Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wali długo czekać na sukcesyę.... Otóż zabijając się, pomnożyłbym o pięć do sześciukróć sto tysięcy franków, jak głupiec, majątek każdej z sióstr moich!... Widzę już jak Jerzy Herbert zaciera ręce, idąc za moim pogrzebem, bo on mnie cierpieć nie może ten miły szwagierek!...
»Nie, nie, prawdziwie chciałem postąpić jak głupiec!... Na szczęście czas jeszcze się cofnąć i cofam się....
»Zresztą, przychodzi mi pomysł, którego wynik okazać się może cudownym, jeśli go będę umiał przeprowadzić.... Jeśli przeciwnie nie uda mi się, położenie moje i tak już pogorszyć się nie może w żadnym razie!...
»Od jutra spróbuję a może los, który prześladuje mnie bez litości od tak dawna, zechce nakoniec stać się przychylniejszym dla mnie!...
Tak sformułowawszy długi ten monolog Gontran zapalił u płomienia świecy dwa listy, które były już bezpotrzebne i rzucił je w kominek.
Potem nabity pistolet powiesił napowrót na ścianie.
Wybrał sobie starannie cygaro i zszedł do parku, aby tam w ciszy dojrzeć mógł plan, który majaczył mu w głowie i po którym, jak wiemy, spodziewał się, najszczęśliwszych rezultatów.
Młody człowiek nie powrócił już tego dnia do Tulonu i był niezmiernie wesoły i ujmujący podczas obiadu, przy którym generał, nieco cierpiący nie pojawił się.
Dodajmy, że Jerzy i Dyanna unikali wszelkiego wspomnienia o panu Polart, co do którego ich opinia jest nam już znaną.


∗             ∗

Nazajutrz raniutko, Gontran kazał osiodłać sobie konia, ażeby stawić się na zaproszenie barona, który, jak wiemy, wydawał śniadanie dla wybranych członków Klubu Przemysłu i Sztuki....
Szacowny ten baron, nawiasem trzeba to powiedzieć, winien był to małe zadośćuczynienie swoim uczestnikom w grze, od niejakiego czasu bowiem szczęście, jak się zdało odwróciło się kompletnie a mlodzi Tulończycy, zamiast, jak przewidywali, zbogacać się łupem baronowskich dostatków, widzieli z żalem, jak własne ich pieniądze przechodziły do jego kieszeni z akuratnością doprowadzającą do rozpaczy.
Dwóch czy trzech spróbowało okazać pewnego rodzaju zdziwienie z powodu tego tak zdumiewającego a stałego szczęścia....
Ale ogólne oburzenie, jakie to wywołało, zmusiło ich do milczenia.
Bo i jakże było możliwem posądzać o oszustwo w karty człowieka tak wysoce dystyngowanego jak baron, który na samym wstępie do Klubu, przegrał tyle a umiał przegrywać z takim spokojem?
Sam tylko Gontran wiedział najlepiej, co sądzić o tem dziwnem szczęściu barona....
Ale Gontran nic nie mówił i miał potemu słuszne powody....
Zanim opuścił zamek i puścił się w drogę do Tulonu, młody człowiek tak jak dnia poprzedniego zatrzymał się przed tą ścianą swej sypialni, na której broń była rozwieszona; tylko, że dziś z odmienną przychodził tu intencyą.
Zdjął i rozłożył na znanem nam już biurku, z pół tuzina sztyletów puginałów i myśliwskich kordelasów. Te ostatnie odsunął prawie natychmiast a cała uwaga jego skoncentrowała się na najmniejszego rozmiaru broni.
Z pośród tych ostatnich wybrał mały sztylet wenecki z najczystszej stali o ostrzu krótkiem i dość cienkiem.
Przyjrzawszy mu się długo i uważnie, zbadawszy siłę żelaza, która była niezmierną mimo swego szczupłego rozmiaru, włożył go napowrót w pochwę z karmazynowego aksamitu haftowanego srebrem i włożył go w kieszeń.
Dodajmy tu, że podczas całego egzaminowania broni na twarzy jego nie było bynajmniej wyrazu okrucieństwa, owszem twarz ta była najzupełniej spokejną i że widocznie przeto nie zajmowały go myśli mordercze.
Cóż zatem zamierzał czynić z tym sztyletem wybieranym tak starannie....
Zobaczymy to niezadługo.
O milę mniej więcej od zamku spotkał Marcelego de Labardès i Raula de Simeuse w powozie.
Wicehrabia zatrzymał swego konia i podał rękę młodzieńcowi i byłemu oficerowi, jakkolwiek nie łudził się i czuł wybornie wstręt, jakim względem niego przejęty był ten ostatni.
— Dzień dobry, panowie, — rzekł im — czy to nie do zamku jedziecie przypadkiem?...
— Tak, — odpowiedział Marceli.
— Tem gorzej....
— Dla czego?
— Ponieważ zmuszacie mnie do żałowania tego szczerze, iż nieobecność pozbawi mnie możności nacieszenia się waszem towarzystem....
— A więc, kochany Gontranie, — ozwał się Raul, który, jak wiemy, pragnął zawsze mimo wszystko okazywać się uprzejmym dla brata ukochanej swej Blanki, — któż ci przeszkadza zawrócić i pojechać razem z nami?
— Chciałbym módz to uczynić... ale na nieszczęście to rzecz niepodobna. Przyjąłem zaproszenie na dzisiejszy ranek....
— Czy nie odgadujesz Raulu, — rzekł Marceli