Przejdź do zawartości

Popiół/Część I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Zbliżyły się wielkanocne wakacye.
Pewnego dnia, gdy Anania uczył się pilnie gramatyki greckiej, siedząc pomiędzy zagonami kardów, posłyszał pukanie do furtki ogrodu.
W ogrodzie, oprócz Anania, był jego ojciec, który kopał doły, przyśpiewując sobie piosenkę romansową poety, Łukasza Cubedda. Była Nanna, popomagająca pleć ogrodnikowi i Efes Can pijany, jak zawsze, leżał w wysokich trawach.
Ciepło było; różowe obłoczki niknęły po białawe!« tle nieba, ginąc za sinemi szczytami góry Oliena; z doliny, niby z szerokiej otwartej zielonej konchy, wonie biły w ciepłe powietrze.
Od czasu do czasu Nanna, prostując się, rzucała dłonią pocałunki w stronę ucznia, wołając z rozrzewnieniem:
— Serce ty moje! Goździku wonny! Niech ci Bóg dopomoże! liczysz się pilnie, ładnie, niby księżulek, sam ksiądz kanonik! Co z ciebie będzie kotku! Sędzią będziesz, nauczycielem, profesorem i wszystkie dziewczęta w mieście, jak muchy na lep, lgnąć ciebie „będą. Ah! Krzyże! biedne moje krzyże, bolą mię — dodawała, prostując się.
— Pracuj że, nie trać czasu — upominał ją wuj Peru. — Czasu nie trać i bzdurstwami swemi nie zabieraj chłopcu drogiego czasu.
— A bogdaj cię! Gdybym miała jeszcze lat trzynaście lub czternaście, inaczej byś się do mnie odzywał, wilku stary.
— Kto tam? — spytał Atonzu, opierając się na łopacie i spoglądając ku furcie, gdzie słychać było pukanie.
Anania i Efes podnieśli głowy, ten z nad książki, tamten z pośród traw wysokich. Obadwaj zdawali się zaniepokojeni. Nadchodził zapewne gospodarz, a i Anania i Efes czuli pewne zmieszanie gdy ich signor Carboni zastawał w ogrodzie. Efes czuł całą przepaść upodlenia, w jakie popadł, gdy go zacny i szanowany ogólnie człowiek, obrzucał łagodnem spojrzeniem, czasu nie tracąc na daremne niestety, upominanie go; Anania zaś w obecności gospodarza przypominał sobie żywiej swą matkę i przepaść dzielącą go od Małgosi. Obu zaś, uczniowi i pijakowi miło było, pomimo to, widzieć dobroduszną twarz zacnego człowieka.
Do furtki pukano.
— Kto tam? — powtórzył Atonzu.
— Pójdę zobaczę — porwał się z miejsca Anania, wymachując w powietrzu książką, a wuj Pera rzekł:
— Jeśli to „gospodarz” niech Efes wstanie i choć uda, że pracuje. Wstyd leżeć do góry brzuchem i wygrzewać się, jak pies na słońcu.
Nanna zamruczała coś pod nosem, naciągając na czerwone, opierzchłe, odkryte ramiona, łachman starej chusty. Zio Pera powtórzył z gniewem:
— Wstawaj Efes! i udawaj, że coś robisz! pijaczysko!
Efes poruszył się w trawach wysokich, lecz Nnnna zawołała:
— Ani mi się rusz! Po co ma on udawać coś bądź? Kto ci dał prawo wuju Pera, Kocie ty stary pomiatać biednym pijakiem? A nie wiesz, że Efes bogaty był, stokroć od ciebie bogatszy i dziś jeszcze w biedzie, w pijaństwie, więcej wart od ciebie, wilku łysy, kocie lubieżny!
— Kruk krukowi oka nie wykole — przedrzeźniał pijaczkę ogrodnik — swój swego broni i tyle. Dalsza sprzeczkę przerwał powrót Anania w towarzystwie młodzieńca, w stroju wieśniaczym z okolic Fonni. Młodzik blady był, szczupły, opalony.
— Nie poznajecie go! — wołał Anania, zwracając się do swego ojca. — Zaledwiem go sam poznał.
— Kto to? — pytał Atonzu, ocierając dłonie garścią trawy. Młodzieniaszek uśmiechał sic nieśmiało, spoglądając na studenta.
— Ależ! Juanne, Juanne, Atonzu! — zawołał rozradowany Anania.
— Witaj, jesteśmy z sobą krewni — ozwał się Anania starszy, wyciągając dłoń do przybysza. — Rad cię tu widzę. Jak się miewa twoja matka?
— Zdrowa.
— Za czemżeś przyjechał?
— Jako świadek do sądu.
— Gdzie zostawiłeś konia? W karczmie? Wstydź się, czyś zapomniał, że masz tu krewnych? a może znać nas nie chcesz i przyjąć u nas gościny, bośmy ubodzy?
— I myśmy nie bogaci — uśmiechnął się młodzieniec.
— Idźmy! — zawołał Anania, wkładając książkę do kieszeni. — Przywiedziem konia z zajazdu do nas. Idźmy.
Wyszli razem; Anania uszczęśliwiony z przybycia przyjaciela i towarzysza lat dziecinnych, pastuszka w wiejskiem ubraniu, co mu przypominał świat dawno utraconych uczuć i wrażeń, Juanne nieco onieśmielony wobec bladego, wyświeżonego panicza, w jasnym krawacie i jak śnieg białym kołnierzyku.
— Mamo! daj nam kawy — wołał Anania z progu, zanim przedstawił gościa ciotce Tatanie. W chwilę potem wiódł przyjaciela do swego pokoiku. Tyle mu miał do opowiedzenia. Tymczasem pokazywał wszystko, co posiadał w izdebce długiej, o bielonych ścianach, plecionym z łozy suficie, miłej zapełnionej dziwnemi sprzętami. Stały tu dwie skrzynie drewniane, podobne do prawdziwych weneckich skrzyń, na których pierwotny i naiwny artysta, wyrzezał całe stada gryfonów i orłów, dzików śród fantastycznego kwiecia. Stało biurko piramidalne, na ścianach wisiały kosze, pudełeczka stały na pułkach lekkich. W jednym kącie stała kadź na oliwę, w drugim łóżeczko Anania, przykryte szmatem szarej wełnianej materyi, własnoręcznej tkaniny ciotki Tatany. Pomiędzy wązkiem łóżkiem a okienkiem wychodzącem na dziedziniec, wprost bzu obfitego, był stolik przykryty zieloną, bawełnianą serwetką i etażerka z prostego drzewa, którą fantazya artystyczna stolarza Pane pokryła przedpotopową florą. Na stoliku i etażerce leżały książki i kajety, te ostatnie zapisane ręką Anania. Były tam jeszcze kalendarze i dzienniki, wszystko czyste, w porządku. Przez okno wpływały potoki słonecznego światła i upajającej woni. Na boku leżały dwie, wpół zwiędłe gałązki bzu, a na stoliku otwarty tom „Nędzarzy” Wiktora Hugo.
Ileż, ileż rzeczy Anania miał do pokazania, wytłumaczenia najdroższemu swemu przyjacielowi, od tak dawna nie widzianemu, z takiem utęsknieniem oczekiwanemu bratu. Chłód obojętny, z jakim Juanne otwierał i zamykał książki i kajety, rzucił jednak pewien chłód na radość tej chwili. Po co mu tu pokazywał, objaśniał? Po co wwiódł pastuszka do izdebki, napełnionej wonią miodu, jabłek, korzeni, które zia[1] Tatana chowała w skrzyniach i subtelniejszą wonią jego młodocianych, samotnych marzeń, tu przy okienku, gdzie tyle godzin prześnił, patrząc na bzy rozkwitłe, na domki małe o omszonych dachach, zkąd otwierał mu się świat nieznany, wonny, jak młodości pragnienie, szczytny, jak te tam góry dalekie.
Smutek zastępował uprzednią radość, czuł, że się w nim coś łamie, odpada od niego jak te części skały, co raz odpadły od całości, giną na zawsze. Wioska rodzinna, przeszłość, dziecinne tata, wspomnienia, tęsknoty, miłość czuła dla przybranego brata, wszystko to zbladło w jedno oka mgnienie.
— Idźmy — odezwał się z westchnieniem — pokażę ci miasto — i wiódł pastuszka po ulicach Nuoro, unikając kolegów szkolnych, w strachu, by go nie zatrzymali i nie pytali jakiego to dzikusa oprowadza po mieście.
Przechodząc koło domu pana Carboni, ujrzał przytuloną do okna twarzyczkę okrągłą, różową, ożywioną rzekłbyś odbłyskiem bluzki, barwy republikańskiej chorągwi.
Anania porwał się za kapelusz i odbłysk to bluzki zapewne oblał mu twarz warem. Małgosia uśmiechnęła się i na okrągłe jej lica wystąpiły dwa głębokie dołki.
— Co to za kobieta — pytał Juaune zaledwie dom minęli.
— O! kobieta! Dziewczynka to jeszcze w moim wieku, zaledwie o dziewięć miesięcy odemnie starsza — odrzekł niechętnie Anania.
Juaune zmieszał się i nie śmiał dalej rozpytywać, a jednocześnie Anania poczuł w sobie rzecz dziwną, potrzebę powiedzenia czegoś, co mu się gwałtem narzucało. Wiedział, że skłamie, lecz błogo mu było myśleć, że to, co powie, mogłoby być prawdą.
— Zakochana we mnie. — rzekł niby od niechcenia.

∗             ∗
Wieczorem, położywszy się w kuchni, Anania starszy słuchał ciekawie, co Juanne opowiada o wykopaliskach, o mieście starożytnem Sorrabili, odkrytem w pobliżu Fonni. Słuchał, gubiąc się w myślach, czy nie ma tam czasem ukrytych skarbów... Anania młodszy, siedząc u swego otwartego okienka, rozmarzonem okiem prowadził za wznoszącym się zwolna, z po za gór Orthobene, wypływającym księżycem. Sam był wreszcie, sam z nocą ciepłą, wonną, drgającą życiem. Kukułka kukała w oddali, a chłopiec czuł, jak mu się serce w piersiach ściska smętkiem samotności...

I czemuż skłamał przed swym gościem? Po co mu było się zwierzać przed głupim tym pastuszkiem? Mógłże on zrozumieć co to miłość, miłość dla istoty wyższej, miłość bez końca, nadziei? I jeszcze skłamał. Wstyd! hańba! Zdawało mu się, że oczernił Małgosię niemądrą przechwałką, on, co godzien jej nie był! Działał pod wpływem nizkiej próżności. Raz już, dawniej skłaniał był przed Juanną, gdy mu powiedział, że mu się w górach, pokazał bandyta. Nie prawda, nie pokazał mu się... Skłamał i teraz, przyznając się do rzeczy niemożliwej... Wstyd! Hańba mu.
Jak lód zimne dłonie tulił do płonących policzków, do ócz zapatrzonych w srebrną tarczę miesiąca. Przypomniała mu się pełnia księżyca pewnej zimy. Kradzież stu lirów i przyznanie się do winy. Na srebrnej tarczy księżyca rysowała mu się postać Małgosi. Kto wie, czy nie od tamtego to, zimowego wieczoru datowała się miłość jego dla niej, lecz teraz dopiero, po leciech wielu, nabierał pełnej jej świadomości, jak kwiat nagle wykwitły z długo w ziemi i cieniu kiełkującego ziarna.
Porównania te nasuwały mu się na myśl, podobały swą poetycznością, lubował się niemi, lecz nie głuszyły wstydu i żalu, jaki odczuwał.
— Nędzny jestem — myślał — zniżyłem się do kłamstwa. Mogę uczyć się i zostać adwokatem, lecz to nie wyrwie mię z przepaści złej doli, zawsze zostanę synem kobiety upadłej...
Długo siedział w oknie, w smutnych pogrążony myślach. Na drodze ozwała się pieśń przechodnia, smętna i przeciągła. Wyrostek myślał o wiejskiem ustroniu, kędy spędził wczesnego dzieciństwa lata, o różowych wschodach słońca i krwawych zachodach. Przypomniał sobie wszystko; lecz z innem sercem, niż przed kilku jeszcze godzinami.
Owładało nim marzenie jasne i drżące, jako ta miesięczna poświata. Wyobrażał sobie, że jest jeszcze w Fonni, nie uczył się, do szkól nie chodził i nie znał goryczy nieregularności cywilnego swego stanu, pracuje, trzody pasie, prostaczkiem jest, jak Juaune. Zdawało mu się, że o zachodzie słońca, tkanem ze złota i purpury, siedzi na brzegu drogi, a Małgosia, wygnanka, tam, zapewne, w kraśnej, płóciennej spódnicy, z dzbanem wody na głowie, niby zwykła wieśniaczka i do biblijnych niewiast podobna, wychodzi z za krzaku róż. Zawołał! Obróciła się w zachodzie brzasku, uśmiechnęła rozkosznie.
— Dokąd przepiękna?
— Do studni, po wodę.
— Pozwól bym ci towarzyszył.
— Chodź Nania[2].
Szli razem, obok siebie, brzegiem drogi, w górę, a u stóp ich dolina ruszała się w cieniu. Cienie rosły niżej, wyżej paliły się gór szczyty i szli tak razem do studni: Małgosia podstawiła dzban pod srebrzysty, srebrzyście szemrzący strumień, potem usiedli obok siebie na kamiennym zrębie fontanny, wyznając sobie wzajemną miłość. Dzban się napełniał, napełniał, woda się przez wierzch wylewała a w powietrzu było tak cicho, jakgdyby przyroda cała przysłuchiwała się fontanny szmerom i miłosnych zaklęć słodkim szeptom. Na niebie złote i purpurowe światła gasły; na drogę, przezroczyste zabiegały cienie... Młodzian wpół ujął dziewczynę, skłoniła mu się w objęcia... pocałował ją...

∗             ∗

W tym to czasie, gdy siedemnastą doścignął wiosnę Anania, przyjaciół nie miał i w bliższej zażyłości nie żył z żadnym ze szkolnych kolegów. Bał się, by mu kto nie napomknął o jego pochodzeniu; stał się nader drażliwym. Raz posłyszawszy urywek rozmowy pomiędzy towarzyszami: „w jego położeniu nie zostawałbym dłużej przy ojcu,“ pewien był, że o nim to była mowa i zaprzestał kłaniać się koledze, co powyższe wymówił był słowa, chociaż w głębi duszy, zupełną mu przyznawał słuszność?
— Istotnie — myślał — po co korzystam z łask człowieka co matkę moją uwiódł i wepchnął na złą drogę? Nie kocham go, ani nienawidzę lecz nie mam dlań i całej tej wzgardy, którą mieć winienem. Zły nie jest. Nie jest nawet tak trywialny, jak inni nasi sąsiedzi. Marzenia jego są dziecinne. Spodziewa się znaleźć skarb ukryty, wierzy w to! Naiwny! Jego szacunek dla starej żony, wierność dla „gospodarza“ są mi raczej sympatyczne i gniewa mię to właśnie, gdyż pragnąłbym pogardzać nim z całego serca. Niczem mi jest. Nie prosiłem go, by mi dał życie... winienem go opuścić raczej odkąd wszystko to rozumiem...
Co do ciotki Tatany do tej czuł pewne przywiązanie i ufność bez granic. Kobieta pokochała go sercem calłem. Nie udało jej się wychować go jak pragnęła, w zasadach religii, na młodzieńca pobożnego, karnego, lecz takim jakim był: obojętny dla Boga, odzywający się bez uszanowania o księżach i królu samym, zuchwały i wolnomyślny, miłym jej był nad wyraz wszelki. Można by rzec, że mim tylko żyła, oddychała wielkiem przywiązaniem bezdzietnych kobiet, do dzieci, które wychowają i ukochają. Wierzyła święcie, że zostanie znakomitym człowiekiem. Śmiał się z niej, żartował, opowiadał jej wszystko. Ona, co rano nosiła mu do łóżka filiżankę kawy, oznajmując pogodę lub niepogodę, a co niedzielę obiecywała mu zapłacić, jeśli pójdzie do kościoła.
— Nie — mówił — spać mi się chce. Do późna się wczoraj Uczyłem.
— To pójdź później, na ostatnią mszę — nalegała. Anania nic nie obiecywał, lecz otrzymywał obiecane pieniądze.
A dokoła ludzie pozostawali ci sami, rzeczy te same: Kwitnące bzy wonią napełniały powietrze i okwitłe kwiaty wiatr niósł przez okienko do izdebki studenta. Pszczoły brzęczały w gorącu i znoju południa i jęki nieszczęsnej Rebeki rozlegały się w ciszy południowej siesty[3].
Anania bywał w domach wszystkich sąsiadów, a zwłaszcza już niedziela schodziła na odwiedzinach. W nędzę swego otoczenia wnosił promień swego spencerka granatowego, jasnego krawata, czystych kołnierzyków, pod któremi krył się łańcuszek z amuletem danym mu przez matkę.

∗             ∗

Nazajutrz po śnie idylicznym u okna, przy świetle księżyca, skoro tylko Juanne wrócił z sądu, Anania wywiódł go na przechadzkę z zamiarem potraktowania winem w najbliższej winiarni.
— Kto wie kiedy się znów zobaczymy — mówił pastuszek — kiedy też nas odwiedzisz? Przyjechałbyś na śś. Męczenników.
— Nie podobna — odmawiał Anania. — W tym roku tyle mam zajęć, ostatnie egzamina.
— A potem co zamierzasz przedsięwziąć? Wyjedziesz może na kontynent?
— Tak, właśnie — odrzekł Anania żywo — udam się do Rzymu.
— Czy prawda, że w Rzymie jest moc klasztorów i więcej stu kościołów.
— Więcej, wiele więcej. Kto ci to mówił?
— Ojciec twój. Opowiadał mi wczoraj wieczorem o przygodach swych, gdy był żołnierzem...
— Wszak i ty masz przed sobą służbę wojskową — przerwał mu Anania, nie zważając na wyraz twarzy młodego górala?
— Odbędzie ją brat mój, a ja...
Zamilkł. Weszli do winiarni, pustej, pełnej dymu i alkoholicznych wyziewów. Muchy brzęczały dokoła dziewczyny czarnowłosej, przystojnej, lecz rozczochranej i zaniedbanej.
— Dobry dzień Agato, jakże ci noc przeszła? — powitał ją Anania.
— Czego chcenie? — spytała, zwracając się poufale do Anania. A wy, czego — dodała zwracając się z kolei do Juanne.
— Co ci się podoba — rzekł obojętnie góral.
Dziewczyna zaczęła go przedrzeźniać.
— „Co ci się podoba,“ „co ci się podoba.” — A tobie aniołku? — zwróciła się do Anania, patrząc mu prosto w oczy. — Ten się uśmiechnął. Ha! młody był i nie święty. Zauważył, że Juanne rumieni się i spuszcza oczy. Gdy wyszli, wieśniak spytał go nieśmiało.
— Czy i ta także jest twoją kochanką?
— Dlaczego? — odparł, na poły zagniewany, zadowolony na poły chłopiec. — Czy dlatego, że patrzała na mnie? Na to są przecie oczy! Ty, to zostaniesz chyba mnichem.
— Tak, właśnie — odparł Juanne z prostotą.
— Mnichem — roześmiał się Anania. — Winszuję! Pójdziem, obejrzym Campo-Santo[4]. To nas rozweseli.
— Wszyscy tam wcześniej, czy później dojdziemy — odrzekł z powagą wieśniak.
W powrocie do domu spotkali jednego z kolegów Anania, chłopca szpetnego, któremu się już meszek wysypywał nad wargami, w skutek ciągłego tarcia.
— Atonzu! — zawołał zdala — wracam od ciebie. Potrzebuje cię dyrektor. Będziesz panną.
— Ja mam być panną? — oburzył się Anania — ani myślę.
— Jakże będzie? Ty tylko nadajesz się do tej roli. Patrzcie! — zawołał zwracając się do wieśniaka — czyż nie podobny do dziewczyny? Taki delikatny...
— Powiedzielibyście raczej piękny — zauważył nieśmiało Juanne, nie wiedząc o co idzie im w rozmowie.
— Dziękuję obu — ozwał się Anania, podnosząc kapelusz.
— Niech będzie i piękny! — mówił kolega. — Mniejsza z tem. Chodźmy teraz do dyrektora.
— Przyjdę później, lecz roli kobiecej nie przyjmę. Słowo honoru, nie przyjmę.
Rozstawszy się z Juanne, udał się do dyrektora. Nic nie pomogły namowy, nie dał się skłonić do przyjęcia kobiecej roli w amatorskiem przedstawieniu na rzecz ubogich studentów.
— Sam ubogi jestem — mówił — i powinniście grać na mnie.
— Ty ubogi! — wrzasnął mu nad uchem jeden z kolegów. — Patrzcie go! Dyabeł go kołysze. Bogatszy jest od nas wszystkich.
— Co przez to rozumiesz? — pytał Anania zaniepokojony, czy się to nie odnosi do protekcyi pana Carboni, ale uczeń tłómaczył mu:
— Przystojny jesteś popierwsze, powtóre zostaniesz sędzią, adwokatem, nauczycielem, może i wszystkie panny pociągną za tobą sznurem...
Studenci się śmieli, żartowali, nalegali, Anania nie dał się wzruszyć, nie brał udziału w zamierzonem przedstawieniu. Nie żałował tego zresztą, gdyż w teatrze zajął miejsce w drugim rzędzie krzeseł, tuż za krzesłem pana Carboni — syndyka podówczas w Nuoro, u którego boku Małgosia, w różowej sukni i białym kapeluszu, kwitła jak róża w ogrodzie.
W pierwszym rzędzie krzeseł, obok syndyka i jego córki siedzieli sami potentaci: kapitan załogi, sekretarz podprefektury, starszy sędzia, dyrektor gimnazyum. Małgosi zacna ta kompania znać nie dogadzała, gdyż obracała w tył głowę, przypatrując się studentom i młodzieży.
W głębi sali, co była niegdyś klasztorną kaplicą, znajdowało się wzniesienie, przeznaczone, na scenę dla wszelakich miejscowych uroczystości. Scenę otaczały wieńce z bluszczu, wiciokrzewu i liści dębowych, a przy lada ruchu połatanej tu i owdzie, perkalowej kurtyny dostrzedz można było uczniów dokazujących za kulisami. Wreszcie kurtyna podniosła się, nie bez trudu i rozpoczęło się przedstawienie.
Scena przedstawiała zamek z czasów wojen krzyżowych, z wieżyczkami i bastionami zapewne na zewnątrz, czego widzowie naturalnie domyśleć się mogli, wewnątrz umeblowany nader powściągliwie. Na scenie stał stół okrągły i z pół tuzina plecionych, wiedeńskich krzeseł.
Księżna Hermenegilda — to jest uczeń uróżowany i odziany w obszerne szaty żony syndyka — z rozstawionemi nogami, prządł szarfę dla i nieustraszonego rycerza, błądzącego gdzieś po wodach i lądach.
— Ogryza paznokcie — zauważył Anania, pochylając się ku ramienia Małgosi.
Odwróciła się, zakrywając chusteczką do nosa roześmiane usta.
Kapitan załogi, siedzący tuż obok, odwrócił się także, spojrzał krzywo na chłopaka, odchrząknął; lecz Anania nie zwracał na to uwagi, szczęśliwy, roześmiany, myślał tylko o tem, jak rozśmieszyć Małgosię.
W następnym akcie, hrabia Manfred, ojciec okrutny wiernej Hermenegildy, usiłuje zmusić córkę do oddania ręki i serca bogatemu baronowi Castelfiorito.
— „Ojcze“ — woła heroina, rozstawiając jak — najszerzej już nogi — do czego chcesz mię zmusić? Nie wierz że ojcze, że mój waleczny Godfryd kona gdzieś, pożerany głodem, pragnieniem i... i...
... — Mostykami i... Garibaldczykami — dopowiada nad uszkiem Małgosi, Anania.
Kapitan traci cierpliwość, zwraca się, brwi marszczy.
— Ciszej! — syknął przez zęby, obrzuciwszy Anania niechętnym spojrzeniem.
Anania drgnął, cofnął się, doznał wrażenia ślimaka, co się nazbyt wyłonił i ukłuty cofa się do swej skorupki. Przez chwil kilka nic nie widział, nie słyszał.
— Ciszej! — więc nie pozwolono mu śmiać się — mówić, głosu nie powinien wydawać, oczu podnosić... tak słusznie! dzieckiem jest grzechu i nędzy. Słusznie! nie jego tu miejsce, śród szczęśliwych tego świata... jakże się tu znalazł? jak śmiał skłaniać się do uszka córki syndyka, panny Małgorzaty Carbowni to z ordynarnemi jakiemiś żarcikami, konceptami. Czuła zapewne całą nieprzyzwoitość jego zachowania się, a jeśli się śmiała to dla tego, że się nie mogła spodziewać niczego innego po synu parobka swego ojca i kobiety...
Pomału wezbrane w sercu chłopca żale i gorycze pierzchały. Patrzał na kark czerwony, na łysinę kapitana, na odstające uszy, z poza których wyglądały zakręcone, sztywne końce wąsów i brała go chętka szalona targania tych wyklejonych wąsów, wyrywania rzadkich, do koła łysiny pozostałych kosmyków włosów.
Widząc, że milczy, Małgosia zwracała się ku niemu i rzucała mu spojrzenia. Uczy się ich spotkały, zauważyła jego smutek... uśmiechnął się do niej i w tejże chwili zrobiło mu się lekko na sercu, jasno w myślach. Oboje rozweseleni patrzeli teraz na scenę, lecz Małgosia czuła, że wzrok Anania częściej niż scenę, obejmuje kapelusik jej i spadające na szyję pasma rudych włosów. Oboje zdawali się czemś upojeni.
Po dramacie, zakończonym naturalnie ślubem wiernej Hermenegildy z walecznym Godfrydem, nastąpiła farsa, która rozśmieszyła widzów i samego pana Carboni. Anania i Małgosia nie śmieli się teraz, chociaż i ich przedstawienie bawiło. Małgosię gorszył śmiech głośny, dziecinny ojca, gdyż czytała gdzieś, że ludzie poważni, chociaż uczęszczają do teatru, na scenę nie zwykli zwracać uwagi. Wołałaby tedy, by się jej ojciec zachowywał, obojętnie. i wzgardliwie, jak naprzykład sekretarz podprefektury, wzór wielkokwiatowych manier.
Około północy Anania odprowadził „gospodarza“ z Małgosią do ich domu. Starszy sędzia, były lekarz wojskowy, towarzyszył syndykowi, rozprawiając o odkryciach jakiegoś doktora amerykańskiego w dziedzinie mikrobów, niezbędnych dla podtrzymania naszego życia. Anania szedł naprzód, u boku Małgosi, śmiejąc się i potykając o wyboje ciemnej i błotnistej ulicy. Mijały ich grupy roześmianej, rozgwarzonej publiczności.
Noc była ciemna, ale ciepła, łagodna, od czasu do czasu, niby tchnienie dalekie, powiewał wietrzyk wschodni, niosąc wonie pól i borów. Gwiazdy, rzęsiste jako łzy ludzkie, drgały na niebie bez granic, bez końca. Nad Orthobene Jowisz ronił blask żywszy.
Któż z nas w młodości swej nie miał podobnej nocy i podobne) chwili? Nocy gwiaździstej, której się gwiazd nie liczy, lecz się je czuje nad sobą, gotowe, rzekłbyś, uwieńczyć cię, spadając na rozmarzoną głowę. Na niebie wóz gwieździsty zdaje się umyślnie stworzony, by nieść nas w dalekich snów ojczyznę wymarzoną. Ulica ciemna pod stopami, lecz tam w górze przestworza jasne, niezmierzone, a szczęście tak bliskie, że byle je ująć, uda się może zachować już na zawsze.
Dwa, trzy razy Anania uczuł ramię Małgosi, ocierające się o swe ramię, lecz sama myśl ujęcia jej dłoni zdawała mu się zuchwałą. Doznawał pewnego wewnętrznego rozdwojenia: mówił, myśląc o czem innem, szedł, oderwany od ziemi, skrzydła mi marzeń uniesiony, śmiał się a czuł łzy w oczach; widział Małgosię przy sobie, tak bliską, że byle dłoń wyciągnąć... a jednocześnie zdawała mu się tak daleką, niedościgłą, niepochwytną, jak przebiegające powiewy wiatru.
Małgosia śmiała się i żartowała. Dostrzegł był wprawdzie w oczach jej coś nakształt odbicia własnego smutku, lecz zdawało mu się, że jeśli zwraca nań uwagę, to chyba jak na psa wiernego. „Gdyby też mogła przewidzieć jak gorąco pragnę dłoń jej ująć... Kopnęła by mię może nogą jak psa szalonego” — myślał.
O czem mówili, z czego się śmieli, idąc razem, w tę noc wonną, ciepłą, gwiaździstą, powiedzieć i przypomnieć sobie nie potrafiłby nigdy. Na długo za to uwięzła mu w pamięci rozmowa, prowadzona przez idących za niemi, syndyka ze starszym sędzią, rozmowa o rzeczach wcale mu obojętnych.
W pewnym punkcie zamilkł głos głośny i szepleniący sędziego. Anania i Małgosia drgnęli, przystanęli na chwilę a po chwili tej młodzian uczuł się jak ze snu zbudzony, otrzeźwiony jawą dotykalną, uczuł się samotny, przygnębiony, onieśmielony, zbłąkany pod gwiaździstem niebem ulicy ciemnej.
— Brawo! brawo! — ozwał się signor Carboni, stojąc pomiędzy nim a córką. — Podobało ci się przedstawienie?
— Sensu nie miało — wyrwało się Ananii.
— Bra-wo! Taki to z ciebie srogi krytyk!
— Jak tu nie krytykować? — dowodził z właściwą wiekowi swemu nieugiętością chłopak — dyrektor, przedpotopowy dziwoląg i wybrać sztuki nie potrafił. Czyż życie takie, jest jakie nam pokazują na scenie? Teatr winien być wiernym odzwierciadleniem życia. W przeciwnym razie nic nie wart. Chcąc przedstawić średniowieczną scenę, trzeba było wybrać coś lepszego, artystycznego a przedewszystkiem już prawdziwszego, bardziej ludzkiego, wzruszającego. Eleonora d’Arborea, umierająca z zarazy śród zarażonych, którym pomoc niosła...
— Zdaje mi się — przerwał mu syndyk, olśniony jego wymową i znajomością rzeczy — przepraszam, jeśli przerywam, lecz zdaje mi się, że scena naszej salki byłaby za małą na przedstawienie dramatu w wielkim stylu.
— Więc czemu nie dać komedyi współczesnej, zajmującej. Przeżyły się melodramaty! — zawołała Małgosia, przejmując się tonem Anania.
— A! i ty mała! — rozśiuiał się zadowolony ojciec. — Istotnie wybór był nieszczególny. Można było dać coś innego. Naprzykład tę komedyę, w której żona... hum! hum! każę się uczyć... hum! hum!.. Słyszeliście, co opowiadał asesor.
Małgosia roześmiała się, roześmiał się Anania, lecz urwał, zdjęty nagłym smutkiem. Chwilę szli milcząc.
Ebbene! oświetlenie — mruczał signor Carboni — lampiony! trzeba by temu zaradzić... Jak nazwałeś dyrektora — zwrócił się z głośnem pytaniem do chłopca?
— Przedpotopowym dziwolągiem.
Bene! — zaśmiał się syndyk. — A jeśli mu to powtórzę?
— Co mi tam! Nie długo już tu będę.
— A! odjeżdżasz i dokąd?
Anania spłonął, przypomniawszy sobie nagle, że nie mógł ruszyć z miejsca bez pomocy „gospodarza.” Co znaczyło to pytanie? Miałżeby signor Carboni zapomnieć, co obiecał? Chciałże zażartować sobie z niego, lub dać mu uczuć wagę swej łaski, trzymając w niepewności, zawieszeniu...
— Nie wiem dokąd — odrzekł cicho.
— A! chce ci się, ptaku, rozwinąć skrzydła! Brawo! pho! pho! ulecisz! Pho!
Syndyk naśladował głosem szelest skrzydeł, a dłoń wyrzucał w górę, po chwili oparł ją na ramieniu swego protegowanego, a Ananii spadł z serca ciężar, uczuł się lekki jakgdyby istotnie miał się zerwać do lotu.
Małgosia śmiała się wesoło. W ciszy nocnej śmiech jej zdawał się młodzieńcowi kwileniem ptaszka, co przysiądzie na okwieconym krzaku i uderzy w pieśń wiosenną...







  1. Zia — ciotka.
  2. Nania, spieszczone Anania.
  3. Sitsta, Południowy odpoczynek.
  4. Cmentarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.