Popiół/Część I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Jesień się zbliżała.
Anania spędzał ostatnie dni w rodzinnym domu, pod skrzydłem dobrej ciotki Tatany, w najsprzeczniejszych uczuciach. Coraz żywiej czuł potrzebę rozwinięcia skrzydeł, cieszył się zbliżającą chwilą odjazdu i smucił zarazem i bał nieznanych, roztwierających się przed nim szlaków życia. Pytał siebie jakim będzie ów świat, co się przed nim otwiera i żałował wszystkiego, z czem się żegna, śród czego przeszło jego monotonne, blade dzieciństwo, zachmurzone wczesnem sieroctwem i opuszczeniem, życie ciche, ubogie, którego jedynym świetlejszym promieniem była miłość dla Małgosi. Pora roku wpłynęła też na rzewność jego usposobień. Jesień, gasząc blaski nieba, spowiła ziemię w barwy złote i mgły sine; horyzonty zacieśniły się, a za opałowym oparem świat zapadał w mgliste marzeń widma.
W zielonkowe zmroki, różowe i białawe chmurki mknęły po po bladłych obłokach. W ogrodach rozlegały się wilgotne wonie opadłych liści, a w powietrzu dymy sine rozniecanych w polu ogni. Zdawało się chłopcu, że coś z własnej jego duszy wznosi się z dymem sinym, wznosi... rozwiewa... ginie...
Żegnajcie pola, ogrody, żegnajcie! Żegnajcie wzmożone szeregi ruczajów, zwiastujące zbliżanie się zimy. Żegnaj kukułko! wiosny zwiastunko! I wy mgły szare, okolice dzikie! szczyty Orthobenu na chmurnych zarysowane horyzontach, pokryte włosiem drzew dzikich, niby głowa olbrzyma. Żegnajcie góry sine, płowe obłoki żegnajcie! Żegnaj ognisko domowe, izdebko gościnna, pełna woni, miodu, jabłek, snów młodzieńczych kolebko cicha. Żegnajcie przyjaciele starzy, nędzarze, własnej nieświadomi nędzy, wydziedziczeni i pokorni: wuju Pero, ze wszystkiemi twei grzechy i ułomnościami, Efezie i ty Nanno zawsze pijani, Fane dziwaki), Rebeko nieszczęsna, waryaci, żebracy, dzieci bezmyślne, na pastwę losu rzucone, wesołe, piękne dziewczęta żegnajcie! Żegnajcie wszyscy, coście przylgnęli do duszy Anania, jak mech do kamienia, i których żegnać jest dlań zarazem rozkoszą i boleścią.
I ty żegnaj, gwiazdo zaranna nad nocną ciszą niedoli, tęczo barwna na pochmurnem wszechnędzy horyzoncie, Małgosiu! żegnaj!
Zbliżał się dzień odjazdu. Ciotka Tatana krzątała się, zajęta przygotowaniem niezliczonych a niezbędnych rzeczy. Koszule, prześcieradła, słodycze, owoce, ciastka rumiane, białe jak kość słoniowa sery i jaj choć z kopę, na początek, i miód, i wino i rodzenki, wszystkiem tem napełniała kuferki, kobiałki i jeszcze koszyki.
— Ależ to dla całego chyba pułku! — wołał Anania.
— Cicho synku! zobaczysz jak ci się to tam przyda. Nikt tam o tobie myśleć nie będzie biedaku! jak tam dasz sobie rady!
— Jakoś to będzie — odpowiadał Anania.
Ciotka Tatana miewała teraz długie, tajne, z mężem narady, których treści Anania się nie domyślał. Lecz, widząc wychodzących razem, z niepokojem czekał ich powrotu.
Ciotka Tatana wróciła sama. Zagadnęła od progu:
— Anania! gdzieżeś się zdecydował udać: do Cagliari czy do Sasfari.
Jemu się morze śniło... morze i wybrzeże włoskie. Pytanie Tatany było mu wskazówką, że siła wyższa zdecydowała zatrzymać go w Sardynii.
— Byliście u Signora Carboni — zawołał — nie zaprzeczajcie, proszę! Po co te tajemnice? Wiem wszystko, domyślam się! Czemu nie puszczą mię na kontynent? Zwrócę, zwrócę kiedyś koszta?
— Ba! — kobieta rozżalona i upokorzona słowami wychowańca. — Co mu w głowie. Katarzyno święta! co mu też w głowie!
Anania zamilkł, westchnął głęboko, pochylił się nad książką, lecz żadnej nie widział litery.
— Co wygadujesz synku! — mówiła ciotka Tatana. — Wszak po dziś dzień mowa była jeno o Sasfari czy Cagliari, a tu raptem kontynent? Jezu, Maryo, Katarzyno święta! Słyszał to kto co podobnego! Nie wiesz dziecko, co to morze. Z tem żartować nie można... Na morzu ludzie chorują, śmierć czyha zewsząd, burze, awantury. Czyś pomyślał o burzach?
— A! nic nie rozumiecie — ofuknął się Anania, wzburzony i przewracając karty, jakgdyby czytał książkę z niesłychanym gorączkowym pośpiechem.
— Co mówisz dziecko? Co to za kaprysy, dziwactwa? Uczyć się można tu w Sardynii naszej, tak samo i lepiej jeszcze, jak na kontynencie! Co cię tam ciągnie?..
Co? nie rozumieli! Dla studyów zapewne chciał przebyć morza? Wszak od dnia, w którym Bastianeddu, wiódł go po raz pierwszy, do szkoły, nauka była celem jego życia... o samej jeno myślał nauce... o niej samej...
Ciotka Tatana starała się uspokoić go i przekonać.
— Słuchaj! dzieckiem jesteś. Zaledwie masz lat siedemnaście, a już ci się chce za morze. Chce ci się samemu latać po świecie. Za morzem byłbyś sam, nie miałbyś do kogo słowa przemówić, sam samiuteńki w mieście olbrzymiem jak las! jak puszcza dzika! W Cagliari co innego, Signor Carboni zna tam wszystkich i każdego, zaopatrzy cię w dobre rekomendacje, zna tam pewnego markiza. Zobaczysz. Ebbene, cierpliwości synku. Gdy wyrośniesz to i tam pojedziesz. Święta Katarzyno! dziś zginąłbyś, biedne, nieopierzone jeszcze pisklę. I zajączek, co od piersi matki, gdy wylezie ze swej nory, obiega zaledwie najbliższą miedzę, wraca, znów wyjrzy na świat Boży, oswaja się z tem, z owem i później dopiero puszcza się w pole. Cierpliwości synku. Na wszystko czasu stanie! Cierpliwości... pomyśl, że będziesz nas miał w pobliżu; na wypadek wszelaki zapewniony sobie powrót pod dach rodzinny, wakacye, święta Bożego Narodzenia...
— Niech będzie Cagliari — zadecydował przekonany, czy rozbrojony Anania.
Nazajutrz rozpoczął wizyty pożegnalne. Był u dyrektora gimnazyum, u księdza kanonika, przyjaciela ciotki Tatany, u lekarza miejscowego, u deputata, był u krawca, cukiernika i u szewca Franciszka Coschide, przystojnego młodzieńca, co uczęszczał niegdyś do tłoczarni oliwy. Teraz szewczyk wzbogacił się. Jak, i na czem, nikt nie wiedział, wiedziano tylko, że założył sklep z obuwiem, miał pięciu czy sześciu czeladników, zarzucił strój wieśniaczy, dobierał słów w wyszukanej mowie i przewracał oczy do kobiet, którym sprzedawał buciki.
— Przyszedłem się pożegnać — mówił Anania, wchodząc do sklepu. — Pojutrze wyjeżdżam do Cagliari, masz może jakie zlecenia?
— Wybornie się składa! — zaśmiał się jeden z czeladników podnosząc głowę nad warsztatem — przyślij mu pierścień brylantowy, by miał czem się zaręczyć z córką syndyka.
— Czemu nie — odparł butnie szewczyk i zwróciwszy się do gościa prosił go siedzieć, lecz Anania ubódł żart, ubliżający Małgosi, pożegnał więc majstra i czeladników.
Wychodząc spotkał we drzwiach chłopaka, o którym mówiono, że jest synem signora Carboni, wyrostka nazbyt wysokiego na swe lata, przygarbionego nieco, bladego, o wystających szczękach i błękitnych oczach — podobnych istotnie do oczu Małgosi, smutnych, i siną okrążonych obwódką.
— Bywaj zdrów Antosin! — pozdrowił Anania, patrzącego nań z cieniem zawiści chłopca.
Za powrotem do domu zdał szczegółowe sprawozdanie ze wszystkiego ciotce Tatanie, która, siedząc nad moździerzem, przygotowywała makagigi z migdałów, miodu i pomarańczowej skórki, podarek dla jakiejś znakomitej osobistości w Cagliari.
— Widzicie — opowiadał Anania — Kanonik podarował mi scudo, lekarz dwa liry; przyjąć nie chciałem...
— Ah! pyszałek z ciebie, synku! Nie wiesz że jest w zwyczaju u nas obdarzać chłopców, po raz pierwszy wyjeżdżających w świat z domu — mówiła ciotka Tatana, wrzucając do rondelka delikatnie pokrojone pomarańczowe skórki. Zapach smażonego miodu napełniał czystą i wesołą kuchnię, tu i owdzie stały rozwarte tobołki i kosze, przygotowane na odzież i przysmaki dla odjeżdżającego.
Anania usiadł przed kominem, wziął na kolana kota i zaczął go gładzić.
— Gdzie będę za tydzień? — pytał, pochylając się w zamyśleniu — cichu Musittu. Oho! już wyprężasz ogon. Kanonik prawił mi długie kazanie...
— Radził ci pewnie wyspowiadać się i komunikować przed odjazdem.
— Było to w zwyczaju przed pół wiekiem, gdy się wyjeżdżało końmi i wozem na trzydniową, pełną przygód podróż. Dziś wyszło to z mody, — odpowiedział przekornie Anania.
— Katarzyno Święta! — opuszczając tłuczek zawołała kobieta — chłopiec ten wyrósł na niedowiarka! Cóż poczniesz w Cagliari? Spodziewam się, że wstąpisz przynajmniej do katedry? Są tam, słyszałam, cudowne obrazy. W Cagliari, słyszałam, wszyscy nabożni bardzo. Przyrzeknij mi przynajmniej, że będziesz trzymał język za zębami, nie będziesz wygadywał niestworzonych rzeczy na księży.
— Albo a dbam o to, co tam o mnie pomyślą lub powiedzą, pobożni czy nie pobożni mieszkańcy Cagliari? Każdy wierzy wedle wyobrażeń swych i przekonań. Pewien jestem, że w głębi serca mego żyje silniejsza i lepsza wiara w Boga, niż u wszystkich praktykujących hipokrytów.
Słowa te były balsamem dla serca dobrej ciotki Tatany. W nagrodę opowiedziała Anani epizod z pisma świętego o Eliaszu, a potem spytała ciekawie:
— Gdzieś był jeszcze?
Opowiadał. Kot wlazł mu na ramię i lizał mu ucho. Anania myślał o Małgosi, a opowiadał gdzie był, kogo spotkał. Właśnie gdy mowa była o nieprzyzwoitych żarcikach szewca Caschida, weszła Nanna, wysłana przed tem przez Tatanę, po zakup cukrowych kwiatów i jagód dla przybrania tortów i makagigów. Czuć od niej było wódką i winem; suknie miała tak porwane, że aż odkrywały brudne i sine jej łydki. Wstrętniejszą była niż kiedyindziej.
— Oto są — mówiła, rozkładając na stole paczki z cukierkami i przysłuchując się opowiadaniom chłopca.
— Słyszysz! — zwróciła się do niej w oburzeniu ciotka Tatana — łotr ten, nicpoń, Franciszek Caschide, wyobrażą sobie, że się może ożenić z Małgorzatą Carboni. Że się z nią ożeni!
— Ależ nie to! — zawołał podrażniony Anania. — Nie rozumiecie, bo...
— Owszem — przerwała pijaczka — wiem dobrze. Cóż chcecie! Caschide waryat! szalony! Oświadczał się już córce lekarza. Ta, czy tamta, wszystko mu jedno. Wyrzucano go za kołnierz u lekarza więc, marzy o Małgosi, której właśnie onegdaj brał miarę na buciki i ściskał nóżkę...
— Zasługuje, by mu w twarz dano — zawołał Anania, porywając się z miejsca, z kotem na ramieniu. — Bezczelny!
Nanna popatrzyła nań uważnie małemi swemi wypłowiałem! oczkami.
Ecco! — zawołała, wymachując w powietrzu ostatnią paczką cukierków, w trzęsącem się ręku. — Czy nie mówiłam! Małgosia wyjdzie chyba za oficera, generała, albo ja wiem kogo! Oj, wiem ja, wiem dobrze! Różyczka powinna złączyć się z goździkiem, a oboje będą, jak wiosna sama. Weź że, weź gołąbku, kończyła, podając cukierki Ananii i broniąc je przed swawolnemi łapkami kota.
— Eh! cuchniesz o milę! Odejdź — zawołał zirytowany chłopiec.
Nanna zatoczyła się, kilka cukierków upadło na ziemię.
— Goździku mój! — mamrotała z czułością, nie bacząc na ostrą odprawę Anania — obyś został goździkiem, ulubionym kwiatkiem Małgosi. Wyjeżdżasz kotku! Wróć że nam doktorem!
Anania udobruchany, schylił się, zebrał rozsypane po ziemi cukierki, zaśmiał się.
— Tak mnie zbierać będą dziewczęta — zawołał i zaczął skakać po kuchni z kotem na ramieniu. Nagle zatrzymał się, spochmurniał.
— O jakim to wojskowym, oficerze, za którego mogłaby wyjść Małgosia nadmieniła Nanna? Czy nie o kapitanie o czerwonym karku, co na amatorskiem przedstawieniu spoglądał na ucznia z ukosa, z niechęcią, ze wzgardą? — Nagle, obraz kapitana zbladł, a w myśli chłopca zawirowało coś strasznego. Małgosia mogła lada dzień wyjść za mąż, za młodego przystojnego, bogatego... straconą zostać na zawsze, na wieki!
Zrzucił kota z ramienia, uciekł do swej izdebki, oparł się o okno. Powietrza mu brakowało. Dotąd nie znał co zazdrość, na myśl mu bowiem nie przychodziło, by Małgosia mogła wyjść za mąż.
— Nie, nie! — myślał, cisnąc do czoła dłonie — nie wyjdzie, poczeka... trzeba, by poczekała aż... Szatany! po co ma czekać, na kogo? Mogęż marzyć o niej, ja, znajda, syn kobiety... W życiu pozostało mi jedno, jedyne zadanie: odszukać matkę i wyrwać ją z przepaści hańby. Co z tem mieć może wspólnego Małgosia? Możesz się zniżyć do mnie? Dopóki jednak nie spełnię mego zadania potrzebną mi jest jak gwiazda przewodnia, jak anioł stróż... potem... niech potem umieram szczęśliwy...
Myśląc tak, nie zastanowił się nad tem, że to, co nazywał swem „zadaniem”, mogło się ciągnąć lata całe, lat dziesiątki. Uważałby jednak za monstrualne samo przypuszczenie, by zrzekając się swego „zadania“, nabrał więcej szans w zdobyciu serca Małgosi.
Myśl odnalezienia matki zajmowała go coraz bardziej, wypełniała serce, smagała nerwy, rzekłbyś w krew wsiąkła. Sama śmierć myśl tę mogła zgłuszyć i ewentualność tę przypuszczał w chwilach, gdy go ogarniał lęk na samą myśl, jak i gdzie znaleźć ją może? Lecz wówczas gardził sam sobą za niecne, okrutne uczucia.
Później zapytywał siebie nieraz czy przeświadczenie swego „zadania” czerpał z uczuciowości przyrodzonej czy przeciwnie, przeświadczenie to rozwijało w nim uczuciowość i tkliwość? W przeddzień swego wyjazdu z Nuoro nie analizował jednak wcale uczuć swych, miał je tylko w sobie potężne, gorące, oddawał się im jak dziecko, na którem żadne rezonowania, logika żadna wpływu nie wywiera.
Noc przebył gorączkową. Ha! minęły błogie czasy, gdy mu wystarczało dla szczęścia dostrzedz Małgosię na ulicy lub w ogrodzie, nie zwracając nawet uwagi na włosy jej i ramion kształty. Marzyły mu się wówczas rzeczy przedziwne, romantyczne, spotkania, porwania, ucieczki, wzloty na srebrnym i drżącym promieniu księżyca. Śniło mu się wszystko to bez cienia lęku, gdyż ani przypuszczał wówczas, by Małgosia mogła za kogobądź wyjść za mąż. Słowa te puste dlań były. Raz marzył, by ją namówić do ucieczki z nim, w góry. Tam, owinięci czarodziejskim płaszczem, co od rozkładu broni szczątki martwe, położyliby się na skale śród bluszczów i kwiecia dzikiego, usnęli razem, na wieki. W marzeniach tych nie było miejsca na pocałunek, ani nawet na uścisk dłoni.
Potem dopiero, zbudził się do snów idylicznych, słodkich u studni spotkań, słodszego pocałunku. Po pamiętnem amatorskiem przedstawieniu wrażały mu się w wyobraźnię gorące włosy Małgosi, alabastrowa białość szyi, zaróżowione uszko, oczy błyszczące, ramiona zaokrąglone. Wszystko to upajało go młodości nektarem.
Odtąd to, odtąd szalonym bólem przeszywała go myśl, że Małgosia może dostać się komu innemu. Niepokoił się teraz w śnie gorączkowym, śniło mu się, że pisał list desperacki i skończyć go nie mógł, przypominał sobie, że napisał dla niej sonet w dyalekcie miejscowym i chciał go jej posłać!
Zbudził się, wstał, roztworzył okno. Jutrzenka się zbliżała. Niebo pojaśniało. Wielka, samotna gwiazda świeciła po nad czarnym szczytem Orthobene, podobna do płomienia świecy w olbrzymim bronzowym kandelabrze; koguty piały, odpowiadając jeden drugiemu zachrypłemi hejnałami, wszystkie razem zdawały się wymyślać porankowi, że się opóźni. Anania, ziewając, spoglądał na niebo. Nagle dreszcz go przebiegł od stóp do głowy. Co mu się stało? Coś mu się z duszy odrywało, lgnąc do tych szczytów wiecznych, co za podświeczniki gwiazdom służyły. Jak pątnik, obarczony zbytnim ciężarem, chce go zrzucić z ramion przed dalszą drogą, tak zapragnął ulżyć sercu, powierzając coś ze swej tajemnicy Małgosi. Zamknął okno i siadł przy stole, drżąc i poziewając.
— Zimno! — ozwał się głośno.
Sonet został odkaligrafowany na ćwiartce różowego papieru, poliniowanego w sine paski, nosił tytuł „Margeryta” i był symboliczną a wymowną alegoryą.
„Przepiękna margerytka rozkwitła na zielonej łące. Podziwiały ją wszystkie kwiaty, a zwłasz-cza jaskier blady i skromny, rosnący tuż obok, umierał z miłości dla łąk królowej. I oto, w pogodny dzień wiosenny, prześliczna dzieweczka, przechodząc przez łąkę zerwała margerytkę, pocałunkami pokryła, na bijącem utuliła łonie, obojętnie i niechcący depcąc po skromnym jaskrze, szczęśliwym, że śmierć znalazł”.
Odczytując swój sonet miody poeta smutny był i ponury. W wyobraźni jego na miejsce ślicznej dzieweczki, przebudzającej się po łące i zrywającej margerytkę, wystąpił kapitan od straży ziemskiej, z zawiesistemi wąsami i czerwonym karkiem, co na amatorskiem przedstawieniu siedział obok Małgosi.
Z westchnieniem włożył wiersze do koperty, lecz wahał się czy ma ją zakleić. Co pomyśli Małgosia? Czy sonet rąk jej dojdzie? Niewątpliwie, bo gdy pocztarz, żelazną dłonią przeznaczenia zapuka do drzwi domu pana Carboni, Małgosia drzwi mu otworzy sama. Byle podówczas w domu była? Pocztarz przechodził tamtędy w południe i pod wieczór... W południe Małgosia zwykle w domu bywa... Nie trzeba czasu tracić z wysłaniem poetyckiej korespondencyi.
Zdjął chłopca gorączkowy niepokój. Wobec powziętego postanowienia stracił pamięć wszystkiego innego. Zapieczętował kopertę, wyszedł i jak lunatyk chodził po pustych i ciemnych ulicach. Która być mogła godzina? Nie wiedział. W opasanych murem dziedzińcach, dokoła czerwonych dachów, chat wieśniaczych, koguty piały na złość, rzekłbyś, jedne drugim; w powietrzu wilgotnem czuć było słomę i nawóz; uboga piekarka chleba jęczmiennego, idąc, czy wracając z ciężkiej pracy przeszła przez zaułek; rozległy się ponurym odgłosem na Corso[1] miarowe kroki karabinierów.... Zresztą cisza głucha...
Anania ocierał się niemal o okalające dziedzińce mury, bojąc się, by go kto nie dostrzegł i nie poznał pomimo ciemności, a wrzuciwszy kopertę do skrzynki pocztowej zaczął biedz szybko. Dostrzegłszy patrol, na skręcie ulicy, rzucił się w boczny zaułek i nie spostrzegłszy się niemal znalazł w pobliżu prastarego swego domostwa. Nie wchodził jednak do domu, tchu mu w piersiach i powietrza brakło, czuł potrzebę przestrzeni i niedających się objąć horyzontów, począł biedz z odkrytą głową, kapeluszem w ręku, w kierunku zamiejskiej drogi, lecz i tu nie doznał ulgi; horyzonty były zamknięte gór pasmami, dolina zdała się ciemną i głęboką. Wbiegł na wzgórze i dopiero u stóp Orthobene pełną odetchął piersią, rozdymając nozdrza, jak źrebiec, gdy się wyrwie z uwięzi. Chciałby krzyczeć; miłość i jakieś nieokreślone uczucie błogości rozpierały mu łono. Dniało; lekkie sinawe mgły unosiły się nad wilgotną ziemią; na niebie ostatnie gasły gwiazdy; sam nie wiedział czemu, machinalnie powtarzał:

Care stelle dell’Orsa io non credea...“

starając się zarazem odepchnąć od siebie myśl o tem, co wiersz ten znaczył. Czuł się nieskończenie szczęśliwym, chciał przeskoczyć górę, łamał gałęzie, wyrywał trawę, ciskał kamienie, śmiał się głośno, jak szalony. Krzaki roniły wonie, niebo po za siną masą góry. Albo mieniło się w różowawe barwy cyklamenów. Anania stanął na skale, wpatrzył się w łańcuch dalekich gór, oświecony jutrzenką, i zamyślił głęboko.
— Żegnajcie mi góry rodzinne! Jutro po tamtej już będę stronie i w wspomnieniu Małgosi zaledwie zostanie cień poziomego kwiecia, co nią żył tylko...
Wtem, w dąbczaku przedwcześnie zbudzona ptaszyna zaświegotała w samotnem gnieździe. Dźwięk słaby i drżący zlał się całym smętkiem świtania i pól pustych. Młodzieniec wsłuchał się w rzewne kwilenie, przypominając sobie śpiew innej ptaszyny w świeżem gąszczu kasztanów, w dawno ubiegły jesienny poranek, het, precz! daleko, w górach, co tam majaczą na horyzoncie. Przed oczyma duszy ujrzał siebie dzieciną drobną, przechodzącą wesoło góry obok śmiertelnie smutnej kobiety... Nie znał wówczas goryczy swej niedoli.
— I wówczas — myślalł — rad byłem podróży... rad jestem, bądź co bądź, i teraz... Kto wie, co mnie czeka.


∗             ∗
Wrócił do domu blady i smutny.

— Gdzieżeś był kotku, galanu meu[2], czemuś wyszedł przed świtem? — pytała ciotka Tatana.
— Dajcie mi kawy — odezwał się szorstko Anania.
— Oto i kawa, lecz co ci to, serdeńku? Bladys. Odpocznij, rozwesel się, a potem pójdziesz do „gospodarza”. Co wstrząsasz głową? Nie masz zamiaru iść dziś rano do gospodarza? Jakto? Czemu się to tam tak wpatrujesz w filiżankę, jakgdybyś mrówkę znalazł w kawie?
Istotnie Anania wzrok miał wbity w dno małej, różowej, o złoconych brzegach filiżanki, co służyła, od lat wielu, do wyłącznego jego użytku. Łzy napływały mu do oczu: dziś, jutro... a potem?
— Później tam pójdę — rzekł zcicha, powoli, nie odrywając wzroku od filiżanki — wpierw muszę się spakować.
— A jeślibyśmy się nie mieli już zobaczyć — ciągnął po chwili — jeślibym umarł zanim tu wrócę... Kto wie! byłoby to może najlepiej! po co żyć długo? lepiej umrzeć młodo!
Ciotka Tatana wytrzeszczyła oczy, powietrze przecięła wielkim znakiem krzyża świętego.
— Co ci, co ci się przyśniło? Ręczę, żeś miał gorączkę w nocy.. Może cię główka boli, jagniątko moje złote?
— A! ciotka nic nie rozumie! — zawołał, powstając z miejsca.
Wbiegł do swej izdebki i z gorączkowym pośpiechem zaczął pakować książki i różne drobnostki. Od czasu do czasu podnosił oczy i przez otwarte okno wpatrywał się w niebo jesienne, pogodne, z białawemi obłokami na tle ciemnych szafirów.
Jaki też widok przedstawi mu się z okna izdebki, którą zamieszka w Cagliari? Morze, morze żywe, nieobjęte; ruchome lazury pod niebios lazurowem sklepieniem. Sama myśl o tem już go rozweseliła; żałował opryskliwości względem dobrej ciotki Tatany, oskarżał się o niewdzięczność, lecz nerwy są nerwami, a Anania nie umiał jeszcze panować nad niemi. Nie chciał jednak uchodzić za niewdzięcznego, brzydził się niewdzięcznością. Porwał się z miejsca, rzucając w nieładzie książki i drobiazgi, wpadł do kuchni, którą dobra kobieta zamiatała zasmucona jeszcze pesymistyczną filozofią swego wychowanka; porwał ją w objęcia wraz z miotłą, uściskał i zaczął wirować wraz z nią, w szalonym pędzie, po kuchni całej.
— Ach ty, ty, ty! psotniku — wołała zdyszana, lecz rozweselona kobieta, a Anania ruchem i głosem udawał pociąg w biegu: buf! buf! buf!
Ułożywszy książki swe i drobiazgi, udał się z pożegnaniem do sąsiadów, poczynając od majstra Pane. Przy warsztacie stolarza, gdzie się zwykli ludzie gromadzić, pusto było i student musiał czekać, siedząc na stoiku, z nogami w opiłkach, aż mu kto drzwi otworzy. Lekki powiew wiatru poruszał nadedrzwiami płachty pajęczyny, śród których uwięzły źdźbła drzewa.
Po niejakimś czasie majster nadszedł, nałożył na plecy stary żołnierski mundur, przy którym brakło wielu błyszczących guzików, uśmiechając się z dziecinnem zadowoleniem, na zapewnienie Anania, że, wygląda jak generał.
— Mam i kepi — mówił z największą powagą — tylko nie mogę go nosić, bo szubrawcy, których tu w sąsiedztwie pełno, kpią ze mnie. Odjeżdżasz zatem, kochane dziecko? Niech cię Bóg prowadzi, niech czuwa nad tobą. Nie mam nic, cobym ci mógł podarować.
— Ależ na co, wuju Pane!
— Serca mi nie brak, lecz serce nie wystarcza! Ebbene. Cierpliwości! zrobię ci prześliczne biurko, gdy będziesz doktorem lub adwokatem. Mam model, pokażę.
Wyszukał katalog mebli schowany pod warsztatem i pokazał z zadowoleniem Ananii pyszne biurko z rzeźbami i filarkami.
— Może ci się zdaje, że nie potrafię tego naśladować — mówił, zauważywszy uśmiech na ustach młodzieńca. — Nie znasz chłopcze majstra Pane. Nie wiesz do czegom zdolny. Jeśli nie robiłem mebli wytwornych, kosztownych, to dlatego tylko, że mi brakło odpowiednich środków...
— Ależ wierzę, wierzę — upewniał staruszka Anania — to też, gdy będę doktorem i bogatym u was, wuju, zamówię wszystkie meble do mojego pałacu...
— Doprawdy?! — zawołał stolarz, a po chwili, przerzucając karty katalogu, dodał: — Ale kiedy, za wiele to lat nastąpi?
Chi lo sa? Kto to wie — zaśmiał się student — za dziesięć, piętnaście...
— O! za długo czekać! wówczas nie będę już tu, lecz tam, w niebie, przy warsztacie Świętego Józefa...
Staruszek żartował, lecz pomimo to przeżegnał się pobożnie i po chwili przerzucając znów stronnice katalogu spytał nieśmiało:
— A teraz powiedz mi, co znaczyć może nazwa mebli; al-la-Lm-gi-de-ci-mo-quin-to? — przesylabizował z trudnością.
— Król to był... — począł Anania, ale mu staruszek przerwał żywo, uśmiechając się domyślnie.
— To, to wiem! Król i to taki, któremu się spodobały niedojrzałe dziewczątka.
— Wuju Pane! — zawołał zdziwiony młodzieniec — zkąd wam wiadome takie rzeczy?
Staruszek śmiał się, gładząc sobie włosy.
Ebbene — mówił, nie chcąc gorszyć chłopca — chociaż nie jestem uczony, wiem coś tam przecie... zresztą nie ma w tem nie złego. Lubił snąć król bawić się z dziewczynkami, tak, jak królowej Esterze podobało się zbierać na polu kłosy, a Wiktorowi Emanuelowi kopać w ogrodzie...
Anania pytał, udając zdziwienie.
— Gdzieżeście się uczyli tego wszystkiego, wuju Pane?
— Uczyć się, to się nie uczyłem. Na chęci nie brakło, lecz nie każdy, chłopcze, urodzi się, jak ty, w czepku.
— Zkądże tedy umiecie tyle ciekawych rzeczy?...
— Słyszy się tu, ówdzie, zapamięta. O królowej Esterze słyszałem od twej matki, a o tym królu, od ogrodnika Pera, starym Kotem zwanego.
Anania wyszedł od stolarza roześmiany. Przypomniała mu się jakaś anegdota, opowiadana przez pijaczkę Nannę, przed laty, w tłoczarni, w zimowy wieczór.
Zapukał do drzwi Nanny, lecz siedzący na schodkach żebrak idyota oznajmił mu, że jej w domu niema.
— Czekam też tu na nią — mówił — gdyż wczoraj wieczorem Pan nasz Jezus Chrystus oznajmił mi, że właśnie potrzebuje sługi.
— A gdzie spotkałeś Pana naszego Jezusa Chrystusa?
— Na prawo, w tej tam ścieżce. Miał na sobie długą kapotę i podarte obuwie. Aha! czemu mi nie dasz, Nania Atonzu, parę starych butów?
— Byłyby za ciasne — odrzekł student, patrząc na swoje nogi i na nogi żebraka.
— Strzeż się, by ci cierń nie przebił wątroby, za to, że boso nie chodzisz — zagroził mu waryat, podnosząc wysoko siwe swe brwi.
— Bywaj! — zawołał Anania, nie odpowiadając na groźbę, — wyjeżdżam na nauki.
Błękitne źrenice nędzarza zamigotały złośliwie.
— Do Iglesiar — spytał?
— Nie. Do Cagliari.
— W Iglesiar — mówił żebrak — pełno kun dzikich, są i wampiry. Żegnaj, daj mi rękę. Śmiało! nie bój się, nie zjem cię przecie. A matka twoja gdzie się obecnie znajduje?
— Bywaj zdrów — mówił Anania, cofając delikatnie dłoń z rąk żebraka.
— A ja się wybieram — mówił tenże — w pewne miejsce, gdzie można najeść się do syta. Dają tam smaczne rzeczy: sadło, bób, soczewicę, flaki baranie...
— Na zdrowie, na zdrowie — wołał, biegnąc dalej Anania.
— A wystrzegaj się żółtych postronków! — wołał za nim waryat.
Anania żegnał się z innymi sąsiadami. Z pewną żebraczką co go przyjęła w izdebce, ciasnej lecz czystej i poczęstowała filiżanką wybornej kawy.
— Pewnie zajdziesz i do Rebeki — pytała, wzgardliwie wydymając wargi. — Wyobraź sobie głupia ta dziewczyna zaczęła też żebrać. Nie wstyd że to. Taka wstrętna kaleka! Powiedz sam.
— Cała w ranach, zaledwie się rusza — zauważył Anania.
— Uzdrowiona — odrzekła kobieta. — Spójrz na drzwi jej izby. Widzisz grabie?
— Widzę. Po co je tam zawieszono?
— Przeciw wampirom. W nocy, wtargając do izby zatrzymują się, by zliczyć — jak to mają w zwyczaju — zęby grabi, a że wampir umie liczyć zaledwie do siedmiu, powtarza bez końca, do rozświtu, przed pierwszym zaś brzaskiem, jak to wiesz, uciec musi. Śmiejesz się? Śmiej się, a jednak to najprawdziwsza prawda. Niech ci Bóg błogosławi — kończyła, przeprowadzając ją do progu — szczęśliwej drogi, zostań chlubą rodzinnego miasta.
Anania wstąpił do Rebeki. Wyglądała, jak drobne dziecię, chociaż miała przeszło lat dwadzieścia, blada, łysa, siedziała skulona w ciemnej swej norze, nakształt dzikiego zwierza w swem łożysku. Ujrzawszy wchodzącego studenta, powstała, i drżąc cała podała mu na miseczce grono ciemnych winogron.
— Weź, weź — szeptała, jąkając się — nie mam nic więcej...
Anania uszczknął jagód parę.
— Od ciebie... — począł, ale przerwała mu żywo:
— Wiem, wiem! niegodna jestem! Nie jestem Małgosią Carboni, lecz biedną kaleką, nędzarką! Weź proszę, całe grono, czyste, palcem go nie tknęłam. Przywiózł mi wuj Pera, ogrodnik.
— Stary kot! — zawołał Anania, przypominając sobie ze wstrętem, co o nim opowiadał majster Pane.
— On, on sam — mówiła kaleka — zawsze pamięta o mnie i nie ma dnia, by mi czego nie przyniósł. Miesiąc temu zrobiło mi się gorzej. Otworzyły mi się znów rany; wówczas wuj Pera sprowadził doktora, kupił lekarstwo. — Lepszym był dla mnie, niż ojciec rodzony... ten mnie opuścił... Basta! — zawołała z udaną wesołością, spostrzegłszy, że skargą swą dotknęła krwawiącej się i w sercu Anania rany. — Nie chcesz wziąść całego grona? A jednak czyste, czyściuteńkie...
— Owszem, — zawołał chłopak — tylko gdzie to włożyć... Aha! mam właśnie gazetę, zawinę... Odjeżdżam, słyszałaś już może o tem? Do Cagliari na studya. Bądź zdrowa.
— Bądź zdrów — odrzekła ze łzami w oczach — Chciałabym też odjechać... odejść...
Anania wybiegł z izdebki niebogiej, w drzwiach winiarni ujrzał Agatę. Piękna dziewczyna wyszła na jego spotkanie. Spostrzegłszy go, zaczęła się uśmiechać i przesyłać ręką pożegnalne pocałunki.
— Tak! tak! odjeżdżam — wołał wesoło student, ujmując dłoń dziewczyny.
— I zalecałeś się do tej... tam... zgnilizny? — pytała piękna Agata, wskazując na przypadłą do progu swej lepianki Rebekę i zatrzymując studenta. — Dalej! cuchniesz ohydnie!
Anania wzdrygnął się, pomyślał o Małgosi.
Eppure — śmiała się Agata, pożerając wzrokiem chłopca — waryatka ta zazdrości mi. Spójrz jakim jaszczurczym pożera nas wzrokiem. Głupia! Marzy o tobie, gdyż w wigilię nowego roku, gdyśmy wyciągały kartki z imionami chłopców, wyciągnęła twe imię...
— Dajże pokój żartom — przerwał znudzony niemi Anania — jutro odjeżdżam, masz mi co do zlecenia?
— Weź mię z sobą — prosiła, przymilając się. Owczarz jakiś, wychyliwszy do dna, w winiarni miarę wina, stanął na progu i uszczypnął za ramię dziewkę.
— A niech cię paraliż... — ofuknęła się Agata, i wciągając Anania do winiarni pytała, czem go ma poczęstować?
— Niczem, niczem — wypraszał się student, lecz Agata nalała mu szklankę białego wina i, opierając się o kantorek, puściła wzrok daleko, ku dalekim, przez otwarte drzwi winiarni, widnym horyzontom.
— Skoro się zdobędę na nową suknię — mówiła — i na złote u koszuli guziki, natychmiast pójdę na służbę do Cagliari. Dość mam tej nory. Zobaczymy się wkrótce... Diavolo! a to sam bies chyba niesie tu teraz Antonia. Wiesz, tego, co się chce żenić ze mną i strasznie o ciebie zazdrosny. Idź już sobie, idź! Bywaj zdrów serdeńku.
Rzuciła mu się na szyję, przylgnęła do jego piersi, pocałowała w same usta i wypchnęła niemal za drzwi. Anania oddalał się, odurzony. Wytrzeźwiło go niechętne spojrzenie spotkanego na drodze Antonia.
Anania szedł, nie wiedząc dobrze dokąd idzie... zdawało mu się, że to Małgosię uściskał tak gorąco. Pragnął ją ujrzeć.
— A! — krzyknął nagłe, czując się pochwyconym w czyjeś objęcia.
— Kwiatku ty mój złoty! goździku. — wołała Nanna płaczliwym głosem, trzymając w ręku jakąś kopertę. — Odjeżdżasz! odjeżdżasz! Niechże cię Bóg prowadzi, niech zsyła na cię błogosławieństwo, jak zsyła na pola i łany zboża. Zobaczę cię jeszcze przed odjazdem lecz teraz przyjmij... Nie odmawiaj, bo mi serce pęknie z żalu.
Nie chcąc śmierci kobiety, Anania przyjął podaną sobie kopertę, lecz wzdrygnął się, czując na swem licu, obwisłe wargi pijaczki.
Ebbene — mruczała ucałowawszy go — wytrzymać nie mogłam. Wytrzyj dobrze swą twarzyczkę, zanim na nią spadną krocie pocałunków świeżych i wonnych, z różanych ustek dziewcząt, co cię jak cukierek zacmokają, kwiatku mój, goździku!
Anania milczał otrzeźwiony brutalną jawą ze snu błogiego, w jaki popadł po upajającym pocałunku pięknej Agaty. Wróciwszy do domu rozdarł kopertę i znalazł w niej trzy soldi[3]. Zadzwonił niemi, na szczęście, na dolę.
— Byłeś u „gospodarza” — pytała ciotka Tatana.
— Pójdę potem, teraz pora jeść obiad — odrzekł.
Zaraz po obiedzie wyszedł na dziedziniec i legł na ławie, pod bzem, dokoła którego brzęczały pszczoły i muchy. Powietrze było ciepłe; po przez gałęzie patrzał na białe smugi obłoków, przepływające spokojnie po szafirowem niebie. Czuł dziwną w sercu błogość; obłoki zdawały mu się mlecznym szlakiem a dawne wspomnienia, jak one, rozpierzchłe, nieuchwytne, przepływały przez myśl rozmarzoną, mięszając się z dopiero co doznanemi wrażeniami. Majaczyły mu pieśni samotne na polu, które obsiewał jego ojciec i szum ich głęboki do szumu morza podobny, a nad niemi niebo, błękitne, jasne a zarazem puste jakieś i smętne. W pamięci błąkały mu się wiersze oderwane, czyje? nie wiedział! o oczach jak niebo błękitnych i głębokich. Oczy to Małgosi. Nie! chyba nie! sąż w mowie ludzkiej słowa godne opiewać oczy Małgosi? Wiersze podobały mu się, bo ładne — więc powtarzał:

„Oczy błękitne, głębokie oczy,
Cudne... jak niebios przestworza“.

Ktoś mu tam mignął pod Pinią. Pocztarz o rudych wąsach, z listem w ręku. Dzwonił u wrót syndyka. Otwiera mu Małgosia... już już ujęła drobną rączką różową kopertę, biegnie, zamyka się w swym pokoiku... Ananii tchu w piersiach zabrakło... Ktoś go potrącił... pocztarz zapewne.
— Trzecia, pora ci synku do „gospodarza” — ozwał się nad nim głos ciotki Tatany.
Porwał się z miejsca z przymkniętemi jeszcze oczyma, blady po jednej stronie twarzy, zaróżowiony po drugiej.
— Spałem! — rzekł, przeciągając się leniwie — złą bo noc miałem..! Idę już, idę.
Poszedł, umył się, uczesał, stracił z pół godziny na rozdzielanie włosów to z prawej, to z lewej strony, to znów pośród głowy. Serce mu biło gwałtownie.
— Co mi się stało? — myślą! usiłując opanować wzruszenie.
— Jeszcześ nie wyszedł? spóźnisz się! — wołała z dziedzińca ciotka Tatana.
Oparł się o okno. Przywołał staruszkę.
— Co mu mam powiedzieć? — pytał.
— Powiedz mu, że jutro odjeżdżasz, że się postarasz zasługiwać zawsze na jego względy, wdzięcznem i synowskiem sercem...
— Amen! — skończył chłopak — a „gospodarz”, „kum” co mi powie?
— Dobrych rad udzieli.
— I nie wspomni o...
— O czem?
— O pieniądzach, o zapomodze — rzekł głos zniżając i spuszczając oczy.
— O! Bóg z tobą! — zawołała stara, podnosząc w górę ręce. — Co ci do tego! Nie twoja to rzecz!
— Idę...
Lecz zamiast do syndyka, poszedł do Bastianeddu, potem do ogrodu, żegnać ogrodnika, figi indyjskie, krajobraz, horyzonty, wszystko. Zastał ogrodnika leżącego na trawie w spoczynku, obok nieoddzielnej swej łopaty.
— Odjeżdżam wuja Pera! bądźcie zdrowi i bawcie się wesoło — mówił żartobliwie student.
— Co? — pytał ogrodnik, który przygłuchł bardzo w ostatnich czasach.
— Odjeżdżam — głos podniósł Anania — do Cagliarii, na studya.
— Za morze? A! i w Cagliari zobaczysz morze, Bóg z tobą. Stary wuj Pera nie ma czem cię obdarzyć... modlić się będzie za ciebie.
Anania zawstydził się, że tylokrotnie żartował ze starca, który tak miłosiernym był dla Rebeki.
— Czy nie macie wuju jakiego zlecenia do — stolicy? — spytał uprzejmie.
— Jakież mieć, mogę zlecenie — odrzekł starzec, patrząc na chłopaka i uśmiechając się — sam się zresztą wybieram w drogę.
— Dokąd? — zaśmiał się Anania, przypominając sobie, że wszyscy tu, nawet starcy zgrzybiali gdzieś się wybierają — dokąd wuja Pera?
— Daleko — odparł starzec, szerokim gestem wskazując horyzonty. — Tam, zkąd się nie wraca, za wieczności progi.

∗             ∗

Dopiero pod wieczór, przeszedłszy nie wiem ile już razy pod oknami Małgosi i nie dostrzegłszy ani razu dzieweczki, Anania zapukał do drzwi syndyka.
— Nie ma państwa w domu — rzekła mu otwierając drzwi służąca. — Niedługo wrócą. Można też było pofatygować się wcześniej — zauważyła z pewną arogancyą.
— Wcześniej mi się niechciało a panem jestem swej woli i czasu — odparł wyniośle Anania.
— Ha! — zamarmotała, wpuszczając go do domu służąca — zapewne weselej czas schodzi na zalecankach w winiarni, to też się nie przychodzi w porę do swego dobroczyńcy.
— Uf! — zaczerpnął powietrza Anania, opierając się o otwarte okno. I służka ta upokarzała go, naigrawała się nad nim dziś tak samo, jak owego wieczoru, gdy przyszedł był tu z Bastianeddu, po zupę dla Efesa. Więc nic się odtąd nie zmieniło? Anania pozostał czem był, synem sługi, obsypanego dobrodziejstwy swego pana? Łzy gorzkie nabiegały mu do oczu.
— Nie jestemże mężczyzną — myślał — nie lepiej żeby mi było rzucić wszystko, wszystkiego się odrzec, oraz żołnierzem zostać, czy ja wiem kim, ostatnim wyrobnikiem, byle mieć niezależność.
Odwrócił się od okna — na oświeconem księżycem biurku, dostrzegł różową o zielonych brzegach kopertę.
Krew mu uderzyła do czoła, w uszach zadzwoniło, instynktowo pochylił się nad biurkiem, wziął do rąk kopertę. Tak, była to ta sama, rozdarta i opróżniona. Doznał uczucia jakgdyby znalazł coś bardzo sobie drogiego i sprofanowanego. Wszystko, wszystko tedy było stracone. Poczuł wielką pustkę w sercu. Zdawało mu się, że własną jego duszę sprofanowano, zelżono, rozdarto.
Nagle, światło zalało gabinet, w którym się znajdował, weszła Małgosia; zaledwie miał czas wypuścić z rąk kopertę, lecz domyślił się, że ruch ten dostrzegła. Uczucie wstydu spotęgowało uczucie bólu.
— Dobry wieczór — mówiła Małgosia, stawiając lampę na biurku. — Zostawiono cię tu pociemku.
— Dobry wieczór — odrzekł, myśląc jak się wymknąć i nie pokazać się tu już nigdy więcej.
— Usiądź, proszę.
Patrzył na nią osłupiałym wzrokiem. Była to Małgosia, lecz w tej chwili nienawidził jej niemal.
— Przepraszam — zająknął się, — nie jestem niedyskretny, lecz... lecz spostrzegłszy tę kopertę — dotknął palcem fatalny przedmiot — nie mogłem się powstrzymać... spojrzałem.
— Od ciebie była?
— Ode mnie.
Małgosia zmieszała się i zaczerwieniła, natomiast Ananii spadł ciężar z serca, zrozumiał, uspokoi! się.
Duma, ból i wstyd doznany radziły mu obrócić w żart sonet; lecz Małgosia w spacerowej sukience, opasana jasno zieloną wstążką, tak była ładna, tyle jej świeżości użyczały rumieńce, że już chwilowa nienawiść, a nawet żal wielki, znikły chłopcu z serca, i myśli. Chciałby zgasić lampę pozostać z nią przy księżyca blasku, sam z nią, rzucić się jej do nóg, słodkiemi nazywać imiony, a Małgosi powieki wznosiły się i opadały w lęku — a może i nadziei wyznań, co mu się na drżące cisnęły wargi.
— List wpadł w ręce twego ojca? — spytał głos zniżając?
— Właśnie... śmiał się bardzo...
— Śmiał się?
— A tak. Przywołał mię, pokazał, nie mógł się domyśleć od kogo...
— Lecz tyś się domyśliła?
— Ja... ja...
Mówili z sobą szeptem, wystraszeni i wzruszeni wspólnością posiadanej tajemnicy... nagle Małgosia uspokoiła się i głos podniosła:
— Otóż i ojciec! — zawołała, biegnąc na spotkanie ojca, i wychodząc szybko z pokoju dodała:
— Anania przyszedł.
Chłopak czuł zimną i pulchną dłoń „gospodarza“ w swej dłoni, patrzał w jego błękitne oczy, widział złotą od zegarka dewizkę, zwieszającą na pulchnym brzuchu, lecz patrzał, słuchał, jak w śnie i nigdy już potem przypomnieć nie mógł ojcowskich rad i upomnień, których mu „kum” i „gospodarz” hojnie udzielał. Dręczyło go gorzkie zwątpienie, niepewność czy Małgosia wnikła w myśl ukrytą w sonecie? Co o tem myśli? Wszak nic nie wspomniała w krótkich chwilach słodkiego sam na sam... Nie wrócą już chwile podobne, nie wrócą! Zmieszaną była, prawda... to mu nie wystarczało; chciałby wniknąć do głębi jej serca...
Wszystko więc, wszystko na darmo! Odchodzi z niczem. Gdybyż mógł być pewnym, że go zrozumiała, że mu współczuje?... Szaleństwo, szaleństwo! Daremne wszystko daremne! W głowie mu się mąciło, zdawało mu się, że popada w jakąś pustkę bezdenną, a nad brzegiem przepaści brzęczą słowa signora Carboni.
— Bądź dobrej myśli, chłopcze — mówił ten ostatni, zauważywszy głębokie westchnienie, co się wydarło Ananii z piersi — bądź dobrej myśli, pracuj, ucz się, nie zawiedź położonych w tobie nadziei.
Małgosia wróciła, w towarzystwie swej matki. Signora Carboni uczuła się w obowiązku udzielić odjeżdżającemu nową porcyę rad, upomnień, zachęty. Małgosia chodziła z miejsca na miejsce, przebrała się, odmiennie zaczesała włosy, których kosmyk zwieszał się nad lewą skronią, a co główne, upudrowała się mocno. Oczy jej przytem nabrały szczególnego blasku, a usta płonęły. Przypomniał się Ananii gorący pocałunek Agaty i spojrzał na Małgosię tak wymownie, że chyba zrozumiała go tym razem, gdyż odchodzącego przeprowadziła aż do bramy. Dziedziniec srebrzył się w blaskach miesiąca, tak jak w ów wieczór dawny — gdy zjawienie się Małgosi rozbudziło było dziecięce sumienie Anania, pobudzając do wyznania ciotce latanie spełnionej, na współkę z Bastianeddu, kradzieży. Jak wówczas, tak i teraz, zdała mu się oderwaną od ziemi, anielską, niebiańską. Zdawało mu się, że uleci i nie doścignie jej nigdy. Pragnienie zatrzymania jej, objęcie w pół przepasanego jasną wstążką stanika, stawało się palące.
— Nie ujrzę jej już więcej, nie ujrzę — myślał, idąc obok niej — obym padł martwy na tym progu, nim go przestąpię.
Małgosia otwarła furtkę i, zwracając się do studenta dłoń wyciągnęła. Pobladła... a może by i to tylko odblask miesiąca?...
— Żegnaj... — szepnęła — pisywać będę...
— Zegnaj! — Czuł, jak mu uczucie serce zalewa.
I z połączonych uściskiem ich dłoni, wydzielało się coś wielkiego i strasznego i lubego zarazem, coś nakształt gromu i błyskawicy: padli sobie w objęcia, usta ich w pierwszym złączyły się pocałunku.







  1. Corso — główna ulica.
  2. W miejscowem narzeczu: ślicznotko! kochanie!
  3. Około 10 kopiejek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.