aforyzm w tonie głębokiego przeświadczenia, pan baron ukłonił się i wyszedł.
Nie będziemy tu powtarzać uwag pozostałych członków Klubu po jego wyjściu, ani też pełnych zapału powinszowań, które zbierał Symeon Simonis ze wszech stron.
Wieczorem o tejże samej co wczoraj godzinie pojawił się znów baron w Klubie. Tak samo również jak dnia poprzedniego, przegrał z pięć czy sześć tysięcy franków z wdziękiem, prawdziwie ujmującym i swobodą światowca i wyszedł oznajmiając, że powróci podjąć na nowo walkę z szczęściem, które tak upornie wypowiedziało mu posłuszeństwo.
Następnego dnia po południu Gontran de Presles złożył wizytę baronowi w hotelu.
Młody ten człowiek, zastanowiwszy się głębiej, przyszedł do przekonania, że zamiast dzielić łup z tuzinem członków Klubu, bez porównania prostszem by było a zarazem bez porównania korzystniejszem zwrócić w swoją wyłącznie stronę ten potok złoty, płynący z kieszeni nieszczęśliwego gracza.
Rzekłbyś, że pan Polart odgadnął pragnienia swego gościa i że wzajem nic więcej sobie nie życzył nad możność zadowolnienia go, bo po półgodzinnej może rozmowie, spytał go:
— Panie wicehrabio, czy grasz w pikietę?
— Dość często, — odpowiedział młody człowiek.
— A nie mógłbym zaproponować panu czasem partyi?...
— Przyjąłbym ją z największą przyjemnością...
Pan de Polart kazał podać karty.
Gontran, który w pikiecie uważał się za mistrza pierwszej siły, zacierał sobie ręce.
— Możebyśmy nadali grze nieco zajęcia jakąś stawką?... — wymówił z wybornie odegraną obojętnością.
— Naturalnie!
— Jakże pan grasz wysoko?...
— Niech pan postanowi.
— A więc, panie baronie, dwadzieścia pięć luidorów, czy dobrze?...
— Wybornie, panie wicehrabio....
Gontran wygrał dwie pierwsze partye, nie posiadał się z radości.
Radość ta jednak była wielce krótkotrwałą.
Nagle odwróciło się szczęście i młody człowiek wciągu mniej niż dwu godzin, stracił wszystko złoto, które miał przy sobie, a które było niemal całą wygraną poprzednich nocy.
— Panie baronie, — rzekł, powstając, — zakończmy dziś na tem, proszę.
— Nie chceszże pan grać dalej?...
— To niepodobna...
— Dla czego?...
— Nie spodziewając się, że będę wiał przyjemność grać z panem, nie mam przy sobie znaczniejszej sumy.
— Czy to ma znaczyć, żeś pan spłukany do czysta?...
— To właśnie.
— A więc, mniejsza o to?... Graj na słowo, panie wicehrabio... twoje słowo ma dla mnie walor wszystkich banknotów ziemi....
Gontran usiadł napowrót do stolika... i rozpoczął grać dalej; przegrywał dalej; a zdwajając wciąż stawki w nadziei, że mu się uda odegrać, w końcu gry został dłużnikiem panu Polart na sumę dwunastu tysięcy franków.
W tej chwili na dole rozległ się głos hotelowego dzwonka, wzywającego na obiad.
— Panie wicehrabio, — ozwał się Paryżanin, — zmuszony jestem opuścić teraz pana; ale będę niezmiernie szczęśliwym, jeśli mi będzie wolno jutro ofiarować mu rewanż.
— Który przyjmuję, — odpowiedział Gontran, zmuszając się do uśmiechu, na przekór zimnemu potowi, co wielkiemi kroplami ściekał mu z czoła.
— Spodziewam się, — ciągnął dalej baron, — że rewanż ten będzie zupełnym i że nie będę miał tej co dziś przykrości, patrzenia na to jak pana prześladują złe losy....
— Powiedziałeś pan sam przecie, — odparł wicehrabia, — że nic nie nudziłoby cię hardziej nad grę, w której zawsze byłbyś wygranym. Moje w tym względzie zdanie najzupełniej jest z pańskiem zgodne. Cóż tak wielkiego straciłem wreszcie?.... Jakieś piętnaście tysięcy franków, co najwyżej o to jest przecież nic nie znaczącą drobnostką. Do jutra, panie baronie.
Gontran uścisnął rękę pana Polart, opuścił hotel, kazał osiodłać konia i puścił się w drogę ku zamkowi Presles.
Zacinając konia szpicrózgą i spinając go ostrogami, w szalonym pędzie, młody człowiek daremnie szukał wyjścia z tej sytuacyi, w którą samochcąc popadł i która była nieuniknioną.
Bo w istocie co zrobi, aby spłacić barona Polart skoro niema zkąd, a jak się wziąść do tego, aby mu nie potrzebować płacić?...
Któżby nie znał tych dziwnych fenomenów, graniczących z obłędem, co się rodzą w mózgu gracza z profesyi pod wpływem gorączkowej namiętności gry.
Dług karciany u takiego gracza uchodzi za rzecz świętą.
Iluż to ludzi, aby uiścić dług takiej natury, nie dba o inne, stokroć ważniejsze, stokroć honorowsze długi, a częstokroć nawet odmawia zaspokojenia najniezbędniejszych potrzeb swej rodzinie.
Iluż to ludzi dawało zaprotestować swój weksel byle tylko wciągu dwudziestu czterech godzin zaspokoić karcianego wierzyciela.
Są tacy fanatycy tej honorowości, że gdyby byli w możności skradliby, aby osiągniętemi z kradzieży pieniędzmi zapłacić ów tak zwany dług honorowy.
Gontran nie zachował tego nawet poczucia honoru, które u innych istnieje wówczas jeszcze, gdy już stępiały wszystkie inne.
Żadnego on już długu nie uważał za dług honorowy i nie czynił w tej mierze wyjątku dla tych, których gra była przyczyną.
Spłacić barona Polart! ta sprawa mniej go zajmowała sama w sobie, ale z głębokiem natomiast przerażeniem patrzał na rezultaty nie zapłacenia.
Pierwszym z nich, najbardziej nieuniknionym, była zupełna utrata poważania, jakiem się cieszył pośród członków Klubu. Najmniej skrupulatni nawet wotowaliby w interesie ogółu za usunięciem z Klubu człowieka niebezpiecznego w najwyższym stopniu, bo nie płacącego gdy przegrał....
A zatem on, Gontran wicehrabia de Presles, miałby być wygnanym, haniebnie wygnanym, wykluczonym z Klubu mieszczańskiej młodzieży, z Klubu negocyantów i handlowców! Raczej wystrzałem roztrzaskać sobie czaszkę.
A potem jeśli chce odbić się, jeśli daną mu ma być możność spróbowania raz jeszcze szczęścia w tej walce, podjętej na zdobycie banknotów barona Polart. trzeba przedewszystkiem spłacić owe dwanaście tysięcy franków, tak szalenie stracone!
Ale zkąd wziąć tych dwunastu tysięcy?
Udać się do generała?... prosić Jerzego Herbert?... o tem ani sposób było myśleć... z jednej jak z drugiej strony tak niedorzecznej prośbie groziła tylko uzasadniona odmowa, do której dodanoby sążniste kazanie.
Pożyczyć... ale od kogo? Kredyt Gontrana w Tulonie wyczerpany był do ostatniej nitki. Nie dwunastu. ale jednego tysiąca prawdopodobnie nie zdołałby nigdzie już dostać....
W którąbądź stronę zwrócił się wicehrabią, wszędzie napotykał nieprzezwyciężone materyalne trudności, nieprzełamane zapory.
A jednak w chwili, gdy koń jego spieniony wstąpił w aleję odwiecznych drzew przed zamkiem Presles, uśmiech rozjaśniał twarz Gontrana, a ust jego półgłosem wymówione wybiegły słowa:
— Jutro zapłacę! jutro się odegram!...
— Jutro zapłacę! jutro się odegram! — wołał Gontran w chwili przybycia do zamku Presles.
Aby z taką przemawiać zupełną pawnością, musiał on mieć słuszne powody, musiał mieć podstawę jakąś do tej ufności. I miał ją: Gontran powziął plan pewien, zamierzył zgwałcić szczęście, skoro to szczęście obchodziło się z nim jak z wrogiem i upornie odmawiało mu swych względów.
Nic prostszego zresztą nad środki jakich zamierzył użyć do przeprowadzenia swego planu.
Przypatrzmyż się, jak przystąpił do wykonania.
Gontran, jak wiemy, oddawna już stracił do ostatniego grosza osobisty swój majątek; co miesiąc tylko dostawał od ojca pięćset franków na kieszonkowe wydatki.
Te dwadzieścia pięć luidorów, zawsze już naprzód wybieranych i traconych, była to po prostu kropelka tylko rzucana w otchłań morską, wydatków szalonych wybryków tego marnotrawnego syna.
Mimo to, Gontran zawsze domagał się tej ma utkiej pensyjki jak najskrupulatniej.
Tegoż wieczora prosił on o przyspieszenie jej nieco generała, który jak najchętniej podał mu rulonik złota.
— Mój ojcze, — przemówił młody człowiek, — wołałbym przekaz na twego bankiera... jutro właśnie mam zapłacić w Tulonie pięćset franków i mógłbym przekaz ten posłać zaraz pocztą.
Pan de Presles wyjął ze swego biurka blankiet gotowy na dom Rieux Chotel et Comp., gdzie miał złożone znaczne kapitały.
Na blankiecie tym w dwu pustych miejscach wypisał sumę pięciuset franków, naprzód w cyfrach, potem literami; następnie położył swój podpis ręką drżącą i niepewną, z trudem mu już bowiem przychodziło pisanie i tak wypełniony przekaz podał Gontranowi.
Młody człowiek miał tym sposobem już w ręku pierwsze narzędzie, potrzebne mu do wykonania zamierzonego planu.
Uzbrojony tym skrawkiem papieru, opatrzonym u wierzchu nagłówkiem firmy Rieux, Chotel et Comp., u spodu zaś podpisem hrabiego Presles, zamknął się w swoim pokoju; przysposobił sobie atrament, pióro, zaopatrzył w scyzoryk i narzędzie ze słoniowej kości do gładzenia zeskrobanego papieru i rozpoczął z przerażającą jak na pierwszą próbę zręcznością, operacyę fałszerza z rzemiosła.
Przed upływem godziny, ukończył swe zadanie.
Liczby i litery przekazu nie wykazywały już sumy pięciuset franków, ale sumę piędziesięciu tysięcy franków.
Zmiana miejsca przecinku, dodanie dwóch zer, podskrobanie wyrazu pięćset i zrobienie z niego pięćdziesiąt tysięcy, wystarczyły aby stokroć pomnożyć pozorną wartość przekazu.
Badanie baczne a przedewszystkiem nieufne, mogłoby jedynie tylko wykazać fałsz.
Bez wątpienia kasyer banku nie wypłaciłby przekazu bez poprzedzenia tej czynności takiem właśnie zbadaniem dokładnem, tu zwłaszcza, gdzie chodziło o sumę tak znaczną; ale Gontran liczył na to, że przekaz ten nie dojdzie nigdy do biura panów Rieux, Chotel i Spółka.
Ukończywszy smutne to zajęcie, wicehrabia de Presles rozpoczął natychmiast inne, niemniej niebezpieczne i niemniej występne.
Artysta lubi otaczać się przedmiotami sztuki i rzadkościami, myśliwiec ma upodobanie w poglądaniu na Lefoszówki i odtylcówki, sportsmen zbiera kolekcje uzdeczek, szpicrut i ostróg....
Jak sportsmen, jak myśliwiec, jak artysta, tak i gracz ceni źródło swych rozkoszy gorączkowych; w samotności nawet sprawia mu to przyjemność bawić się kartami....
Gontran miał przeto u siebie karty.
Wyjął jedną świeżą paczkę, rozrzucił ją przed sobą na stole i spędził część nocy na poddawaniu ich operacyi nakłuwaniu.
Po ukończeniu długich tych preliminaryów, zabrał się do ogólnej repetycyi wszystkich partyj, które miał nazajutrz rozegrać, ćwicząc się w grze, która miała dlań walkę zamienić w szereg tryumfów.
Zadowolniony ze swej zręczności i pewien z góry zwycięztwa, młody człowiek rzucił się wreszcie na łóżko w chęci przespania się przez kilka godzin, ale powiedzieć to możem na jego pochwałę, że zupełnem było dlań niepodobieństwem zasnąć i aż do chwili, gdy pierwszy brzask dnia rozjaśnił widnokrąg i oświecił pokój bladem, niepewnem światłem nie zdołał zamknąć oka ani na chwilę.
Zkądże pochodziła ta bezsenność?...
Czyżby wyrzut sumienia przed spełnieniem czynu już go prześladował?... Nie sądzimy; ale pocieszającem jest módz skonstatować ten sam fakt, że ostatni potomek bohaterskiego rodu nie wstępował przynajmniej na drogę zbrodni bez mimowolnej trwogi, niepokoju i wzruszenia.
Na nieszczęście ani to wzruszenie, ani ten niepokój nie dochodziły do powstrzymania Gontrana na progu hańby, postanowienie jego byłe niecofnionem. Zresztą sytuacja, w którą wpędziła go własna nieostrożność, wydawała mu się całkowicie bez wyjścia.
Przez to wyjście tedy chciał się z niej wymknąć.
∗
∗ ∗ |
Natychmiast po śniadaniu, spożytem w gronie rodziny, Gontran dosiadł konia i puścił się w drogę do Tulonu.
Około drugie wchodził do »Hotelu Marynarki« do apartamentu barona Polart.
Ten ostatni wybiegł naprzeciw niego, z ręką wynaciągniętą i uśmiechem na ustach.
Gontran odpowiedział najserdeczniejszem uściśnieniem ręki i najmilszym uśmiechem.
Obaj ci ludzie wyglądali na dwóch przyjaciół, serdecznie do siebie przywiązanych i niezmiernie zadowolnionych ze spotkania się.
— Panie baronie, — spytał Gontran — czy byłeś pan wczoraj wieczorem w Klubie?
— Spędziłem w nim coś ze dwie czy trzy godziny, — odpowiedział pan Polart.
— Grałeś pan?...
— Alboż można żyć bez gry, bodaj dzień jeden? — wyśpiewał baron, parodjując w ten sposób wierszyk ze znanej operetki.
— Czy służyło panu lepiej szczęście niż poprzednich wieczorów? — spytał Gontran.
— Tak i nie.
— Jak to?
— Chcę powiedzieć, że rezultat nie był ani dobrym ani złym, ale najkompletniej nijakim.... To traciłem, to wygrywałem, w końcu gry jednak okazało się, żem ani wygrał ani przegrał. Nic dla mnie nie ma nudniejszego nad to statut quo i spodziewam się, że dziś fortuna oświadczy się za mną lub przeciw mnie, zamiast wahać się między jednym a drugim z nas jak kokietka, która wszystkim przyrzeka swe względy a nie obdarza niemi nikogo....
— Porównanie wyborne, genialne! — ozwał się Gontran ze śmiechem.
— Przynajmniej jest słusznem! Skoro podoba się panu rozpocząć, wicehrabio, rozkazy.
— Jak skoro pan zechcesz, pierwej, proszę, zregulujmy nasze rachunki.
— Nic nie nagli.
— Przebacz pan, ale długimdnia poprzedniego zaciągnięte, muszą być spłaconemi przed rozpoczęciem nowej partyi.
— A więc uiść się pan z swego długu, wicehrabio i nie mówmy już o tem.
Gontran, nie bez gwałtownego bicia serca, wyjął ze swego pugilaresu przekaz przygotowany a raczej sfałszowany poprzedniego dnia wieczorem i położył go na stoliku.
— Oto, — przemówił, — przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, podpisany przez hrabiego Presles, mego ojca i płatny na okaziciela w banku panów Rieux, Chotel i Spółka, będących depozytaryuszami kapitału trzech czy czterechkroć stutysięcy franków, będących jego własnością. W takiem więc położeniu, przekaz ten równa się siłą wartością banknotom.
— Tak też i ja powiedział pan Polart. — Jeśli się nie mylę, winien mi pan jesteś dwanaście tysięcy franków?
— Tak właśnie.
— Czy żądasz pan, abym nadwyżkę tego przekazu zwrócił panu zaraz w złocie, pozostające trzydzieści ośm tysięcy franków?
— To najzupełniej bezpotrzebne, przekaz sam może pokrywać stawki do wysokości sumy, którą reprezentuje, a w chwili ukończenia gry, rozrachujemy się.
— Przewybornie, panie wicehrabio. Oto stolik, a oto tu nowe karty, jestem na pańskie rozkazy.
Gontran i pan de Polart usiedli naprzeciw siebie. Rozdarto u kart opaskę, stawkę oznaczono na dwadzieścia pięć luidorów, miody człowiek przegrał pierwszą partyę.
W chwili rozpoczęcia drugiej, zatrzymał się i rzekł:
— Przyjechałam tu konno i pędziłem ogromnie szybko. Czy mógłbym nadużyć pańskiej uprzejmości, panie baronie i prosić go o polecenie podania mi szklanki wody?...
Paryżanin powstał natychmiast i zwrócił się ku sznurowi dzwonka.
Gontran skorzystał z tej chwili, by talię kart, która leżała na stole, zastąpić paczką znaczonych kart, które miał w rękawie.
Garson hotelowy otrzymał polecenie przyniesienia soków i limonady. Wicehrabia zaspokoił pragnie i rozpoczęto nową partyę.
Rezultat tej partyi nie mógł być wątpliwym. Pan Polart przegrywał z zadziwiającą szybkością.
Nie zadziwim bynajmniej chyba czytelnika skoro powiemy mu, że w przeciągu dwóch godzin blisko szczęście, które sprzyjało Gontranowi, nie odwróciło się od niego ani na chwilę: podwajał wciąż stawki, tak że niebawem w zupełności odegrał wczoraj stracone dwanaście tysięcy franków.
— Obecnie nic mi pan już winien nie jesteś, panie wicehrabio, — ozwał się baron Polart, — czy zechcesz pan grać dalej?
— Z pewnością.... Jeśli pan się zgodzisz, popróbuję skorzystać ze szczęścia, które mi spada tak niespodziewanie.
— Skorzystaj pan, przysięgam, że to najgorętsze moje pragnienie i dowiodę tego panu zaraz, proponując mu uproszczenie całej sprawy. Zamiast stawiać po tysiąc franków, stawmy odrazu po dziesięć tysięcy.... Czy to się zgadza z pańską wolą?...
— Ja się zgodzę na wszystko co pan zaproponujesz, — odpowiedział Gontran, którego niespodziewana ta propozycya przejęła niewymowną radością, bo baron dawał mu, jakby z umysłu, broń przeciw sobie w rękę i młody człowiek z góry już obliczał olbrzymie sumy, które mu dziś uda się wygrać.
— A więc to już umówione, — wymówił baron Polart, — proszę pana tylko o pięć minut antraktu.
Mówiąc to baron podniósł się.
I po raz drugi od przybycia Gontrana podszedł do dzwonka i za sznur pociągnął.
Apartament barona w «Hotelu Marynarki« składał się z trzech pokoi: przedpokoju, salonu i sypialni.
Sceny gry, które opisywaliśmy, oczywiście odbywały się w salonie.
W tej chwili we drzwiach stanął hotelowy lokaj.
— Czekaj, — zawołał nań baron.
Służący stanął u drzwi wyprostowany, kiedy tymczasem pan Polart zbliżył się do stołu, u którego siedział Gontran, wziął ze stołu przekaz i ku prawdziwemu osłupieniu młodego człowieka zamknął go w swem biurku, którego klucz następnie schował do kieszeni.
Zrobiwszy to, baron zwrócił się do lokaja:
— Mój kochany, — spytał go, — wszakże znasz miasto doskonale, nieprawdaż?...
— Oczywiście, panie, jak najdokładniej, — odpowiedział lokaj.
— W takim razie musisz wiedzieć, który z komisarzy policyjnych mieszka najbliżej nas i wiesz gdzie mieszka?...
— O dwieście kroków od hotelu conajwyżej, na rogu pierwszej tej ulicy na prawo.
— To dobrze, nie opuszczajże przedpokoju, może będę miał jakie dla ciebie rozkazy. A propos, jakże ci na imię?...
— Jan, panie.
— Idżźe i bądź tak, abyś usłyszał skoro cię zawołam, mój kochany Janie....
Lokaj wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Gontranowi wydawało się, że śni chyba, pewien rodzaj nieokreślonego jakiegoś przerażenia obezwładnił go całkowicie. Nie rozumiał nic z tego co się działo, czuł wszakże, że mu zagraża nieunikniona jakaś a straszna katastrofa.
Pan Polart, którego twarz była najspokojniejszą w świecie, wziął kałamarz, pióro i zeszyt papieru listowego, postawił to wszystko na stole obok kart i siadł napowrót naprzeciw Gontrana, który poglądał nań z miną osłupiałą:
Baron uśmiechał się uprzejmym, dobrodusznym uśmiechem, wzrok jego łagodny i przyjazny, grube, czerwone, rozchylone wargi, wszystko to wyrażało życzliwość bezgraniczną, — Panie wicehrabio, — ozwał się, maczając pióro w atramencie i podając je Gontranowi, ku któremu w tej samej chwili podsuwał zeszycik papieru, — mam nadzieję, że nie nadużyję bynajmniej pańskiej uprzejmości, prosząc go, abyś zechciał wziąść to pióro i pisać....
— Pisać?... — powtórzył młody człowiek, coraz mniej rozumiejąc o co chodzi.
— Ależ mój Boże, tak.
— Do kogo?
— Do mnie.
— Do pana?... Po co pisać do pana?... Cóż ja mam do powiedzenia panu? To żart jakiś chyba....
— Ależ nie, panie wicehrabio, ani odrobinkę! Przeciwnie, proszę pana jak najpoważniej w świecie, abyś zechciał napisać do mnie list kilkuwierszowy....
— Ależ raz jeszcze pytam, co ja mógłbym pisać do pana?....
— Będę miał przyjemność podyktować to panu, a zapewniam, że ten akt grzeczności, o który proszę pana, nie będzie długim bynajmniej....
— To szaleniec! — pomyślał Gontran.
Potem dodał głośno:
— A więc, panie baronie, skoro zdajesz się tak wielką przywiązywać wagę do tego listu, czemuż miałbym odmawiać spełnienia pańskiego życzenia.... Dyktujże pan, ja będę pisał.
Pan de Polart skłonił się i odpowiedział ponownie z uśmiechem:
— A! panie wicehrabio, spodziewałem się po panu tej uprzejmości i nie wiem doprawdy, jakim sposobem mam wyrazić panu moją wdzięczność... a więc dyktuję....
»Panie baronie....«
Pióro Gontrana biegło po papierze. Młodemu człowiekowi spieszno było wyjść z tej dziwacznej i niezrozumiałej sytuacyi, która ciążyła nad nim i dławiła go swą tajemniczością.
— Panie baronie... — powtórzył napisawszy ostatnią literę podyktowanych wyrazów.
Paryżanin dyktował dalej niezmiernie szybko i tak swobodnym, lekkim tonem, jakby chodziło o rzeczy najkompletniej obojętne, zarówno dla tego co dyktował jak dla tego, który miał pisać.
»Błagam pana na kolanach, byś mnie nie gubił... zdany jestem na twoją łaskę. Wzywam litości. Gotów jestem uczynić wszystko, bez wyjątku, czego pan zażądasz odemnie, aby okupić mój występek. Nie bądź pan nieubłaganym. Jeśli wydaję się panu niegodnym współczucia i litości, pomyśl o mojej rodzinie, której honor jest w Twojem ręku. W jej to imieniu raczej niż w mojem wlasnem błagam Pana. Oczekują pańskiej odpowiedzi, jak skazany na śmierć wyczekuje rezultatu swego podania o łaskę... a w istocie jestem w położeniu skazanego na śmierć, bo jeśli Pan będziesz nieubłaganym, za godzinę czeka mnie kula.
Gontran słuchał z przerażeniem, które łatwiej zrozumieć jak opisać. Czuł on, jak pot kroplisty ściekał mu z włosów na czoło i skronie w miarę jak baron dyktował dalej.
Kiedy dyktando to zostało ukończone, twarz młodego człowieka zmienioną była do niepoznania, a wzrok jego miał ten wyraz bezmyślny i niepewny jak wzrok obłąkanych.
Widocznem było, że Gontran walczył przeciw uczuciu rzeczywistości, że usiłował wmówić w siebie, iż jest igraszką jakiegoś snu przykrego.
Paryżanin pospieszył zburzyć tę illuzyę.
— I cóż, panie wicehrabio, — spytał swym spokojnym, grzecznym tonem, — pan nie piszesz?...
Gontran drgnął, a oczy jego utkwiły się nieruchome w oczach barona Polart, który uśmiechał się dobrodusznie, a po chwilce milczenia ciągnął dalej:
— Możeś pan nie dosłyszał.... Jakkolwiek to może panu nie być przyjemnym, gotów jestem rozpocząć ponownie....
Wicehrabia wciąż milczał.
Baron wstrząsnął zlekka głową:
— Racz pan, wicehrabio, większą teraz zwrócić uwagę niż pierwszą razą... powtarzam... mówiliśmy więc: »Panie baronie« — to już napisane — «błagam Pana na kolanach, nie gub mnie, zdany jestem na Pańską łaskę.«
Ale Gontran nie dopuścił tego.
Nagle poczęło mu się rozjaśniać wszystko, gniew go ogarniał, palił mózg pod czaszką.
Skoczył z fotelu, na którym dotąd siedział i chwyciwszy za ręce pana Polart, zawołał z tym akcentem wściekłości i groźby w głosie:
— A! nędzniku!... znieważasz mnie!...
Twarz barona nie utraciła nic z swej zwykłej dobroduszności, wyrazy, rzucone mu w twarz przez Gontrana, nie zdołały zagładzić spokojnego uśmiechu, co mu okrążał usta.
— Cicho! panie wicehrabio, — szepnął, — sza! mów pan ciszej... możnaby posłyszeć pana, a toby w istocie mogło być wielce nieprzyjemną dla panu rzeczą.... Bądźże pan tyle uprzejmym i puść mi ręce... jestem bezporównania silniejszym od pana a nie chciałbym panu uczynić co złego, uwalniając się z jego uścisku....
Niezmącona zimna krew przeciwnika, zdwajała jeszcze wściekłość Gontrana.
— Panie, — zawołał głosem zdławionym i drżącym, — czy pan wiesz, że ja cię zabiję!
— Słowo daję, panie wicehrabio, — odparł Paryżanin tonem zlekka drwiącym, — żem dotąd tego nie wiedział....
— A więc oznajmiam to panu.
— Pozwól mi pan przyznać się, żem bynajmniej o tem nie przekonany.
— A więc przypuszczasz pan, że cię nie za biję?
— Oczywiście, że tak, mój Boże.
— A któżby mi przeszkodzi!?...
— Tysiące najmocniej uzasadnionych przyczyn, między innemi ta jedna, która panu jest równie dobrze jak mnie znaną.
— Jakaż to?...
— Obecność po za temi drzwiami służącego... dzielnego chłopca, który to wie tak dobrze, gdzie mieszka komisarz policyi.
Gontran zmięszany puścił dłonie pana Polart.
Ten ostatni zatarł radośnie ręce i podjął znowu:
I otóż powraca panu rozsądek, panie wicehrabio, jestem tem zachwycony!... Pewien jestem, że za kilka minut porozumiemy się najdoskonalej w świecie.... Już zrozumiałeś pan, że w żaden sposób nie można myśleć o tem, by mnie zabić.... Za chwilę zrozumiesz, że pozostaje ci jedno tylko zrobić: wziąść za pióro i grzeczniutko pisać dyktowany ci przezemnie list, przerwany bezpotrzebnie w chwili podrażnienia. Bądź pan przekonany zresztą, że mu bynajmniej źle nie życzę.... Czyś pan już gotów?
— Do czego?...
— Do pisania.
— Tego listu? nigdy! Chybaś pan oszalał, jeśli możesz czegoś podobnego odemnie żądać!...
— Panie wicehrabio, znam w Paryżu pewnego dramaturga, którego sztuki grywane bywają często i zwielkiem nawet powodzeniem, który ilekroć mówi o swej sztuce, takim popisywać się nawykł aksiomatem; sytuacya zbyt mocno naprężona nuży widza skoro przeciąga się nad miarę.... Jest to niezbitą prawdą i daje się zastosować równie dobrze w życiu jak na scenie.... jesteśmy obecnie w niezmiernie naciągnionem położeniu, wyjdźmyż z niego coprędzej i dołóżmy sił by dojść do rozwiązania. Daję panu pięć minut czasu do namysłu... po jego upływie, zmuszonym będę zabrać się do działania....
— Czy to groźba? — szepnął Gontran.
— Bynajmniej, panie wicehrabio; to prosta, przyjacielska zapowiedź.
— A jeśli nie napiszę, co się stanie?
— Rzecz wielce nieprzyjemna, której z serca pragnąłbym uniknąć, za jakąbądź cenę, — odparł baron głosem smutnym z przejęciem, — alboż nie odgadujesz, panie wicehrabio?
— Ani trochę.
— Zmuszony więc będę z wielką dla mnie przykrością przejść do szczegółów.... Skoro to konieczne jednak, poddaję się.... Jeśli zatem za pięć minut, to jest, w tej chwili już za cztery, nie zdecydujesz się pan wziąść pióra, zawołam Jana. Jan wejdzie, wydam mu pocichu rozkaz, on weźmie nogi za pas i powróci tu za chwil kilka w towarzystwie najbliżej zamieszkałego komisarza policyi, czterech ludzi i kaprala... Czcigodny urzędnik skonstatuje, że karty leżące tu na stole, któremi posługiwałeś się pan z Lakiem szczęściem, są znaczonemi kartami....
— Co pan mówisz, panie! — zawoła Gontran z udanem oburzeniem.
— Najszczerszą prawdę, panie wicehrabio.
— Toż to są własne pańskie karty!...
— O! ani trochę, panie wicehrabio! Moje karty są w tej chwili w pańskiej kieszeni, gdzie je też znajdzie komisarz... zresztą to rzecz mniejszej wagi, sprawa należąca do policyi poprawczej conajwyżej... my mamy coś lepszego... byłem tyle ostrożny, jak pan widziałeś, żem schował pod klucz pewien przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, zawierający dowód fałszerstwa wcale niezgorzej podrobionego....
— Panie! — przerwał znów Gontran.
Ale baron przerwał mu krótko:
— Na co się przyda przeczyć, panie wicehrabio? podskrobanie rzuca się w oczy, ja nie kwestyonuję bynajmniej podpisu ojca pańskiego, ale przekaz był wystawiony najniezawodniej na jakąś małoznaczną sumę, którą pan zmieniłeś na wcale pokaźną cyfrę... Tę to sprawę właśnie byłbym zmuszony przedłożyć urzędnikowi, który bez długich procesów kazałby pana aresztować czterem sprowadzonym pachołkom z kapralem na czele. Tak zaprowadzonoby pana, jak pierwszego lepszego łotra, do miejskiego więzienia... rzecz poszłaby na sądy i odesłanoby pana przód sąd przysięgłych wreszcie, tu ocenionoby sprawę i wielce wątpię nawet, czy przyznanoby panu okoliczności łagodzące... Racz się pan nad tem wszystkiem zastanowić, proszę bardzo. Ciężkie roboty to perspektywa niesłychanie mało ponętna, kiedy się ma jak pan honor nosić nazwisko wice-hrabiego Gontrana de Presles...
Pan Polart umilkł.
Młody człowiek kompletnie zgnębiony, z głową schyloną na piersi, z twarzą, którą okrywała bladość śmiertelna, z drżącemi usty stał nic nie odpowiadając, zaledwie zdolny jeszcze do myślenia.
Tak przeszło chwil kilka; następnie baron wyjmując zegarek, przerwał okropną tę ciszę:
— Panie wicehrabio, pięć minut już upłynęło... Czy powziąłeś pan ostateczną decyzyę?... Mamże podać panu pióro, czy posłać po komisarza policyi?...
Odpowiedź na to podwójne pytanie nie mogła być wątpliwą.
Postawiony między dwu nieszczęściami, równo nieuniknionemi, Gontran musiał wybrać jeśli nie mniej straszliwe, to przynajmniej bardziej oddalone.
Wyciągnął machinalnie rękę, aby ująć pióro, które podawał mu pan Polart.
— A zatem — spytał ten ostatni — napiszesz pan?...
— Tak — wybąknął Gontran głosem zagasłym.
— Przewybornie!... A! mój Boże, czym nie mówił panu przed chwlą! Wiedziałem doskonale, że pan bodziesz tyle rozsądnym... Widzisz panie wicehrabio, uspokój się teraz... ja ci nie życzę źle bynajmniej, bo i cóż mi dyabli po tem!... Od pana zależeć będzie wyłącznie, abym z tego listu nigdy nie zrobił użytku, ani z tego przekazu... upiększonego tak pańskiem staraniem... byłbym niesłychanie zmartwionym, gdybym miał panu kiedykolwiek zrobić jakąś przykrość... Miałeś pan zamiar przypuścić szturm do moich banknotów i moich rulonów złota... nic naturalniejszego nad to... powiedziałbym chętnie, nic chwalebniejszego... Gdyby się to były panu udało, klaskałbym oburącz, bo byłbym znalazł lepszego nad siebie mistrza, co mi się dotąd nigdy nie przytrafiło jeszcze... Nie powiodło się panu i szansa jest po mojej stronie... korzystam z niej i biorę rewanż... To walka... nie trzeba za to mieć do mnie urazy... Skoro minie chwila pierwszego wzruszenia, powiedz mi pan, wicehrabio, a rozpoczniemy bezwłocznie poprzednie dyktando...
Gontran zebrał wszystkie siły, by się otrząsnąć z rozpacznego przestrachu.
Słaby półuśmiech okrążył mu usta.
— Panie baronie — rzekł — jestem na twoje rozkazy... Masz do mnie prawa bezwzględne, których zaprzeczać nie myślę... Możesz ich używać, nadużywać nawet wedle swej fantazji... Rozpoczynaj więc, ja będę posłusznym, skoro występne me szaleństwo oddało mnie jak głupca w twą władzę...
— Mój kochany wicehrabio — odpowiedział pa — ryżanin — bądź przekonanym, że władza moja nie stanie się nigdy tyranią... Dokończmyż, jeśli pozwolisz, tego listu i niechaj już nigdy nie będzie między nami mowy o tym wypadku, który zbytnio bierzesz do serca...
Gontran pochylił głowę i z biernem posłuszeństwem nakreślił owe okropne wiersze, które już poznaliśmy.
Skoro ukończył, pan de Polart złożył list i poprosił wicehrabiego o położenie adresu i zapieczętowanie listu herbownym sygnetem, na którym była tarcza herbowa rodziny Presles.
Gontran nie mógł się temu oprzeć i podał się i tej jego woli istotnie.
Poprosimy czytelnika, by nam zechciał łaskawie towarzyszyć do parku w zamku Presles, w kilka dni po wypadkach, które opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Trzech członków rodziny zgromadzonych było w tej chwili pod sklepieniem zieleni owych odwiecznych kasztanów, po tylekroć już tu przez nas oglądanych.
Był to generał, oraz dwie jego córki, Dyanna Herbert i Blanka de Presles.
Starzec siedział w fotelu trzcinowym z głową w tył przechyloną i jak się zdało nie wiele zwracał uwagi na to, co czytała głośno Dyanna z nowin politycznych legitymistycznego paryzkiego dziennika.
Spojrzenie jego, błąkające się gdzieś w przestrzeni, ścigało bieg obłoków na niebie, pędzonych morskim wichrem.
Słuchając monotonnego czytania dziennikarskich frazesów, łatwo było odgadnąć, że myśl młodej kobiety zajętą była czemś ważnem w tej chwili i że jej oczy i usta machinalnie tylko posłusznemi były woli, kiedy tymczasem dusza była daleko ztąd.
Jak ojca i siostra, Blanka również zdała się nie bardzo swobodnie słuchać tego co czytano i jej myśl bujała gdzieindziej widocznie.
Tu młoda dziewczyna o jasno-blond włosach i przezroczej białej cerze, była tak szczupła, wątła, delikatna, że wyglądała na dziecko jeszcze, choć już w rzeczywistości dosięgała siedemnastego roku życia.
Na stole kamiennym, przed którym siedziała, leżał stos kwiatów świeżo zerwanych, które ona brała po jednemu i układała w girlandę, dobierając starannie kolory.
Ale i ta jej praca była również machinalną tylko wyłącznie.
Wielkie jej błękitne oczy zamarzone były jakieś, a gwałtowne podnoszenie się łona pod delikatną muślinową tkaniną sukienki, pozwalało domyślić się jakiegoś niepokoju, który może nie był bynajmniej przykrym.
Nagle Dyanna przerwała czytanie i oczy jej dotychczas utkwione w kolumnach dziennika, zwróciły się na twarz generała.
Sen, — wszak wio o tem każdy, — przerywa się, skoro odgłos jakiś ciągły nagle ustanie, również dobrze jak wówczas, gdy niespodziewany bałaś przerwie ciszę.
General nie spał, — ale śnił, — że użyjemy tego wyrażenia.
W chwili, gdy głos Dyanny ucichł, sen jego pierzchnął. Starzec podniósł głowę z poręczy fotelu i popatrzał na córkę wzrokiem zdziwienia.
Lekki uśmiech okrążył usta młodej kobiety, uśmiech mimowolny a jakiś dziwnie bolesny.
— Mój ojcze, — szepnęła, — zdaje mi się, że nie słuchałeś mego czytania.
— Przeciwnie, słuchałem cię uważnie... — odpowiedział żywo generał, głosem dziecka, pochwyconego przez nauczyciela na przewinieniu.
— A czy zajmowało cię moje czytanie? — ciągnęła dalej Dyanna.
— Bardzo.
— Czyś tego pewien?
— Najpewniejszy w świecie.
— W takim razie wytłómacz mi tu, ojcze, jedną rzecz, którą niezupełnie dobrze zrozumiałam.
— Jakąż to?
— Ot, tę....
I Dyanna rzuciwszy na dziennik oczy, zadała ojcu jakieś kilka pytań na chybi trafi w jakiejś kwestyi, rozwijanej przez redaktora «Gazety Francyi.«
Tak przyciśnięty do muru, pan de Presles, zmuszony był przyznać, że chwilowo nie zwrócił był uwagi i że jemu również artykuł ten nie wydawał się zbyt jasnym.
To przyznanie się pozwoliło postawić Dyannie pytanie, które od chwili już miała na ustach:
— W takim razie, mój drogi ojcze, — spytała, — o czemże myślałeś?
Generał zawahał się.
— Jeżeli pytanie moje jest niedyskretnem, w takim razie cofam je, — dodała młoda kobieta.
— Niedyskretnem? o! nie, ani trochę... tylko, aby ci na nie odpowiedzieć, musiałbym sobie przypomnieć dopiero....
— A nie przypominasz sobie tego? To ostatnie pytanie zadanem było z palącym niepokojem.
Generał przesunął ręką po czole, zdawał się namyślać, szukać czegoś przez chwilę; potem rzekł:
— Nie... nie przypominam sobie.... Niestety, kochaną moja Dyano, trzeba to przyznać, że z dniem każdym, z każdą godziną, pamięć moja słabnie strasznie.
— A jednak, — podjęła córka, — wczoraj jeszcze słyszałam, jak opowiadałeś jak najdokładniej odlegle bardzo wspomnienia, wspomnienia z czasów poprzedzających nawet moje urodzenie....
— Masz słuszność moje dziecko.... Rzeczy ubiegłe pozostawiły w mym umyśle i pamięci niezatarte ślady.... Zdarzenia najbłahsze nawet z czasów mej młodości i dojrzałego wieku, przedstawiają mi się jak najdokładniej skoro je tylko chcę przywołać... a równocześnie zapominam com robił wczoraj.... To rzecz niewytłómaczona i bardzo smutna....
Blanka, która od chwili przysłuchiwała się rozmowie, wstała z miejsca, podeszła do starca i przemówiła doń głosem słodkim i sympatycznym:
— Zdaje mi się, że się mylisz, kochany mój ojcze i że pamięć twoja lepszą jest niż sądzisz, a nie będę bynajmniej w kłopocie by ci tego dowieść....
— To dowiedźże kochane dziecko, — odpowiedział starzec, uśmiechając się do młodszej swej córki.
— To nie będzie trudno, — odpowiedziała tą ostatnia. — Utrzymujesz, że nie przypominasz sobie tego, co się działo wczoraj.... Wczoraj jak zawsze kochałeś twoją Blankę, a ja stanowczo twierdzę, żeś o tem nie zapomniał... Czy to nie prawda?...
— Prawda.
— Wczoraj jak zawsze kochała ciebie Blanka i znowu stanowczo utrzymuję, że o tem pamiętasz najdoskonalej... Alboż nie tak?..
— Tak, to prawda...
— Widzisz więc, ojcze, że mam słuszność i że nie straciłeś pamięci i że na przekór, wystarczyłoby ci jeszcze zawsze serce, by ci przypomnieć, że kochasz twe dzieci i że te dzieci uwielbiają ciebie.
— Nie wszystkie, niestety! — wyszepnął starzec głosem zdławionym, gdy tymczasem Blanka okrywała ręce jego pieszczotami a Dyanna, p oglądająca na ten obraz zdała, ocierała łzy ukradkiem.
— Kochany, dobry mój ojcze, — ciągnęła Blanka po chwili dalej, — to nie wszystko jeszcze, pozo — staje mi dowieść ci jeszcze, że nie zawodzi cię pamięć i w innych rzeczach jeszcze, nietylko zaś w tych, co dotyczą twej rodziny....
— Słuchajmyż, moja mała, jakie dasz dowody.... Nic sobie więcej nie życzę nad to, byś mnie przekonała....
— A więc: co robiliśmy wczoraj?...
— Wczoraj?
— Tak, wczoraj po południu, tak we dwie godziny może po śniadaniu?...
— Ależ ja nie wiem....
— Pomyślno troszeczkę, poszukaj....
— A więc zdaje mi się, że wyszliśmy zamku i poszli do parku....
— Aż do tego miejsca, w ktérem jesteśmy teraz, nieprawdaż, kochany ojcze?...
— Tak mi się zdaje.
— Otóż to!... doskonale!... — wołała Bianka, klaszcząc w drobne rączęta.
Generał i starsza jego córka nie mogli powstrymać się od uśmiechu na widok tego naiwnego zapału.
Blanka podjęła:
— Czy byliśmy sami?...
Pan de Presles badał sumiennie swe wspomnienia, w końcu jednak odpowiedział z pewnem wahaniem:
— Tak... zdaje mi się, że byliśmy sami....
— I masz słuszność, ojcze! Z pewnością byliśmy sami, bo Jerzy zabrał z sobą siostrę do willi Herbert!... Widzisz, ojczulku, jak sobie przypominasz wszystko wybornie!... Nic ci nie wybiegło z pamięci!... To doskonale!... Idźmyż teraz dalej....
— O cóż mnie chcesz pytać jeszcze?
— O wszystkie zdarzenia wczorajszego popołudnia.... O! nie skończymy tak odrazu!... Prowadzę dalej moje badanie.... Kiedyśmy tu przyszli, czy siedliśmy?...
— Z pewnością, skoro zasiadamy tu codziennie....
— Tak istotnie.... A wtedy co się działo dalej?...
— Zdaje mi się, że przypominam sobie, żeś mi czytała dziennik....
— Tak, ojcze, czytałam ci go... a nawet był okropnie nudny i wyobrażam sobie, żeś go nie bardzo pewnie słuchał.... Czy się mylę?...
— Może i masz słuszność.
— Przypominasz sobie, żeś nie słuchał!... brawo!... A potem?...
— Potem?...
— Tak.
— A! tego to już nie wiem...
— Trzeba wiedzieć.
— Co się stało dalej....
— Może usnąłem....
— O, wcale nie....
— W takim razie zrzekam się tej odpowiedzi....
— Bo jesteś roztargniony, ojczulku i nie starasz się przypomnieć sobie.... Poddam ci trochę a jestem pewna, że wspomnienia twe powrócą natychmiast....
— Pragnę tego!...
— Zobaczysz. — Czy zostaliśmy w zupełnej samotności aż do chwili powrotu Dyanny i Jerzego?....
Pan de Presles pogrążył się przez kilka minut w bezowocnem rozmyślaniu.
Blanka przyszła mu w pomoc.
— Dalej, ojczulku, przypomnijżo sobie, — rzekła. — Czy nie było czasem jakich odwiedzin?...
— Odwiedzin?... A! tak... przypominam sobie.... Ale któż to był?...
— To ciebie o to pytam, ojczulku....
— Marceli Labardès, zdaje mi się....
— Niezupełnie.... Ale jeśli to nie on, to ktoś, co z nim jest blizko złączony....
— Wiem... — zawołał żywo generał, — wiem teraz... Nie, to nie był Marceli.... To jego syn przybrany, to młody Raul de Sineuse....
Po raz drugi poczęła Blanka klaskać radośnie w ręce.
Słysząc wymówione nazwisko Raula, Dyanna pobladła.
Blanka nie spostrzegła ani pomieszania nagłego, ani bladości Dyanny.
— Widzisz, kochana siostrzyczko, — zawołała z akcentem tryumfu, — widzisz, że miałam słuszność!... We wszystkich ważniejszych rzeczach, pamięć ojca jest pewną siebie i tak wierną, jak pamięć zupełnie młodego człowieka.
Pani Herbert nic nie odpowiedziała.
Młoda dziewczyna dwukrotnie przycisnęła różowe swe usteczka do pochylonego czoła generała, potem podjęła znowu:
— Wszakże kochasz pana de Labardès, ojczulku, nieprawda?...
— Jakżebym go nie kochał? Marceli to najszlachetniejsze, najlepsze w świecie serce.... Zresztą Jerzy winien mu jest życie a to wystarczyłoby, aby dlań pozyskać całkowicie moje przywiązanie.
— A, — ciągnęła Blanka dalej, utkwiwszy spojrzenie stanowcze i otwarte wielkich swych oczu w przyćmionych źrenicach starca, — co myślisz o jego przybranym synu, panu Raulu de Simeuse?... Nie wiem, czy się nie mylę, ale zdaje mi się, że odwiedziny jego witasz z przyjemnością....
— Nie mylisz się, moje dziecko....
Błysk radosny rozświecił źrenice Blanki.
— A zatem, — przemówiła pieszczonym głosem, — a zatem pan de Simeuse ci się podoba, ojczulku?...
— To dzielny młodzieniec, — odpowiedział generał, — to prawdziwy szlachcic....
A ciszej smutno dodał:
— Byłbym szczęśliwym ojcem, gdyby Bóg był dozwolił, żeby Gontran podobnym był do Raula!... Nieszczęściem dla nas wszystkich, tak nie było....
Potom wstrząsając głową, jakby z niej chciał wypędzić smutne myśli, które go obiegły, odpowiedział z uśmiechem:
— Ale i ty, dziecko moje, powiedz mi co myślisz o Raulu?...
Na to pytanie tak nagle postawione, Blanka zarumieniła się aż po białka oczu. Po chwili dopiero wymówiła z widocznem wzruszeniem, którego ukryć nie była zupełnie w stanie.
— O! ja się na tem nie znam zupełnie.... Jednakże pan Raul wydaje mi się bardzo dorzecznym człowiekiem. Taki łagodny jest i tak grzeczny! zresztą tak cię kocha, drogi mój ojczulku... gdybyś wiedział, jak on wydaje się szczęśliwym... tak jak ja niemal szczęśliwym, zapewniam cię, ojcze, kiedy się oprzesz na jego ramieniu.... Któregoś tu dnia przez roztargnienie, powiedziałeś mu: »mój synu...« twarz jego rozpromieniła się cała i zdaje mi się, że widziałam łzę rozrzewnienia w jego oku....
Młoda dziewczyna przerwała sobie nagle i zwracając się do siostry:
— Tyś przy tem była, Dyanno, — rzekł», — czyś nie zauważyła tego tak jak ja?
— Nie, — odpowiedziała pani Herbert oschle, — nie, nie zauważyłam tego.... Prawda i to, że ja mniej się zajmuję panem Simeuse niż ty, jak się zdaje.
— Jak ty to mówisz, moja siostro!... Czy wiesz że słysząc cię teraz możnaby pomyśleć, że jesteś nieprzyjaciółką pana Raula?...
— Nie jestem nieprzyjaciółką niczyją, — zawołała Dyanna głosem, któremu daremnie starała się odjąć akcent goryczy, — a tak samo jego jak pierwszego lepszego z brzegu....
— Widoczne, że pan Rani ci się nie podoba, nieprawda? przyznaj.
— W istocie, Blanko, — rzekła pani Herbert żywo i tym tonem jak ktoś, kto chce coprędzej zakończyć przykrą rozmowę, — nie wiem dla czego zadajesz mi wszystkie te pytania.... Ja zaledwie znam pana de Simeuse.
— Co też mówisz?... znasz go zaledwie!... A, proszę! przecież go widzisz niemal codziennie....
— Być może; ale nie rozmawiam z nim nigdy... de mogłam przeto wyrobić sobie pod tym względem żadnej opinii.
— A! — szepnęła Blanka smutnie, — widzę ja, że ty go nienawidzisz!...
— O, to nie! ale chociażby nawet młody ten człowiek budził we mnie antypatyę, nie pojmuję zupełnie zkąd mogłabyś taką wagę przywiązywać do moich względem niego uczuć. Pan de Simeuse nie jest twoim krewnym... nie jest nawet dla nas dawnym znajomym.... Przyjmujemy go dla pana de Labardès i to jest wszystko....
— To prawda... wyszepnęła młoda dziewczyna, głosem zaledwie zrozumiałym, — i to jest wszystko... masz słuszność.
Nie dodała ani słowa, a twarz jej śliczna pobladła nagle i pochyliła się na piersi, wznoszonej ciężkiem westchnieniem.
Kiedy między dwoma siostrami zamieniały się te słowa, któreśmy przytoczyli, generał przestał zwracać uwagę na rozmowę swych córek i umysł jego, uniesiony w krainę jakichś marzeń nieokreślonych, bujał gdzieś po nieznanych przetworach.
Głęboki niepokój wewnętrzny malował się w zawsze tak czystych i pięknych rysach Dyanny.
Z jej serca gwałtownie wzruszonego, zaledwie poruszanymi szeptem usty, wybiegła gorąca modlitwa, która wzniosła się w niebo ku tronowi Przedwiecznego, niby jęk najwyższej boleści duszy zrospaczonej.
— Panie, Boże miłosierdzia, Ty co wiesz przez jakie niezasłużone tortury przechodzę od tak dawna, miej litość nademną!.. Poddałam się z rezygnacyą, Panie, wszystkim Twym ciosom. Pod Twą ręką co mnie smagała, schylałam głowę bez skargi, bez szemrania... Ale teraz wyczerpały się siły moje i czuję, że zbrakłoby mi odwagi do nowego męczeństwa.... Bacz więc, Panie, w Twej wszech-potężnej dobroci oddalić odemnie ten kielich! Panie! Panie! wysłuchaj mego błagania i nie dopuść, aby Blanka pokochała Raula...
W chwili, gdy Dyanna kończyła tę inwokacyę, | lekki szelest dobiegł uszu Blanki, która podniosła głowę.
Piasek alei na prawo, prowadzącej do placyku pud kasztanami zatrzeszczał pod krokami dwóch ludzi, oddalonemi jeszcze, ale zbliżającymi się do tego salonu zieleni.
Jednym z tych ludzi był Gontran de Presles.
Ani Dyanna zaś, ani Blanka, ani generał nie znali drugiego.
Ze swobodą, naturalną w wieku tak młodej dziewczyny oderwał ją ten widok od chwilowego smutku i myśli jej wnet w innym pobiegły kierunku.
— Dyanno, — ozwała się, — patrzajno kto to tam idzie....
Pani Herbert podniosła głowę.
— Gontran, — odpowiedziała przypatrzywszy się.
— Tak, ale nie jest sam. Któż to mli towarzyszy?
— Nie wiem.
— Jakiś nieznajomy. W takim razie ja uciekam.
— Dla czego?
— Alboż nie widzisz, że w tej chwili wyglądam, jak strach na wróble! — zawołała Blanka z niewinną kokieteryą. — Otóż ponieważ mojem zdaniem nie należy straszyć nikogo, uciekam....
I łącząc czyn ze słowami, młoda dziewczyna podwiązała wstążki szerokiego kapelusza z włoskiej słomy, uścisnęła generała, pochwyciła wiązkę kwiatów leżącą na stole i leciuchna jak leśna rusałka, zniknęła w klombach, pozostawiając ojca z Dyanną.
My zwróćmy się teraz ku Gontranowi i jego towarzyszowi, dążącym w stronę gazonu.
Towarzyszem wicehrabiego nie był kto inny, jak nowa nasza znajomość, baron Polart.
Ten ostatni odznaczał się strojem ceremonialnym, raczej balowym niż wizytowym. A składał się on z granatowego ubrania, opatrzonego wielkiem i złoconemi guzikami połyskującemi jak zwierciadła, białego krawata, z pretensyonalnym węzłem, białej kamizelki, haftowanej srebrem i perłami, czarnych obcisłych spodni, odsłaniających nogę obutą w jedwabne pończochy i trzewiki. Trzy spinki brylantowe wielkiej wartości spinały koszulę i połyskiwały między fałdami koronkowego żabotu; takiemiż były spięte mankiety.
Prześliczny łańcuszek od zegarka, z matowego złota i różowego koralu, wił się dokoła szyi, po wypukłej piersi i ginął w lewej kieszonce kamizelki.
Baron, ufryzowany pretensyonalnie, miał na głowie kapelusz na sprężynkach, mogący się zginać i kłaść pod pachę jak dzisiejsze szapoklaki.
Z jaki tuzin pierścionków tworzyło poduszki na palcach pod rękawiczkami perłowego koloru, mortyryzującemi palce jego grube a krótkie.
Prawa jego ręka bawiła się małą laseczką z trzciny, której złota gałka przyozdobiona była rubinami i szafirami.
Tak przystrojony baron Polart, jakkolwiek bardzo piękny mężczyzna w wulgarnem wprawdzie tego słowa znaczeniu, podobnym był do wystrojonego kupca wody kolońskiej.
Jedno spojrzenie rzucone na niego, byłoby w zupełności wystarczyło znawcy do powiedzenia:
— Może ten pan jest i baronem; ale z pewnością nie jest szlachcicem....
Jeżeli jednak nie wyglądał dystyngowanie, wyglądał za to przynajmniej bogato, Dopiął przeto połowy swego celu.
Gontran de Presles idąc obok swego nowego przyjaciela, a jak raczej powinnibyśmy powiedzieć: swego nowego pana, miał głowę nieco spuszczoną i jak się zdało, nie czuł by mu pochlebiało to towarzystwo.
Nadrabiał jednakże miną i za każdy raz ilekroć spojrzenie pana barona zatrzymało się na nim, uśmiechał się wielce uprzejmie do niego.
Baron rozglądał się tymczasem na prawo i lewo po trawnikach zielonych jak szmaragd, po licznych perspektywach i szpalerach parku, tym wzrokiem chciwym i drapieżnym komornika fanatycznie zamiłowanego w swym zacnym zawodzie, taksującym z góry, co do grosza niemal, wartość nieruchomości, które ma zagrabić.
— Ah! mój kochany wicehrabio, — zawołał nagle, — czy pan wiesz, że to wszystko tu jest zachwycającem! Te dobra Presles to majątek książęcy! czarodziejskie miejsce pobytu. Znam ja wprawdzie dość takich zamków najsłynniejszych we Francyi, których właściciele są serdecznymi moimi przyjaciółmi, ale wyznaję, że z tych wszystkich ta mi się najwięcej podoba...
— Baronie, jesteś pochlebcą!...
— Nie, słowo honoru... mówię co myślę,... Ten park jest dwadzieścia razy piękniejszym niż park domu Laffitte!... Majątek pańskiego ojca musi być kolosalnym...
— Znacznym jest w istocie...
— I to do ciebie, wicehrabio należeć będą po nim te dobra?...
— Bez wszelkiej kwestyi.... Komużby przypadły jeśli nie mnie?...
— Jednakże pan nic jesteś jedynakiem.
— Na nieszczęście! mam dwie siostry. Ale to jest majątek dziedziczny, który przejść może wyłącznie na własność dziedzica nazwiska. Otóż ja, jak panu wiadomo, jestem ostatnim de Presles....
— Szczerze panu tego winszuję, będziesz miął rezydencyą godną samegoż króla Francyi w swej własnej osobie!... Tylko że, a ta myśl sprawia mi wielką przykrość, zapewniam pana, nie pozostanie ona na długo w pańskiem ręku....
— Dla czegóż to?...
— Bo ją pan sprzedasz, do dyaska! aby coprędzej przedestylować pieniądze!...
— To nie pewne jeszcze...
— Dajże pan pokój!... Alboż to pan jesteś z tego drzewa, z którego się wyrabia wiejskich szlachciców, pilnujących wyrębu swych lasów i zasiewu swych pól? Ja, co ci to mówię, wicehrabio, to rzecz inna... to są zajęcia, co odpowiadają w zupełności moim gustom. To też togo dnia, w którym wystawisz pan dobra swe na sprzedaż, może będziem się mogli porozumieć z sobą.... Taki zamek jak ten, nadawałby mi i się całkowicie, Zresztą nie wyszedłby z rąk rodziny, boć pan pamiętasz przecież, przypuszczam, żeśmy sobie pokrewni....
Gontran mimowolnie wzruszył ramionami niedostrzeżonym ruchem, co mu nie przeszkodziło jednaki odpowiedzieć:
— A! tak, naturalnie, że pamiętam o tem kochany baronie.... Jesteśmy krewnymi i to dość bliskiemi nawet.
Baron Polart skłonił się z uśmiechem i ujmując rękę Gontrana uścisnął ją kordyalnie w swoich obu dłoniach z głęboką wdzięcznością.
W głębi ducha przecież, nie łudził się bynajmniej co do przekonań Gontrana w kwestyi pokrewieństwa między de Presles’ami a Polart’ami.
— Wierzy w to nie więcej odemnie, — myślał sobie, — a gdyby nie to, że popełnił głupotę, która go zdaje całkowicie w moje ręce, w bezwzględną odemnie zależność, z pewnością kazałby mnie wyrzucić za drzwi lokajom swego ojca.
Potem zaś dodał:
— Zresztą to przyjemność nielada, przytemność wyborowa igrać tak tym błaznem z arystokratycznej go rodu, jak kot igra z myszą. A! mam cię, panie! wicehrabio i nie wypuszczę cię aż za dobrym wykupem!
Kiedy tak pan baron formułował w swym umyśle refleksye, które przytoczyliśmy, refleksye nieco zagrażające spokojowi Gontrana de Presles w przyszłości, równocześnie postępowali obaj aleją prowadzącą do gazonu pod kasztanami.
— Jeśli się nie mylę, — rzekł baron, — widać tam trzy osoby.
— Nie mylisz się pan....
— Niezawodnie to ojciec pański i dwie twoje siostry?...
— W samej rzeczy.
W tejże samej chwili Blanka zniknęła w zaroślach szpalerów.
— Zdaje mi się, — podjął baron, — że nasze przybycie skłania jedną z tych pań do ucieczki...
— Tak... to prawda.
— Którąż to z pańskich sióstr tak płoszymy.
— Blankę, młodszą... to dziecko jeszcze i nic nie jest w stanie wyrównać jej nieśmiałości.
— Zresztą, — dodał baron, śmiejąc się, — kiedy krogulce ukazują się na widnokręgu, synogarlice uciekają; to już reguła!...
Na jedną sekundę krew szlachecka Gontrana zakipiała mu w żyłach, kiedy posłyszał ten żart prostacki.
— Mój kochany baronie, — rzekł oschłym tonem, — panna de Presles nie ma się czego lękać ze strony ptaków drapieżnych, ani teraz, ani nigdy.... Nie zapominaj pan o tem....
— Nie unośże się tak, mój młody koguciku! — odpowiedział drwiąco pan Polart. — Ja to wiem równie jak ty dobrze! Rodzina wasza stoi na takiej wysokości, że żaden z jej członków upaść nie może!...
Gontran, poskromiony na nowo tem słowem, które przypominało mu jego zależność, energicznie spuścił oczy, zarumienił się i milczał.
Tymczasem jednak nowo przybyli doszli do gazonu pod kasztanami.
Wicehrabia przedstawił siostrze swojej i ojcu pana de Polart, który przyjętym został z ostrożną grzecznością przez starca, a z niezmiernym chłodem przez Dyannę.
Takiem już byłe położenie tej rodziny, że ktoś obcy, przyprowadzony przez Gontrana, już przez ten sam fakt stawał się jej podejrzanym.
Pan de Polart z niezmąconą niczem pewnością siebie, zdawał się niespostrzegać tego przyjęcia niezbyt sympatycznego i rozpoczął rozmowę z miną najswobodniejszą w świecie.
Baronowi nie brak było wrodzonego sprytu, ni powierzchownej edukacyi... widział był wiele, zwiedziwszy kolejno wszystkie niemal stolice Europy; rozmowa jego przeto była urozmaiconą; zajmującą, cokolwiek pozbawianą dystynkcyi w formie.
Tego dnia jednak, pan de Polart znalazł się wobec audytoryum bardzo źle usposobionego do odpowiadania mu i przez to znalazł się w konieczności monologowania, co wszakże nie ambarasowało go ani trochę. Rzadkie jednozgłoskowe odpowiedzi Dyanny i najmniejsze poruszenia głową hrabiego Presles zdawały mu się dostatecznym dowodem ich uwagi i zajęcia.
Po upływie trzech kwadransy takiej szczególnej jednostajnej rozmowy, zamierzał już niezawodnie zdecydować się pożegnać, kiedy przybycie nowych osób zmieniło jego postanowienie i skłoniło do przedłużenia jeszcze wizyty.
Osobami tymi byli nie kto inny jak Jerzy Herbert, Marceli de Labardès i Raul Simeuse.
Ci dwaj ostatni od dwóch godzin przeszło znajdowali się już w zamku, w apartamencie Jerzego.
Na skutek długiej rozmowy, która miała właśnie miejsce pomiędzy Marcelim a mężem Dyanny, rozmowy, której on był obecnym, Raul zdał się przejętym najszczerszą radością, a wyraz tej radości wybijał się mimowoli na jego twarzy.
Jerzy poglądał na niego z życzliwym uśmiechem i rzekł do Marcelego półgłosem:
— W dniu, kiedy po raz pierwszy powziąłem nadzieję, że moja ukochana Dyanna zostanie moją żoną, w dniu tym wyglądałem tak samo.... A! mój drogi! Cóż to za piękne rzeczy młodość i miłość!...
— Nieseyty!... — szepnął pan de Labardès do siebie z cicha, — niestety ja nie zaznałem uciech młodości ni miłości czarów.... Szczęśliwsi są odemnie ci, co mogą kochać i wierzyć w szczęście!... Ja wierzę tylko w wyrzuty sumienia....
— A teraz, — podjął Jerzy Herbert, — jeśli chcecie możemy pójść do pań, które są w parku z moim teściem....
Wszyscy trzej mężczyźni opuścili zamek i podążyli do parku, gdzie, jak to powiedzieliśmy powyżej, zastali nietylko generała i jego córkę, ale jeszcze Gontrana i pana barona Polart.
Przybycie Jerzego i Marcelego było strasznie nie na rękę Gontranowi. Wiedział wybornie, że baron Polart nie mógł żadną miarą im się podobać, ani jednemu, ani drugiemu; to też nie uznał nawet za właściwe im go przedstawić.
To zresztą nie zakłopotało ani troszeczkę przybysza, który, nie spostrzegając niby zupełnie wymuszonego i lodowatego sposobu, w jaki przyjmowano jego awanse, czynił niesłychanie śmiałe wysiłki ku uogólnieniu rozmowy, mówiąc o wszystkiem i Bóg wie czem jeszcze: omni re, scibili et quibusdam aliis....
Mimo wszystkich tych bohaterskich usiłowań, godnych bez zaprzeczenia, by lepszym uwieńczone były skutkiem, niepodobieństwem dlań było stopić i złamać lodów, które stawały jako nieprzebyta baryera między nim a jego milczącymi słuchaczami.
Oprócz tego sposób znaczący, w jaki Marceli de Labardès i Raul Simeuse poglądali na barona, wyrażał aż nadto jasno, że jeden i drugi >czują doń nieprzepartą antypatyę.
Trudniej były zdać sobie sprawę z zachowania Jerzego Herbert; ale to pewna zawsze, że uczucia jego ani trochę nie pozwalały przypuszczać jakiejśkolwiek życzliwości, charakter bowiem otwarty i lojalny Prowansalczyka, musiał czuć instynktowną odrazę dla natury tak podstępnej i chytrej jak barona.
Co do Dyanny, ta od przybycia Marcelego i jego przybranego syna, zdało się, zapomniała całkiem o obecności nieznajomego gościa; pogrążyła się w zamyśleniu bolesnem a głębokiem i bez wszelkiego wątpienia, wszystko co się działo i mówiło dokoła niej nie zwracało ani na chwilę jej uwagi.
W rzadkich interwalach tylko oczy jej spuszczone, podnosiły się i na mgnienie oka rzucały przelotne spojrzenie na piękną twarz Raula.
W chwilach takich Dyanna bladła lub rumieniła się mimowolnie, a rysy jej wyrażały prawdziwe wzruszenie.
Bezinteresowny a nieświadomy widz tej niemej sceny byłby musiał niezawodnie wnieść z tego jej wzroku i tego wzruszenia, że pani Herbert jest namiętnie zakochaną w Raulu de Simeuse i że nie udaje jej się nawet skrywać płomienia tej występnej namiętności, co ją trawi!...
A jednak Bóg sam wie najlepiej, jak dalece te domysły, acz tak prawdopodobne pozornie, dalekie były od prawdy!...
Baron Polart wstał.
— Panie hrabio, — ozwał się, — nie umiałbym wypowiedzieć, jak bardzo uważam się za szczęśliwego, że miałem zaszczyt zostać mu przedstawionym.... Ośmielam się mieć nadzieję, że raczysz mi pan pozwolić, przez czas pobytu mego w Prowancyi, przybywać tu, składać mu me uszanowanie....
Pan de Presles skłonił się w milczeniu.
Baron Polart wziął lub przynajmniej udał, że bierze ukłon ten za przyzwolenie i podziękował wielce gorąco, jak gdyby okazano mu największe odszczególnienie.
Skłonił się głęboko przed Dyanną. Złożył ukłon ogólny pozostałym i opuścił taras w towarzystwie Gontrana.
Cóż chcecie... nie przedstawiliśmy wam, czytelnicy, barona Polart za typ skończony doskonałego szlachcica i zmuszeni jesteśmy przyznać, że mimo jogo szlachectwo tak niezaprzeczone, wedle jego zapewnień, była w nim jakaś przyjemna mięszanina komiwojażera, prowincyonalnego tenora i kupca wody kolońskiej zarazem.
Co przecież nie przeszkadzało baronowi de Polart być człowiekiem najwięcej chyba uorderowanym w całym świecie...
W przyszłości może i ta zagadka nam się wyjaśni.
Bądź co bądź, skoro tylko Gontran i jego towarzysz znaleźli się w takiem oddaleniu, że słyszeć już nie mogło głosów zgromadzonego pod kasztanami towarzystwa, Jerzy zawołał:
— Na miłość boską, Dyanno! któż to jest ten pan?...
Ten wykrzyknik pytający przerwał zamyślenie młodej kobiety.
— Ten pan, — odpowiedziała. — jest jak się zdaje, jakimś przyjacielem Gontrana....
— Przyjacielem Gontrana!... — powtórzył Jerzy. — Czy jesteś tego pewną rzeczywiście?
— Bez wątpienia, boć to on przecie przedstawił nam go tu przed chwilą....
— Pod jakiemź nazwiskiem?
— Pod nazwiskiem barona de Polart, jeśli się nie mylę....
— Baron przemycany... bezwątpienia!...
— Bardzo to możliwe... nawet bardzo prawdopodobne....
— Bądź pewną, że tak jest.... A moja kochana Dyanno, gdzie też u dyabła twój brat chodzi wyławiać swych przyjaciół?...
— Jeśli chcesz to wiedzieć, winienbyś pytać jego o to a nie mnie, bo ja najzupełniej tego nie wiem.... Ale powiedz mi, Jerzy, więc ty masz bardzo złą opinię o tej nowej znajomości Gontrana?...
— Niesłychanie złą.... Instynkt, którego doświadczyłem już niejednokrotnie i który nigdy mnie nie zawiódł, każę mi uważać tego mniemanego barona za intryganta.
— A ja, kochany mój Jerzy, który uważam się cokolwiek za fizyonomistę, byłbym surowszym od ciebie jeszcze... — dodał Marceli.
— Jakto?
— Ty uważasz nowego przyjaciela Gontrana za intryganta, jak powiedziałeś?...
— Tak, niezawodnie!...
— A więć ja uważam go za łotra najgorszego gatunku... za człowieka niesłychanie niebezpiecznego, i lękam się niezmiernie, by nie zawładnął Gontranem i nie pociągnął go do jakiegoś brzydkiego czynu.
— Być może, — szepnęła Dyanna, — być może, że on ma na brata mego mniej wpływu niż się panu zdaje.
— Droga pani, nie łudźmy się pod tym względem!... Przeciwnie, wpływ ten musi być niezmiernym skoro Gontran, a pewien jestem, że pani zastanowiwszy się, przyznasz to sama, bez wahania i bez zawstydzenia się przedstawił swemu ojcu i siostrze błazna tego rodzaju, czego z pewnością w innym razie byłby się strzegł jak oparzenia....
— Być może, — podjęła Dyanna, — że Gontran sam łudzi się, co do osoby tego barona de Polart i nie widzi go takim jakim jest w rzeczywistości....
— Nie mógłbym, droga pani, dzielić tej opinii... Gontran zna się na ludziach, wierzaj mi pani, tak dobrze jak długoletni spowiednik lub stary dyplomata.... Co robi, robi z rozmysłem... skoro się daje powodować, to z pewnością z całą świadomością rzeczy...
— Może wreszcie, — spróbowała jeszcze pani Herbert, jako ostatnią a nieśmiałą objekcyę, — sądzimy zbyt surowo dzisiejszego gościa.... Przyznaję chętnie, że tualeta jego jest dziwaczną i że brak mu dystynkcyi, ale niemożnaż mieć złego gustu i natury pospolitej, plebejskiej a jednak być najuczciwszym człowiekiem w świecie?
— Tak, bezzawodnie, jeśli to weźmiemy jako tezę ogólną... byłoby za okrutnem i za bezwzględnem sądzić ludzi z ich powierzchowności wyłącznie; bywają jednakże pewne wypadki, w których pozory rzadko mylą.... Ten właśnie jest z ich liczby.... Acz nie jestem zarozumiałym, chętnie przyjmę zakład, że ten baron Polart nie jest czem innem, jak bezczelnym awanturnikiem, przemysłowcem tego rodzaju i pewien jestem, że pan de Presles podziela zdanie moje w tej mierze....
Marceli zwrócił się do starca i przemówił do niego:
— Nieprawdaż, generale, że pan podzielasz moje zapatrywanie?...
Hrabia odwrócił się nagle, jak ktoś, kogo zbudzono niespodziewanie. Podniósł głowę i utkwił w panu de Labardès wzrok bez myśli i wyrazu.
Marceli powtórzył poprzednio wyrzeczone zdanie.
— Nieprawdaż, generale, że pan podzielasz moje zapatrywanie?...
— Nie wiem... — wybąknął starzec.
— Możeś pan nie zwrócił uwagi na poprzednią naszą rozmowę?...
— Tak... być może... — odparł pan Presles tonem dziecka, które odpowiada na chybi trafi, nie zajmując się treścią zadanego mu pytania.
Lekka zmarszczka zarysowała się między brwiami Dyanny i popatrzała na ojca swego z obawą.
Marceli ciągnął dalej:
— Mówiliśmy o tej osobistości, którą tu panu przedstawiono właśnie.... Pan wie już o kim mówię?
Starzec wstrząsnął głową, co służyć mogło za potwierdzenie.
— O baronie Polart... — ciągnął dalej Marceli.
— Baronie Polart, — powtórzył generał.
— Przyjacielu Gontrana....
— Tak... tak....
— I wyrażałem właśnie pewność, że fizyognomia jego wywarła na panu toż samo niezawodnie co na mnie wrażenie.... Czyż się myliłem, generale?...
Pan de Presles napowrót opuścił na piersi głowę, którą podniósł był przed chwilą.
Zanim odpowiedział, wahał się przez kilka minut, potem wyszepnął:
— Czemuż mnie tak wypytujecie?... Przecież wiecie, że nie mogę wam powiedzieć tego, cobyście wiedzieć chcieli.... Nie widziałem Gontrana od dawna już i zaledwie przypominam sobie, że mam syna... Zkądże więc mógłbym znać jego przyjaciół? Nie mam najmniejszego wyobrażenia o tem wszystkiem, o co I mnie pytacie.,,. Dyanno, moje dziecko, podaj mi rękę i wracajmy do zamku... zdaje mi się, że pod temi wielkiemi drzewami cień jest chłodny dziwnie.... Obciąłbym już być w domu.... Chodź, moje dziecko....
I wymawiając te słowa starzec podniósł się, chwiejny; Dyanna podbiegła do niego z oczyma łez pełnemi i podała mu ramię, na którem on się oparł.
Potem oboje, krokiem tak powolnym, jak gdyby pan de Presles był stuletnim starcem, zwrócili się ku zamkowi.
— Widzicie, — rzekł wtedy Jerzy, zwracając się do Marcelego i Raula, — widzicie czym przesadzał opłakując ten nagły, szybki a piorunujący upadek wszystkich władz umysłu mego teścia.... Byliście teraz świadkami jednej z takich chwil, z takich napadów bezprzytomności, które z dniem każdym stają się częstsze. Za kilka godzin, mam nadzieję, powróci generałowi cała jasność inteligencji; ale czyż nie należy się lękać by nie nadszedł moment, w którym zagaśnie całkowicie pochodnia jego inteligencyi; kto zaś zaręczy, że moment ten nie jest już blizkim?... Nie umiem wam powiedzieć, do jakiego stopnia złorzeczę Gontranowi, kiedy pomyślę, że jego nikczemnemu postępowaniu, tym niezliczonym zmartwieniom, tym bezprzestannym niepokojom, które on sprawiał ojcu, a którym przypisywać trzeba bezwątpienia przedwczesne zdziecinnienie głowy tak silnej!... A! Gontran wyrządził nam wszystkim tyle złego!... Takie dziecko jak on w rodzinie, to rana nieuleczalna, wiecznie krwawiąca!... Skoro patrzę w przeszłość, drżę na myśl o przyszłości!..
Po chwili milczenia, Marceli zapytał:
— Jakże to długo trwają te chwile bezprzytomności u generała?
— Jak dotąd, dzięki Bogu, trwanie ich jest jeszcze dość ograniczonem.... Tego wieczora, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, lub co najpóźniej jutro rano, teść mój powróci zapewne do normalnego stanu umysłu....
— Jeżeli tak, — wymówił Raul półgłosem, zwracając się do Marcelego, — możebyśmy mogli, ojcze, pomówić z nim dziś wieczorem...
Jerzy posłyszał te słowa i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu....
I on też odpowiedział Raulowi.
— Pilno ci, jak prawdziwie zakochanemu! — rzekł mu. — Pojmuję to najdoskonalej, moje drogie dziecko i nie widzę w tem nic złego; jednakże muszę nakłonić cię do cierpliwości i choćbym miał ci się narazić nawet, poradzę Marcelemu, aby oficyalną prośbę o rękę Blanki odłożył do jutra.,.. W każdym razie, jutro teść mój więcej usposobionym będzie do wysłuchania jej i odpowiedzenia na nią....
— A! — zawołał Raul, — jutro, to tak daleko!...
— Co, burzysz się na myśl kilku godzin opóźnienia, kiedy ja poddałem się, jeśli nie bez cierpienia, to bez szemrania przecież całym miesiącom a niemal latom oczekiwania i niepewności?... A jednak kochałem Dyannę tak, jak ty dziś Blankę kochasz.... Zapytaj o to Marcelego.
— Z pewnością, — odpowiedział pan de Labardès. — Zaświadczyć mogę, żeś ją kochał całą potęgą twego serca, wszystkiemi siłami duszy!...
— A, — ciągnął Jerzy dalej, — ja nie miałem na pociechę i podtrzymanie słabnących sił mej odwagi, takiej nadziei, która jest niemal pewnością...
— Kiedyż bo, widzisz pan, — odparł Raul, — mnie tak trudno wyobrazić sobie tę nadzieję, której istnienie pan przypuszczasz....
— I błądzisz w tem, moje kochane dziecko....
— Jakto! więc rzeczywiście sądzisz pan, że mogę bez zrozumienia, odegnać od siebie dręczącą mnie niepewność?...
— A! spodziewam się! W tym wypadku mogę cię zapewnić, a pewien jestem, że nie będzie to z mej strony zuchwalstwem, że prośba zaniesiona przez Marcelego de Labardès o rękę Blanki de Presles dla przybranego jego syna, zostanie życzliwie przyjętą przez generała....
— Skoro tak jest, uważam się za najszczęśliwszego z ludzi!..
— Bądźże więc szczęśliwym, bo tak jest istotnie....
— Nie widzisz pan żadnej przeszkody?
— Żadnej.... Chyba, że....
— Chyba, że... — powtórzył Raul z nieukrywanym niepokojem.
Uśmiech okrążył usta Jerzego.
— Chyba, — ciągnął dalej, — że przeszkoda taka wyszłaby od samejże Blanki.... Pojmiesz, że kochanego tego dziecka nie wydanoby za mąż wbrew jej woli....
— O! — wyszepnął Raul, któremu płonący rumieniec oblał twarz całą i czoło, — nie tego właśnie ja się lękam....
— A więc lękasz się czegoś jednak?
— Tak.
— Czego?... Jeśli chcesz, bym cię mógł upewnić i pod tym względem, trzeba mi powiedzieć, czego to takiego się obawiasz....
Raul zawahał się.
— No, — odparł Jerzy, — odważnie tylko!... Spowiedź nie może przecież być tak przykrą!... Ukążże mi myśl twoją w klasycznym przystroją prawdy mitologicznej....
— A więc, obawiam się... pewnego wpływu...
— Wpływu przeciwnego twoim zamysłom?...
— Tak.
— A czy to wpływ potężny na umysł generała?
— Tak, potężny.
— Nie mogę całkiem odgadnąć, o czem tu chcesz mówić.... dziecko moje, wytłómacz się jaśniej... Cóźto za wpływu się lękasz?...
— Wpływu siostry panny Blanki....
— Mojej żony!... — zawołał Jerzy zdumiony.
Raul w milczeniu skłonił głowę.
— Jak to!! — podjął znów Jerzy, — czym ja posłyszał dobrze... czym zrozumiał... Obawiasz się Dyanny?...
— Tak, panie.
— To żart, nieprawdaż?
— Na nieszczęście, nie.
— Wyznaję, że nic a nic nie rozumiem!... Wytłómaczże mi tę zagadkę....
— Pani Herbert nienawidzi mnie....
— Ciebie?
— Mnie, panie.
— Czy ci to powiedziała?...
— Nie, z pewnością, powiedzieć mi nie powiedziała tego....
— A zatem z twojej strony jest proste tylko przypuszczenie, przywidzenie może?...
— Niestety nie! Pani Herbert uczyniła lepiej niż gdyby powiedziała: dowiodła mi tego....
— Dowiodła ci tego, że cię nienawidzi?...
— Tak... i to nieraz....
— Kiedyż to?... w jaki sposób?... Pojmiesz dobrze, że aby w to uwierzyć, muszę mieć fakta, dowody....
— Będzie mi aż nadto łatwo dostarczyć ich panu....
— Czekam, a muszę cię uprzedzić, że choćby najwięcej wedle ciebie przekonywającemi były twe próby, strasznie się boję, że pozostanę niedowiarkiem....
Raul przedłożył teraz Jerzemu Herbert okoliczności, conajmniej dziwaczne, pierwszego swego spotkania z Dyanną i wszystkie inne szczegóły, któreśmy słynęli już w rozmowie jego z Marcelim.
Jerzy słuchał go z niezmierną uwagą i widać było zdziwienie nieopisane na jego twarzy w miarę jak mówił młody człowiek.
Kiedy wreszcie Raul skończył, Jerzy milczał przez chwilę, głowę miał spuszczoną a brwi ściągnięte okazywały, że myśl jego niezwykle była wzburzoną.
— Moje kochane dziecko, — rzekł wreszcie, — wszystko to jest jakieś niezwykłe, zmuszony jestem przyznać.... Jest w tem coś, czego nie rozumiemy obadwaj a czego i ja ci wytłómaczyć nie mogę, ponieważ sam nie jestem wstanie tego sobie wytłómaczyć....
Zresztą niebawem, bądźcie tego pewni, dojdziemy znaczenia tej zagadki.... Co do chwili obecnej, mimo wszelkich pozorów, uspokój się... moja żona nie będzie ci szkodzić, przyrzekam ci to i ręczę moim honorem!... Biorę na siebie odpowiedzialność za Dyannę równie dobrze, jak za samego siebie.... Znam jej doskonale poczucie sprawiedliwości, lojalność jej uczuć, prawość i sprawiedliwość sądu, szlachetność jej serca, wiem, że nie byłaby zdolną pod wpływem nieuzasadnionej antypatyi tylko szkodzić komuś, zwłaszcza też, kiedy ten ktoś, ma prawa, tak jak ty, do całej jej życzliwości i całego szacunku.... Raz jeszcze przeto, moje dziecko, uspokój się i bądź dobrej myśli; możesz ufać, bo przysięgam ci, że Dyanna nie stanie się przeszkodą między tobą a szczęściem!...
— Oby pana Bóg wysłuchał! — szepnął Raul.
Przyłączmy się teraz, jeśli pozwolicie, do Gontrana de Presles i jego towarzysza, których pozostawiliśmy w chwili, gdy opuszczali placyk pod kasztanami.
Zaledwie baron Polart odwrócił się plecami od grupy, zgromadzonej w około kamiennego stołu, wyraz twarzy jego zmienił się nagle.
Oczy straciły swe przybrane spojrzenie fałszywej dobroduszności.
Uśmiech stereotypowy zniknął bez śladu, jak znika w teatrze dekoracya jasnego dnia zastąpiona ponurą, ciemną dekoracyą nocy.
Brwi zmarszczyły się, a twarz cała wykazywała dowodnie głębokie niezadowolnienie.
Gontran w pierwszej chwili nie spostrzegł tej przemiany. Pogrążony we własnych myślach, szedł przez kilka minut obok swego towarzysza, nie podnosząc na niego oczu i nie mówiąc do niego ani słowa.
Pan de Polart, końcem lakierowanego swego buta odrzucał gwałtownie kamyki, co się przypadkiem znalazły na jego drodze, wmięszane w biały piasek alei. A równocześnie laseczką ścinał główki maków i innych przydrożnych kwiatów, które na swe nieszczęście los postawił mu przy drodze. Podwójnej tej operacyi towarzyszył świst podobny do świstu płazów, kiedy im ktoś nie w porę przerwie spoczynek.
Gontran spostrzegł wreszcie wszystkie te wskazówki złego humoru, a spostrzegając je ogromnie zadziwił się niemi, powiedzmy więcej, zaniepokoił, bo wobec swego względem pana Polart położenia, żyć musiał w ciągłej niemal obawie, skazany na to, by się lękać wszystkiego z powodu jednej chwili podrażnienia najlepszego swego przyjaciela.
— Na Boga, kochany mój baronie, — zawołał — cóżeś pan taki zasępiony!... Co ci jest?... Czy cię co zajmuje lub dolega?
— Rzeczywiście, wicehrabio, — odparł sucho Polart, — wiesz, że jak na inteligentnego człowieka, za którego uchodzisz, zadajesz. mi więcej niż naiwne] pytanie!...
— Kochany baronie, nie rozumiem....
— Nie rozumiesz, że muszę być wściekłym?... — przerwał interlokutor Gontrana.
— Wściekłym??
— Z pewnością!...
— A z jakiegoż powodu?...
— Z powoda przyjęcia, jakiego dopiero co doznałem!... A może pan uważasz, że to nie wystarcza jeszcze?...
— Ależ wydaje mi się... — wybąknął Gontran.
— A więc źle ci się wydaje! Do licha! wicehrabio, niebardzo musisz być w łaskach pod dachem rodzicielskim!... Przyjęcie, jakiego tam doznają serdeczni twoi przyjaciele, niebardzo może ich zachęcić do powrotu....
— Mój kochany baronie, szczerze przejęty jestem tem, co cię dotyka....
— Naprzód, wicehrabio, — przerwał pan Polart, — nazywajmy, jeśli łaska, rzeczy po imieniu... nie jestem ani trochę dotkniętym, (dzięki niebu, moja miłość własna nie jest znów tak łaskotliwą), jestem zniecierpliwiony i oto wszystko....
— Jednak mój ojciec okazał się grzecznym względem pana....
— Grzecznym!... Ale któż utrzymuje coś przeciwnego?... Ale to była lodowata grzeczność dobrze wychowanego człowieka i nic więcej nad to.... Nic serdeczności, nic zgoła uprzejmości uprzedzającej w tem przyjęciu, tak jak przecież miałem prawo tego się spodziewać, naprzód z tytułu nazwiska, które noszę, a potem z tego tytułu, że mu byłem przedstawiony przez syna.... Co do pańskiej siostry, prześlicznej osoby, mówiąc nawiasem, przyznasz pan przecież, że wyniosłość jej pogardliwa dochodziła a często przechodziła nawet granice impertynencyi....
— Moja siostra jest jednakową dla wszystkich....
— Pozwolisz mi pan o tem wątpić... Raczej już uwierzyłbym, jak to mówiłem panu przed chwilą, że w zamku hrabiego Presles złą jest rekomendacyą być przedstawionym przez wicehrabiego Gontrana....
— Jest w tem nieco prawdy....
— A jednakże jesteś tu pan a raczej powinieneś być u siebie.... A powiem tu nawiasem, że lękam się bardzo, by na dziedzictwo ojcowskie nie przyszło jeszcze wyczekiwać bardzo długo.... Generał, o ile mi się zdaje, ma duszę co się uparcie trzyma ciała.... Jest on z rasy tych ludzi, których bezwarunkowo trzeba zdławić, by z nimi raz skończyć.... Żal mi pana, bo ten poczciwiec, jeśli się bardzo nie mylę, każę ci bardzo długo jeszcze męczyć się i żyć z wydzielanej skąpo pensyjki....
Tu Gontran westchnął i ruszył pogardliwie ramionami.
Baron Polart podjął dalej;
— Nakoniec, rzecz się tak ma i nic w niej zmienić nie możemy.... Ale powiedz mi pan, proszę, któż to są ci trzej fanfaroni, którzy przybyli pod koniec mojej wizyty i którzy okropnie mi się nie podobali?
— Jeden z nich, ten co ma brodę i włosy blond, to mój szwagier Jerzy Herbert.... Dwaj inni są sąsiedzi baron de Labardès i hrabia de Simeuse.... Ten ostatni jest młodszy.
— A zatem, wicehrabio, twój szwagier i twoi sąsiedzi działają mi na nerwy ponad wszelki wyraz. Nie umiałbym wypowiedzieć nawet, jak mi są niemili i zachwycony byłbym, gdyby się nadarzyła sposobność okazania im tego....
— Szczęściem dla nich, — odpowiedział Gontran z uśmiechem, — że sposobność taka się nie nadarzy....
— Ha! kto wie?... W każdym razie, aby mi oszczędzić szans urzeczywistnienia moich życzeń, zechcesz pan w ciągu przyszłego tygodnia postarać się o to, bym otrzymał zaproszenie na obiad do zamku, od twego ojca....
Gontran popatrzał na swego interlokutora z wyrazem zdumienia.
— Czyś pan nie słyszał? — spytał ten ostatni.
— Owszem....
— A więc możeś mnie pan nie zrozumiał?...
— Przyznaję....
— W takim razie powtórzę.... Dobrze jest i pożytecznie umieć się naginać do wszelkich inteligencyj nawet najleniwszych.... Prosiłem pana, abyś postarał się dla mnie o zaproszenie na obiad w jak najkrótszym czasie i to zaproszenie, wychodzące wprost od samegoź generała, hrabiego Presles.... Tym razem czyż pan zrozumiał?...
— Tak, doskonale....
— I cóż mi na to odpowiadasz?
Gontran zawahał się.
— Cóż cię tak, wicehrabio, wprawia w ambaras? — spytał pan Polart.
— Odpowiedź...
— Dla czego?
— Bo to czego pan żądasz, będzie trudne.
— Czy jesteś pan tego pewnym?
— Jak najpewniejszym.
— Nie mogę sobie zdać sprawy z powodów tej trudności, wyznaję....
— A przecież natura ich jest nader prostą....
— Proszę, zechciej mi je przedstawić, a będę mógł osądzić ich doniosłość....
— Od lat kilku w zamku przyjmuje się niezmiernie mało ludzi, a nie zaprasza nikogo zgoła z obcych na obiady....
— Rzecz ta nie może zupełnie do mnie mieć zastosowania....
— Jakimż to sposobem?...
— Zapominasz zawsze, wicehrabio, że dla twoich ja nie jestem obcym i nie przypominasz sobie widocznie, że mam zaszczyt należenia do twej rodziny.... Nic nie może mi być cenniejszem nad to pokrewieństwo i gdyby mi przyszło zrzec się go za cenę ocalenia mej głowy, zdaje mi się, że bez wielkiego żalu poświęciłbym moją egzystencyę dla mej dumy.... Czy to jasne?
— Nadzwyczaj jasne.
— A zatem?
— Ale, między nami mówiąc, lękam się...
— Czego?
— Aby ta koligacya między rodzinami Polart’ów i de Presles’ôw, koligacya, o której ja co do mnie nie powątpiewam ani na chwilę, bądź pan przekonany, mogła nie wydać się równie pewną memu ojcu....
— Chcesz pan powiedzieć, że hrabia de Presles wzbraniać się będzie przyznać, że mam honor należeć do jego rodziny?
— Obawiam się....
— W takim razie pan mu dowiedziesz, że się myli....
— Alboż mi uwierzy?
— Powiesz mu pan, żem ci przedkładał tytuły autentyczne a niezaprzeczone, popierające prawdę moich twierdzeń.
— To byłoby kłamstwo....
— A! do licha, wicehrabio, nie będzie ono pierwszem.
— Ale to kłamstwo będzie bezużyteczne....
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewien.
— Krótko mówiąc, pan mi odmawiasz postarać się, abym dostał to zaproszenie na obiad do zamku?
— Niesprawiedliwym jesteś, kochany baronie.... wiesz doskonale, że ta rzecz nie odemnie zależy....
— Czy zależy lub nie, w każdym razie wydaje się panu niemożliwą?
— Tak.
Pan de Polart zatrzymał się nagle.
Stanął naprzeciw Gontrana z rękoma skrzyżowanemu na piersi i wlepiwszy w młodego człowieka spojrzenie, które go zmusiło do spuszczenia oczu, rzekł mu głosem twardym a suchym:
— Widzę, że pan nie znasz jeszcze mego charakteru.... Odmowa mnie podnieca, przeszkody wywierają na mnie ten sam skutek, co ostroga na wyścigowym koniu. Przeskakuję lub łamię baryerę, co mi stanie na drodze.... Przed chwilą było to dla mnie tylko kaprysem, fantazyą; ten kaprys przeobraził się w silną wolę, fantazya w postanowienie nieodwołalne... nie prośba to już z mojej strony, ale rozkaz....
Po raz drugi od pół godziny krew patrycynsza zawrzała w żyłach Gontrana i bunt podniosła.
Palący rumieniec zalał mu twarz całą, zadrgały w nim wszystkie nerwy, konwulsyjne drżenie wstrząsnęło jego członkami, jak gdyby rzucono mu w twarz jedną z tych obelg, co to mają siłę zmieniać na chwilę najnikczemniejszego tchórza nawet w odważnego człowieka.
— Rozkaz!... — zawołał głosem, który mu tamowało wzruszenie. — Powiedziałeś pan rozkaz!
— Powiedziałem i powtarzam, panie wicehrabio. Rozkazuję a pan będziesz posłusznym!...
— Nigdy!...
— To dzieciństwo i nie zadam sobie z pewnością nawet trudu rozprawiania o niem.... Tak chcę, rozumiesz pan? chcę i wymagam zaproszenia, o którem ci mówiłem.... Muszę je mieć na przyszły czwartek....
— Odmawiam!...
— Czy zapominasz pan, że nie masz do tego prawa?...
— A więc ja je sam sobie biorę, to prawo chociażby przyszło mi je zdobyć ostrzem oręża, w godzinę po powrocie naszym do Tulonu, świadkowie moi będą u pana.
Pan de Polart zaśmiał się śmiechem suchym, rozgłośnym.
— A, toż to, — rzekł następnie z największym spokojem, — zdaje mi się, niech mi tak Bóg będzie miłosiernym, że to pojedynek pan mi proponujesz....
— Tak, panie, pojedynek!... — zawołał Gontran.
— To wielce rycerskie, ale wysoce niedorzeczne... Ja się bić z panem nie będę....
— Nie będziesz się pan bił?
— Nie.
— I jakiż powód jest dla pana przeszkodą?
— Powód, który dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto jest motorem czynności rozsądnych ludzi.... Chcę tu mówić o interesie.... Owoż własny mój interes nie dozwala mi potykać się z panem.... Dośćby mi było zabić pana!... do pioruna!... jakiż to zły byłby dla mnie interes!... Któż zapłaciłby mi wówczas z pięknemi procentami ten pokaźny wcale oblig na sumę pięćdziesięciu tysięcy franków, który zachowuję tak starannie w głębi mego biurka?... Nie, nie, kochany mój wicehrabio, ja się bić nie będę....
— Strzeż się pani — zawołał Gontran, który pod wpływem wzmagającej się irytacyi zapominał o wszelkiej ostrożności, — strzeż się pan!
— Czego?
— Tego....
I w tej samej chwili młody człowiek podniósł w górę szpicrutę, by nią w twarz uderzyć swego interlokutora.
Nagłym ruchem pan de Polart pochwycił szpicrutę, kiedy ze świstem leciała w powietrzu.
— Strzeż się ty, wicehrabio, — rzekł, nie okazując najmniejszego wzruszenia, — bo w tej chwili grasz grubą grę.... Czy pan wiesz, że gdyby bodaj koniuszek tego cacka dotknął był końca mych wąsów, za trzy miesiące, strażnicy tulońskich galer byliby wielce dumni i rozradowani tem, że mają pod bezpośredniemi swemi rozkazami ostatniego potomka szlachetnego rodu hrabiów de Presles!.. A zatem, przyznasz pan bez trudu, skoro już trzeba koniecznie podlegać komu i słuchać kogoś, toć zawsze lepiej przecież jeszcze mnie niż panom zbirom galer.
Gontran pobladły śmiertelnie, spuścił szpicrutę i zdawało się, że padnie chyba zemdlony.
— Ah! — jęknął szeptem z rozpaczą, — nie zniosę dłużej tego ohydnego życia!... Ale Bogu dzięki, mam sposób uwolnienia się i skorzystam zeń....
— A ten sposób, — spytał pan Polart z lekkim szyderskim uśmiechem, — czybym się nie mógł o nim dowiedzieć?...
— Zabiję się!...
— Pan!... ale cóż znowu!... nigdy, przenigdy!... By się zabić, potrzeba pewnego rodzaju odwagi, której ty nie masz.... Ty, kochany mój wicehrabio umrzesz w twem łóżku i to o ile będziesz mógł najpóźniej, bądź pewien....
Gontran, całkowicie pokonany, milczał.
— A więc streśćmy teraz wszystko cośmy tu mówili, — ciągnął baron, — w przyszły czwartek na zaprosiny pańskiego ojca, przybędę tu na obiad. Jeżeli zaproszenie mnie nie dojdzie, mimo to się stawię; tylko, że wówczas będę miał z sobą sędziego śledczego i kilku żandarmów a pan porozmawiasz sobie z niemi, ile ci się podobać będzie, o tym obligu na sumkę pięćdziesięciu tysięcy franków, dobrze ci znanym.
— Mój Boże... mój Boże... — bełkotał Gontran oszołomiony, zgnębiony, przybity, — więc pan mnie chcesz zgubić?...
— Ani trochę, mój kochany wicehrabio, chyba żebyś mnie do tego zniewolił śmiesznym oporem przeciw mej woli.... Wyjąwszy tego ostatniego przypadku, dla czegóż miałbym się bawić w sprawianie panu przykrości i coby mi to za zysk przyniosło.... Owoż powiedziałem już panu i powtarzam, że interes osobisty jest jedyną busolą mojego postępowania. Nie zapominajże tylko pan o obowiązkach jakie stanowisko pańskie do mnie na niego nakłada.... Pozbądź się tych manier junaka, które dla ciebie mogą wyłącznie mieć tylko bardzo złe skutki. Unikaj pan urażania się o pierwsze lepsze słowo.... Bądź uległym, łagodnym i gładkim w obejściu a nie będziesz pan miał się czego obawiać, słowo barona Polart i ja unikać będę wszelkich scysyi, które dałyby za bardzo uczuć podległość, w którą popadłeś własnowolnie....
— Niestety! — szepnął Gontran, — niemniej przecież zależność ta istnieć będzie.
— Alboż to moja wina? Nie obwiniaj pan o to nikogo prócz siebie. Czy to ja powiadałem ci kiedy: »Panie wicehrabio, zobowiążesz mnie niesłychanie, przynosząc mi sfałszowany oblig na pięćdziesiąt tysięcy franków?...« Dobrze pan wiesz, żem tego nigdy nie mówił.... Nie skarż się przeto po fakcie skoro fon fakt jest naturalnym i przewidzianym rezultatem Własnej twej woli.
Wymieniając z sobą te wyrazy dwaj interlokutorzy, napowrót puścili się ku zamkowym stajniom.
Pan de Polart i wicehrabia przybyli konno z Tulonu. Służący przeprowadzał wolno dokoła okrągłego tarasu ich wierzchowce zgrzane pospiesznym biegiem.
Gontran dał znak służącemu.
Przyprowadzono konie.
Wicehrabia i jego towarzysz dosiedli ich, oddalając się w szybkim galopie i przez jakieś kilka minut zachowywali głębokie milczenie.
W chwili gdy dosięgali już końca alei prowadzącej z zamku do bitego traktu, Gontran zwolnił nagle swemu koniowi biegu.
Pan Polart poszedł za jego przykładem.
— Nakoniec, — zawołał Gontran, nawiązując na chwilę przerwany wątek rozmowy, — ten oblig, ten przeklęty oblig, czy mi go pan oddasz?
— Z pewnością! — odpowiedział pan Polart.
— A kiedyż?
— Wówczas, kiedy w interesie moim leżeć będzie oddanie.
— Powiedzieć tyle, to znaczy nic nie powiedzieć.
— Wybacz pan, to znaczy powiedzieć najdokładniej to co myślę. Uważasz, że odpowiedź moja jest niejasną?
— Tak.
— A zatem dam panu kategoryczne wyjaśnienie.... Ale naprzód i przedewszystkiem, postanowionem jest i stoi niewzruszenie, żeśmy najlepszymi przyjaciółmi w świecie i że nie będziesz się pan urażał, ani czepiał wyrazów, których mi użyć wypadnie?
Gontran skinął głową tak, że ruch ten na upartego uchodzić mógł za oznakę potwierdzenia.
Pan Polart ciągnął dalej.
— W tyciu jak u karcianego stołu, ktobądź gra partyę hazardowną, może mieć prawo spodziewania się wygranej, ale musi też z góry przygotowanym być na to, że może przegrać i że jeśli przegra, zmuszonym będzie zapłacić. Każdy płaci swe przegrane w tym świecie. Nieszczęśliwy poniter płaci je swemi pieniędzmi, złodziej, co się da złapać na wsuwaniu ręki do cudzej kieszeni, płaci swą wolnością, morderca płaci głową, tych ogólnych pewników, celem tych niezbitych aksjomatów, jest dojście do następnego wniosku; Powiedziano panu, że ja mam dużo pieniędzy i przyszedłeś do mnie z zamiarem najzupełniej obmyślonym, postarania się o przejście tych pieniędzy z mojej do twojej kieszeni przy pomocy kart bardzo ładnie poznaczonych.... Bez omówień przeto, miałeś pan zamiar okradzenia mnie najlegalniej w świecie.... Ależ nie ściskaj pan tak rączki twej szpicruty.... Po co to, kochany wicehrabio?... To trzeba się, u dyabła! przyzwyczaić do słuchania prawdy, wówczas nawet, gdy ta prawda nie jest pieszczotliwą! Zresztą nic cię nie obowiązuje do tego, byś na przemiany rumienił się i bladł przedemną, bo jeśliś pan wart niewiele, ten co do ciebie mówi, ani trochę nie jest lepszy; możemy sobie spokojnie podać rękę.... Jedyną moją zasługą (a zasługa to wielka, przyznaję bez fałszywej skromności), jest to, że byłem zręczniejszy niż pan.... Powtarzam przeto i skracam o ile możności, widzę bowiem, choć nie pojmuję całkiem dla czego, że słowa moje są dla pana męczarnią... krótko mówiąc, gdyby przezorność moja nie uchroniła mnie szczęściem od losu, który mi gotował pański miły przemysł, gdyby wreszcie markowane karty pańskie dokonały swego zadania bez przeszkody, bez wszelkiego wątpienia, nie byłbym wyszedł inaczej jak ze stratą jakichś pięćdziesięciu tysięcy talarów, bo koniec końcem, przecież pugilares mój był na łasce pańskiej i mocno wątpię, byś się pan zechciał okazać dyskretnym w tej mierze.... Szczęście w grze zwróciło się przeciw panu.... Pokonałem pana własną jego bronią, którą przysposobiłeś sobie na to, by mnie zwyciężyć,... Wszakże przeto słusznem jest, nieprawdaż? bym oprócz zadowolnienia miłości własnej odniósł z tego nieco materyalnej korzyści.... Czy znasz pan zresztą we wszystkich kodeksach ubiegłych czasów, obecnych lub przyszłych, prawo sprawiedliwsze nad prawo odwetu?... Prawo to ja zastosowuję ze sprawiedliwością iście drakońską.... Obciąłeś obedrzeć mnie z pięćdziesięciu tysięcy talarów, kosztować to pana będzie pięćdziesiąt tysięcy talarów również.
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów!... — jęknął Gontran z przerażeniem.
— Ani grosz jeden mniej lub więcej. Sumka ta, acz skromna, zaokrągla mi kapitał wcale pokaźny.... A zatem za wypłaceniem mi stu pięćdziesięciu tysięcy franków w banknotach lub złocie, zwrócę panu oblig, który jak wiesz, mógłby kosztować cię bezporównania drożej, gdybym nie miał serdecznej, gorącej ochoty przypodobania się panu.... A teraz kochany wicehrabio, znasz moje ultimatum i odtąd już, jak sądzę, nie będziemy potrzebowali powracać do kwestyi, która, jak się zdaje, nie jest dla pana sympatyczną....
Baron Polart umilkł i pokręcił wąsa z miną człowieka zadowolnionego z siebie i z tego, co powiedział.
Po tych słowach nastała kilkuminutowa cisza.
Gontraan przerwał ją:
— Ależ nakoniec, panie, znanem ci jest obecne moje położenie... Zkądże pan chcesz, bym wziął pieniędzy, których odemnie żądasz?...
— Słowo honoru, kochany wicehrabio, — odpowiedział baron, — miałbym prawo pogniewania się... uważasz mnie za srogiego wierzyciela, który przychodzi w towarzystwie komornika domagać się wypłaty długu!... Toż ja nie myślę bynajmniej wymagać natychmiastowego płacenia.... Nie żądam przecież moich pieniędzy, ani w ciągu dwudziestu czterech godzin, ani w ciągu czterdziestu ośmiu, ani nawet za dwa tygodnie.... Będę czekał.
— Do jakiej że epoki?...
— Do epoki, w której śmierć hrabiego de Presles odda panu w ręce dziedzictwo....
— Ależ to trwać może jeszcze bardzo długo....
— Bez wątpienia, to też, abym nie znużył się tem oczekiwaniem, postanowimy, że za każdy rok spóźnienia dołączoną zostanie do pierwotnego kapitału suma dwudziestu pięciu tysięcy franków.... Jeżeli przeto generał każę ci, wicehrabio, czekać dwa lata jeszcze na swą fortunę, pan mi wyliczysz wówczas okrągłe dwakroć sto tysięcy franków.
— Do tego zaś czasu mam pozostawać w absolutnej od pana zależności?...
— Oczywiście.
— Ależ to znaczy toż samo, co nie żyć!... To niewolnictwo gorsze niż śmierć!... to męczarnia każdego dnia, każdej dnia godziny!... każdej minuty!...
— Ba!.. przyzwyczaisz się pan niezadługo do tego miecza Damoklesa, zawieszonego nad twą głową, zwłaszcza też, że zawieszony on jest u sufitu na nici silnej, która się zerwać nie może.... Gotów jestem iść w zakład o co pan zechcesz, że przed upływem miesiąca ani już myśleć o tem będziesz.
— Czy możesz pan tak mówić, kiedy przed chwilą jeszcze z powodu takiej błahostki, groziłeś mi, że mnie zgubisz?
— Groziłem, kochany wicehrabio, ponieważ z powodu najbłahszej w świecie rzeczy, jak sam przyznajesz, wziąłeś sobie za zadanie rozirytować mnie do najwyższego stopnia.... Dodać tu muszę, aby dać panu całkiem dokładny obraz mego charakteru, że jestem człowiekiem, który gotów jest nawet materyalne swe interesa poświęcić zawsze zadowolnieniu miłości własnej.... Oprócz tego sądzę, że nigdy nie można zapłacić zbyt wysokiej ceny za prawdziwie boską rozkosz zemsty.... Znaczy to, że z całego serca zrzekłbym się był przyszłych moich stu pięćdziesięciu tysięcy franków, aby cię wysłać na galery, wicehrabio, gdyby podniesiona przez ciebie szpicruta była spadła na twarz moją.... Niechajże to, drogi przyjacielu służy ci za naukę. Co do zaproszenia, o którem ci wspomniałem, na czwartek, stoję przy mem żądaniu więcej niż kiedykolwiek. Obstaję przy niem z powodu tego właśnie braku gorliwości, jaki pan okazałeś w przyrzeczeniu mi go i powtarzam ci, wicehrabio, że mogą ci się przytrafić rzeczy wysoce nieprzyjemne, gdybyś miał nie postarać się o zadowolnienie tej mojej fantazyi. A teraz opuśćmy ten przedmiot rozmowy, który, jak się zdaje, nie sprawia panu zbyt wielkiej przyjemności, a mówmy o śniadaniu, które zamierzam ofiarować jutro kilku tym panom z »Klubu Przemysłu i Sztuki« i w którem, jak się spodziewam, pan mi pomożesz gospodarzyć.... Wszak mogę na ciebie liczyć, wicehrabio?...
Gontran spuścił głowę.
Rumieniec palący oblał mu twarz całą; mimo to jednak odpowiedział:
— Tak, możesz pan liczyć na mnie....
W chwili, kiedy jeźdźcy dojechali do skrzyżowania się dróg, z których jedna prowadziła do miasta, druga zwracając na prawo wiodła w kierunku willi Jerzego Herbet, Gontran nagle zatrzymał konia.
— Co to? — spytał pan de Polart, — więc pan nie jedziesz ze mną do Tulonu?...
— Nie, — odpowiedział młody człowiek, — tu pana opuszczam.
— Gdzież pan jedziesz?
— Powracam do zamku.
— Co za myśli... Czyżbyś pan przypadkiem chował do mnie żal za naszą poprzednią rozmowę?
— Bynajmniej.
— W takim razie dla czegóżby nie towarzyszyć mi kawałek jeszcze?
— Nie mam innego tłómaczenia, nad ten chyba powód, że czuję potrzebę powrócenia do domu.
— Jak ci się podoba, kochany wicehrabio.... Wiem ja to z doświadczenia, że bywają chwile, w których człowiekowi czarno jest jakoś w duszy. Samotność w takich razach wydaje się człowiekowi najcenniejszą i najbardziej upragnioną w świecie rzeczą. Wracajże pan, ale nie zapominaj, że jutro siadamy do stołu punkt o dwunastej.
— Nic nie zapomnę.
— Do widzenia i staw się pan punktualnie.
Baron Polart wyciągnął rękę do Gontrana, który nie śmiał odmówić jej przyjęcia, odwzajemniając jednak uścisk z łatwym do odgadnienia wstrętem.
Młody człowiek zwrócił konia w stronę zamku Presles i spinając z jakimś rodzajem wściekłości rumaka ostrogą, popędził w czwał po drodze, osłoniętej w dali stuletniemi drzewy zamkowego parku; gęsty tuman kurzu wzniósł się za nim.
Pan de Polart z wzrokom rozpromienionym, z uśmiechem na ustach poglądał za odjeżdżającym.
— Ot, biedny chłopak, — mówił sobie w myśli, — który złorzeczy mi w tej chwili z całego serca!... Byleż tylko w tej szalonej jeździe nie skręcił gdzie karku!... Zabrałby wówczas z sobą moje pięćdziesiąt tysięcy talarów na tamten świat a toby wcale był nietęgi interes; ale gdzie tam! koń jego pewny jest w nogach a on sam jest jeźdzcem pierwszej siły.... Dojedzie bez szwanku.
Uspokojony temi uwagami, baron Polart puścił się umiarkowanym truchtem, pogwizdując półgłosem melodyę polki.
Tymczasem koń Gontrana pędził jak wicher, jak zamieć gnana grudniowemi wichry, a młody człowiek nie zadowolniony jeszcze z tego szalonego biegu, wciąż go spinał ostrogą i podniecał szpicrutą i głosem.
Gdyby nie ubiór jeźdźca, nie godzina i miejsce sceny, które nie nadawały się do romantycznych fantazyi, możnaby porównać Gontrana do bladego jeźdźca z Bürgerowskiej ballady: Hurra! umarli prędko jadą!
Oczywiście, nie pędził on w celu prędszego przybycia do zamku.
Pochłaniając tak przestrzeń, przecinając powietrze jak kula co wybiega z wylotu armaty, Gontran chciał się zagłuszyć, usiłował zapomnieć.
Miliony iskier przebiegały przed jego oczyma, szum jakiś dziwny napełniał mu uszy, w komórkach mózgu poczynała robić mu się próżnia, wrażenie zastępowało u mego myśl w tej chwili zupełnie.
Stan ten, który równocześnie był czemś w rodzaju zawrotu głowy i upojenia, stanowił dla Gontrana szczęście względnie rzeczywiste, ale niestety krótkotrwałe, po upływie bowiem kwadransa, bruk dziedzińca ozwał się pod uderzeniem podków konia, okrytego pianą, który sam z siebie zatrzymał się przed wschodami zamkowego ganku.
Gontran przybył do domu.
Machinalnie zsiadł z konia i nie spotkawszy nikogo poszedł wprost do swoich pokojów, w których się zamknął.
Tu rzucił się na krzesło i zaledwie upłynęło kilka minut a już smutne myśli, na chwilę wygnane, obiegły go napowrót tłumnie.
Z trwogą i wzrastającą rozpaczą rozpatrywał się w sytuacyi takiej jaką ona była rzeczywiście i po raz pierwszy w życiu począł zastanawiać się nad złem, które zawsze sobie samemu wyrządzał.
Zastanawiał się, — mówimy, — ale tak jak się zastanawiać może umysł wynaturzony, zdeprawowany głęboko. Gontran przeklinał i opłakiwał błędy które go doprowadziły nad brzeg przepaści, w którą wpaść miał wedle wszelkiego prawdopodobieństwa; ale nie żałował bynajmniej, że błędy te popełnił... Miał żal ale nie wyrzuty Sumienia. Nie wyrzucał sobie nic prócz chyba niezręczności.
Na myśl hańbiącej zależności, w którą popadł, płakał z wściekłości. Rumienił się myśląc o tem, że się dał złapać jak głupiec na występku spełnianym, ale nie rumienił się za sam występek.
Przez chwil kilka rozpacz Gotrana była tak wielką, że pod wpływem nerwowego rozdrażnienia młody człowiek pomyślał na seryo o samobójstwie, o poszukaniu sobie w grobie tego spokoju, który, jak mu się zdało niepodobieństwem już dlań będzie znaleźć kiedykolwiek w życiu.
— A! — szepnął — ten nędznik Polart sądzi i mówi, że w ostatniej chwili zbraknie mi odwagi i że nie będę umiał umrzeć.... A więc zobaczy, że się mylił a ohydne spekulacye, które oparł na mojem niewolnictwie, zawiodą go haniebnie!... Za wiele obciąłeś, panie baronie Polart. A zatem nic mieć nie będziesz!...
Na jednej ze ścian pokoju rozwieszona była broń.
Młody człowiek podszedł do tej ściany.
Fuzye, pistolety, florety, pałasze mięszały się z sobą w fantastycznym nieładzie pośród ciężkich średniowiecznych rapierów, sztyletów weneckich, toledańskich puginałów a wreszcie dziwacznych a zatrutych broni Wschodu.
Po kilkominutowym egzaminie, Gontran wybrał sobie wreszcie pistolet.
Zdjął z haka ten pistolet, godzien by zwrócił na siebie uwagę znawcy bogatą swą prostotą.
— Ten przynajmniej jest wiernym przyjacielem, nie zawodzi nigdy i można nań liczyć do ostatka!... — wymówił półgłosem wicehrabia z melodramatycznym akcentem.
Słysząc ten wykrzyk, możnaby sądzić, że to jeden z tych ludzi, którzy w ciągu długiego życia nie doznali nic prócz zdrady i zawodów.
On zaś, odkąd żył na świecie, jak wiemy, miał jednego tylko nieprzyjaciela, prawda, że zażartego i niezmęczonego: a nieprzyjacielem tym był on sam sobie....
Młody człowiek z systematyczną powolnością, która zdawała się niezawodnym symptomatem silnego postanowienia, nabił broń, co go miała przenieść do lepszego świata.
Dokonawszy tego, zasiadł przed biurkiem, istnem arcydziełem współczesnem pierwszym latom panowania Ludwika XVI.
Na tem to biurku pisywała zazwyczaj pani Presles, a w kilka miesięcy po śmierci hrabiny, Gontran nie spytawszy nawet o zezwolenie generała, uznał za właściwe przyswoić je sobie i wydał rozkaz wniesienia go do swego pokoju.
— Trzeba, żeby mnie żałowano!... — szepnął maczając pióro i kreśląc następne linije:
»Ojcze mój!
»Te kilka słów, które piszę, a które czytać będziesz, zawierają ostatnią prośbę, ostatnie życzenie umierającego....
»Dotknąłem Cię nieraz w życiu i często bywałem powodem Twego zmartwienia, a teraz w chwili gdy oczy moje zamknąć się mają na zawsze, czuję cały ciężar tych win moich i żałuję za nie i opłakuję je z głębi serca....
»Okropne postanowienie, które dziś powziąłem zmartwi Cię, mam bolesne przeświadczenie tego.... Wierzaj, że nie mogłem postąpić inaczej jak postępuję.... Okoliczności, o których dzięki Bogu nie dowiesz się nigdy, sprawiają, że za powinność uważam sobie opuścić ten świat, na którym jestem niepotrzebnym i gdzie byłbym już od dawna ciężarem wszystkim moim gdyby nie niezmierna, nie wyczerpana ich dla mnie pobłażliwość....
»Błagam Cię zatem, Ojcze, byś mi przebaczył śmierć moją jak mi tylekroć przebaczałeś życie....
»Ostatnie to już z wszelką pewnością zmartwienie, jakie Ci sprawię.
»Powiedz obu moim siostrom, Dyannie i Blance, że o nich i o Tobie jest moja myśl ostatnia i że je proszę, by o swym bracie myślały bez goryczy i modliły się za niego
»Żegnam Cię, Ojcze mój, za chwilę nie będziesz już miał syna.
Wicehrabia odczytał ten list, nie bez pewnego zadowolnienia miłości własnej i powiedział sobie:
— Zdaje mi się, że wcale niezgorzej.... Bez wątpienia jest w nim coś takiego, że wzruszyć by zdołał kamienne nawet serce!... W tydzień zapomną wszystkich wad moich a wynajdywać będą same tylko cnoty. Nieszczęściem ja już tylko nie będę mógł powrócić, by się przypatrzeć temu.... Wielka to szkoda.
Gontran wyjął drugi arkusz papieru, złożywszy i włożywszy w kopertę list przeznaczony dla ojca i począł pisać:
»Stanowczo, Panie baronie (skoro takim jest tytuł, który uznałeś za właściwe sobie nadawać), grałeś ze mną w grę niezbyt szczęśliwie obmyśloną.... Zbyt ciężko dawałeś mi uczuć moje okowy, zrywam je więc i uciekam ci.
»W ostatniej chwili, jak pan utrzymywałeś, zbraknąć mi miało odwagi.
»Jak się zdaje złym byłeś pan prorokiem.
»Nie mówię ci »do widzenia«, panie baronie. Nie zobaczę cię już a to mi sprawia rzeczywistą przyjemność, nawet wobec dość poważnych okoliczności, w których się znajduję.
»Jakkolwiek rodzina de Polart jest dość blizko spokrewnioną z rodem de Presles’ôw (przynajmniej wedle tego co pan utrzymujesz.... choć na to nie dajesz coprawda dowodów), upoważniam pana z całego serca, byś po mnie nie przywdziewał żałoby.
»Kończę, życząc panu na przyszłość zręczniejszych kombinacyj i spekulacyj szczęśliwszych niż ta, która się wali, dzięki pistoletowi, który ujmuje w tej chwili prawa dłoń wielce Mu mało oddanego sługi
Włożywszy list ten w kopertę, napisał na nim adres: Panu baronowi de Polart, Hotel Royal w Tulonie, następnie zaś zapalił święcę, aby zapieczętować oba listy.
Gontran zapalił świecę i zabrał się do zapieczętowania obu napisanych przed chwilą listów.
Zaledwie wszakże rozpalił u jej płomienia lak wonny, na którym wycisnąć miał swój herb rodzinny, przerwał sobie nagle tę czynność.
Daleko to jest od czary do ust, tak przynajmniej utrzymuje mądrość narodów.
Między pierwszą myślą o samobójstwie a urzeczywistnieniem tej myśli, leży przestrzeń ogromna.
Gontran działał w najlepszej wierze, powziąwszy postanowienie odebrania sobie życia, tak samo gdy pisał listy, które tu powtórzyliśmy.
Nagle wiatr powiał z innej strony. Młody człowiek począł nagle z innej strony przyglądać się całej sprawie.
Słaby uśmiech zarysował się na jego ustach pobladłych, płomień przelotny zaświecił w zaćmionych jego żem a oczach.
— Trzeba przyznać, — wymówił półgłosem, — naprawdę za głupi! Jeszcze tylko kilka minut a byłbym odegrał strasznie głupią rolę!...
Zabijać się!...
A to po co, jeśli łaska?...
»Śmierć moja nie przyniosłaby szkody nikomu odwrotnie byłaby korzyścią dla wszystkich... i wszyscy też cieszyliby się i śmieli z mojej bezprzykładnej głupoty....
»Naprzód skorobym tylko umarł, baron Polart zjawiłby się u ojca i przedsiawiłby mu oblig na pięćdziesiąt tysięcy franków, noszący jego podpis i z obawy, aby nie rzucić plamy na pamięć moją, ojciec by mu wypłacił bez najmniejszej kwestyi....
»Następnie w wieku mego ojca, wobec tego stanu osłabienia przedwczesnego a postępującego tak szybkim krokiem, mało prawdopodobnem się wydaje, bądżcobądź mówi tam baron Polart, byśmy potrzebowali długo czekać na sukcesyę.... Otóż zabijając się, pomnożyłbym o pięć do sześciukróć sto tysięcy franków, jak głupiec, majątek każdej z sióstr moich!... Widzę już jak Jerzy Herbert zaciera ręce, idąc za moim pogrzebem, bo on mnie cierpieć nie może ten miły szwagierek!...
»Nie, nie, prawdziwie chciałem postąpić jak głupiec!... Na szczęście czas jeszcze się cofnąć i cofam się....
»Zresztą, przychodzi mi pomysł, którego wynik okazać się może cudownym, jeśli go będę umiał przeprowadzić.... Jeśli przeciwnie nie uda mi się, położenie moje i tak już pogorszyć się nie może w żadnym razie!...
»Od jutra spróbuję a może los, który prześladuje mnie bez litości od tak dawna, zechce nakoniec stać się przychylniejszym dla mnie!...
Tak sformułowawszy długi ten monolog Gontran zapalił u płomienia świecy dwa listy, które były już bezpotrzebne i rzucił je w kominek.
Potem nabity pistolet powiesił napowrót na ścianie.
Wybrał sobie starannie cygaro i zszedł do parku, aby tam w ciszy dojrzeć mógł plan, który majaczył mu w głowie i po którym, jak wiemy, spodziewał się, najszczęśliwszych rezultatów.
Młody człowiek nie powrócił już tego dnia do Tulonu i był niezmiernie wesoły i ujmujący podczas obiadu, przy którym generał, nieco cierpiący nie pojawił się.
Dodajmy, że Jerzy i Dyanna unikali wszelkiego wspomnienia o panu Polart, co do którego ich opinia jest nam już znaną.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz raniutko, Gontran kazał osiodłać sobie konia, ażeby stawić się na zaproszenie barona, który, jak wiemy, wydawał śniadanie dla wybranych członków Klubu Przemysłu i Sztuki....
Szacowny ten baron, nawiasem trzeba to powiedzieć, winien był to małe zadośćuczynienie swoim uczestnikom w grze, od niejakiego czasu bowiem szczęście, jak się zdało odwróciło się kompletnie a mlodzi Tulończycy, zamiast, jak przewidywali, zbogacać się łupem baronowskich dostatków, widzieli z żalem, jak własne ich pieniądze przechodziły do jego kieszeni z akuratnością doprowadzającą do rozpaczy.
Dwóch czy trzech spróbowało okazać pewnego rodzaju zdziwienie z powodu tego tak zdumiewającego a stałego szczęścia....
Ale ogólne oburzenie, jakie to wywołało, zmusiło ich do milczenia.
Bo i jakże było możliwem posądzać o oszustwo w karty człowieka tak wysoce dystyngowanego jak baron, który na samym wstępie do Klubu, przegrał tyle a umiał przegrywać z takim spokojem?
Sam tylko Gontran wiedział najlepiej, co sądzić o tem dziwnem szczęściu barona....
Ale Gontran nic nie mówił i miał potemu słuszne powody....
Zanim opuścił zamek i puścił się w drogę do Tulonu, młody człowiek tak jak dnia poprzedniego zatrzymał się przed tą ścianą swej sypialni, na której broń była rozwieszona; tylko, że dziś z odmienną przychodził tu intencyą.
Zdjął i rozłożył na znanem nam już biurku, z pół tuzina sztyletów puginałów i myśliwskich kordelasów. Te ostatnie odsunął prawie natychmiast a cała uwaga jego skoncentrowała się na najmniejszego rozmiaru broni.
Z pośród tych ostatnich wybrał mały sztylet wenecki z najczystszej stali o ostrzu krótkiem i dość cienkiem.
Przyjrzawszy mu się długo i uważnie, zbadawszy siłę żelaza, która była niezmierną mimo swego szczupłego rozmiaru, włożył go napowrót w pochwę z karmazynowego aksamitu haftowanego srebrem i włożył go w kieszeń.
Dodajmy tu, że podczas całego egzaminowania broni na twarzy jego nie było bynajmniej wyrazu okrucieństwa, owszem twarz ta była najzupełniej spokejną i że widocznie przeto nie zajmowały go myśli mordercze.
Cóż zatem zamierzał czynić z tym sztyletem wybieranym tak starannie....
Zobaczymy to niezadługo.
O milę mniej więcej od zamku spotkał Marcelego de Labardès i Raula de Simeuse w powozie.
Wicehrabia zatrzymał swego konia i podał rękę młodzieńcowi i byłemu oficerowi, jakkolwiek nie łudził się i czuł wybornie wstręt, jakim względem niego przejęty był ten ostatni.
— Dzień dobry, panowie, — rzekł im — czy to nie do zamku jedziecie przypadkiem?...
— Tak, — odpowiedział Marceli.
— Tem gorzej....
— Dla czego?
— Ponieważ zmuszacie mnie do żałowania tego szczerze, iż nieobecność pozbawi mnie możności nacieszenia się waszem towarzystwem....
— A więc, kochany Gontranie, — ozwał się Raul, który, jak wiemy, pragnął zawsze mimo wszystko okazywać się uprzejmym dla brata ukochanej swej Blanki, — któż ci przeszkadza zawrócić i pojechać razem z nami?
— Chciałbym módz to uczynić... ale na nieszczęście to rzecz niepodobna. Przyjąłem zaproszenie na dzisiejszy ranek....
— Czy nie odgadujesz Raulu, — rzekł Marceli z lekką ironią, — że wicehrabia ma niezawodnie schadzkę z nowym swoim a tak nieodłącznym przyjacielem, baronem Polart?
— Czy pan znasz barona, panie de Labardès?... — spytał Gontran zdziwiony tonem swego interlokutora.
— Nie, dzięki Bogu!... Wczoraj widziałem go po raz pierwszy w życiu, ale to mi wystarcza naj — kompletniej, aby być pewnym, że ten jegomość jest błaznem najgorszego gatunku i zrobiłbyś mi pan wielką przyjemność, gdybyś mu to powtórzył w mojem imieniu.
— Słowo daję, — odpowiedział Gontran z nieco wymuszonym uśmiechem, — wyznam, że wolę nie po» dojmować się zupełnie tej misyi. Dodam, że nie podzielam zupełnie pańskiego zapatrywania, które raziłeś tu tak energicznie.
— Jeśli pan go nie podzielasz, tem gorzej dla pana!... — odpowiedział Marceli. — Zdaje mi się, że będę dobrym prorokiem przepowiadając panu, że niezadługo będziesz miał toż samo co ja o nim mniemanie... Może jednak już wówczas będzie za późno....
Gontran zmuszony był przyznać przed samym sobą, że przenikliwość pana de Labardès nie zawiodła go bynajmniej w tym wypadku, ale nie wydał się z tem ani trochę i odpowiedział tylko:
— Jesteś pan strasznie surowym.
— Nie, tylko sprawiedliwym. Przyszłość dowiedzie panu tego, żem się nie mylił.... Wierzaj mi zresztą, panie wicehrabio, że nie pozwoliłbym sobie tak przemawiać do pana, gdyby mi nie dawała do tego tytułu serdeczna przyjaźń moja i życzliwość dla całej rodziny państwa, boć wiem to wybornie, że jesteś absolutnym panem twoich czynów i że to, co czynisz, nie może mnie obchodzić....
Potem natychmiast dojął:
— Jakże się ma dziś generał?
— Dobrze, o ile mi się zdaje, — odparł Gontran, — bom go nie widział przed wyjazdem.
— Czułość synowska prawdziwie wzruszająca, — pomyślał pan Labardès.
— A panie? — spytał Raul.
— W chwili, gdym wychodził z mego pokoju, dowiedziałem się przez jednego ze służących, że siostry moje przechadzały się razem po parku.... Do widzenia, panowie, nie chciałbym powstrzymywać was dłużej.
— Do widzenia, — odpowiedział Marceli, — i wiergaj mi pan, odczep się od tego twego barona Polart.
Nowy zamieniono uścisk dłoni, poczem rozjechali się każdy w swoją stronę, powóz i jeździec.
We trzy kwadranse później, Gontran zsiadał z konia i oddawał swego wierzchowca jednemu ze stajennych hotelu »Marynarki Królewskiej«.
∗
∗ ∗ |
Miejscem, obranem przez pana Polart na wielkie śniadanie, które dziś dawał, była najwspanialsza z tulońskich restauracyi.
Na dole jej był wielki salon pełen złoceń i niesmacznych malowideł; na górze był mniejszy nieco salon, urządzony z niemniejszym przepychem i gustem i z tuzin małych tajemniczych gabinecików, zaopatrzonych w wyściełane otomany i wszelkie inne akcesorya prawdziwie paryzkiego komfortu.
Dzięki temu komfortowi a obok tego dzięki wybornym gatunkom win, w które zawsze zaopatrzoną była piwnica restauratora, zakład jego cieszył się takiem powodzeniem, jakiem w Paryżu cieszą takie gastronomiczne zakłady jak Café Riche, Café anglais albo Maison Brebant.
Tulończyk żyjący z szykiem byłby sobie uważał za ubliżenie, gdyby mu przyszło jadać gdzieindziej jak w tym zakładzie o arystokratycznej klienteli. Oficerowie marynarki spotkawszy się z sobą gdzieś o kilka tysięcy mil od Francyi na morzu tu sobie naznaczali miejsce schadzki za powrotem.
Nakoniec siedem ósmych przygód miłosnych wśród półświatka znajdowały rozwiązanie w tych tajemniczych gabinetach, o których wspomnieliśmy przed chwilą.
Czytelnik nasz pojmie teraz łatwo, że wybór barona Polart musiał koniecznie paść na tę restauracyę właśnie.
W chwili kiedy Gontran przestąpił próg wielkiego salonu pierwszego piętra, wszyscy inni biesiadnicy w liczbie piętnastu byli już tam zgromadzeni.
Restaurator w białym krawacie z serwetą na ręku przyjmował wśród licznych ukłonów i zgięć we dwoje z najwyższą uniżonością, ostatnie zlecenia barona.
Stół nakryty był z przepychem, godnym renomowanych paryzkich zakładów, które wymieniliśmy powyżej.
Przed każdym talerzem wznosiła się cała baterya kieliszków najrozmaitszych rozmiarów i srebrny kosz napełniony lodem, z którego wynurzała się butelka różowego szampana.
Na marmurowej białej olbrzymiej konsoli stał ustawiony symetrycznie cały zastęp butelek, rozkosznie pieszcząc oko rozmaitością form i poważną powloką pajęczyny.
Radosne hura! powitało przybycie Gontrana.
Baron Polart, serdeczny jego przyjaciel wyszedł na jego spotkanie z wyciągniętemi ramiony i przycisnął go do swej opancerzonej w białą pikę piersi z najgorętszym wylewem sympatyi.
— Bravo, kochany wicehrabio! — wołał. — Jak widzisz czekaliśmy już tylko na ciebie....
— Czyż się spóźniłem? — spytał Gontran.
— O, nie, przybyłeś nawet o pięć minut za wcześnie właściwie a jednak tym panom i mnie było już niemal smutno, żeś tak długo nie przybywał....
Potem zwracając się do gospodarza baron Polart dodał:
— Teraz jesteśmy już w zupełnym komplecie i możesz nam pan kazać podawać kiedy ci się podoba....
— Natychmiast, panie baronie.
Restaurator po raz ostatni zgiął się we dwoje ze zwinnością kauczukowej maryonetki i wyszedł.
Pan Polart uprowadził Gontrana w zagłębienie jednego z okien i spytał go półgłosem:
— A cóż, wicehrabio, to zaproszenie, czy je masz już?...
— Nie jeszcze....
Baron brwi zmarszczył.
Gontran przecież dodał natychmiast:
— Ale wspomniałem kilka słów dziś rano ojcu o tem, że pragnąłbym oczywiście zobaczyć przyjaciela mego u naszego stołu i od pierwszych słów widzę, że najmniejszej nie dozna rzecz ta trudności....
— Przewybornie! otóż to idzie dobrze a ja jestem tem zachwycony, wicehrabio, ze względu na ciebie daleko więcej jeszcze niż na siebie; bo kiedy ja sobie wbiję co w głowę to rzecz ta stać się musi za jakąkolwiekbądź cenę, choćby przyszło zburzyć świat cały nawet dla dostania jednego laskowego orzecha, którego w danej chwili bym zapragnął....
Gontran pod nieco wymuszonym uśmiechem ukrył trwogę, która go przejmowała gdy słuchał tych słów pana Polart.
— Nie ma potrzeby świat burzyć, kochany baronie, — odpowiedział, — bo i bez tego wszystko pójdzie po pańskiej myśli....
Pan de Polart pochwycił rękę Gontrana i uścisnął ją z wyrazem niezmiernej serdeczności, odpowiadając:
— Na honor, jestem tem zachwycony i pewien jestem, że pozostaniemy zawsze najlepszymi przyjaciółmi, co mi prawdziwie większą sprawia przyjemność, niżbym to panu wypowiedzieć umiał, bo niech mnie dyabli wezmą, mój kochany wicehrabio, ja cię kocham szalenie!...
— Tak, — pomyślał Gontran, — kochasz mnie jak myśliwiec kocha zwierzynę... jak wilk owcę... jak kania kocha skowronka.
W tej chwili czterej lokaje wnieśli uroczyście i ustawili na srebrnych fajerkach półmiski, z których rozchodziła się wonna para potraw wytwornych.
Restaurator kroczył za nimi pompatycznie.
— Do stołu, panowie, do stołu!... — zawołał pan Polart. — Dobre śniadanie ma to wspólnego z królem, że nigdy czekać nie powinno!....
Nie ma ani jednego z naszych czytelników, któryby z własnego nie wiedział doświadczenia, czem to jest takie kawalerskie śniadanie.
Nie jeden raz my już sami opisywaliśmy takie zgromadzenie wesołe do szaleństwa, w którem rozum niknie gdzieś w miarę wypróżniania flakonów i gdzie niemal zawsze biesiadnicy więcej się jeszcze upajają własnemi słowy niż winem.
Nie potrzebuj em zatem powtarzać tu tego, cośmy opowiedzieli już gdzieindziej.
Przeskoczymy więc jakieś cztery czy pięć godzin i powrócimy do opisanego powyżej salonu w chwili dopiero, w której skończonem już będzie śniadanie.
Butelki poprzewracane, porozlewane na obrusie likiery leżały tu obok półmisków z deserem obrabowanych do szczętu.
W pośród wszystkich tych resztek, stała czara pełna cygar.
Dym gęsty napełniał salon i z trudem zaledwie uchodził przez wpółotwarte okna.
Niektórzy z gości znajdowali się w tym błogostanie spowodowanym ucztą, który jest jednym ze stopni pijaństwa. Ci niby Chińscy palacze opium zagłębiali się w niemej jakiejś extazie rozparci w fotelach z cygarem w ustach i opuszczonemi rękoma, nie zdolni myśleć o niczem.
Inni, hałaśliwi, u których podniecenie winem rozwijało nad miarę prowansalską werwę, gadali, gadali bezustannie, nie troszcząc się o to czy ich kto słyszy, nie mając pretensyi do otrzymania odpowiedzi.
Szmer własnego głosu wydawał im się najmilszą muzyką, najweselszą zabawą.
Inni wreszcie, śpiewali to zwrotki erotycznych to znów pijackich piosnek.
Z pomiędzy wszystkich siedzących dokoła tego zbyt gościnnego stołu, dwóch ludzi tylko nie utraciło nic z swej krwi zimnej.
Był to baron Polart i Goutran de Presles.
Jeden i drugi oszczędzali się podczas całego ciągu trwania tej uczty.
Tylko że pan Polart przypatrywał się z pobłażliwym uśmiechem wybrykom swych przyjaciół, kiedy tymczasem Gontran, grając niezmiernie zręcznie komedyę, nie wiadomo w jakim celu jeszcze, udawał, że jest najwięcej z pomiędzy wszystkich pijany i Wyprawiał najhałaśliwsze sceny, aby tym sposobem zwrócić na siebie uwagę wszystkich.
Chwilami baron rzucał na niego ukradkiem nieufne spojrzenie i wzruszał niedostrzeżenie ramionami skoro jakiś dziwaczny wybryk młodego człowieka wzbudzi! wesołość ogólną.
Gontran zajęty całkowicie swą rolą, nie spostrzegał się, że nad nim nadzór ciągły rozciągnął amfitryon.
— Panowie, — rzekł nagle ten ostatni, — pragnąłbym uczynić wam pewną propozycyę.
Hałas, rozmowy, śpiewy, wszystko to przerwało się natychmiast.
Baron ciągnął dalej.
— Czy nie uważacie panowie, że tracimy czas, który mógłby być lepiej użytym?...
Nikt nic nie odpowiedział.
Ogół niemal całego zebrania najkompletniej zadowolniony był z użycia czasu.... Zresztą na to, by sformułować jakąśkolwiek opinię, trzeba było zastanowić się a w tej chwili najtęższe nawet głowy nie były już zdolne do zastanowienia się nad czemkolwiekbądź!
— Ja proponowałbym partyjkę lansknechta, — prowadził dalej rzecz swoją pan Polart.
Słowa te sprawiły skutek iskierki, co pada na garść prochu.
Umysły ociężałe nadużyciem wina i trawieniem, ożywiły się nagle.
Blask wyrazisty zaświecił w oczach najbardziej sennych nawet.
Namiętność gry, na chwilę uśpiona, zbudziła się niebawem. Gracz nie umiałby na długo zapomnieć o kartach, tak samo jak libertyn nie umiałby się obyć bez łatwych miłostek.
— Tak... tak... — odpowiedziały wszystkie głosy z prawdziwie rozrzewniającą jednomyślnością, lansknecht!... lansknecht!...
— Wiedziałem z góry, że propozycya moja przypadnie panom do gustu... — odpowiedział baron z uśmiechem. — Zbyt znam was dobrze, abym mógł o Was zwątpić....
Mówiąc to, baron ujął za srebrny dzwonek, stojący obok jego nakrycia.
Sam restaurator pojawił się natychmiast.
Pan Polart wydał rozkaz by uprzątniono ze stołu i przyniesiono karty.
W przeciągu pięciu minut zniknął wszelki ślad śniadania. Zielone sukno zastąpiło obrus a na nim rozłożono ze dwadzieścia talij kart.
Nie zamierzamy bynajmniej opowiadać drobiazgowo całego przebiegu gry, która rozpoczęła się natychmiast.
Powiedzmy tyle tylko, że Gontran, którego pijaństwo zdawało się wzrastać z każdą chwilą i który nie był w stanie utrzymać kart w ręku, miał tego dnia szczęście i to nieodmiennie stałe i wygrał do sześciu tysięcy franków.
Grając i wygrywając tak nie mógł utrzymać się na nogach i ledwie trzymał się na nogach i z największą trudnością tylko, pozornie przynajmniej, odwracał karty; głowa chwiała mu się z jednego boku na drugi, spadała to w tył to na przód, powieki zapadały mu bezwładne, to znów mrugały ciągle podnosząc się w górę; wyrzucał machinalnie karty jedną po drugiej i trzeba było zawsze by go powstrzymywała galerya w chwili gdy los przechylał się na jego stronę, on bowiem nie spostrzegał tego nigdy. Po ostatniej wygranej, wzrastające wciąż odurzenie Gontrana doszło do przerażających rozmiarów... nogi gięty się pod nim i z trudem już niemałym podszedł do otomany, na którą się rzucił.
Ani pół minuty nie upłynęło jeszcze, kiedy spał już snem twardym, a co więcej, chrapał.
Partya tymczasem szła dalej.
Kiedy karty obeszły w koto i doszły do miejsca, które zajmował dotąd Gontran, gra się przerwała.
— Wicehrabio!... — poczęto wołać, — wicehrabio to na pana kolej....
Głuchy mruk był jedyną odpowiedzią Gontrana.
Jeden z graczy opuścił stół, podszedł do otomany i wstrząsnął za ramię śpiącego.
Gontran nie otworzył oczu, ale zacisnął pięści i mruk przybrał wyraz gniewu i groźby.
— Kochany wicehrabio, — przemówił młody człowiek, — przeszkadzam ci we własnym twym interesie.... Zbudź się pan... na ciebie teraz kolej.
Usta Gontrana na wpół się otwarły i wymówiły niemal całkiem wyraźnie te trzy wyrazy:
— Idź do dyabła!...
Ogólny wybuch śmiechu przyjął tę odpowiedź człowieka, w śnie swym niepokojonego.
Gracz jednak nie zrażał się niepowodzeniem pierwszej swe próby.
Pochylił się nad Gontranem i zbliżywszy usta do ucha śpiącego, krzyknął mu z całej siły płuc:
— No, wicehrabio, czyś pan nie słyszał?... Mówiłem panu, że teraz jesteś na ręce....
Na ten raz Gontran otworzył oczy.
— Do pioruna!... — wybąknął. — Czy mi nie dacie pokoju!...
— Ależ....
— Dobranoc!
— Więc pan nie grasz dalej?...
— Nie.... Dobranoc....
I Gontran się odwrócił.
— Ten ma już dosyć!... — wołali dokoła gracze, — ależ spił się jak Bela.... Dajcie mu pokój, a my grajmy dalej....
— Jago miejsce było szczęśliwe, — ozwał się ktoś, — ja je biorę....
Partya przerwana na chwilę zaczęła się napowrót na dobre. Jeszcze czas jakiś grano.
Nadeszła wreszcie ta godzina nieokreślona, co nie jest już dniem a jednak jeszcze i nie nocą. Zmrok jakiś przezroczy począł osuwać się z nieba ku ziemi a wieczorny wietrzyk powiał chłodem po płaszczyźnie Prowancyi.
Nikt z graczy nie myślał korzystać z tego pięknego wieczora, by iść odetchnąć świeżą orzeźwiającą wonią tego morskiego wietrzyku, co nastaje wraz ze zmrokiem.
Pan Polart zadzwonił jak poprzednio na karty, tak teraz na podanie światła.
Kilku z młodzieży skorzystało z tej przerwy w grze, aby opuścić na kilka chwil salon.
Gontran uniósł się zawpół na otomanie, która mu służyła za łoże, przeciągnął się, ziewnął potężnie po kilkakroć a wreszcie, chwiejąc się, wstał na nogi.
Wstawszy wreszcie skierował się jakby machinalnie ku drzwiom, do których doszedł, zataczając się nieco po drodze.
— Wicehrabio, — przemówił doń ktoś, — a uważaj tam, żebyś nie spadł.
— Nie spadł! — odpowiedział Gontran z nerwową popędliwością człowieka pijanego, który nie chce, aby inni spostrzegli, że jest pijanym. — Słowo to uważam za obelgę.... Czekać będę pańskich sekundantów... i zapewniam, że jestem pewniejszym i przytomniejszym od pana!...
Wymawiając a raczej bełkocąc te słowa, przerywane mocną czkawką, wicehrabia de Presles otworzył drzwi, które silnie zatrzasnął za sobą.
Znalazłszy się w przedpokoju, pochwycił za pierwszy lepszy kapelusz, który miał pod ręką, wsadził go na głowę i zszedł ze schodów, trzymając się baryery i chwiejąc na nogach za każdym krokiem.
Restaurator widział go schodzącego, ukłonił mu się z uszanowaniem i w rodzaju »à parte« sformułował taką filozoficzną uwagę.
— Gdyby to jednak biedak w takim stanie szedł przez ulicę, powiedzianoby, że jest pijakiem... ale to pan wicehrabia de Presles i nikt nie ośmieli się nic powiedzieć.... Słowo daję, że świat ten nie grzeszy wielką sprawiedliwością!...
Gontran opuścił dom, w którym mieściła się restauracya i krokiem niepewnym wszedł w ulicę.
Przeszedłszy tak z jakie sto kroków, na które spotrzebowął do pięciu minut, doszedł do ulicy przecinającej drogę jego poprzecznie.
Zwrócił się na prawo i zaledwie minął zakręt, zdumiewająca zaszła w nim zmiana.
Krok jego odrazu stał się pewnym, śmiałym, pospiesznym, kolana nie uginały się już pod nim, nogi były silne i elastyczne.
Jednem słowem wszelkie symptomata pijaństwa ustąpiły zupełnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdkżi, a młody człowiek nie rad już ze zwykłego swego kroku, puścił się niezmiernie szybko naprzód.
Szedł zaś wprost ku hotelowi »Marynarki Królewskiej,« do którego doszedł po upływie pół kwadransa.
Wytchnąwszy przez minutę, wszedł do kancelaryi hotelowej.
— Proszę mi dać klucz od pokojów pana barona Polart, — ozwał się do służącego, który się tam znajdował.
— Pan hrabia wie, że pana barona nie ma w domu teraz? — w odpowiedzi spytał służący.
— Wiem... wiem... opuściłem go przed chwilą i poczekam tu na niego....
Służący znał Gontrana; widział go zresztą jak codzień niemal przychodził do barona Polart.
Nie robił przeto najmniejszej trudności w wydaniu żądanego klucza, do którego dołączył zapaloną świecę.
Gontran użył całej siły panowania nad sobą, aby spokojnie iść po schodach....
Chciałby był puścić się, biedź coprędzej; ale przemógł na sobie krok zwykły.
Dochodził więc do urzeczywistnienia śmiałego projektu, którego udania się był teraz niemal już pewnym.
Silne wzruszenie ogarnęło go, serce biło szybko z niesłychaną siłą.
Wszedł wolno stopień po stopniu po szerokich schodach.
Chwilami zdało mu się, że słyszy po za sobą kroki przyspieszone.
Obracał się i nic nie widział. Schody były puste zupełnie.
Nakoniec doszedł do drzwi apartamentu barona. Z najwyższym trudem ledwie zdołał wprowadzić klucz do zamku, tak konwulsyjnie drżała mu ręka.
Drzwi się otwarły.
Gontran przestąpił próg, mówiąc sobie w duchu:
— Jestem ocalony!...
W jednym z zeszłych rozdziałów mówiliśmy już, że apartament barona składał się z trzech pokoi: przedpokoju, salonu i sypialni.
Gontran wszedł do przedpokoju.
Pomimowolnie młody człowiek z takim pośpiechem zamknął drzwi za sobą, że przeciąg zagasił mu świecę trzymaną w ręku.
Gontran przoto znalazł się w półciemności.
Mówimy półciemności, światło gazowych latarni bowiem, rozpalonych w dziedzińcu z każdej strony wschodów hotelu, dochodziło aż do pokoi pierwszego piętra i nawpółrozświecało ciemności.
Gontran zresztą, jak wszyscy palący, miał przy sobie zapałki.
Wyjął pudełko z kieszeni, postawił na stoliku świecę i spróbował zapalić zapałkę.
Pierwsza zagasła.
W chwili gdy drugą miał zapalić, zatrzymał się i przejęło go drżenie aż po korzenie włosów, co w jednej chwili w zimnym stanęły pocie; rzucił dokoła spojrzenie pełne trwogi śmiertelnej.
Wydało mu się, że nie jest sam.
Posłyszał tuż obok siebie, o dwa kroki może zaledwie, pewien rodzaj uderzania monotonnego a nie ustającego ani na chwilę.
Nastawił ucho i począł się wsłuchiwać baczniej jeszcze.
Szmer wciąż słychać było jednak, tylko zdało się, że się wciąż zbliża i wzmaga.
Zkąd mógł ten szmer pochodzić i któż to był tuż obok niego niewidzialny a obecny? Bo Gontran nie mógł o tem wątpić, w przedpokoju nie było nikogo.
Nagle dziwny uśmiech wykrzywił usta młodego człowieka... nakoniec udało mu się dojść natury i pochodzenia tego szmeru... Było to bicie własnego jego serca, którego uderzenia przyspieszało wzruszenie....
— Doprawdy, — szepnął wicehrabia, — nie poznaję sam siebie!... Dla czegom ja tak okropnie słaby?... Powiedziałby kto, że się boję!... Odwagi, odwagi przecież!... Jedna chwila opóźnienia może w niwecz obrócić wszystko.... Pójdę już pewnym krokiem, aż do końca.
Tak sformułowawszy swe postanowienie, Gontran zapalił świecę; ręka już mu nie drżała teraz, następnie otwarłszy drzwi drugie, wszedł do salonu.
Salon ten, najwspanialszy z wszystkich, numerów hotelu, miał cztery okna.
Dwa z nich wychodziły na główny dziedziniec. Dwa inne zwrócone były na tylne podwórze, na którem znajdowały się stajnie i wozownie.
Przestrzeń kilku stóp oddzielała je od łagodnie pochyłego dachu szopy, będącej częścią zabudowań hotelowych.
Salon umeblowany był i przybrany z tym zbytkiem pospolitym i banalnym, który odnajdujemy we wszystkich wielkich hotelach francuzkich i europejskich wogóle, tak wiecznie jednakim, że wnętrze każdego z nich podobne jest zawsze do wszystkich innych. Kto zna jeden taki hotel, ten zna ich tysiąc. Powiedziałbyś dwie jednakie całkiem, bliźnięce fotografie.
Czyż potrzeba opisywać owe sześć foteli i kanapę palisandrową, pokryte pąsowym adamaszkiem jedwabnym, firanki dobrane do mebli, stół okrągły z strzyżonym dywanem oszytym frendzlą, złocony zegar, oleodruki po dwadzieścia pięć franków w ramach za pięćdziesiąt talarów?
Po cóż to?
Jeden jedyny mebel w tym salonie ściągnąć musi naszą uwagę, tak jak ściągną! na siebie uwagę Gontrana.
To biurko umieszczone między obu oknami, wychodzącemu na tylne podwórze.
Pamiętamy z jakiem staraniem baron Polart zamykał w tym sekretarka ów nieszczęsny przekaz.
Gontran wyobrażał sobie, że przekaz ten znajduje się tam dotychczas i rzeczywiście było to wielce uzasadnione przypuszczenie.
Młody człowiek zbliżył się do tego sprzętu mieszczącego niezbity dowód jego występku.
Wyjął z pochwy mały sztylecik, w który, jak widzieliśmy, zaopatrzył się był w zamku Presles i począł ostrzem jego podważać zamek biurka.
Robota ta była tem trudniejszą, że Gontran musiał wykonując ją unikać wszelkiego hałasu, który zwróciłby czyjąś uwagę.
W przeciągu paru sekund przyszedł już do przekonania, że sztylecik nie zdoła mu zastąpić tych wytrychów, którymi złodzieje z profesyi otwierają bez najmniejszego trudu najbardziej skomplikowane nawet zamki.
Po kilku jeszcze sekundach bezowocnych wysiłków, Gontran przyznać sobie musiał, że tak się zabierając do rzeczy nie zdoła nigdy dojść do końca i że sztylet złamie się bez wszelkiego rezultatu.
To też zmienił natychmiast systemat i usiłował włożyć między blat wierzchni w szparę szuflady ostrze swego sztyletu.
Nawpół już zniechęcony a jednak nie chcąc się uznać za zwyciężonego całkowicie, zabrał się teraz już do wierzchniego blatu sekretarki, odłupując po trochu drzewo dokoła zamku, który tym sposobem musiałby wreszcie ustąpić.
Ostatni ten sposób postępowania miał za sobą wprawdzie pewność powodzenia, ale miał i sporą niedogodność, wymagał wiele czasu; każde uderzenie sztyletu odłupywało kawałek palisandru tak, że wreszcie zamek cały był już niemal odsłoniętym.
Wtedy broń Gontrana podważyła zamek bez trudu.
Trzask dał się słyszeć... zamek odskoczył.
Biurko stało otworem....
Okrzyk tryumfu wyrwał się z ust Gontrana, ale w tej samej niemal chwili przeobraził się w krzyk przerażenia....
Rozgłośny śmiech rozległ się tuż u drzwi wpół otwartych przedpokoju a donośny i drwiący głos barona Polart wymówił:
— Brawo, wicehrabio!... słowo szlachcica, jak na debiut to wcale obiecujące!... Zważywszy ten wzniosły początek można mieć nadzieję, że za kilka miesięcy panowie galernicy tulońscy będą mogli iść do pana na naukę, której im chyba nie poskąpisz łaskawie, jak to się dziać powinno między kolegami!.. Boże ty mój! chłopcze, jak ty cudownie urządzasz włamanie!... Brawo!... brawo!...
Zaledwie pan Polart tych słów domówił, kiedy Gontran, który już ochłonął nieco z osłupienia, straciwszy całkiem głowę, wpół oszalały ze wstydu i wściekłości, nie wiedząc już co robi, a idąc tylko ślepo za instynktem, za nieprzepartym jakimś popędem, rzucił się ku niemu z wzniesionym w górę sztyletem ze stanowczem postanowieniem zadania mu ciosu w same piersi.
Baron nie okazując najmniejszego zdziwienia, podany naprzód prawą wysuniętą nogą, czekał spokojnie na cios ten, nie cofając się ani o krok jeden.
W chwili tylko, gdy młody człowiek miał go już ugodzić, wyciągnął swą potężną prawicę i pochwycił ramię z wzniesioną w górę bronią tak silnie, że palce jego zagłębiły się w ciele jak żelazne kleszcze.
Wicehrabia pod naciskiem tej dwadzieścia razy większej siły, jęknął boleśnie i puścił sztylet, który baron odepchnął nogą aż w drugi koniec salonu, wołając z radosnym śmiechem.
— Do kaduka, mój kochany wicehrabio, jesteś zdumiewającym, prawdziwie! Jak się to dzieje, że ty, taki chłopiec rozumny, nie zrozumiałeś dotąd jeszcze, że nie trzeba było rozpoczynać takiej gry zemną, pod groźbą, że się na pewno przegrać ją musi?...
Baron urwał nagle widząc, że Gontran pobladł jak trup i chwieje się na nogach.
— Co panu jest? — spytał go.
— Złamiesz mi pan rękę... — wyszeptał Gontran zaledwie dosłyszalnym głosem.
W samej rzeczy omal nie zemdlał pod naciskiem tej straszliwej dłoni.
Pan Polart puścił natychmiast.
— To prawda, słowo daję... — rzekł, — zapominam zawsze, że moje palce to prawdziwe kleszcze i że druzgocą to, co im się wydaje, że ściskają tylko... Czy lepiej panu teraz?...
— Lepiej.. — odpowiedział Gontran, którego bladość poczęła ustępować zwolna.
Baron podjął znowu.
— To dobrze, a teraz mogę bez przeszkody przystąpić do wykonania....
— Czego?...
— Zaraz pan zobaczysz... Przysposób się pan na to, że będziesz się musiał śmiać z całego serca, kochany wicehrabio, bo to będzie coś niesłychanie wesołego....
Znaczenia tych słów wydało się całkowicie niepojętem dla Gontrana; przed chwilą popełnia podwójny zamach, kradzieży i morderstwa, jakimże sposobem coś wesołego, jak to mówił baron, mogło wyniknąć z tej okropnej sytuacyi....
Jakaż to raczej groźba okropnej zemsty ukrywa w tych zagadkowych słowach?...
Fizyonomia pana Polart pozostawała pogodną a nawet uśmiechającą, kiedy tymczasem najokropniejsze męczarnie malowały się na wzburzonej twarzy Gontrana.
Baron przybliżył się do jednego z okien, które wychodziło na tylny dziedziniec.
Otworzył to okno.
Wychylił się w celu przekonania się, czy dziedziniec był pusty.
Łokciem wybił jedną z szyb tak, aby szczątki szkła stłuczonego wpadły do wnętrza salonu.
Następnie z całej siły płuc swych począł krzyczeć:
— Złodziej!... złodziej!... trzymajcie!... złodziej!...
Potem rzuciwszy się ku kominkowi pociągnął z całej siły za sznur dzwonka, nie przestając równocześnie ponawiać swych krzyków, które biegły od piętra do piętra jak huk katarakty.
— Panie baronie, — wyszeptał Gontran, który czuł literalnie jak go ogarnia szaleństwo, — panie baronie, co robisz?...
— Co robię? — odpowiedział pan Polart, — zdaje mi się, wicehrabio, że widzisz i rozumiesz to wybornie!... Co robię? Do licha! otwieram okno, wybijam szybę i krzyczę: złodziej!
I udzieliwszy Gontranowi tego wytłómaczenia, jak widzimy, wcale nie dostatecznego, baron rozpoczął na nowo krzyczeć z całych sił.
— Zlituj się pan nademną... — wybąknął nieszczęśliwy młody człowiek, przeświadczony, że pan Polart zamierza go wydać w ręce sprawiedliwości, — zlituj się pan nademną!... — powtarzał, osuwając się niemal na kolana, z rękoma złożonemi błagalnie, z oczyma pełnemi łez.
— Zkądże znów litość?... — spytał baron, — alboż pana należy żałować?... Doprawdy, nie domyślałem się tego ani trochę...
— Na miłość boską, — mówił wciąż Gontran, — na miłość boską nie gub mnie pan... Błagam cię na kolanach....
— Gubić pana! — zawołał pan Polart, śmiejąc się. — A któż u dyabła myśli pana gubić?... W samej rzeczy, kochany wicehrabio, zdaje mi się, że tracisz głowę!...
— Ależ w takim razie... w takim razie... cóż pan myślisz robić?...
— Rzecz nadzwyczaj poważną a zarazem niezmiernie zabawną; zdawało mi się, żem to już panu powiedział.... Brak mi czasu, żeby to panu szczegółowo opowiedzieć, ale sam pan zobaczysz.... Dalej, panie wicehrabio, podnieśże się i pozbądź tej miny pomięszanej. Nadchodzą już, słyszą i jeśli nie przybierzesz pan zwykłego swego spokoju, gotowi pomyśleć, Boża mi odpuść, żeś to pan złodziejem....
Zaledwie słów tych domówił pan Polart, kiedy drzwi przedpokoju a za nimi salonu otwarły się gwałtownie i ze dwadzieścia osób wbiegło do pokoju.
Była to służba hotelowa zwabiona krzykami barona.
— Co to, co to się stało? — spytało naraz dwadzieścia głosów — co się tu dzieje? co to takiego?....
Na zmięszane te w jeden chaos pytania odpowiedział baron:
— To jest, moi panowie, że gdyby nie niespodziane przybycie pana de Presles, który okazał niezmierną odwagę tu przed chwilą w walce na pięści z zuchwałym opryszkiem, byłbym w tej chwili ofiarą złodziejstwa, popełnionego z włamaniem się i wtargnieniem....
Gontran słuchał nie bez zdumienia łatwego do pojęcia, tego tak nieoczekiwanego wytłómaczenia jego postępowania.
— Cóż się stało ze złodziejem? — spytał jeden z ciekawych.
— Wszedł przez okno i uciekł tąż samą drogą. Może jeszcze gdzie się ukrywa pośród zabudowań hotelowych. Proszę mieć mały dziedziniec na oku i niech natychmiast pójdzie kto po straż, żeby zarządziła poszukiwania i po komisarza policyi, który skonstatuje uszkodzenie mebla i spisze zeznanie pana wicehrabiego de Presles i moje....
Dwie czy trzy osoby wybiegły coprędzej z salonu z niezmiernym pośpiechem.
Reszta zamierzała zbliżyć się, aby się przypatrzeć dokładniej zrządzonej szkodzie i dowodom nieodpartym zbrodniczego zamachu.
Pan de Polart zatrzymał ich skinieniem.
— Niech każdy pozostanie gdzie stoi, najważniejsza rzecz, aby sprawiedliwość za swem przybyciem na miejsce zbrodni znalazła rzeczy w tym właśnie stanie, w jakim pozostawił je złoczyńca.
Życzenie wyrażone przez barona było rozsądnem. Nikt też nie miał zamiaru mu się sprzeciwiać, Gontran uspokojony nieco, ale przybity wszystkiemi kolejno po sobie następującemi emocyami, rzucił się na krzesło.
Po upływie niespełna kwadransa, posłyszano na bruku ulicy i na schodach odgłos kolb broni.
W tej samej chwili ukazał się w salonie komisarz policyi, przybrany w swą szarfę, w towarzystwie swego pisarza i honorowej eskorty, złożonej z kapra la i czterech piechurów.
Posłano przyzwać żandarmów, ale ponieważ koszary ich były dość odlegle od hotelu »Marynarki Królewskie«, przeto nie przybyli oni jeszcze.
Komisarz policyi przystąpił natychmiast do śledztwa.
— Więc to pan zajmujesz ten apartament? — spytał barona Polart.
— Tak panie, to ja.
— Gdzież jest mebel wyłamany?
— To biurko.
— Cóż ono zawiera?
— Znaczne sumy pieniędzy i ważniejsze nad te jeszcze papiery....
— Czy pieniądze te i papiery lub część ich została panu zabraną?...
— Nie, panie, dzięki nadejściu mego przyjaciela, pana wicehrabiego de Presles...
— Czy pan wicehrabia de Presles znajduje się tu jeszcze?
— Jestem, panie... — odpowiedział Gontran słabym głosem i zaledwie podnosząc się z miejsca.
— Racz mi pan opowiedzieć fakta, których byłeś świadkiem.
Tak zainterpelowany wprost Gontran, zawahał się i rzucił rozpaczliwe spojrzenie w stronę barona Polart.
Ten ostatni wmięszał się.
— Panie komisarzu, — rzekł, — mój przyjaciel walczył dość długo na pięście ze złoczyńcą.... Dzięki Bogu nie odniósł żadnej ważniejszej rany, ale ta walka zmęczyła go okropnie, wyczerpała całkowicie.... Sama twarz jego, jak pan się możesz przekonać, jest dowodem tego zupełnego wyczerpania sił....
— To prawda; jednakże, aby być powiadomionym o głównych szczegółach, nieodzownie mi jest wysłuchać pana de Presles....
— Szczegóły te ja znam równie dobrze jak on, opowiadał mi je bowiem przed chwilą.... Jeśli pan przeto zechcesz wysłuchać mnie w jego obecności, ja opowiem za niego, a w razie gdybym miał popełnić jakąś małą omyłką, on ją może poprawić natychmiast.
Komisarz skinął głową na znak zgody.
— Muszę panu tedy powiedzieć naprzód, — rozpoczął baron, — że wicehrabia de Presles zrobił mi ten zaszczyt, że przyjął moje zaproszenie na śniadanie, które tego dnia właśnie dawałem dla grona moich przyjaciół, w jednej z miejscowych restauracyi... Śniadanie to przeciągnęło się do nocy.... Wicehrabia był nieco zmęczony. Zaproponowałem mu więc, żeby poszedł odpocząć nieco do mnie, ja zaś tymczasem pożegnam moich gości... Wyszedł też. Przybył do hotelu, wziął klucz od mego mieszkania i wszedł na górę. Kiedy stanął już w przedpokoju, wydało mu się, że słyszy jakiś szmer dziwny, który zdawał się dochodzić go od strony salonu. Otworzył śmiało drzwi i znalazł się wobec jakiegoś człowieka, który w zupełnej niemal ciemności zajęty był wyłamywaniem biurka i któremu zajęcie to tak dalece się powiodło, że w chwili, kiedy pan de Presles drzwi otworzył, zamek biurka odskakiwał właśnie.... Wszakże dokładniem to wszystko opowiedział kochany wicehrabio? wszakże to tak mi opowiadałeś?...
— Tak, — wybąknął Gontran, — wszystko jest dokładnie i wiernie opowiedziane... tak się rzecz miała właśnie....
Baron mówił dalej:
— Pochwycony tak niespodzianie na gorącym uczynku, złodziej odwrócił się i stanął oko w oko z wicehrabią, na którego rzucił się natychmiast jak tygrys podnosząc broń, wyłamywania biurka....
Komisarz policyi i spytał:
— Jakaż to była?...
— Sztylet szczególniejszego i ciekawego kształtu...
— Cóż się stało z tym sztyletem?
— Oto jest, — ozwał się pan Polart pochylając się i podnosząc z dywanu sztylet wenecki, który wziął za ostrze i rękojeścią podał komisarzowi.
Gontran poczuł dreszcz, co go przebiegł od stóp do głowy i zimny pot, taki jaki występuje na czoło konającego, zmaczał mu włosy.
Ten sztylet, który pan Polart wręczał komisarzowi policyi, należał, jak wiemy, do niego; stanowił on część zbrojowni jego sypialni; znało go ze dwadzieścia osób i mógł on stać się przeciw niemu straszliwą bronią, gdyby kiedy przyszła ochota baronowi zadenuncyowania tego, którego uniewinniał w tej chwili.
Urzędnik przyjrzał się bacznie i starannie sztyletowi.
— Nie jestem ja wielkim znawcą w tym przedmiocie, — rzekł wreszcie, — ale zdaje mi się, że ten sztylet musi mieć znaczną wartość....
— Bez wątpienia, — odpowiedział baron, — jest to broń starożytna, w bardzo pięknym stylu, która wartą jest conajmniej dziesięć do piętnastu luidorów...
— Jakimże sposobem mogła się znaleźć w ręku prostego rabusia?
— Prawdopodobnie skradł ją gdzie u jakiego rusznikarza albo gdzie w składzie antykwarskim.... Gotów jestem założyć się, że sam nie domyślał się wartości....
— To wielce prawdopodobne, w samej rzeczy...
— Panie komisarzu, czy mogę opowiadać dalej?
— Możesz pan i proszę o to bardzo....
— Mówiłem zatem, — podjął pan Polart, — że złodziej rzucił się z dziką zajadłością na wicehrabiego de Presles. Byłoby już po nim, gdyby nie był miał tyle przytomności umysłu, że uskoczył w bok i chwycił, niemal w locie, że tak powiem, rękę, która trzymała sztylet.... Obezwładniony w ten sposób w swej morderczej napaści, złoczyńca usiłował powalić pana de Presles. Przypuszczał widocznie, że upadając będzie zmuszony puścić pochwyconą rękę i że wtedy będzie go mógł ugodzić gdzie zechce. Rachunek ten na nieszczęście był słusznym, bo wicehrabia, mimo swej siły i energii, słabnął już pod razami, które nędzny morderca wymierzał mu lewą ręką w twarz i piersi... Krótko mówiąc, miał już uledz po zaciętej kilkuminutowej walce, kiedy nakoniec, a niechaj Niebu będą za to dzięki! przybyłem ja w sam czas właśnie na jego pomoc.... Wobec tej nieoczekiwanej nowej siły, tego nowego przeciwnika, zjawiającego się tak nagle, złodziej dał pokój walce, której rezultat był łatwym do przewidzenia. Rzucił sztylet już mu niepotrzebny i uciekł, jednym skokiem wyskoczywszy przez okno.... Pobiegłem za nim sądząc, że muszę go zobaczyć rozbitego i pokrwawionego na bruku dziedzińca. Zapomniałem zupełnie o dachu szopy, z którego on skoczył zdrów i cały na ziemię i zniknął mi z oczu... Począłem krzyczeć: złodziej, łapcie złodzieja!... zbiegli się wszyscy... Wydałem rozkaz zarekwirowania siły zbrojnej i zawiadomienia pana coprędzej o tem co się stało... Obecnie wiesz pan wszystko, tak dobrze jak pan de Presles i ja...
Po kilkakroć podczas tej dramatycznej opowieści barona dreszcz przeszedł zbitych w gromadkę słuchaczów.
Rzecz oczywista, że nikomu, nie wyjmując komisarza policyi, nie przyszło na myśl nawet, podawać w wątpliwość prawdę opowiadania barona Polart.
Po chwili milczenia komisarz zapytał:
— Pan możesz mi niezawodnie dać dokładny rysopis złodzieja, nieprawdaż
— Z pewnością....
— Czy to był człowiek młody?
— Wydało mi się, że ma lat czterdzieści do czterdziestu pięciu.
— Wzrostu?...
— Więcej niż średniego, tak coś z pięć stóp ośm cali, około tego mniej więcej, jeśli się nie mylę, budowa atlety, ramiona szerokie jak u mnie....
— Jak był ubrany?
— W bluzę z szarego płótna, spodnie niebieskie, sukienną czapkę z lakierowanym daszkiem. Czapka ta była naciśnięta na oczy....
— Włosy?
— Siwiejące i przystrzyżone krótko.
— Broda?
— Całkowita, dość długa i mocno czarna.
— Nie zauważyłeś pan jakiego szczególnego znaku?
— Jeden tylko, ale charakterystyczny.
— Jakiż to?
— Bliznę głęboką i sinawą, idącą od kąta lewego oka aż do początku wąsów i tym sposobem przecinającą policzek na dwie połowy, mniej więcej równe...
Komisarz policyi zrobił gest, oznaczający uzna nie zupełne.
— Trudnoby dać dokładniejszy rysopis! — mruknął.
Potem, zwracając się do wicehrabiego de Presles, dodał:
— Pańskie wspomnienia są prawdopodobnie bezwzględnie równe z tem, co pan tu słyszysz?...
— Najzupełniej, — odpowiedział Gontran, — nie mam ani słowa do dodania lub zmienienia w tem, co panu powiedział pan baron Polart... Byłbym powiedział toż samo najzupełniej....
— Przewybornie, — zadecydował urzędnik. — Nie pozostaje mi nic nad zredagowanie protokołu, który panowie podpiszecie obadwaj,... Następnie zabierzemy się do przeszukania tylnege dziedzińca. Siła zbrojna strzeże w tej chwili wszystkich wyjść i może uda nam się znaleźć jeszcze tego zuchwałego łotra, którego zbrodnicze zamysły nie powiodły się, dzięki widocznej łasce Opatrzności....
Niebawem zapalono kilka świec, sekretarz komisarza zasiadł przed stolikiem i począł pisać na arkuszach stemplowego papieru, zeznanie wszystkich okoliczności kradzieży popełnionej tej nocy z włamaniem i wtargnięciem do zamieszkałego domu; najmninjsze szczegóły opowiadania pana Polart były jak najdokładniej powtórzone w protokole.
Kiedy tak komisarz policyi przysparzał roboty sędziemu śledczemu, a Gontran wciąż jeszcze nieporuszony siedział jak przybity na swem krześle, zadając sobie pytanie czy czasem nie śni, baron nie pozostał bezczynnym.
Ze sprzętu wyłamanego przez wicehrabiego, wyjął kopertę wielkich rozmiarów, w którą włożył kilka papierów. To zapieczętował pięciu pieczęciami i na każdej z nich przyłożył sygnet herbowy.
Potem na tej kopercie nakreślił kilka wierszy pismem cienkiem a ściąłem i pod ostatnim wierszem podpisał nazwisko.
Zrobiwszy to, oczekiwał spokojnie na ukończenie protokołu.
Od czasu do czasu rzucał spojrzenie na Gontrana i uśmiechał się z jakimś nieokreślonym wyrazem, widząc przygnębienie młodego człowieka.
Tak przeszedł kwadrans może; wreszcie urzędowy akt został ukończony, odczytany głośno i wyraźnie a nakoniec podpisany.
— A teraz, panowie, — ozwał się komisarz policyi, — zejdziemy i rozpoczną się poszukiwania.
Zamierzał opuścić już mieszkanie, ale baron powstrzymał go nagle.
— Jakkolwiek może niedyskretną będzie moja prośba, — przemówił, — ośmielę się jednak prosić pana o oddanie mi pewnej przysługi....
— Przysługi? — powtórzył ze zdziwieniem urzędnik.
— Tak, panie, i to przysługi niezmiernie ważnej.
— O cóż to chodzi?
— Oto... — odpowiedział baron, ukazując zapieczętowaną kopertę, którą trzymał w ręku.
— Nie rozumiem pana.
— Natychmiast będę miał zaszczyt wytłómaczyć panu, czego to sobie życzę.... Papiery, które zawiera w sobie ta koperta, są dla mnie czemś więcej niż majątek.... Zależy mi na nich, jak mi zależy na życiu.... Otóż miałem przed chwilą niezbity dowód, że papiery te nie są całkowicie pewne w hotelowym numerze.... Opryszek, który przed chwilą wyłamywać tu biurko, mógł je był zabrać, ani domyśliwszy się nawet ich wartości i owinąć w nie rulon dwudziestofrankuwek, jak w kawałek starej gazety. Wzywam przeto całej uprzejmości pańskiej i zaklinam pana, abyś raczył łaskawie podjąć się przechowania w bezpiecznem miejscu tej koperty. Odjeżdżając ztąd, zgłoszę się o jej zwrot do pana.
— Ależ, — ozwał się komisarz z niejakiem wahaniem, — czyż depozyt ten nie byłby na właściwszem miejscu w rękach notaryusza?
— Nie panie i wierzaj mi, bo na to daję panu słowo honoru, że jedynie właściwe dla tych papierów miejsce jest u pana.
— Niechże więc tak będzie, — odpowiedział urzędnik po chwili wahania jeszcze, — przykroby mi było odmawiać człowiekowi tak uprzejmemu jak pan. Postąpię zgodnie z pańskim życzeniem. Daj mi pan tę kopertę... przyjmuję ją jako depozyt....
Baron począł się wylewać w podziękach:
— Pozwól mi pan zwrócić swą uwagę na te kilka wierszy, które nakreśliłem na powierzonej panu kopercie.
Komisarz policyi odczytał głośno:
»Na wypadek, gdybym miał umrzeć nagłą śmiercią, zbrodniczą czy przypadkową, proszę szanowne władze o złamanie pięciu pieczęci, zamykających niniejszy depozyt... Oprócz tego upraszam również o poznajomienie się z treścią papierów opieczętowanych.
Głos sumienia wskaże urzędowi w takim razie, jaki z nich ma uczynić użytek.«
Pod spodem była data i podpis.
— Dobrze, panie, — odpowiedział komisarz, — w razie takiego wypadku, od którego niechaj Bóg pana chroni, zastosuję się święcie do pańskiego żądania....
— A! panie, — zawołał baron, pańska dobroć i uprzejmość urzeczywistnia wszystkie moje nadzieje!... Nigdy, nie, nigdy nie będę umiał podziękować panu dość godnie za to, co łaskawie czynisz dla mnie.
Urzędnikowi pilno było uwolnić się coprędzej od tej wdzięczności zbyt wylanej.
Wsunął kopertę do kieszeni bocznej Swego munduru i opuścił mieszkanie w otoczeniu kaprala i czterech żołnierzy od piechoty, do których przyłączyło się jeszcze pięciu czy sześciu żandarmów.
Nie mamy zamiaru ciągnąć czytelnika, by asystował zarządzonym przeszukiwaniom stajen, wozowni, szop.
Byłoby to dla nich zupełnie pozbawionem wszelkiego zajęcia, wiedzą bowiem, że policya, acz zręczność jej jest tak wielką, nie umiałaby żadną miarą odkryć kogoś nie istniejącego wcale.
Baron Polart starał się jeszcze o to, by komisarzowi dać wysoce fantastyczny rysopis, tak dokładny i tak charakterystyczny, że nie mógłby odważyć się na skompromitowanie niewinnego.
Ponieważ tylne podwórze miało kilkoro drzwi wychodzących na ulicę, a ponieważ jedne z nich zamknięte były tylko na zasuwkę, przypuszczono oczywiście, że złodziej uciekł tamtędy, zanim drzwi obstawiono z zewnątrz.
Prokurator królewski, musimy tu dodać mimochodem, rozesłał brygady żandarmeryi z miasta i okolicy a imaginacyjny rysopis złoczyńcy kursował wszędzie.
Skoro tylko bezowocne przetrząsanie budynków się skończyło, baron Polart ujął ramię wicehrabiego Presles i poprowadził go teraz już do opustoszałego mieszkania.
— A zatem, kochany przyjacielu, — rzekł mu — co o tem wszystkiem myślisz?... Widziałeś mnie przed chwilą, jak umiem zabierać się do roboty. Czyż istotnie uważałbyś, że masz dość siły do podjęcia walki zemną i pokonania mnie równą bronią?
— Czy chcesz pan, abym mówił otwarcie? — wyszeptał Gontran, który dotąd jeszcze nie przyszedł do siebie i nie ochłonął z emocyi, przez które przeszedł.
— Ależ spodziewam się, że chcę! — zawołał baron. — Z wszystkiego na tym świecie szczerość jest najrzadszą rzeczą... a ja przepadam za tem wszystkiem, co jest rzadkością.
— A więc szczerą jest prawdą, że nie rozumiem dokładnie tego, co pan robisz i mówisz od godziny....
— Pan nie rozumiesz?
— Nie.
— To niepodobieństwo!...
— A przecież to najszczersza prawda.
— W tym wypadku, mój kochany wicehrabio, konstatuję z przykrością, że dzisiejszego wieczora nie cieszysz się pan całkowitą pełnią twych władz umysłowych.... Nakoniec zobaczmy cóż to wydaje się panu niejasnem w mojem postępowaniu?
— Wszystko.
— To nieco niewyraźnie.... Określ pan cokolwiek bliżej.
— Naprzód dla czego wołałeś pan, aby łapano złodzieja, zwołałeś cały dom, posłałeś po gwardyę, żandarmów, komisarza?
— Pan mnie pytasz dla czego?
— Tak. Na cóż to mogło się przydać, skoro byłeś pan zdecydowany nie gubić mnie?
— O! głowo bezmózgł! toć właśnie na to przecie robiłem, abyś pan nie był zgubiony!... Nikt prócz pana nie wchodził do mego mieszkania, moje biurko znajdowało się w stanie ot takim. Jakimże sposobem wytłómaczyć i upozorować to włamanie w sposób prawdopodobny, gdybym nie był oświadczył, że pochwyciliśmy złodzieja na gorącym uczynku?... Podwójne nasze zeznanie tylko było jedynym sposobem zapobiegnięcia dochodzeniu, które byłoby wykazało jaknajdowodniej, że złodziej, jak niebądź wielkimiby była jego zręczność i zuchwalstwo, nie mógł bez pomocy drabiny od dachu szopy do okna. Siłą faktów przeto podejrzenie byłoby padło na pana, kiedy tymczasem opowieść moja przetworzyła pana w prawdziwego bohatera.... Czyliż nie postąpiłem sobie wedle najściślejszej ewangielicznej moralności, płacąc dobrem za złe? Pan chciałeś mnie obedrzeć a ja pana sławię! Wszakżem kolosem cnoty!
Baron Polart wymówił ostatnie słowa ze śmiechem.
Gontran próbował uśmiechnąć się również, ale pobladłe jego wargi skrzywiły się tylko z dziwną goryczą.
— To nie wszystko jeszcze... — rzekł wreszcie.
— Cóż więc jeszcze?
— Ta koperta zapieczętowana pięcioma pieczęciami i wręczona przez pana komisarzowi policyi.
— A! a! — zawołał baron z nowym wybuchem śmiechu, — zdaje się, że ta koperta pana zajmuje....
— Przynajmniej podnieca moją ciekawość.
— Zgadujesz pan pewnie co ona zawiera, jak przypuszczam?
— Ani trochę.
— Dajże pan pokój!... — ozwał się pan Polart z poważnym wyrazem szczerego zadziwienia. — Pan nie zrozumiałeś istotnie, żem włożył w tę kopertę tak dobrze opieczętowaną....
— Co?
— A, do licha! toż ten przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków i list pański pisany pod mojem dyktandem przed kilku dniami.
Gontran nagle pobladł jak trup i serce ustało bić przez chwilę.
— A! — wyszeptał, — mówiłeś pan, że nie chcesz mnie gubić a wydajesz w ręce sprawiedliwości ten list... ten przekaz.... Ależ w takim razie... w takim razie... wszystko skończone jest dla mnie... Nie pozostaje mi nic jak umrzeć....
— Uspokójże się, wicehrabio.... Nie potrzebujesz się niczego obawiać, na teraz przynajmniej.... Mogę przecież odebrać tę kopertę, kiedykolwiek zechcę a pokąd ja żyję nikt jej nie otworzy i nie złamie pieczęci....
Pozostaje tylko wypadek nagłej śmierci, ale wypadek to mało prawdopodobny; bo jak pan to wiesz dobrze, zdrowie mam znamienite.... Wiem dobrze, że atak apoplektyczny, któryby mnie zabrał w ciągu pięciu minut, lub spadnięcie z konia, któreby mi złamało kość pacierzową, postawiłyby pana w nader przykrem położeniu... Ale co pan chcesz: pierwsza miłość od siebie. Tak mówi przysłowie a przysłowia zawsze mają racyę.... Musiałem przecież zabezpieczyć się od pana....
— Odemnie? — zawołał Gontran zdumiony.
— Ależ tak, mój Boże, wicehrabio.... Zastanów się nieco nad tem wszystkiem co między nami zaszło i powiedz sam czy ja mogę mieć do ciebie zaufanie.
Wczoraj groziłeś mi szpicrutą, aby mnie zmusić do pojedynkowania się z tobą na śmierć. Nie ma godziny jeszcze jak rzuciłeś się na mnie ze sztyletem i gdyby nie siła mej pięści, nie byłoby już w tej chwili barona Polart na świecie. Nic nie dawało mi rękojmi, że jutro nie najdzie cię znów fantazya wysłania mnie na tamten świat i że ku temu celowi nie użyjesz pan jakiegoś genialnego środka, którego imaginacya moja mimo swej bujności odgadnąć nie byłaby w stanie. Teraz jestem zaasekurowany. Dzisiaj wiesz pan, że nagła śmierć moja byłaby dla ciebie nieodwołalną zgubą.... Nietylko zatem, że teraz nie będziesz pan marzył o pozbyciu się mnie w sposób doraźny, ale przeciwnie jeszcze czuwać będziesz z pieczołowitością najlepszej matki nad mojem życiem i chronić mnie będziesz od wszelkiego niebezpieczeństwa.. kiedy zasiądziem u jednego stołu, odsuwać pan będziesz od mego talerza, wszelkie niestrawne potrawy; kiedy pójdziemy razem na spacer, będziesz miał w kieszeni zapas chustek ku ocieraniu z potu mego czoła, by mnie tym sposobem uchronić od zaziębienia; kiedy wyjedziem konno, pilnie wypróbujesz każdego konia zanim mi go pozwolisz dosiąść; nakoniec, wreszcie gdybym był wyzwany na pojedynek, wyzwiesz coprędzei mego przeciwnika i zranisz go lub położysz trupem na poczekaniu, byle tylko mnie uchronić od niebezpiecznego ciosu.
Po chwili pan Polart mówił dalej:
Widzisz przeto, kochany wicehrabio, że postępowanie moje dzisiejsze jest jak najściślej logicznem. Być bardzo może, że ta nieufność moja razi pana i boleśnie dotyka, już to jest pewne, że wszelkie uzasadnione podejrzenia dotykają nas zawsze boleśnie, ale i to pewne, że w głębi twego ducha musisz uwielbiać moją ostrożność i umiejętność zapobiegania niebezpieczeństwu.
Baron umilkł.
Gontran ze ściągniętemu brwiami i pochyloną głową, milczał.
— Nie odpowiadasz mi nic, wicehrabio, a zatem widocznie jesteś mego zdania... — podjął pan Polart po chwili. — Teraz, kochany panie, już jest późno... nie wydalam cię wprawdzie, ale ci życzę dobrej nocy.... Oczekiwać pana będę po południu. Nie zapomnijże przywieść mi wiadomego zaproszenia...
Wicehrabia skinął głową na znak potwierdzenia i zwrócił się ku drzwiom.
W chwili, gdy już je miał otworzyć, pan Polart go odwołał.
— A propos, — spytał go, — ile też pan dziś wygrałeś?...
— Pięć czy sześć tysięcy franków, jeśli się nie mylę.
— Zobaczmyż.
Gontran wypróżnił swe kieszenie i rozłożył na stole złoto i banknoty.
Baron zliczył.
— Sześć tysięcy dwieście franków, — rzekł!
Pieniądze te podzielił na dwie części. Z jednej strony położył pięć tysięcy, z drugiej pozostawił tylko tysiąc dwieście.
— Mój kochany Gontranie, — rzekł następnie wsuwając do swej sakiewki pięć tysięcy franków, a posuwając ku młodemu człowiekowi część mniejszą, — schowaj to a nie dziw się z tej małej nadwyżki, której dokonałem, moje prawa do niej są niezaprzeczone, bo jeśliś ty wygrywał, ja przysposabiałem karty....
Gontran zabrał tysiąc dwieście franków, nie wymówiwszy ani słowa i wyszedł.
Na ten raz już pan Polart nie uznał za stosowne odwołać go ponownie.
Przez ten czas, kiedy w Tulonie odbywały się tak smutne a tak skomplikowane fakta, inne całkiem różne, ale również ważnie dla biegu powieści, działy się w zamku Presles.
Czytelnik nie zapomniał prawdopodobnie, że Gontran, dążąc na zaprosiny barona do miasta, rozminął się był w drodze z kapitanem Labardès i Raulem de Simeuse.
Były kapitan i jego syn przybrany spieszyli do zamku a cel ich porannej wizyty był uroczysty, Marceli bowiem zamierzał prosić generała o rękę córki jego Blanki dla Raula.
To też, kiedy już faeton podjechał pod żelazne sztachety pałacowego dziedzińca, Raul pobladł ze wzruszenia.
Marceli spostrzegł ten jego niepokój i bladość.
— Odwagi, moje dziecko, — rzekł, — mam jak najlepszą nadzieję, daje ci słowo, boć ty nie należysz do tych, którychby można odrzucać....
Jerzy Herbert, uprzedzony o ich zamiarach, oczekiwał odwiedzających na schodach pałacu.
— Mój przyjacielu, — spytał go Marceli, — jakże dziś jest hrabiemu de Presles?...
— Bardzo dobrze, chwała Bogu, — odpowiedział mąż Dyanny.
— W takim razie, — ozwał się żywo Raul, — może nas przyjąć i wysłuchać?
— Bez wątpienia, — odparł Jerzy z uśmiechem, — dodam nawet, że uprzedzony już jest o waszem przybyciu... tylko sądziłem, że należy mi wam samym już pozostawić wyjawienie mu przyczyny dzisiejszych waszych odwiedzin....
— A! — zawołał Raul, — obawiam się....
— Czegóż to? czego się lękasz?...
— Jeśli generał mnie nie przyjmie... jeśli ma jakieś inne względem panny Bianki zamysły... nie przeżyłbym tego....
— Odwagi, — zawołał w odpowiedzi Jerzy z tą samą intonacyą ojcowską, z którą toż samo słowo wymawiał przed chwilą Marceli, — nietylko nie umrzesz, ale mam nadzieje, że będziesz żył szczęśliwy.
Raul uścisnął mu rękę serdecznie.
— Zresztą, — podjął Jerzy, — za pięć minut będziesz już znał twój wyrok. Zaprowadzę was natychmiast do mego teścia....
Pokój, w którym się znajdował generał, był ową biblioteką znaną już naszym czytelnikom ze smutnej sceny rodzinnej w dzień owego wieczoru 10-go maja 1830 roku, między hrabią Presles a Gontranem.
W chwili, kiedy Jerzy, Marceli i Raul weszli do tej biblioteki, generał nawpół leżał w szerokim i głębokim fotelu przed hebanowym stołem.
Mimo upału owijał się on starannie w szeroki szlafrok z czarnego aksamitu.
Włosy jego, przerzedzone niezmiernie spływały jak śniegowo płateczki lub pukle srebrzystego jedwabiu w około twarzy matowo białej o żółtawym kolorycie wosku.
Półkręgi blado fioletowe zarysowywały się pod przymkniętemi powiekami i odbijały rażącym kontrastem od bladej cery skóry.
Oczy zapadłe w głąb orbitów patrzały wprost przed siebie nieruchomo z wyrazem niesłychanie bolesnym.
Słysząc otwarcie drzwi, generał podniósł głowę pochyloną na piersi.
Uśmiech szczerej życzliwości okrążył mu usta.
Iskierka radości niemal rozświeciła spojrzenie.
Opuścił fotel swój bez niczyjej pomocy i ze swobodą jakiej trudno się było po nim spodziewać widząc jego osłabienie, podążył naprzeciw gościom, mówiąc im głosem serdecznym:
— Witam was, moi panowie.
Potem kolejno podał rękę Marcelemu i Raulwi, a zwracając się do tego ostatniego, dodał z ponownym uśmiechem:
— Ty, co jesteś młodym, moje drogie dziecko, użycz twego ramienia starcowi.
Raul z serdecznym pośpiechem syna dla ojca odprowadził generała do fotelu.
Jerzy i Marceli wzięli krzesła i siedli naprzeciw hrabiego.
Pan de Simeuse stanął obok niego z lewą ręką wspartą o stół hebanowy, zarzucony dziennikami i książkami, atlasami i pargaminami.
Przez kilka sekund głęboka cisza zapanowała w bibliotece. Marceli dopiero pierwszy przerwał to milczenie.
— Generale, — przemówił, — celem naszej dzisiejszej porannej wizyty jest nietylko chęć złożenia ci naszego uszanowania i czołobitności naszej paniom.... Winienem jeszcze prócz tego dopełnić wobec pana kroku najważniejszego, jaki mi danem było dokonać w życiu mojem calem....
Spojrzenie pana de Presles wyrażało życzliwe zaciekawienie.
— Jakimżbądź będzie krok ten, — szepnął, — pan wiesz, że z góry mogę przepowiedzieć mu najzupełniejsze powodzenie, bo pragnienie moje spełnienia-tego co panu może być przyjemnem jest bez granic.
Marceli pochwycił rękę starca, ścisnął ją serdecznie w obu swych dłoniach i byłby ją przycisnął do ust, gdyby nie opór generała.
Następnie ciągnął dalej:
— Oto hrabia Raul de Simeuse, mój syn przybrany a zarazem syn mego serca. Znasz go od dość dawna już generale, aby módź go ocenić i osądzić właściwie. Wszystko co stanowi istotę człowieka honoru i człowieka serca, uczciwego szlachcica w nim się łączy, za to ja gwarantuję. Szlachectwo jego sięga bez wszelkich wątpliwości aż po wiek dwunasty, pośród swych przodków liczy on dwu marszałków Francyi i dwu gubernatorów prowincyi, jest spokrewnionym z domami książęcemi Latour-du-Pic i Salves-Barry.... Tyle w kwestyi jego rodu. Co do majątku, posiada on od dnia dzisiejszego ośmdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, bo wszystko co do mnie należy, należy do niego również. A teraz kiedy powiedziałem panu wszystko to, generale, pozostaje mi jedno tylko do dodania jeszcze.
»Raul de Simeuse kocha z całego serca twoją kochaną i śliczną Blankę i mam zaszczyt prosić cię dla Raula o rękę tej dzieweczki.«
Uśmiech życzliwy i dobrej wróżby, którego istnienie już poprzednio zaznaczyliśmy, nie ustąpił ani na chwilę z twarzy starca, póki mówił Marceli.
— A zatem, moje, dziecko, — wymówił zwracając się do Raula, — a zatem ty kochasz moją drogą i piękną Blankę, radość mego domu, odmłodnienie mojej starości.... To bardzo pięknie i to mi dowodzi, że jesteś rozumnym chłopcem i masz gust dobry zarazem.... Jeżeli mam być szczerym, wyznam ci, że wiek nie do tyła osłabił wzrok mój, bym już nic był dojrzał poprzednio tego wszystkiego, co się dokoła mnie działo... i przyznać muszę między nami, żem się domyślał nieco tej miłości....
— Ależ w takim razie, panie hrabio, — zawołał Raul z zapałem, przyklękając przód starcem na kolana i chwytając rękę jego, którą okrył pocałunkami, — ależ w takim razie, skoro wiedząc o tem nie położyłeś pan nieprzebytej przeszkody między panną Blanką a mojem uczuciem, to dowód eżś pan aprobował to uczucie, dowód, żeś zgadzał się na przyznanie mnie za swego syna....
— Tylko nie idźmyż znów tak pośpiesznie, — odparł generał, którego umysł nigdy nie był jaśniejszym, jak w tej chwili, — nie idźmy tak szybko... to najlepszy sposób nie cofania się wstecz nigdy potem...
— Panie hrabio, — wyszepnął Raul, — co pan chcesz przez to powiedzieć?... Pańskie słowa poprzednie otwarły mi niebo szczęścia... obecne przerażają mnie....
— A nie masz przyczyny przerażania się bynajmniej, mój kochany synu.... Odkąd cię znam, kocham cię i poważam... niejednokrotnie, chodząc po parku z jednej strony wsparty na twem, z drugiej na Blanki ramieniu, mówiłem sobie po cichu patrząc na was oboje; oto dwoje moich dzieci....
— Skoro tak jest, — wtrącił porywczo Raul, którego przerażenie ustąpiło znów miejsca radości, — skoro tak jest, jestem najszczęśliwszym z ludzi i pan I mi dasz pannę Biankę....
— A! — zawołał pan Presles, śmiejąc się, — otóż jest właśnie miejsce, które należy przechodzić powolutku, krok za krokiem, a które ty przebywasz i w galopie.... Na miłość boską powstrzymajże twój zapęd, iście wulkaniczny.... Tak, dam ci Blankę... tak, oddam ci ją z ufnością i szczęściem... ale prócz mego jest inne jeszcze zezwolenie, które należy ci otrzymać i bez którego moje słowo nie jest zupełnem, nie jest jeszcze obowiązującem....
— Zezwolenie samejże panny Bianki, może?... — zawołał Raul.
— O! co do tego, — odparł pan Presles, — wiem, że je masz... mówię tu o zezwoleniu drugiej mojej córki, Dyanny....
Wyraz niezmiernego zaniepokojenia wybił się na twarzy młodzieńca.
Marceli i Jerzy zdali się zdziwionymi.
— Pojmuję wybornie, generale, — ozwał się pan de Labardès, — że córki pańskiej, pani Herbert, należy zapytać o zdanie jej w tej sprawie oficyalnie i że nieodzownem jest zakomunikować jej naszą prośbę, zanim nam pan zechcesz udzielić oficyalnej odpowiedzi... ale wyraz: zezwolenie, którego pan użyłeś przed chwilą, czyż nie przekracza już myśli pańskiej, pańskich rzeczywistych intencyj?... Pani Herbert, będąc tylko siostrą panny Blanki, czyliż mogłaby domagać się dla siebie praw matki..,. Nie jestże to i twojem zdaniem, Jerzy?...
— Najzupełniej, — odpowiedział mąż Dyanny.
— Mojem wszakże nie jest... — odpowiedział pan Presles. — O! wiem ja dobrze, że legalnie rzeczy biorąc, panowie macie słuszność; ale prawo nie ma nic wspólnego z ustrojem domowym takim, jak nasz.... Dyanna zastępowała matkę, którą biedna moja Blanka utraciła tak wcześnie.... Domagam się przeto, aby Dyanna miała to prawo, jakie przysługiwałyby pani de Presles, gdyby żyła teraz.... Powtarzam wam zatem, zezwolenie moje jest całkowicie podporządkowaniu pod zezwolenie mej córki i od niej teraz jedynie i wyłącznie zależy połączenie Raula i Blanki....
Generał zauważył nieukrywane pomięszanie, które odmalowało się w tej chwili na twarzy przybranego syna Marcelego.
— Ale cóż ci to jest, Raulu? — dodał z żywością; — patrząc na ciebie, sądzićby można, że powątpiewasz o dobrem usposobieniu Dyanny dla ciebie.... Spodziewam się wszakże, że tak nie jest.
— Nieszczęściem, panie hrabio, — wyszeptał Raul, — mam dość powodów do przypuszczania, że pani Herbert nie pogląda na mnie bynajmniej łaskawem okiem.
Pan de Presles począł wypytywać młodzieńca, który odpowiedział mu opowiedzeniem faktów tak dziwnych, tak zdumiewających, które znane nam już są ze zwierzeń, które poczynił już poprzednio Marcelemu i Jerzemu.
— Wszystko to wydaje mi się tak niezrozumiałem i niepojętem... — ozwał się starzec po wysłuchaniu togo opowiadania z serdecznym smutkiem i zakłopotaniem na twarzy. — Nie zechcecie mi panowie wziąć tego za złe, że w rozmowie, dotyczącej losu młodszej mej córki, pragnąłbym sam, bez świadków pomówić pierwej z Dyanną....
Jerzy skłonił się w milczeniu, nie nalegając już.
Marceli, cały zajęty niepokojącym zwrotem, jaki przybierały rzeczy, niezmiernie zmartwiony, przedewszystkiem boleścią i obawą Raula, podniósł się by wyjść i rzekł:
— Nakoniec, panie hrabio, o tej decyzyi tak gorąco przez nas pożądanej, której musimy się zrzec dzisiaj, kiedyż będziemy mieć szczęście dowiedzieć się?
— Jutro niezawodnie, — odparł starzec, — ponieważ dziś jeszcze wciągu dnia pomówię o tem obszernie z moją córką starszą
— W takim razie, panie hrabio, Raul i ja powrócimy tu jutro.... Obyś pan miał dla nas pomyślną odpowiedź....
— Moje dziecko, — zawołał pan de Presles z wzruszeniem, ujmując Raula, — uściśnij mnie i wierzaj mi, że zachowuję nadzieję nazwania cię wkrótce moim synem....
Uścisk długi i serdeczny połączył starca i młodzieńca, który nie mógł łez swych powstrzymać.
Następnie Jerzy Herbert. Marceli i Raul wyszli z biblioteki a niebawem opuścili też i zamek nie zobaczywszy się z Dyanną i Blanką.
Panowie Labardès i Simeuse wsiedli napowrót do powozu, wymógłszy na Jerzym przyrzeczenie, że tegoż wieczora jeszcze przyjedzie ich zawiadomić, jeśliby coś pomyślnego wynikło z konferencyi generała ze starszą córką.
Dyanna przechodziła niesłychane męczarnie na samo przypuszczenie możliwości serdeczniejszego jakiegoś uczucia między Blanką a Raulem.
W postępowaniu Blanki zaś zauważyła niektóre rzeczy, które przypuszczenie to czyniły możliwem.
Pewności wszakże nie miała żadnej pod tym względem.
Jak jednak ją nabyć, jak się dowiedzieć?...
Jakim sposobem rozprószyć to straszno dla niej powątpiewanie?...
Jakiego sposobu użyć do nabycia pewności?...
Zapytać Blanki, — mówiła sobie Dyanna, — to rzecz najprostsza w świecie i najłatwiejsza zarazem, prócz tego zdało jej się, że w swej prostocie dzieweczka bez najmniejszego oporu wyda jej tajemnicę swe go serca....
Ale mówiła sobie Dyanna, że pytać, to rzecz równocześnie bardzo
niebezpieczna czasami.
Często jedno niedyskretne pytanie rozświeca serce nieświadome siebie jeszcze....
Często troskliwość niespokojna zrodziła miłość, która bez tego byłaby nie wyszła na jaw i zamarła nieświadoma siebie.
Dyanna przeto skazaną była na pozostawienie wszystkiego przypadkowi i liczenie wyłącznie na jakąś szczęśliwą godzinę zaufania, w której zwierzenia rodzą się same z siebie na ustach dziewiczych, gdzie to serca rozchylają się mimowiednie pod wzrokiem macierzyńskim i pozwalają zajrzeć w przeczyste swe głębie....
Tylko że godziny takie bywają rzadkie....
Tegoż samego dnia, w chwili gdy Marceli i Raul rozmijali się z Gontranem na drodze, Dyanna i Blanka przechadzały się powolnie po jednej z najcienistszych alei parku.
Obie siostry postępowały obok siebie w milczeniu.
Chwilami Blanka odbiegała ze zręcznością dziecka, którem niemal była jeszcze, schylała się by zerwać przydrożne polne kwiatki, co barwiły trawnik, ciągnący się po obu stronach alei.
— A! droga siostro, — przemówiła, zbliżając cały snop zerwanego kwiecia do pięknej twarzy Dyanny, — co to za szkoda, że te kwiateczki nie mają żadnego zapachu!... Takie są ładne.... Czemu też Bóg nie obdarzył ich wszystkiem?...
— Bo Bóg wszystkiemi przymioty obdarza tylko ubłogosławionych swych wybrańców, takich jak ty, moja Blanko ukochana... — odpowiedziała Dyanna.
— Pochlebnico! — zawołała dziewczyna, zarzucając oba ramiona na szyję pani Herbert i ściskając ją co chwila, — gdyby to kto posłyszał, myślałby, że doprawdy jestem doskonałością....
— I ja też za taką cię uważam. Jesteś tak dobra, jak ładna.... Cóż więc brak ci jeszcze moja Blanko?... Zastanawiam się i nic nie znajduję.
— To już nie twoja doprawdy zasługa, jeżeli nie popełniam przynajmniej ze dwadzieścia razy na dzień szkaradnego grzechu pychy, — odpowiedziała śmiejąc się dziewczyna.
I Blanka uściskała znów serdecznie siostrę.
Po tych pieszczotach i wylewach uczucia, młoda dziewczyna stała się znów milczącą i jakby w głębi duszy czemś zajętą.
Jej ręka w roztargnieniu rozrzuciła wszystkie niemal zebrane kwiatki na piasek alei.
Z całego bukietu wreszcie pozostał w jej dłoni tylko bukiecik stokrótek.
Poczęła oskubywać go zwolna, zgodnie z klasycznym obyczajem zakochanych wszystkich czasów i widać było jak się poruszały jej usta, z których żaden dźwięk nie wychodził, a które przecież zadawały widocznie te usankcyonowane pytania:
»Czy kocha?...
»Cokolwiek?...
»Bardzo?...
»Nad życie?... i t. d.«
Dyanna niespokojnie śledziła każden spadający na ziemię listek i ruch warg Blanki.
— Gdyby nie kochała, — mówiła sobie, — na cóż potrzebowałaby zapytywać stokrotki?...
Ale uspakajała się tem, że po wsze czasy, niedorostki nawet pytały polnej wyroczni, tak samo jak nie pojmując nic zgoła, usta ich powtarzając zasłyszane miłosne piosenki.
Może więc i dla Blanki ta stokrotka była tylko zabawką....
A przecież wzrok Dyanny nie mógł oderwać się ani od kwiatka odartego już zupełnie niemal z listków, ani purpurowych ustek Blanki.
Ostatni listek padł wreszcie na ziemię. Stokrotka na ostatnie pytanie odpowiedziała: Nad życie!...
Jak zazdrosny kochanek, który chciałby do głębi przeniknąć duszę swej ukochanej, którą podejrzywa o niewierność bodaj w myślach choćby, tak Dyanna śledziła wyraz fizyognomii młodego dziewczęcia.
Upojenie uśmiechu, który na mgnienie oka rozchylił jej usta, ukazując dwa rzędy olśniewających ząbków, czarowny błysk jej spojrzenia, rozświeconego tryumfującym jakimś wyrazem, były dla biednej Dyanny groźną rewelacyą.
— Niestety!... — powiedziała sobie z goryczą, — niestety!... niestety!... to nie była bynajmniej zabawka!...
Blanka nie poczuła wcale ciężaru inkwizytorskiego spojrzenia, które zaciężyło na niej.
Odpięła od staniczka drugą stokrotkę i poczęta znowu tak samo obrywać jej listeczki.
Dyanna cierpiała tak straszliwie, że zapomniała zupełnie o ostrożności, którą postawiła sobie za prawidło i w chwili kiedy Blanka szeptała pytanie: »Czy kocha?...« przerwała jej i dotknąwszy jej ramienia spytała jej głosem drżącym ze wzruszenia:
— Więc tak zależy ci na tem, aby się tego dowiedzieć?...
Blanka jak ten, którego nagle zbudzą z sennego marzenia, nie zrozumiała zrazu pytania, które jej zadano.
Popatrzała na Dyannę wzrokiem głębokiego zadziwienia.
— Więc tak zależy ci na tem, aby się tego dowiedzieć? — powtórzyła pani Herbert. — Wszakże wyrocznia raz już odpowiedziała ci za niego?...
— Co chcesz powiedzieć? — szepnęła młoda dziewczyna.
— Mówię ci o tym, którego przyzywa myśl twoja, kiedy pytasz stokrótki: czy kocha?
Tak samo jak nagła błyskawica rozświeca ciemności, tak myśl słów Dyanny zarysowała się nagą i ściśle określoną w umyśle Blanki.
Twarz dziewczęcia oblała się rumieńcem szkarłatnym. jako kwiat granatu.
— O, moja siostro... moja siostro... — wyszeptała, ukrywając twarz zarumienioną na łonie pani Herbert, — dla czego pytasz mnie o to?...
— Dla tego, że kocham cię więcej, niż moje życie, drogie dziecko... dla tego, że ci zastępuję miejscematki... dla tego, że mam prawo a zarazem i obowiązek znać do głębi duszę twoją, że mi nie wolno nie wiedzieć o każdej serca twego tajemnicy.... Jeżeli kochasz, jam powinna o tem wiedzieć, żeby bądźto przygasnąć twej miłości, bądź dodać ci siły do jej pokonania.
Blanka posłyszawszy ostatnie te słowa, które w jej uchu zabrzmiały jak zapowiedź nieszczęścia, podniosła głowę i palący rumieniec na jej twarzy ustąpił w jednej chwili miejsca niezmiernej bladości.
— Dyanno, — zawołała z energią kobiety, która się czuje zranioną w tem wszystkiem, co jej jest najdroższe i najświętsze, — Dyanno, co ty mówisz z góry już o pokonywaniu miłości, która może istnieje wyłącznie tylko w twej wyobraźni?... Czyż ty sądzisz, że gdybym kochała, oddałabym serce człowiekowi, który nie byłby tego godzien?... Czyż więc tak mało cenisz twą siostrę, że możesz przypuścić iż dozwoliłaby uczuciu swemu biedź na oślep, na łaskę losu?...
— O! moja Blanko... moja uwielbiona Blanko, — szeptała pani Herbert, której wszystkie pedejrzenia poczynały wzrastać w pewność, — czy ty możesz tak mówić do mnie?... Zanim zwątpiłabym o tobie, umarłabym chyba, a ty to wiesz dobrze! Ale Czyż młode serce nie może się pomylić?
— Nie moje przynajmniej, — odpowiedziały panna de Presles, niemal wyniośle, — za dumne ono, aby się mogło kiedybądź pomylić....
— A zatem, — podjęła Dyanna, zaniepokojona, niespodzianą zwianą, która zaszła w naturze dotychczas tak łagodnej i słodkiej Blanki, — a zatem to prawda, że ty kochasz?...
Na to pytanie tak wprost postawione, młoda dziewczyna zdała się z początku zaniepokojoną i wahającą.
Ale wahanie to trwało chwilę tylko i energia, dotąd ukryta, ponownie się ujawniła.
— A! — rzekła, — pytasz mnie... a badając dajesz mi świadomość tego, co dotąd przedemną było nawpół ukrytem... dajesz mi jawny dowód tego, czegom sama nie była jeszcze pewną... chcesz wiedzieć, czym oddała moje serce. Na cóżbym miała to ukrywać przed tobą, skoro nie mam się za co rumienić? A więc tak, to prawda, kocham... kocham z całej mej duszy i na życie całe.
— Nieszczęśliwe dziecko!... — wymówiła zcicha Dyanna, podnosząc ku niebu oczy i ręce. — Widocznie, że moje cierpienia nie skończyły się jeszcze, że fatum nieprzebłagane jeszcze.
Potem głośno już, dodała:
— A ten, którego kochasz... lub którego przynajmniej zdaje ci się, że kochasz... któż to jest?
— A! ty to wiesz dobrze, moja siostro!... — odpowiedziała spiesznie dzieweczka, — skorom ci powiedziała, że on jest mnie godzien, wiesz przeto, że to Raul.
Dyanna omal nie upadła jak rażona gromem, ostatnia jej nadzieja, ostatnie powątpiewanie niknęły zupełnie.
Żal jej było tej niepewności, którą tak przeklinała dotąd...
Szukała światła a teraz opłakiwała, że to światło rażącem było jak słońce....
Serce jej zbyt przepełnione wybuchnęło łzami, ukryła twarz w obu dłoniach, konwulsyjne łkanie wstrząsało piersi jej i drgało na ustach i ciężkie łzy niby wielkie krople deszczu ulewnego oblały twarz i spadały po przez zaciśnięte palce.
Blanka zadziwiła się naprzód, potem zaniepokoiła tym dziwnym, niepojętym objawem, którego nie mogła żadną miarą odgadnąć przyczyny.
Usiłowała odsunąć dłonie, któremi Dyanna twarz zasłaniała silnie, okryła pocałunkami czoło, włosy i szyję siostry i zawołała, płacząc również:
— O, moja siostrzyczko, moja ukochana siostrzyczko, czemu ty płaczesz? Cóż ja ci zrobiłam i dla czego taką jesteś smutną, tak zrozpaczoną? Dyanno, kochana Dyanno... błagam cię, zaklinam, powiedz mi zkąd pochodzi twoja boleść... powiedz mi, co mam czynić, by cię pocieszyć....
Dyanna próbowała odpowiedzieć Blance, ale dławiły ją łkania, słowa nie chciały się przedostać przez ścieśnione gardło, drżące usta nie mogły wymówić ani jednego dźwięku.
Walczyła wszakże z sobą z nadludzką energią, lękała się bowiem wrażenia, które niewytłómaczona ta scena wywrze na młodej dziewczynie, gdy zwłaszcza scena ta musiała na zawsze pozostać niewytłómaczoną.
Nakoniec udało jej się, jeśli już nie odzyskać krew zimną, to przynajmniej nakazać spokój piersi, stłumić łkanie i łzy powstrzymać siłą niezmierną.
Ręce odjęła od twarzy, a twarz ta była do niepoznania zmienną, przerażającą; przycisnęła Blankę do piersi z nieopisanem uniesieniem.
Pierwsze słowa, które udało się jej wymówić były te:
— Blanko... moje ukochane dziecko... ty mnie kochasz, nieprawdaż?...
— Jak mi możesz zadawać podobne pytanie?... — odpowiedziała Blanka tonem wyrzutu. — Wiesz, że cię kocham całem sercom, duszą całą....
— Kochasz mnie tak, jak gdybym była twoją matką?...
— Kocham cię jak moją siostrę... i kocham cię jak matkę, oczywiście za młodą trochę matkę, — dodała Blanka z uśmiechem.
— A więc gdybym się zwróciła do ciebie z prośbą, nie odtrąciłabyś jej?...
— Odtrącić prośbę twoją!... A! Dyanno wyrazić tę wątpliwość, jest już czemś złem bardzo.
— A gdybym tak jednak zażądała od ciebie wielkiej ofiary?...
— Uczyniłabym z radością, z rozkoszą wszelką ofiarę, wszelkie poświęcenie... prócz jednego tylko....
— Jakiegoś?...
Blanka spuściła oczy z dziewiczem zakłopotaniem i nie zaraz odpowiedziała.
Dyanna powtórzyła swe pytanie.
Młoda dziewczyna wyszepnęła, ale tak cicho, że Dyanna raczej odgadła ją niż zrozumiała:
— Prócz tego, bym już nie myślała o Raulu.
Pani Herbert spodziewała się tych słów a jednak poczuła jakby pchnięcie w samo serce, usłyszawszy je.
Padła przed Blanką na kolana, pochwyciła jej ręce, okryła je pocałunkami i łzami, wołając błagalnym głosem, który przerywały łkania:
— Niestety! ta ofiara, której mi odmawiasz, ja o nią to właśnie przychodzę cię błagać... błagać na kolanach... błagać ze łzami....
Blanka wyrwała nagle ręce swe z uścisku pani Herbert i cofnęła się o krok wstecz.
— A więc, — rzekła, — to moje przywiązanie do pana de Simouse sprawia ci taką boleść.
Dyanna nie mogła mówić.
Głową tylko skinęła na znak przyznania.
Blanka ciągnęła dalej:
— Więc chcesz, abym złamała miłość moją i złamała serce? chcesz, żebym zapomniała o wszystkich marzeniach, w których widzę przyszłe szczęście moje w połączeniu z Raulem?
Dyanna ponownie skinęła głową.
— Cóż ci zrobił pan Simeuse, że go nienawidzisz do tego aż stopnia, że poświęcasz dla tej nienawiści nawet tę miłość, którą utrzymujesz, że masz dla mnie?
Blanka wymówiła głosem oschłym, urwanym to okrutne pytanie.
— Co ty mówisz?... — zawołała pani Herbert, przerażona tem, co się działo w duszy dziecka. — Ja nie czuję nienawiści dla nikogo.
— Nie wierzę ci!... — odpowiedziała Blanka stanowczo.
— Mamże ci przysiądz?... nastawała pani Herbert.
— A to po co?... Nie wierzyłabym w twoje przysięgi!... Czy ty myślisz, moja siostro, że ja mam oczy, co nic nie widzą?... Czy ty myślisz, że dziwny wstręt twój, powiedziałabym niemal: zgroza, którą cię przejmuje ten, którego kocham, uszły mego oka? Nie, widzę to oddawna.... Ty tu jedna tylko zapoznajesz Raula!... Mój ojciec i mąż twój mają dla niego szacunek i sympatyę, na które zasługuje!... Ty, ty go nienawidzisz!.. Ale za co?... Ja to wiedzieć powinnam, ja muszę wiedzieć!
Dyanna przytłoczona ciężarem tej sytuacyi bez wyjścia, milczała.
Blanka ciągnęła dalej z egzaltacyą:
— Wreszcie, moja siostro, nie chcę ja cię potępiać nie wysłuchawszy, a zarazem pragnę ci dowieść, że miłość moja dla ciebie jest bez granic.... Musi to być jakiś motyw wyższy, jakiś powód święty, który cię znagla do żądania odemnie i co żądania tak usilnie, tak gorąco ofiary, która mnie zabija!.. Powiedz mi, co to za powód a przysięgam ci, że choćbym wiedziała, że mi przyjdzie umrzeć, stłumię w sobie tę miłość!...
Dyanna załamała ręce w rozpaczy.
— Więc nie odpowiadasz!... — zawołała Blanka. — Milczysz!... Nie możesz mi przeto nic powiedzieć?
— Nic... — wyszeptała pani Herbert głosem zagasłym.
— Ależ dla czego wreszcie!... dla czego?
— Nie badaj mnie?
— A zatem chcesz zachować milczenie?
— To konieczne.
— W takim razie czego się spodziewasz?
— Spodziewam się, że ustąpisz przed memi łzami, że nie zdołasz oprzeć się mojej boleści.
— Nie wiedząc nic?
— Tak, moje dziecko, nic nie wiedząc.
— Mylisz się Dyanno i twoja nadzieja jest niedorzeczną.... Tobie, która mi odmawiasz wszystkiego, ja równą odpłacę miarą.... Kocham Raula, a ponieważ ty nie dajesz mi dowodów na to, że on jest mnie niegodnym, kochać go będę zawsze.... Dzięki Bogu, nie jesteś matką moją i nie masz żadnych praw do mnie. Mam ojca... ojca dobrego, który nie skarżę mnie na cierpienie bez powodu.... Pójdę do ojca, powiem mu wszystko i zobaczymy co zwycięży: jego miłość dla mnie, czy twoja nienawić do Raula!... Żegnam cię, siostro.
I Blanka, zraniona do głębi niepojętą tajemniczością, którą pani Herbert otaczała swą prośbą okropną, oddaliła się nagle nie odwracając nawet głowy I na błagalne wołanie Dyanny.
Ta skoro pozostała sama, rzuciła się na darniową ławeczkę stojącą obok niej a usta jej wyszeptały:
— O! nieszczęśliwam ja kobieta!... nieszczęśliwa nad wszelką miarę!...
Z godzinę tak blizko siedziała na tem samem miejscu nieruchoma, milcząca w stanie całkowitego unicestwienia tak moralnego jak fizycznego.
Po upływie tego czasu podniosła się i zwolna, automatycznie jak lunatyczka zwróciła się ku zamkowi.
Była jak trup bladą, a wielkie jej oczy miały w sobie coś błędnego, przerażającego niemal.
Na szczęście park był pusty i Dyanna mogła dojść do zamku i dostać się do swego pokoju nie napotkawszy po drodze nikogo.
Przybywszy tam, weszła do oratoryum przytykającego do jej sypialni i ukląkłszy na klęczniku, płakała długo z głową ukrytą w dłoniach.
Modlitwa i łzy dodały nieco spokoju biednej kobiecie.
— Nie! — wyszeptała, — nie, to niemożliwe, Boże mój i Ty nie zechcesz karać mnie tak okrutnie za błąd, który nie jest moją winą... za zbrodnię, w której jam niewinną!...
Wyszła z modlitewni i zasunąwszy wewnętrzną u drzwi swej sypialni zasuwkę, tak aby, ją nikt nie mógł zejść, dodała:
— Gdybym ja jednak myliła się!... Gdyby to podobieństwo okropne było tylko po prostu grą mojej wyobraźni... Przypatrzmy się, przypatrzmy jeszcze...
I odejmując od łańcuszka swego zegarka, mikroskopijnych rozmiarów kluczyk, pocisnęła ukryty zameczek hebanowego mebla.
Szuflada się otwarła.
Twarz Dyanny pobladła jeszcze okropniej.
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!