Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Purpurowa chmura zranionej dumy oblokła łuną czoło Gontrana.
— Jerzy, — zawołał młody chłopak, — licz się z tem co mówisz! Mogę ci wybaczyć wiele, ale wszystko w końcu ma swoje granice!...
— Czyżby już razić cię miało nazywanie rzeczy po imieniu?... To dziwiłoby mnie, skoro przecież ja tylko wprowadzam w czyn własne twe rady.... Pocóż więc ta mina wyzywająca i to piorunujące spojrzenie?... Czy może zechcesz wyzwać mnie na pojedynek?... Dajże temu pokój, uspokój się! Mniej ty tem jesteś zirytowany niż się wydajesz i wysłuchać możesz wszystkiego, skoro zakończeniem wszystkich tych słów moich są pieniądze....
Prowansalczyk wymierzył cios swój tak silnie i tak celnie, że Gontran spuścił głowę i nic już nie odpowiedział.
Jerzy ciągnął dalej.
— Czego spodziewam się po tobie, ty to wiesz równie dobrze jak ja.... Nie potrzebuję ci wyszczególniać odcieni i finezyi tej roli, w której będziesz znakomitym, bylebyś zechciał tylko. Za cenę zresztą, którą na to przeznaczam jest się pewnym zawsze, że się może dostać pierwszorzędnych komedyantów.... Niechajże więc rodzice twoi będą uszczęśliwieni skoro już, nieszczęściem, nie mogą mieć nic więcej nad złudzenie szczęścia, a za dwa tygodnie, w wilię dnia wypłaty obligów, które podpisałeś, wręczę ci owe pięć tysięcy franków, których potrzebujesz do ich spłaty...
Błysk tryumfu rozświecił spuszczone oczy Gontrana.
— Czy tak dobrze? — spytał Jerzy, — i czy mogę liczyć tak na ciebie, jak ty na mnie?...
Młody chłopak podniósł głowę.
— Mój kochany, — począł tak swobodnym tonem, jakby chodziło o rzecz najnaturalniejszą w świecie, — spłacić rewersa to rzecz piękna... ale skoro je zapłacę, cóż zostanie dla mnie wówczas? Więc mój drogi, dorzucisz do tej sumy przyrzeczonej już maleńki bilecik tysiącofrankowy....
Nowe skrzywienie nieprzezwyciężonego wstrętu i niesmaku podniosło kąciki ust Prowansalczyka. Jednakże odpowiedział spokojnie:
— Dobrze, będziesz miał sześć tysięcy franków, których żądasz.
— Za dwa tygodnie?
— Tak.
— A więc zgadzamy się najzupełniej i będziesz ze mnie kontent.... Podaj mi więc rękę, mój kochany szwagrze....
Następnie dodał Gontran z cynizmem, który wzrastał w miarę jak coraz odważniej szedł po błobnistej drodze:
— O, bądź spokojny! sprawię się sumiennie i będziesz zadowolniony za swoje pieniądze. Generał będzie wołał zdumiony, że to cud chyba, tak z pewnością, jak ten poczciwiec Génin i matka moja wywylewać będzie łzy radości!... A co moja siostrzyczka Dianna to już chyba uściska cię z wdzięczności!... A wszystko to za sześć tysięcy franków!... Przyznajże, że to nie drogo!...
Jerzy opuścił pokój nawpół zadławiony tyra nieprawdopodobnym bezwstydem.
— Patrzcie, — pomyślał Gontran sam pozostawszy, — istotnie mogę wszystko co chcę! Historya pieniężna minęła, jak liścik posłany na pocztę! Szczęściem, że nie miał ochoty sam je płacić! Sześć tysięcy franków, to przecież suma!... Z sześcioma tysiącami w kieszeni i moim sprytem, zajdę daleko!...


XI.
POWRÓT.

Hrabia Presles wraz z rodziną, mieli przybyć o trzeciej po południu.
Natychmiast po śniadaniu Jerzy i Gontran dosiedli koni i puścili się w drogę naprzeciw przybyłym.
Wspaniałe słońce oblało potokami światła odmłodzoną naturę. Wszystko dokoła było światłem i wonią. Ptaki śpiewały wiosnę swem pieniem, ziemia drżała i oddychała weselem i miłością pod swą szmaragdową zieleni sukienką.
O półtrzeci mili za Tulonem, Jerzy, którego wzrok ciągle zanurzał się w dalekim horyzoncie, spostrzegł w znacznem jeszcze oddaleniu mały obłoczek kurzu, szybko się zbliżający, a niebawem też w pośród tego obłoku można już było rozróżnić jeźdźca, pędzącego galopem i spinającego ostrogami swego pocztowego wierzchowca.
Jerzy skinął nań, aby się zatrzymał.
— Czy czasem nie jesteś, mój przyjacielu, kuryerem. wiozącym zlecenie, aby świeże konie były w pogotowiu do przeprzągu do powozu hrabiego Presles?...
— Tak, panie. A wyprzedzam powóz zaledwie o milę... w ciągu dziesięciu minut pan się z nim spotkasz niezawodnie....
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, — odpowiedział Prowansalczyk, wsuwając posłańcowi luidora do ręki. — Jedźże sobie dalej.
Kuryer zdjął kapelusz i popędził dalej w pełnym galopie.
— Dalejże! Gontranie! — wołał Jerzy, — spieszmy teraz, spieszmy!...
Oba wierzchowce czystej krwi zerwały się spięte ostrogą i zda się pochłaniały przestrzeń. W pięć czy sześć minut dopędzili do szczytu pagórka niezmiernie spadzistego. W dole tej spadzistości ujrzeli karetę, unoszoną chyżo czterema końmi. Pocztylioni