Popiół/Część I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

W Cagliari Anania odbył Liceum i uniwersytet. Studyował prawo.
Lata uniwersyteckie były intermezzem w jego życiu, melodyą słodką i rozkoszną.
Już w wagonie, patrząc na jesienne krajobrazy, poczuł przypływ nowego życia. Zdawało mu się, że się na raz zmienił, zrzucił z siebie starego człowieka, niby stare suknie ciasne i zdarte, a włożył nowe, obszerne i wygodne. Cóż go uszczęśliwiło, zmieniło? Czy pocałunek Małgosi, czy żegnanie się z ubogimi, maluczkimi przyjaciółmi i sąsiadami, czy uzyskana swoboda, co go zdala przerażała nieco; czy ten świat nowy, nieznany, szeroki, ku któremu dążył na skrzydłach pary i... nadziei?
Nie umiałby powiedzieć, nie wiedział, nie szukał. Dość, że się czuł jak upojony świeżemi i wonnemi wyziewami, z po za których wyłaniały się nieznane mu dotąd horyzonty. Zycie widziane po przez tęczę nowych wrażeń wyglądało bardzo piękne i bardzo łatwe. Anania sam w sobie czuł się silnym, pięknym, zwycięzkim — wszystkie drzwi stały przed nim otworem, najwyższe zniżały się progi. Wszystkie kobiety — naturalnie młode i piękne! — skłaniały się ku niemu.
Większą część drogi, łączącej Nuoro i Macomer przestał na platformie, pomiędzy wagonami, rzucany wstrząśnieniami pociągu. Mało kto wsiadał lub wysiadał na małych, pustych dworcach, dokoła których akacye zwieszały swe pożółkłe liście. „Ecco — zdawały się szemrać nad mknącym pociągiem, roniąc nań garstkę żółtych liści — bierz to smoku wzgardliwy, unieś z sobą. Tyś w ustawicznym ruchu, my w ziemię wiośle, nieruchome. Czegóż ci się chce więcej”?
— Tak — myślał student — ruch jest życiem — myślał i czuł w sobie ruch i siłę płynącej wody, nad biegiem której dziecięca jego duszyczka stała dotąd niby źdźbło trawy, uwięzionej w bagnie. — Tak, przekwitające akacye, którym wiatr żółte zrywał liście, prawdę mówiły: ruch, bieg szalony, zawrotny, oto życie.
— Cóż u dyaska! pociąg wrósł w ziemię, żółwim rusza się krokiem — niecierpliwił się Anania przy każdym dworcu.
Konduktor, znający z widzenia Anania, na prowincyi wszyscy się znają — strząsał popiół z fajeczki, odpowiadając najspokojniej.
— Dość mamy czasu. Jeśli ci para nie wystarcza postaraj się o skrzydła.
Oby skrzydła! latać! wzlecieć! Anania wzrok utkwił w nuraghe (rozwalone stosy kamieni), czerniejące na szczycie wysokiej skały, jak olbrzymie orle gniazda i zapragnął znaleźć się tam, sam z Małgosią, w ruinach, wśród woni mastykowego drzewa, w cieniu, śród widma przeszłości dalekiej, tajemniczej, o epickiem napięciu uczuć i życia. Zdawało mu się, że śród orłów sam był zolbrzymiał. Lecz już senne wzgórza Barbagia, zapadały za horyzonty, zaledwie szczyt Orthobene rysował się ciemny na bladem niebie. Rysował się, malał, majaczył zrębem, wystającą skałą, połyskiem... znikł. Góry rodzinne zapadły, jak zapada zachodzące słońce; na duszę podróżnego, zsuwał się mrok wieczny.
Żegnajcie! Żegnajcie! Smutek tęskny ścisnął serce chłopca. By ulżyć sobie pomyślał o pocałunku Małgosi, którego wspomnienie nie opuszczało go zresztą ani na chwilę. Przymknął oczy. Zdawało mu się, że czuje na swych piersiach jej pulsujące życiem piersi, na ustach usta. Upojenie wspomnienia silniejsze było od upojenia samego faktu. To, że się oddalał od Nuoro, nie smuciło bynajmniej Anania. Jakżeby w Nuoro potrafił żyć bez niej? Drgnął! Nie byłoż to snem... byłoż to jawą słodką... A jeśli teraz Małgosia żałuje... jeśli zapomni?... W miłości własnej czerpał otuchę. Podobny stan upojenia trwał dni kilka, zanim minęła pierwsza gorączka zmienionego trybu życia. Wszystko mu zresztą szło jak z płatka. Zdawało mu się, że sam Los, zmęczony prześladowaniem go, dogadza mu teraz aż w drobnostkach. Zaledwie przybył do Cagliari, znalazł mieszkanie, to jest śliczny pokoik, aż z dwoma balkonami, z których jeden miał widok na pyszny krajobraz, objęty z jednej strony wzgórzem, rozciągającem się w pół kole, z drugiej bezbrzeżnem morzem tak gładkiem czasem i spokojnem że się w niem odbijać zdawały parowców kominy i lodzi szare żagle. Z drugiego balkonu widok był na miasto różowe, z bastionami, ksatelem śród palm, kwiecia, o wyglądzie malowniczym, maurytańskim.
Przez jakiś czas Anania chętniej przesiadywał na tym drugim balkonie, pod którym biegła ulica szeroka, biała, obsadzona staremi na różowo pomalowanemi dumkami, wywierajacemi wrażenie wyróżowanych przekwitłych elegantek. Na płaskich dachach kwitły goździki, z balkonów zwieszały się aż do ziemi schnące na słońcu płachty barwne.
Ale nie na te skromne choć malownicze domki spoglądał Anania. Oczy jego biegły zaciekawione pysznym widokiem maurytańskiego miasta, którego średniowiecznych pałaców czyste i barwne linie rysowały się na tle nieba pełnego wschodnich blasków.
Chociaż październik dobiegał do końca, powietrze ciepłe było, jeszcze pełne woni jesiennego kwiecia i kobiety przechodzące pod balkonem Anania, a udające się do pobliskiego San Lucífero. odziane były w lekkie muślinowe lub jedwabne suknie. Zdawało się studentowi, że go siła czarodziejska przeniosła w zaczarowaną krainę. Wszystko go zachwycało: wytworna komnata, w której zamieszkał, ciepło, woń, barwy, życie nowe, swoboda, wszystko mu się snem zdawało. Ogarniała go też senność błoga, rozkoszna, po przez którą nowe wrażenia dochodziły go zamglone, lecz tem żywsze może. Wszystko wydawało mu się piękne, wielkie, wszystko: domy i pałace, ulice i kościoły. A ile tu byli ludzie, różności, bogactwo, zbytek.
Gdy po raz pierwszy przechodził około kawiarni Montenegro i spostrzegł towarzystwo młodzieńców o wymuskanych wąsikach i żółtem obuwiu, dziwnego doznał wrażenia: oto, przypomniała mu się naraz, aż w najdrobniejszych szczegółach, olejarnia, na przedmieściu, w Nuoro, pełna obdartusów i żebraków. Co też tam teraz porabiają starzy ci przyjaciele? Skromne, ciasne, nędzne, znane mu dotąd życie szło za nim krok w krok, szeroką wielkomiejską ulicą, wzdłuż maurytańskich pałaców i ogrodów, domów, kąpiących się w słońcu, wytwornych kawiarni, w odbłysku oślepiającem śródziemnego morza, w słońcu, lazurach, w zbytku, w wrzącej wesołości.
Pierwszy list Małgosi wzmógł w nim tylko radość nowego życia. List był prosty i tkliwy, pisany na dużym arkuszu białego papieru, okrągłem, pewnem, mezkiem niemal pismem. Co prawda Anania oczekiwał ćwiartki papieru zabarwionej niebiesko, ozdobionej zasuszonym jakim kwiatkiem i na razie zdało mu się, że listem tak białym i prostym Małgosia chciała mu dać uczuć swą wyższość. Potem dopiero, wyrażenia szczere i tkliwe, w nieszukanej swej prostocie, zdające się być dalszym ciągiem przerwanej z przyjacielem rozmowy, wzruszyły go do głębi serca. Odczuł ich szczerość, ciepło i wagę.
Pisała mu, że wieczoru onego długo stała w oknie, wyczekując aż pod niem przejdzie Anania, jak to zwykł był czynić w Nuoro. Smuciła się jego odjazdem lecz pocieszała się myślą, że się uczy i gotuje tem lepszą, wspólną obojgu przyszłość. Na zakończenie udzielała wskazówek, jak ma adresować odpowiedzi. Zaklinała go by wszystko, tymczasem, zachował w jaknajgłębszej tajemnicy, przez wzgląd na jej rodziców, co by się najpewniej sprzeciwiali przedwczesnym zamiarom i nadziejom.
Anania odpisał natychmiast wzruszony, uszczęśliwiony, lecz zarazem i nieco zawstydzony. Czyż nie nadużywał zaufania swego dobroczyńcy? Pocieszał się jednak myślą, że, kochając Małgosię, pracuje na jej szczęście, a rodzica nie krzywdzi bynajmniej.
Opisywał w liście Cagliari, morze, wszystko: „Gdy piszę — pisał — żabki skrzeczą w ogrodach, a miesiąc wznosi się na niebie, podobny do kuli z alabastru, po nad cimnemi szafirami morza. Ten sam to miesiąc, którego twarz blada przyświeca w Nuoro i wznosi się smętnie nad Orthobene... Czemuż zdaje mi się dziś bardziej lubym, łaskawszym, uśmiechniętym.“
Zaledwie wrzucił do skrzynki pocztowej pierwszy ten list do Małgosi, uczuł potrzebę wybiedz w pole, w szerokie, tak jak wówczas, w Nuoro, po wysłaniu sonetu. Czając, że tu, w ludnem mieście, nie może biegać tak, jak tam, skierował kroki ku wzgórzom Bonaria.
Wschodnia błogość rozlana była w wieczornem powietrzu. Ścieżka, wiodąca do świątyni San Lucifero, pusta była i miesiąc padał na nią po przez gałęzie drzew nieruchomych. Niebo zielonkawo błękitnawe nad perłową granicą horyzontów morza mieniło się, różowemi zasnute pasmami.
Wszystko zdawało się pogrążone w śnie cichym, czarownym. Anania usiadł na marmurowych stopniach świątyni, oświeconych księżycem i zapatrzył się w szeroką czarę żywem srebrem, pod blaskami miesiąca, kipiącego morza. Odbijały się w niem zielonkawe barwy nieba i pasem różowych obłoczków delikatne brzaski i migotliwe, złoto-szafirowe pawie i rdzawe głębie, a fale białe, miękka, puszystą pianą biły o brzegi — liliami konch morskich wżerały się w dzierzgane, kamieniste wybrzeże, odbiegając mieniły się perliste, opalowe. Na tle srebrzystem srebrzyły się żagle bark nieruchomych, niby rozpięte skrzydła uwięzionych czarodziejskiem zaklęciem olbrzymich motyli.
Nigdy mu jeszcze błogość tak pełnem, jak w tej chwili, nie zalała serca przypływem. Cała dusza Anania falowała, mieniła się, kipiała, jak ta, tam u nóg jego, pod blaskiem księżyca i szafirowej nocy rozwarta, bezbrzeżnego morza czara. Zdawało mu się, że jakaś moc czarodziejska przeniosła go daleko, na wschód, rzuciła na marmurowe stopnie zaklętego pałacu. Chciałby tu pozostać na zawsze.
W blasku księżyca odczytywał list Małgosi, całował, do serca tulił pisanie drogie. Z trudem otrząsnął się z rozmarzających wpływów miejsc i chwili; niechętnie wracał do miasta ścieżką, na którą drzewa rzucały nieruchome cienie, po przez które księżyc sypał potokami blasków. W ogrodach rechotały żabki... po morzu biegła nuta rybackiej piosenki... wszystko tchnęło rozkoszą życia... lecz pierś młodzieńca ogarnął nagle smutek i złe przeczucia.
Przechodząc wzdłuż ogrodów di San Lucifero posłyszał krzyki kobiet, grube słowa mężczyzn. Przyśpieszył kroku i wkrótce znalazł się na swej ulicy, o cichych domkach i powietrznych balkonach. Tu dostrzegł zbiegowisko ludzi. Okna pałaców jednak pozostawały ciemne i puste. Snąć zwykłe tu były, sąsiadom spokoju bynajmniej nie mącące zajścia, krzyki, klątwy takie, że trudno było uwierzyć, by usta człowiecze plugawić mogły.
We wrotach ogrodu, odziany w czarną, aksamitną kurtkę, gruby jakiś jegomość przypatrywał się z ciekawością i zajęciem ulicznej burdzie.
— Gdzie stróże nocni, zawołajmy policyę — zaproponował Anania.
— Po co — odrzekł jegomość, nie spojrzawszy nawet na studenta. — Po co? Nie mija tydzień, bez wmieszania się czynnego policyi w podobne sprawy, a powtarzają się codziennie, nie tu, to tam. Kłócą się, godzą i znów się biją. Trzeba rozpędzić dzierlatki — zawołał wreszcie jegomość, wymachując grubemi ramionami. — Poczekajcie! Do policyi! wszyscy do policyi!
— Co to? — pytał zdziwiony i przerażony Anania.
— Wiadomo co, dzierlatki! — odrzekł wzgardliwie nań spojrzawszy jegomość w czarnej, aksamitnej kurtce. — Nie ma się czemu tak bardzo dziwić. Powszednia historya.
Anania wrócił do domu blady i wzburzony. Gospodyni spostrzegła jego zmieszanie.
— Dzieciństwo — śmiała się — bagatela! codzienna historya! Dziewczęta i ich zalotnicy, co się czubią z zazdrości, jak koguty. Policya to uprzątnie.
— Kto to? zkąd są? — pytał gorączkowo, na balkon wychylając się Anania.
— Kto je tam wie! Ta słuszna, z Cagliari, jak mi się zdaje, ta druga z Capo di Sopra. Kto je tam zresztą wie.
Wrzaski nie ustawały. Wydzielał się z piekielnej wrzawy płaczliwy i skarżący się głos kobiecy, płacz dziecka. Anania trząsł się cały, lecz moc jakaś tajemna trzymała go przykutym na balkonie. W górze, błękitnawo-zielonkawa kopuła nieba, a na niej księżyc srebrny i gwiazd drżących korowody ciche... dalej, w mgłach miękkich, w pół zanurzone ogrody wonne i pałace maurytańskie... a tu zbiegowisko wrzeszczących i jak biesy rzucających się ludzi. W sercu Anania powstała i krew mu w żyłach ścięła myśl straszna...
Przy końcu ulicy rozległy się miarowe kroki, zbliżającego się patrolu. Dwóch mężczyzn, wydostając się ze zgiełku i zbiegowiska, wpadło do ogrodu i zginęło w jego ciemnych szpalerach, zwartych jak naw kościelnych stropy. Inni przycichli, kobiety rozeszły się w przeróżne zaułki, ulica opustoszała w nocnej ciszy... zdala dobiegał zgłuszony turkot powozów... żaby skrzeczały w najlepsze w ogrodach... Księżyc płynął zwolna po rozsrebrzonem niebie... lecz w duszy Anania nie przycichła burza. Snem mu się zdawał list Małgosi i tam, nad morzem, na stopniach świątyni, snem, czarodziejskich marzeń chwila błoga... snem, z którego brutalna zbudziła go jawa.

∗             ∗

— O Boże, Boże daj, by już nie żyła, by umarłą była. Zlituj się nademną Boże — modlił się Anania w duchu, w noc bezsenną, myśląc o swej matce.
Myśl, że mogła być podobną do tych tam w burdzie ulicznej dojrzanych kobiet, prześladowała go. Szczegóły, udzielone przy wieczerzy, przez gospodynię i służącą, uspokoiły go wprawdzie, że żadna z niech nie była jego matką, lecz wiedział, że tu czy tam, w Cagliari czy w Rzymie, Ola wiedzie żywot podobny do żywota kobiet, zamieszkujących na via San Lucífero, zkąd Anania postanowił wynieść się jaknajprędzej.
— Po co Małgosia pisała do mnie, po com jej odpowiedział? — pytał siebie. — A może Kobieta ta nie żyje już, umarła? Po cóż mam się odrzekać szczęścia i Małgosi? Ani się ona domyśla, żem zrodzon z grzechu i hańby... Jutro, tak, jutro, napiszę do niej, wszystko jej wyznam...
— Ale co, jak — pytał siebie, przewracając się w łóżku — po co manm to jej wyznawać? Gdyby gardziła mną, nie pisałaby do mnie... Małgosia sądzi, że Kobieta ta umarła... dla mnie przynajmniej umarła, nie istnieje... Ale ja czuje, że żyje i nie mam prawa zdradzić swych obowiązków, a obowiązkiem jest moim szukać matki, znaleźć... w twarz rzucić... A jeśli się nawróciła? Nie, nawrócić się nie mogła. Nienawidzę jej, nienawidzę, zabiję...
Straszne i zmienne obrazy majaczyły przed nim: widział matkę w towarzystwie kobiet-ulicznic i mężczyzn rozbestwionych, słyszał wrzask, kłótnie, bójki, trząsł się ze wstrętu i upokorzenia.
Około północy nadszedł kryzys łez obfitych, szlochał, gryzł prześcieradło, ręce łamał, głowią bił o ścianę. Zdarł sobie z szyi amulet, zawieszony przez Ole, w dniu, w którym go wywiodła z Fonni i opuściła. Odrzucił precz, zdeptałby i chciałby zdeptać wszelakie o niej wspomnienie. Nagle, własnym się łzom zdziwił, powstał, podjął odrzucony talizman, lecz nie zawiesił go już sobie na szyi. Pytał się czy cierpiałby nad tem wszystkicm tak bardzo, gdyby nie kochał Małgosi? Czy i wówczas wstydziłby się, tak okropnie wstydził swej matki? Zdawało mu się, że tak. Ponura pustka opanowywała zmęczone myśli i serce. Zmęczony, znękany starał się stracić pamięć o tem, co go dręczyło, wsłuchiwał się w szum wiatru i syk morza. Zdawało mu się, że tysiąc gromów rozsypuje się i wali na skały podwodne a w pamięci zarysował mu się bór ciemny, wichrem wstrząsany, w noc księżycową; zadrzewione stoki Orthobene kędy tylokrotnie zrywał fijołki, gdzie szum dębów zdawał mu się wówczas podobnym do morza szumu... Ból Anania przycichał, by z nową budził się gwałtownością.
— A jeśli się dźwignęła z upadku? — myślał o Oli. — Tak, czy owak, muszę ją szukać i odnaleźć, wesprzeć... Jeśli opuściła mię to dla mego dobra, gdyż w przeciwnym razie pozostałbym bez nazwiska, wychowania, nie byłoby dla mnie na świecie. Pozostając przy niej zostałbym żebrakiem, kto wie, szubrawcem może, złodziejem, zbójcą... A teraz... Ah! i teraz wyrzutkiem społeczeństwa jestem. Tak, czy owak, wszystko jedno... Nie, nie wszystko jedno, teraz mogę zostać własnych zasług dziedzicem... Lecz czy mię zechce Małgosia? Czemu by miała nie chcieć, gdzie wina moja, mamże nie swoją hańbę wieczyście na sobie dźwigać?... Małgosia kocha mię... pokocha za zasługi, pracę, miłość dla siebie. Kto wie zresztą, czy kobieta ta żyje jeszcze? Żyje! żyje! mówią mi to wszystkie me przeczucia, żyje młoda, piękna... Ile też lat mieć może? Trzydzieści trzy — cztery... O! młoda jeszcze!
Myśl ta zdawała się go wzruszać.
— Gdyby starą była nie miałbym już nic jej do przebaczenia. Ah! czemuż, czemuż mię opuściła!? U kolan jej nigdybym w zło nie popadł, pracowałbym w ubóstwie i niezależności, byłbym teraz sługą, owczarzem jak Juanne Atonzu, nie znałbym Małgosi, ni miłości, ni niedoli...
A jednak na samą myśl tego, co być mogło, gdyby przy matce pozostał, wzdrygał się, nie, nie smakowało mu ubóstwo, ani prości, ciemni wyrobnicy. Znosił wprawdzie wszystkie poziome trywialności środowiska swego w Nuoro, lecz zawsze z żywą i niezachwiana nadzieją bliskiej i lepszej przyszłości.
— O Boże! Boże! daj, by już nie żyła! Zmiłuj się, zmiłuj nademną — szeptał rozgorączkowany.
Złe, grzeszne pragnienie, ohydna, świętokradzka modlitwa — myślał po chwili. — Nie! nie umarła, żyje... Co tam! jestże naprawdę obowiązkiem moim szukać jej, znaleźć? Wszak mię opuściła! Cha! cha! skończone rachunki! skończone! Szalony jestem i Małgosia śmiałaby się, gdyby wiedziała, jak sam siebie zadręczam, jakie sam z sobą staczam walki. Nie pierwszy jestem, nie ostatni, któremu się coś podobnego przytrafia. Nie jeden tak, jak ja urodzony, idzie wysoko, powszechny zyskując szacunek. Tak... lecz ona cieniem moim... na krok mię me odstępuje. Szukać ją, odnaleźć muszę, wesprzeć, zamieszkać z nią razem, a wówczas?... wówczas żadna uczciwa kobieta z matką moją pod jednym nie zamieszka dachem... tak... żadna... Obowiązkiem moim wyznać wszystko Małgosi; napiszę jutro...
— A jednak! gdyby mię i wówczas chciała, kochała... — na samą myśl tę omdlewał z radości, lecz po chwili wątpił znów i rozpaczał.
Nazajutrz jednak nie pisał, jak to zamierzał, i ani nazajutrz, ani potem nie zwierzył się Małgosi z tajemnicy, co nim miotała, jak wiatr, gdy igra z opadłym liściem.
— Powiem to jej ustnie — myślał, lecz czul dobrze, że mówić z nią o tem nie odważy się nigdy. Wstydził się swej nikczemności i pocieszał się myślą heroicznego spełnienia tego, co obowiązkiem, misją swą nazywał, nawet w głębi własnego sumienia nie śmiać zapytać siebie; czy mu na to sił i charakteru stanie? Heroizm przedsięwzięcia otumaniał go. Odrzec by się go nie chciał, nie mógł.
— Czem że byłoby bez tego całe me życie — myślał i wówczas uśmiechał mu się niemal w romantycznem tem oświeceniu, los, który okrutnym przed chwilą mianował.
Od czasu ulicznej bójki, której był świadkiem, przestał przesiadywać, na wychodzącym na ulicę balkonie. Widok zaułków, z któremi policya sama poradzić sobie nie umiała, budził w nim odrazę. Wychodząc jednak z domu, lub wracając, spotykał często tę lub ową, z dwóch kobiet, o które poszła była wieczoru owego bójka uliczna. Ukazywały się na balkonach różowo pomalowanych domków, śród rozkwitłych goździków, zwisających szmat bielizny: siadywały na progu swych mieszkań. Zwłaszcza ta, o której mówiono, że jest z Capo di Sopra, słuszna i szczupła, o czarnych włosach i błękitnych oczach, przyciągała uwagę studenta. Zwano ją Marta Rosa. Ustawicznie bywała podochoconą. Były dnie, w które wychodziła na ulicę, brudna, nie uczesana, bosa, w podartych spódnicach, zatłuszczonych czerwonych kaftanach. Innym razem zjawiała się strojna, w zawadyackim kapeluszu, okrywce aksamitnej, fijoletowej, oszytej piórami białemi: Czasami siadywała na balkonie, udając, że coś szyje i przyśpiewując sobie głosem jeszcze dźwięcznym, piosenki, które przerywała, by obrzucić przechodnia gradem obelg, lub bezwstydnych zaczepek. Niełaskawą była zwłaszcza na sąsiadki, co ją mierzyły wzgardliwym spojrzeniem, lub których synów, czy mężów, nie udawało się jej pochwycić w swe sieci. Gdy śpiewała, głos jej dobiegał do pokoiku Anania, sprawiając mu wielką przykrość, a jeśli wdzięczna lub rzewna zwrotka wpadała mu w ucho, myślał:
— Ani się zastanawia nad tem, co śpiewa. Nie myśli to ani o Bogu, ani o śmierci, ani o podźwignięciu się z upadku. Zresztą, co by robiła? któż by ją przygarnął, dostarczył uczciwej pracy? Społeczeństwo nie dowierza pokutującym Magdalenom... Mogłaby wreszcie skrócić bieg spodlonego życia... Nic pozostaje jej nic innego...
Marta Rosa budziła w nim jednocześnie wstręt i litość i chociaż wiedział zkąd jest rodem, wyobrażał sobie czasem, że jest Olą, jego matką... Nie! poznałby Olę, przypomniał sobie... Myśli te dręczyły go niewymownie.
Pewnego wieczoru Marta Rosa, w towarzystwie małej i szczupłej blondyneczki, zamieszkującej w pobliża, zaczepiła studenta na ulicy. Odtrącił gwałtownie blondynkę i uciekł.
— Nieba! a gdyby Marta Rosa nią była? Po tem zajściu, kobiety, dostrzegłszy go, na ulicy, wyśmiewały, zasypywały gradem słów obelżywych. Parę razy musiał się uciec o pomoc do sąsiadów. Ci chcieli przywołać policyę, żałował potem tego.
Tymczasem czas biegł i po ciepłej jesieni nastała lekka zima, przerywana dniami wietrznemi, dżdżystemi, jak bywa pod wiosnę.
Anania uczył się z zapałem i pisywał długie i częste do Małgosi listy.
Miłość tych dwojga była podobna, jak dwie krople wody, do miłości tysiąca innych studentów ubogich i dziedziczek bogatych, lecz Ananii zdawało się, że nikt chyba pod słońcem nie umiał kochać tak, jak się oni z Małgosią kochają; że żaden mężczyzna nie odczuwał miłości, jak on ją odczuwa. Bądź co bądź, dręczyły go wątpliwości pewne. Nie był zupełnie pewny i Małgosi, zwłaszcza na wypadek, jeśli odnajdzie matkę. Na samą myśl ujrzenia dziewczęcia, krew biła mu do głowy, serce o mało nie wyskakiwało z piersi.
Liczył dnie i godziny dzielące go od upragnionej chwili. W całem mrocznem i niepewnem jutrze jego życia, olśniewał go promyk jeden, jedyny, spotkanie z Małgosią w czasie wielkanocnych feryi.
W miarę, jak czas płynął, niecierpliwość jego wzmagała się; nie myślał o niczem innem, jeno o różowej buzi Małgosi. Ta zakryła mu świat cały.
I w Cagliari, w pierwszym roku studyów, nie zaprzyjaźnił się z nikim, żadnych nie nawiązał znajomości. Czas wolny od nauki, spędzał na długich, dalekich i samotnych, nad brzegiem morza przechadzkach, lud przesiadywał na balkonie, z którego widok był na morze szafirowe pod szafirowem niebem. W przezroczu pomiędzy dwoma lazurowemi otchłaniami, przesuwały się cicho, niby widma, żaglowce różne i parostatki ciemne.
Pewnego dnia, o zachodzie słońca, skierował kroki ku wzgórzom Monte Urpinu, a z tamtąd w pola, gdzie migdały kwitną już w styczniu. Przecudne odkrył tam rzeczy, lasek sosnowy, ścieżki, któremi nikt nie chodził, wysiane mchem miękkim, na które promienie słońca, przedzierając się przez pinii delikatne kiście rzucały krążki złote! Na lewo roztaczały się łąki zielone, krzaki różowo kwitnących migdałów, żywe płoty, rdzawe w zachodzącem słońcu; na prawo gaje pinii cieniste, skłony gór, kwitnącemi irysami zasiane.
Rozradowany, oczarowany Anania chodził tu i tam, nie wiedząc gdzie się zatrzymać, na co patrzeć. Wszystko tu było śliczne i ponętne. Zrywał irysy, myśląc o Małgosi; śród asfodeli (złotogłowia), siadywał na wzgórzu, zkąd miał potrójny widok: na miasto płonące w zachodu skośnych blaskach, na łąki sinawe i stawy zielonkawe, na morze kipiące, pod zachodu purpurą, wszystkiemi barwy roztopionego złota. Niebo płonęło; ziemia roniła przenikliwe wonie, obłoki lekkie, białawe, jak liście kamelii, to znów o ostrych profilach i barwach rozgrzanego w ogniu bronzu przeciągały po niebie, jak karawany przeciągają przez puszcze sąsiedniej Afryki.
Zachwyt Anania granic nie znał. Dłonią i chustką do nosa powiewał niby na powitanie jakimś istotom tajemniczym, potężnym, wszechobecnym.
Istoty morza i nieba, ziemi i odległych horyzontów... Na usta rwało i słodkim dźwiękiem w złoto-lazurowe powietrze biegło imię Małgosi.
Odtąd, w miejscach tych upodobał sobie marzyć o niej, a że samotne były zdawało mu się, że jest ich panem i drażniły go kroki rzadkich przechodniów. Nieraz pozostawał w piniowym lasku, do późnego wieczora, wpatrzony w mieniące się czarodziejskie morze. Zatopiony w wysokich irysach, witał księżyc, ukazujący się bez blasku jeszcze i żółty, lecz już pełny, pomiędzy pinii lekkiemi gałązkami. Pewnego wieczoru siedzącego tak na stoku wzgórza, śród traw, na mchu aksamitnym, dobiegły go z głębokiego w łąki zbiegającego parowu, dźwięki dzwoneczków, pasącej się tam trzody. Zdjęła go tęsknota, tęsknota głębsza i większa, niż kiedybądź.
Przed nim, po za parowem głębokim, ścieżka biegła w dal nieskończoną. Rdzawe gałązki pinii rysowały się czarno i wyraziście w powietrzu niesłychanej przezroczystości. Ścielące się na skale mchy miały miękkość i połysk aksamitu. Na niebie Wenus samotna wyprzedziła siostry-gwiazdy, by się napawać urokiem zmierzchu zapadającego szybko na opalowe wody, na skalne, bogato dzierzgane wybrzeża.
O czem tak się zadumała gwiazda szczytna? Czy o nieobecnym kochanku, o Adonisie bladym? Anania porównywał siebie do tej samotnej na nieboskłonach gwiazdy, samotnej na firmamencie, jak on samotny był na ziemi.
Wzrok Małgosi spoczywał też może w chwili tej na gwiazdce złotej? A zia Tatana? Co też porabia tam zia Tatana?
W kuchni ogień płonie na kominie, a staruszka, gotując wieczerzę, myśli zapewne o nim, o nieobecnem, ukochanem dziecku. Anania wspomina o niej rzadko, nigdy prawie. Wyrzucał sobie egoizm i niewdzięczność. Cóż na to poradzi? Gdyby na miejscu dobrej ciotki Tatany, była u domowego ogniska tamta... myśl jego przebywałaby ustawicznie pomiędzy domowemi ścianami... Gdzież jest tamta, niezapomniana? Co porabia? Czy widzi tę na niebie pozostającą pierwszą gwiazdę?
Żywa, czy umarła? W nędzy li, czy w dostatku? Ślepa może, kaleka, chora, w więzieniu? Ostatnie to przypuszczenie wywołał usłyszany z dala dźwięk dzwoneczków, pasącej się w głębokim parowie trzody. Dźwięk ten przypomniał Ananii staruszka owczarza, skazanego na odsiadywanie kary w penitencyaracie św. Bartłomieja.
Basta! Chcąc przerwać myśli, rozdrażniające serca ranę, student powstał z miejsca, otrząsnął się, szybko zbiegł ze wzgórza, kierując kroki ku miastu i myśląc o zbliżających się wielkanocnych wakacyach.


∗             ∗

Nadszedł wreszcie dzień upragniony. Anania opuścił Cagliari, miotany sprzecznemi uczuciami: radości i trwogi. Bał się... czego? A no, wszystkiego. Bał się, że umrzeć może nagle, w drodze, nie dojechać do Nuoro i nigdy już, nigdy nie ujrzeć drogi pustej, pylnej, wiodącej do miasta, przedmieścia ubogiego z domkiem ciotki Tatany, horyzontów lubych, Małgosi.
— Gdybym jednak teraz, tu, nagle, umarł — marzył z czołem, opartem o szybę wagonu — pamiętałaby mnie zawsze!..
Dojechał zdrów i cały. Ujrzał góry rodzinne, rany wiejskie, horyzonty lube i tuż, wraz za dworem, obrzękłą twarz pijaczki Nanny, wyszłej na jego spotkanie. Czekała z godzinę co najmniej na nadejście pociągu. Ujrzawszy studenta, rozwarła ramiona i rozpłakała się z radości.
— Gołąbku mój! jagniątko! goździku! kwiatku.
— Witaj — wołał, wywijając się z jej objęć, i zrzucając paczki i paczuszki; koszyk, zawiniątko jakieś. — Bierz nieś i idź prosto, tędy... Ja tamtędy przejdę, idźże, idź prosto.
Biegł, pozostawiając za sobą kobietę zdumioną, ogłupiałą. Tak, musiał przejść przez główną ulicę, mniejsza z tem, że nakładał sobie drogi, tamtędy a nie tędy, bo tam pewnie Małgosia wyczekuje go u okna, a Nanna byłaby zbytecznym chyba świadkiem, niemych powitań i wzruszenia kochanków.
O! jakże zmalały, zwężyły się ulice! Domy przysiadły do ziemi! Wiosna, lecz wczesna jeszcze, blada, nie ta, jak tam rozkwitła, wonna...
Ktoś idzie! Franciszek Caschide szewczyk zarozumiały, napuszony. Wita go z pozorami radości! Bogdaj go!
Ebbene! jak się miewasz! Wróciłeś! Urosłeś, ho! ho! mężczyzna, a wyelegantowany, jak lalka z żurnalu mód.
Casehide oglądał ze wszech stron przybyłego ze stolicy studenta, zwłaszcza jego żółte obuwie. Anania drżał z niecierpliwości.
Wreszcie! odszedł gbur natrętny. Ananii serce o mało nie wyskoczyło z piersi...
Jakaś kobieta roztwarła drzwi, by się lepiej przypatrzeć przechodzącemu... słyszał za sobą kilkakrotnie głos podziwu: „on to, on sam, urósł, zmienił się.“ Nie zważał na nic, przyśpieszał kroku. Już jest na ulicy, zbliża się do domu syndyka... Krzyki jakieś? Szczęściem widać tylko bandę rozbawionych, środkiem ulicy pędzących dzieci. Chciałby biedź, jak one, roztrącając wszystko i wszystkich... Zwolnił kroku, zesztywniał... nie wypada! Poprawił sobie krawat, kapelusz, wyłogi palta — a palto było długie, modne, eleganckie, nie widziane jeszcze przez Małgosię, zapewne nie używane w Nuoro... Czy go pozna w tym stroju? Może i nie pozna... Otóż dom biały, zielone u okien żaluzye... W oknie nikogo! pusto! Na bogi, co to znaczy?
Wstrzymał kroku, drżał cały. Szczęściem ulica pusta była i tylko kogut czarny przechadzał się spokojnie, rzucając w powietrze, od czasu do czasu, ochrypłe ku-ku-ry-ku, lub ocierając dziób o kamienie. Że mu też to mogło smakować? Spodziewał się może natrafić na robaczka lub mrówkę a może, tak, po prostu, próbował mocy i twardości kamienia czy swego dziobu. Co tam! Trzeba iść, odejść... nie ściągać na się ciekawego wzroku przechodni. Anania odchodził pomału, jak ten tam kogucik czarny, oglądając się na puste, zamknięte okna... coś go ściskało za gardło...
W tem, zdało mu się, że zemdleje... Oknu otwarło się cicho, wychyliła się główka Małgosi. Twarz jej pobladła, a oczy miłosne spotkały się z jego wzrokiem... Anania zbladł, nie zdobył się ani na ukłon, ani na uśmiech; w głowie miał pustkę, ogień w sercu, a z utkwionych w siebie oczu Małgosi, nieziemskie pił rozkosze.
Odchodził zwolna, odurzony, odwracając się za każdym krokiem i dopiero spotkanie Nanny, z walizką na głowie, koszykiem w jednym, zawiniątkiem w drugiem ręku, otrzeźwiło go. Zaczerpnął powietrza i przyśpieszył kroku.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.