Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wa po komendancie Kaniu posiadała małą wioseczkę w okolicy Poitiers, W mieście tem miał kogoś znajomego, napisał do mego i z odpowiedzi swego korespondenta mógł już wywnioskować co mu należy, sądzić o pozycji majątkowej szlachetnej a nieszczęśliwej kobiety.
Była to pozycya skromna bardzo; osm czy dziewięć tysięcy franków rocznego dochodu, który dawało jej pozostałe po generale dziedzictwo, stanowiło jedyne źródło jej utrzymania.
Syn jej, liczący lat dziewiętnaście i noszący jak ojciec imię Raula, otrzymał wychowanie gruntowne a świetne zarazem. Był on jednym z najlepszych uczniów szkoły prawa w Poitiers, złożył egzamin adwokacki i sposobił się do wstąpienia na drogę urzędowania. Usposobienie ciągnęło go raczej do karyery wojskowej, ale sama myśl zobaczenia go przywdziewającym mundur, boleśnie raziła już matkę, a przez miłość dla niej zrzekł się bez szemrania jeśli nie bez żalu tego budzącego się w nim powołania.
— Dobre w nim serce i dzielny umysł, — powiedział sobie Marceli. — Jeśli majątek dać może szczęście, będzie szczęśliwym, bo będzie bogatym...
Minęło dni kilka.
Marceli nie spotykał już na promenadzie zdrojowiska pani de Simense i jej syna. Wyczerpanie zupełne sił przykuwało ją do łóżka, z którego nie miała już powstać. Syn nie opuszczał jej na chwilę.
Co rano pan de Labardès zapytywał doktora o stan zdrowia chorej.
— Odchodzi... brak już zupełnie oliwy w lampie jej życia!... to też lampa dogasa... Takie były niezmiennie odpowiedzi lekarza.
Ósmego dnia, w chwili gdy Marceli wychodził z domu, posłyszał odgłos dzwonka i zobaczył jak lud przyklęka po drodze.
Przechodził orszak bardzo skromny: dwu chłopców w komeżkach poprzedzało sędziwego białowłosego kapłana, niosącego w drżących dłoniach święty wijatyk.
Marceli pochylił głowę przed namiestnikiem Bożym, potem patrzał za oddalającym się. Ksiądz wraz z chłopcami weszli do domku, zamieszkiwanego przez panią de Simeuse i jej syna. Więc to wdowę po komendancie miał już opatrzyć na drogę wiecznego żywota.
Kilka osób szło za orszakiem, aby dołączyć modły swe do modłów, które sędziwy kapłan odmawiać będzie nad konającą. Marceli miał ochotę przyłączyć się do tych wiernych i iść również zgiąć kolana w domu, który nawiedzali równocześnie Bóg i śmierć....
Ale nie śmiał.
Myśl, że może w jego obecności uleci ostatnie tchnienie tej kobiety, której przedwczesna śmierć była pośrednio jego winą, przejęła go gorączkowym przestrachem.
Pókąd trwała ceremonia krążył koło tego domu, a myśl jego wstecz zwrócona stawiała mu przed oczy obraz innej agonii.
Widział pokój z taflaną posadzką, oświetlony słabo nocną lampą i ogniem torfu nanieconego na kominie, słyszał jak ze dworu dochodził poświst wichru i plusk padającego deszczu... ujrzał łóżko, na którem zasypiał komendant, bledszy niż prześcieradła, krwią zlane.... Słyszał charczenie i tę okropną, tę ostatnią czkawkę, wiernego i nieubłaganego towarzysza konania....
Nakoniec rozległ się dźwięk dzwonka ponownie.
Chłopcy ukazali się znowu, za nimi wyszedł ksiądz, pozostawiając po za sobą duszę pocieszoną i ubłogosławioną, duszę tak piękną, że zamiast powiedzieć jej: »modlić się będę za ciebie do Boga...« miał ochotę zawołać: »módl się ty za mnie!«
Dwie wieśniaczki, wychodzące z domku, które ocierały sobie oczy zaczerwienione wielkiemi kraciastemi chustkami wyminęły pana de Labardès.
Jedna z nich mówiła z cicha:
— Biedna kobieta, taka dobra! umrze....
— Za godzinę o jedną świętą więcej.
— Zanim upłynie godzina o jedną świętą będzie więcej w niebie... — odpowiedziały druga.
Wieczorem Marceli poszedł odszukać lekarza, aby się dowiedzieć co się stało.
— I cóż doktorze! — spytał go, — jakże pani de Simeuse?...
— Umarła przed dwoma godzinami... — odpowiedział doktór. — Byłem tam. Konała bez wielkich męczarni. Na godzinę przed śmiercią nie mogła już nic mówić, ale widziała jeszcze, słyszała i pojmowała wszystko.... Ujęła w obie dłonie ręce swego syna, uśmiechnęła się do niego i zamknęły się jej oczy. Możnaby pomyśleć, że zasnęła tylko.... Biedny chłopiec nie wiedział, że utracił matkę, aż wówczas dopiero, kiedy poczuł, że ciało jej ziębło w jego dłoniach.... Spodziewałem się jakiegoś okropnego wybuchu rozpaczy... alem się omylił. Ten młodzieniec czuje głęboko, ale posiada wielką siłę woli i niezmierne panowanie nad sobą.... Boleść jego jest niema i skoncentrowana w sobie.... Chciałem go zabrać z sobą. Ale odmówił: — »Ja nie opuszczę matki, — powiedział mi, — aż póki mi jej nie zabiorą... aż do ostatniej chwili oczy moje patrzeć będą w te drogie rysy, które pragnę sobie na wieki wyryć w sercu....« Albo się mylę bardzo, albo ten chłopiec zdolnym jest do wielkich rzeczy... Nieszczęściem dla niego jest teraz sierotą, opuszczonym, osamotnionym w życiu, zdanym całkowicie na siebie samego jedynie.... Któż mu dopomoże, kto go podtrzyma? kto będzie mu doradcą? kto go pokieruje?...