Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A tyś mi tego nie powiedział, głupcze.
— Ha!... pan mi nie dał powiedzieć....
— Niechajże przyjdzie... dla niego jestem zawsze.... Idź... idź prędzej!... Ale spieszże się przecie, bydlaku, albo lepiej ja tam sam pójdę....
I Jerzy, wyprzedzając służącego, zdumionego takim pośpiechem po takiej obojętności zupełnej, przeszedł szybko dwa czy trzy pokoje i stanął na górnym stopniu schodów, prowadzących do willi, przed któremi stał teraz koń angielski Gontrana.
Młodzieniec, a raczej dzieciak jeszcze, bo wiekiem nie przeszedł on jeszcze granicy lat dziecięcych, był zawsze jeszcze tym samym prześlicznym cherubinkiem, którego pamiętamy, ten łotr o układnej twarzyczce, ten zachwycający demon o anielskich i wielkich oczach dziewiczych, znany już jest naszym czytelnikom, zgorszony tak przedwczesnem zepsuciem, rokującem smutne na przyszłość następstwa.
— Jakto, to ty!... Ty, mój kochany Gontranie! — zawołał Jerzy, — ty w naszych stronach, a ja nic o tem nie wiedziałem! Witam cię po sto razy i raz jeszcze po sto razy!...
— A! do licha! mój przyjacielu, — odpowiedział dzieciuch, ręką gładząc niby wąs, nieobecny jeszcze (a był to giest jego zwykły) — ja to dobrze wiedziałem, że będziesz bardzo zadowolniony z zobaczenia mnie i że rozkaz wydany służbie nie może mnie obejmować!... Twoi lokaje utrzymywali forsownie, że się z tobą widzieć nie można i niemało miałem trudu, by ich skłonić do zameldowania mnie... słowo szlachcica, mój najdroższy, dobrzebyś zrobił, gdybyś przepędził tę hołotę!... A propos, powiedz, czy ja ci nie przeszkadam w czem?
— Jak możesz o to pytać?
— To tak, dla formy! — rzekł Gontran, zeskakując z konia, którego służący wziął za uzdę, wbiegając w dwóch skokach na schody i wyciągając do Jerzego rękę.
Ale Jerzy pochwycił go w objęcia i uścisnął serdecznie.
Nie będziemy usiłowali utrzymywać, że pocałunki, których nie szczędził Jerzy, były istotnie wysyłane pod adresem młodego chłopca....
Tem mniej się przy tem twierdzeniu upierać będziem, że jak wiemy Gontran niezmiernie podobnym był do swej siostry.
Po tem gorącem przyjęciu Jerzy, uprowadził młodego chłopca do swego pokoju i spytał go:
— Odkądże jesteś w zamku?...
— Od wczoraj wieczora....
— Jakże zdrowie twej matki i panny Dianny?... Powiedzże mi prędzej coś o nich... Czy nie bardzo zmęczyła je podróż?
W miejsce odpowiedzi, Gontran schylił się nad pudelkiem, pełnem cygar hawańskich, z któremi tak pogardliwie przed chwilą obchodził się Jerzy, jak to widzieliśmy.
— Patrzajcie! — zawołał, — to masz wspaniałe puros’y! słowo honoru nie widziałem jeszcze tak pięknych.
I wybrał sobie jedno z nich z pewnością emerytowanego znawcy.
— Gdzież ja znajdę ogień? — spytał następnie.
Jerzy ukazał mu małą spirytusową lampkę, która płonęła tu zawsze, niby ogień westalek starej Romy.
Gontran zapalił sobie cygaro, otoczył się chmu-