Rada sprawiedliwych/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
STU CZERWONYCH.

Nastał jeden z uroczystych dni Stu Czerwonych. Wielki międzynarodowy kongres miał się zebrać w Londynie, a był on pierwszym kongresem legalnej partji anarchistów. Nie było ani jednej ulicy, na której nie zbierałyby się gromadki przechodniów, rozmawiających z niezwykłem ożywieniem, lecz, niestety, wstęp na salę obrad nie dla każdego był dostępny, bowiem u wejścia trzej policjanci sprawdzali, czy każdy wchodzący na salę, posiada bilet wstępu. Na kongresie urzędować miał również stenograf, znający dokładnie, oprócz języka angielskiego, również język francuski i żydowski: zadaniem jego było stenografowanie każdej, najdrobniejszej nawet przemowy.
Zapowiedziany kongres wywołał zaciekawienie w całem mieście, aczkolwiek znaleźli się i tacy, którzy patrzyli się na owe obrady z uśmiechem pełnym sceptyzmu. Jednym z nich był Niloff z Witebska, który twierdził, że tego rodzaju obrady zalegalizowane, są poprostu niemożliwością. Jedynie mały Piotr (prawdziwe jego nazwisko brzmiało Konoplanikow, był on jednocześnie reporterem gazety „Russkoje Znamia“), twierdził, że zebranie Stu Czerwonych w Londynie mogło osiągnąć cel, do którego od tylu lat dążono; on to sam wynajmował salę i zajmował się całą organizacją kongresu. Dla małego Piotra dzień ten był dniem niezwykłej wagi.
Największą radością delegatów partji „Stu Czerwonych“, których liczba członków dochodziła do 53.478, było to, że obradować mieli tu pod nosem angielskiej policji, która prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy z samego celu owego kongresu.
Okręty linji kopenhaskiej, jak również wszystkie ekspressy nadchodzące do Londynu, przywiozły całe mnóstwo delegatów z różnych stron świata na kongres Stu Czerwonych.
„Policję zawsze można omamić“, mówił mały Piotr z entuzjazmem; „poprostu mówi się, że zebranie nasze zwołane zostało w celach filantropijnych“.
Główny detektyw Falmouth pisał do pomocnika komendanta policji:
„Pismo Sz. Pana otrzymałem. Kongres Stu Czerwonych ma się zebrać dzisiejszej nocy w Phoenix Hall, na ulicy Middlesex, dzięki funduszom rosyjskiego Klubu Marynarzy. Należy nie wpuszczać do wnętrza osób niepowołanych. Załączam przy niniejszem listę osób, przybyłych na ów kongres do Londynu i oczekuję z niecierpliwością przesłania mi fotografij niżej wspomnianych osób“.
Tu następowały nazwiska trzech delegatów z Badenji: pan Schmidt z Freiburga, pan Bleaumeau z Karlsruhe i pan von Dunop z Manheimu. Wszyscy oni nie byli ważnemi osobistościami nawet w oczach anarchistów całego świata. Nie zasługiwali na specjalną uwagę i dlatego też dziwny przypadek, jaki wydarzył im się owej nocy zadziwił opinję londyńską.
Pan Schmidt opuścił pokój swój w pensjonacie na Bloombsbury udając się śpiesznie w kierunku dzielnicy wschodniej. Było to późną jesienią, wieczorem, podczas rzęsistego deszczu i pan Schmidt myślał właśnie o tem, czy powinien pójść bezpośrednio na umówione spotkanie z dwoma swymi kompanami, czy też należało wziąć pierwszą lepszą taksówkę i udać się odrazu do sali obrad. Nagle jakaś silna dłoń chwyciła go za ramię.
Odwrócił śpiesznie głowę w kierunku napastnika, chwytając się jednocześnie automatycznie za kieszeń, w której spoczywał portfel. Tuż za nim stał jakiś mężczyzna, a na całym placu nie było ani jednego przechodnia. Zanim pan Schmidt zdążył wyciągnąć z futerału browning, druga jego ręka została również uwięziona przez innego mężczyznę, wyższego o głowę od pierwszego napastnika.
„Czy pan jest Augustem Schmidtem?“ — zapytał wysoki drab.
„Tak się nazywam istotnie“.
„Czy jest pan anarchistą?“
„Przypuszczam, że to moja osobista sprawa“.
„Obecnie znajduje się pan w drodze na kongres Stu Czerwonych, nieprawdaż?“
Pan Schmidt otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
„Skąd pan wie o tem“? — zapytał.
„Jestem detektywem Simpsonem ze Scotland Yardu i mam polecenie aresztowania pana“, brzmiała spokojna odpowiedź.
„Na podstawie jakich danych?“ — oburzył się Niemiec.
„Wyjaśnię to panu potem“.
Delegat z Badenji wzruszył pogardliwie ramionami.
„Nie miałem pojęcia, że w Anglji wolno obrażać spokojnych cudzoziemców“.
Na placu ukazał się zamknięty automobil. Niższy z napastników gwizdnął głośno i szofer zatrzymał maszynę tuż przy chodniku.
Anarchista zwrócił się do napastnika, który usiłował go zaaresztować.
„Ostrzegam pana, że odpowiesz pan za to wszystko“, rzekł gniewnie.
„Mam dzisiaj ważne sprawy do załatwienia, a przez pańską głupotę...“
„Proszę wejść“, przerwał wysoki drab krótko.
Schmidt wsiadł posłusznie do auta i drzwiczki się za nim zatrzasnęły.
Pozostał sam wśród ciemności. Gdy auto ruszyło z miejsca, Schmidt skonstatował, że nie było w niem żadnego okna. Zrodziło się w umyśle jego pragnienie ucieczki. Spróbował drzwi — niestety, były zamknięte od zewnątrz. Zapukał nieśmiało i zauważył w tej chwili, że całe auto obite było cienkim stalowym pancerzem.
„Więzienie na kołach“, mruknął, tracąc resztkę nadziei; bezsilnie opadł na poduszki samochodu.
Nie znał zupełnie Londynu, to też nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd go wieziono. W ciągu dziesięciu minut automobil nie przystawał ani na chwilę. Niepokój Schmidta wzrastał. Jedyne szczęście, że tajemniczy policjanci zostawili mu rewolwer, a mogli wszakże zażądać, aby oddał im wszystkie dokumenty, jakie miał przy sobie. Wówczas skompromitowałby się zupełnie. Ileż to bibuły przewoził we wszystkich kieszeniach ubrania.
Na litość Boską. Należałoby wszystko to zniszczyć. Zanurzył dłoń w wewnętrzną kieszeń swego płaszcza. Była pusta. Mała teczka skórzana zniknęła dziwnym jakiś sposobem. Twarz pana Schmidta poszarzała, bowiem partja Stu Czerwonych posiadała sprawy tajemnicze, o których policja londyńska dowiedzieć się w żadnym wypadku nie powinna. Palce nieszczęśliwego więźnia poczęły błądzić wśród ciemności po wszystkich kieszeniach ubrania. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że papiery podstępnie zostały wykradzione.
Podczas gorączkowych jego poszukiwań, auto zatrzymało się nagle. Schmidt wyciągnął z kieszeni rewolwer. Postawił już wszystko na jedną kartę, aczkolwiek nie był człowiekiem umiejącym ryzykować wiele.
Przypomniał sobie w tej chwili los jednego z członków partji Stu Czerwonych, który sprzedał jakieś plany policji śledczej. Członek ów zmuszony był uciekać z Rosji. W całą tę sprawę zamieszana była również kobieta, a historja ta była tak straszna, ze opowiadano ją ze zgrozą. Uciekło ich wówczas dwoje — kobieta i mężczyzna: przybyli do Badenji, a Schmidt poznał ich odrazu z fotografij, które otrzymał od głównego zarządu, owej pamiętnej nocy... Angielskie gazety opisałyby to w rubryce straszliwych morderstw, bowiem szczegóły zbrodni były naprawdę przerażające. W kronice kryminalnej, ku wielkiej radości Schmidta, zapisano, że morderca nie został wykryty.
Cała ta historja stanęła teraz jasno w pamięci anarchisty, właśnie w chwili, gdy automobil się zatrzymał — może policja dowiedziała się czegośkolwiek? Z zewnątrz, z ulicy dobiegł go przerażony męski głos: „Dajcie spokój! O Boże! Dajcie spokój“. Czoło Schmidta pokryło się kroplistym potem...
Drzwi samochodu otwarły się nagle i w blasku latarni ulicznej zaświeciła lufa rewolweru w głębi samochodu.
„Radzę nie strzelać“, rzeki spokojny głos na ulicy, „tu są pańscy przyjaciele“.
Schmidt opuścił nadół rewolwer, bowiem znajomy jakiś kaszel dobiegł jego uszu.
„Von Dunop!“ — zawołał ze zdziwieniem.
„Jest także i pan Bleaumeau“, powtórzył głos z zewnątrz. „Proszę wejść prędko“.
Dwaj mężczyźni wsiedli do auta i bezsilnie padli na poduszki.
„Czekajcie łotry“, irytował się Bleaumeau, „czekajcie! Odpowiecie mi za to...“
Drzwi się zatrzasnęły i samochód ruszył z miejsca.
Dwaj mężczyźni, pozostali na ulicy, długo jeszcze obserwowali oddalający się wehikuł z nieszczęśliwymi pasażerami i dopiero, gdy samochód zniknął na zakręcie pierwszej przecznicy, poczęły iść wolno przed siebie.
„Oryginalni ludzie“, zauważył wyższy.
„A najbardziej“, odparł drugi, „von Dunop, nieprawdaż?“
„Jest on tym, który rzucił bombę na szwajcarskiego prezydenta“.
Niższy zaśmiał się złośliwie.
„Doczekał się swojej kreski“, rzekł.
Szli dalej w milczeniu, a gdy zegar wieżowy wybił ósmą, byli już na Oxford-street.
Wyższy mężczyzna machnął laską i przejeżdżająca taksówka zatrzymała się tuż przed nimi.
„Na Oldgate“, dwaj mężczyźni zajęli miejsca w samochodzie.
Przez dłuższy czas jechali w milczeniu i dopiero, gdy przejeżdżali przez Newgate-street, niższy z mężczyzn zapytał:
„Czy myślisz teraz o tej kobiecie?“
Tamten skinął głową w odpowiedzi, a towarzysz jego począł mówić dalej:
„Jest ona niezwykle trudnym problemem, a jednocześnie osobą najbardziej niebezpieczną. Żeby choć nie była tak piękna i młoda. Przecież wszyscy jesteśmy tylko mężczyznami, George, a natura przeważnie mało ma wspólnego z logiką. Według planów natury, zawsze prawie mężczyzna samiec wybiera kobietę samicę na matkę swych dzieci“.
„Venenum in auro bibitur“, dodał towarzysz, wyglądający na zawodowego detektywa. „Wszystkie sprawy, w których biorę udział, zazwyczaj mają coś wspólnego, albo z piękną kobietą, albo z jakimś obrzydliwym murzynem“.
Na Oldgate wysiedli z auta i udali się w kierunku Middlesex-street.
Miejscem zebrania wielkiego kongresu była sala, wybudowana przez Związek chrześcijańskich gentlemanów, hołdujących Kościołowi prezbiterjańskiemu. Mieli oni na celu nawracanie wyznawców religji mojżeszowej i działali w tym kierunku z niezwykłym entuzjazmem. Po dwunastu miesiącach uciążliwej pracy, gentlemani chrześcijańscy, po wielu przygodach doszli wreszcie do wniosku, że żydów bogatych, na których im najbardziej zależało, trudno jest nawrócić; sala więc przechodziła z rąk do rąk. Urządzano w niej niejednokrotnie koncerty muzyczne i dancingi, aż wreszcie przeszła w posiadanie misji religijnej, która urządzała w niej odczyty i koncerty dla swych zwolenników. Okna i ściany zawieszone były obrazkami i rysunkami wykonanemi przez uczniów różnych szkół misji i sala sprawiała wrażenie zbioru chaotycznych barw. Dzisiejsze zebranie stanowiło kontrast z samym wyglądem wnętrza sali. Mały Piotr zadać sobie musiał wiele trudu, aby móc w jakim takim porządku zorganizować nadzwyczajną sesję kongresu. Dopomagali mu w tem trzej policjanci, którzy sprawdzali bilety wejścia i pilnowali porządku u bramy. Przy drzwiach, prowadzących do sali stał wysoki, szczupły drab z długą, poczochraną brodą. Oczy miał zaczerwienione, prawdopodobnie skutkiem nadmiernego używania alkoholu, i przy każdej sposobności kręcił z rezygnacją głową, jak człowiek, skazany na zajęcie, nie dające mu absolutnie żadnego zadowolenia.
„Czy macie karty wstępu, towarzysze?“ — zapytał po niemiecku.
Wyższy z dwóch przybyszów rzucił na odźwiernego zadziwione spojrzenie i odparł po włosku:
„Nie mamy.“
Twarz draba spłonęła rumieńcem radości, gdy usłyszał ojczystą mowę.
„Wejdź, bracie, wielką przyjemność mi sprawiło usłyszenie rodzinnego języka.“
Duszne powietrze, panujące na sali, zatamowało na chwilę oddech dwom przybyszom. Cała sala wypełniona była po brzegi, a okna szczelnie zamknięte i zasłonięte żaluzjami. Nawet wentylatory zasłonił mały Piotr ciężkiemi portjerami, które zdjął uprzednio z drzwi.
W głębi ustawione było wzniesienie, pośrodku którego stał stół, przykryty czerwonem suknem.
Dwaj przybysze poczęli torować sobie drogę między tłumem, zebranym u wejścia, wreszcie zajęli miejsca wpobliżu estrady. Właśnie przemawiał jeden z towarzyszów, który nie był zbyt dobrym oratorem. Mówił po niemiecku, tonem niezwykle patetycznym. W przemowie swej co pewien czas powtarzał znaną już oddawna formułkę, że teraz właśnie nadeszła odpowiednia pora ogólnego strajku. Słowa jego przyjmowało audytorjum z niezwykłym entuzjazmem, co nie przeszkadzało jednak, że siedzący nieco dalej od estrady mężczyźni i kobiety, rozmawiali z ożywieniem.
“Śmierć tyranom! Śmierć kapitalistom! Śmierć, śmierć!“ huczało z estrady. Audytor jum poczęło szemrać niecierpliwie. Poczciwy Benthvitch stanowczo mówił za długo, a przecież tylu było jeszcze mówców, którzy pragnęli głos zabrać tego dnia. Zaniepokojenie rosło, że Dama z Gratzu przemówić będzie mogła dopiero koło godziny dziesiątej. Największe zamieszanie panowało w jednym z oddalonych kątów sali, gdzie mały Piotr z błyszczącym wzrokiem i zmarszczonemi brwiami, przemawiał do gromadki zebranych wkoło siebie towarzyszów.
„To jest niemożliwe, to jest absurd, to jest głupota!“ Cienki, kobiecy prawie głos przechodził chwilami w wielki krzyk rozpaczy i obijał się między ścianami, niby głos polarnego niedźwiedzia uwięzionego w klatce. Zebrani wokół małego Piotra poczęli gestykulować z ożywieniem i przerywać sobie nawzajem, lecz głos Piotra zazwyczaj pokonywał ich.
„Powinniśmy wszyscy śmiać się z tego i ja się śmiać powinienem, tylko jedna Dama z Gratzu ujęła całą sprawę serjo i dlatego się boi.“
„Boi się!“
„Niedorzeczność!“
„Głupstwa pleciesz, Piotrze!“
Każdy z zebranych uważał za stosowne wypowiedzieć w tej kwestji swoje zdanie. Piotr poczuł się zwyciężonym, bo przecież nikt z pośród obecnych nie mógł uwierzyć, by Dama z Gratzu obawiać się mogła czegośkolwiek. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę estrady, jakgdyby w poszukiwaniu tej, o której była mowa. Jednakże Damy z Gratzu na estradzie jeszcze nie było.
„Opowiedz nam o tem szczegółowo, Piotrze,“ proszono zewsząd, lecz mały człowieczek ze łzami w oczach odwrócił się tylko“ niechętnie od swego audytorjum.
Dowiedzieli się zatem tylko tyle, że Dama z Gratzu uczuła nagle dziwny lęk przed czemś. Zasadniczo było to dość wielką sensacją, bo kobieta ta, a właściwie dziewczę młode, umiała wymową swą elektryzować świat. Podczas zebrania w jednem z małych miasteczek węgierskich, gdy wszyscy mówcy skończyli już swoje oracje, powstała ona i silnym wzrokiem zahipnotyzowała z trybuny całe audytorjum. Była wówczas nieledwie małą dziewczynką w krótkiej sukience i z dwoma grubemi warkoczami, spływającemi z ramion. Mała, szczupła dziewczynka o energicznie zakrojonym podbródku. Byli nawet tacy, którzy poczęli śmiać się w kułak, patrząc na dziwną tę mówczynię. Lecz potem, gdy przemawiać zaczęła, a przemówienie jej trwało ze dwie godziny, żaden ze słuchaczów nie odważył się poruszyć na swem miejscu. Ta mała, energiczna dziewczynka bluznęła na słuchaczy potokiem silnych słów, które otworzyły im nowe całkiem horyzonty. Zasadniczo wszystkie te doktryny były może bardzo stare, spleśniałe, ale ona przedstawiła je w nowej zupełnie szacie. Nawoływała do czynu. Nawoływała do pozbycia się dotychczasowego lenistwa, a słowa jej sączyły się kropla po kropli i zapadały w dusze tych, którzy dotychczas nie byli uświadomieni. Od tego pamiętnego wieczoru mała dziewczynka o dwóch grubych warkoczach, przezwana została Damą z Gratzu i wszyscy poczęli ją otaczać niezwykłym szacunkiem.
Na każde niemal ważniejsze posiedzenie przyjeżdżała i ona, a przemówienia tłumaczone były przez zwolenników jej na wszystkie języki świata. Z każdym rokiem stawała się piękniejszą i dojrzalszą. Utrzymywano ogólnie, że o piękności swej me myślała nigdy, albo też może nie zdawała sobie z niej sprawy. Przypuszczam jednakże, że było to nieprawdą. Inne kobiety, zajmujące jakie takie stanowiska w partji Stu Czerwonych, otaczały również Damę z Gratzu mimowolnym szacunkiem i uważały ją za najpiękniejszą ze wszystkich towarzyszek.
Sława jej zajaśniała dopiero prawdziwie, po śmierci jej ojca, gdy Dama z Gratzu przybyła do Rosji. Wraz z przybyciem tej kobiety, nastąpił w Rosji cały szereg tajemniczych zamachów, a więc:
1. zamach na generała Mailowa, który został zastrzelony przez nieznaną kobietę w prywatnym swoim gabinecie, przy komendzie policji w Moskwie.
2. książę Hazallarkow, zastrzelony również przez nieznajomą kobietę na ulicy w Petrogradzie;
3. pułkownik Kawerdaskow, zabity bombą, którą podrzuciła jakaś kobieta, nikomu nieznaną.
Sława Damy z Gratzu rosła. Aresztowana była już kilkakrotnie i nawet skazana na śmierć. Któż jednak mógł zwyciężyć taką kobietę, jak ona? Kobietę, która poszczycić się mogła tak niezwykłą urodą.
Naprawdę, z trudnością przyszłoby każdemu opisać urodę tej kobiety-demona. Spojrzenie szarych jej oczu zanurzało się, niby zimna stal w duszę każdego patrzącego na nią mężczyzny. Bywały chwile, kiedy wzrok jej tracił ten nieodstępny chłód i stawał się gorącym, jak płomień.... W takich to właśnie momentach Dama z Gratzu przeprowadzała najważniejsze kwestje i łamała opór najzaciętszych swych przeciwników.
I teraz wreszcie ukazała się na estradzie, przez którą przeszła lekkim, swobodnym krokiem i zatrzymała się dopiero przy stole, pokrytym czerwonem suknem. A gdy podniosła w górę rękę — martwa cisza zaległa salę. Cisza ta była tak przerażająca, że pierwsze słowa mówczyni dziwnie jakoś zadźwięczały i odbiły się głośnem echem po pustych korytarzach. Przez cały czas przemówienia nie gestykulowała zupełnie, a ręce trzymała skrzyżowane na piersiach. Słuchaczów emocjonował tylko jej głos, który zdawał się być jakimś nieziemskim śpiewem. A gdy mówić przestała, zerwał się na sali huragan oklasków. Dama z Gratzu widocznie nie skończyła swego przemówienia, bowiem po przeczekaniu głośnego entuzjazmu audytorjum, poczęła mówić znowu. Widocznie przedmiot, o którym mówiła najbardziej był bliski w tej chwili jej sercu, bo policzki, blade zazwyczaj, spłonęły krwawym rumieńcem, a oczy zalśniły niesamowitym blaskiem.
„...i teraz właśnie, gdy organizacja nasza stała się światową potęgą, gdy świat cały liczyć się z nami zaczął, przyszedł ktoś, kto wstrzymywać usiłuje wszelkie nasze poczynania. Czyż wolno teroryzować nas, nas, którzy nie liczymy się nawet z władcami największych mocarstw?”
Znowu w sali zaległa cisza, lecz cisza ta tchnęła dziwną boleścią. Dwaj obcy mężczyźni poruszyh się niespokojnie, jakgdyby coś w przemówieniu Damy z Gratzu przykre na nich wywarło wrażenie — Tymczasem ona ciągnęła dalej:
„Słyszeliśmy wszyscy i wiemy wszyscy o ludziach tych, którzy pisali do nas. Powiadają oni, że powinniśmy zaniechać naszych planów, że musimy zmienić metody nasze, a jeżeli nie uczynimy tego — ukarzą nas oni, ukarzą nas tak, jak my innych karzemy, będą zabijać tak, jak my zabijamy...“
Szmer głośny przeszedł po sali i zebrani poczęli spoglądać po sobie ze zdziwieniem. Siła teroru widniała na bladej twarzy mówczyni i w połyskliwych jej oczach.
„Lecz my zwyciężymy...“
Podniesione głosy w korytarzu przerwały dalsze jej słowa. Wśród audytorjum padł, niby strzał rewolwerowy, okrzyk rozpaczy, który poruszył z miejsca wszystkich zebranych.
„Policja!“
Setki rąk sięgnęły automatycznie do kieszeni, lecz w tej samej chwili wysoka jakaś postać zjawiła się z podniesioną wgórę dłonią.
„Panowie! Nie lękajcie się. Niema powodu do alarmu; jestem detektywem Falmothem ze Scotland-Yardu i nie mam nic przeciwko partji Stu czerwonych.“
Mały Piotr przybliżył się do detektywa.
„Kogo pan tu szuka? Czego pan chce?“ pytał bezładnie.
Stojąc odwrócony plecami do drzwi, detektyw odparł spokojnie:
„Szukam dwóch ludzi, którzy podobno weszli do tej sali — dwóch członków organizacji, nie mającej nic wspólnego z partją Stu Czerwonych. Oni to...“
„Co takiego?“ stojąca na estradzie kobieta pochyliła się naprzód, a w oczach jej zabłysły dziwne iskry.
„Wiem, wiem!“ zawołała z zapartym oddechem; „są to ludzie o których mówiłam przed chwilą, którzy tamują wszystkie moje ruchy i wszystkie ruchy naszej partji. Mam na myśli Czterech Sprawiedliwych“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.