Popiół/Część I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popiół |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Cenere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część I Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatecznie sny jego sprawdziły się w części. Pewnego październikowego poranku, wstał wcześniej, ciotka Tatana umyła go i uczesała staranniej, odziała w spencerek nowy, ów szary, z wełny ostrej i twardej jak broda samego dyabła!
Ojciec spożywał śniadanie — baranie jadł flaki; ujrzawszy syna, gotowego iść do szkoły, zaśmiał się zadowolony i zawołał grożąc mu palcem.
— Sprawuj mi się dobrze, chłopcze, gdyż w przeciwnym razie oddam cię na naukę do Pane.
Binstianeddu zjawił się, by towarzyszyć nowemu uczniowi, traktując go protekcyonalnie. Ranek był prześliczny; w pogodnem powietrzu rozlegały się zapachy wina, kawy, octu. Kury i koguty piały na dziedzińcach, rolnicy odchodzili w pole, z narzędziami pracy, a do miasta wjeżdżały wozy pełne zboża i jarzyn zielonych. Za wozami biegły psy, poszczekując wesoło.
Mały Anania czuł się szczęśliwy, pomimo, że mu towarzysz przedstawiał szkołę i nauczycieli w czarnych kolorach.
— Zobaczysz — mówił — nauczyciel twój w berecie swym czerwonym i zachrypłym głosem wygląda jak kogut. Cały rok cierpieć go musiałem. Ciągle go miałem na swych piętach.
Szkoła znajdowała się na drugim końcu miasta w poklasztornym gmachu, otoczonym dużemi ogrodami.
Klasa, do której wstąpił mały Anania wychodziła na pustą ulicę; obicia papierowe były zakurzone, kurzem pokryta katedra nauczyciela, ławki i pulpity uczni. Pod kurzem niby luźne ślady zębów szczurów, plamy atramentu, napisy, hieroglify.
Anania doznał zawodu gdyż zamiast opisanego przez Biastianeddu nauczyciela, w berecie czerwonym, na katedrze stanęła skromnie odziana, szczupła i blada kobieta z meszkiem czarnym nad górną wargą, tak, jak ciotka Tatana.
Czterdziestu chłopców napełniało klasę. Anania był najstarszym i dzięki temu zapewne, nauczycielka, co przy czarnym meszku nad górną wargą, posiadała czarne oczy, zwróciła się doń, wołając po nazwisku. Mówiła na poły po włosku, na poły miejscowym dyalektem.
Stałe zwracanie się doń nauczycielki dziwiło, lecz i radowało chłopca. Po trzech godzinach nauczył się poznawać i pisać aż całe dwie samogłoski! Z tych jedna stanowiła okrągłe zero — o — lecz to, bądź co bądź nie zmniejszało zasługi ucznia.
Około południa, napatrzywszy sic do woli na szkolę, kolegów i nauczycielkę, czując, zresztą, że go nowy i sztywny spencerek ugniata, zaczął myśleć o dziedzińcu przy domku ciotki Tatany, o bzach, o krzakach fig indyjskich, w których doświadczone i umiejące się obchodzić palce, smaczne zrywały owoce. Poziewał.
Kiedyż się skończy lekcya? Wielu współuczni płakało, a nauczycielka prawiła ciągle: o pracowitości, zamiłowaniu w nauce i szkole i tem podobnych dezyderatach.
Wreszcie! wreszcie! Otwarły się drzwi szkolnej izby, pedel — ot tak sobie zwykły człowieczyna — zawołał magiczne słowo, chłopcy ławą rzucili się do wyjścia i Anania znalazł się ostatecznie obok nauczycielki. Pogładziła go drobną rączką po głowie.
— Brawo! — rzekła — synem jesteś Anania Atonzn?
— Si, signora. Tak pani.
— Dobrze. Kłaniaj się odemnie swej matce.
Anania zrozumniał, że mowa o ciotce Tatana i odraził polubił nauczycielkę. Po chwili był pomiędzy dziećmi tłoczącemi się u wyjścia ze szkoły.
— W porządku! — wołała nauczycielka, na niesforną zgraje. — W ordynku, po dwoje!
Dzieci stawały w ordynku, po dwoje; po dwoje przechodziły korytarze, dziedzińce i dopiero na ulicy rozpierzchały się swobodnie, jak stado na wolność puszczonych ptasząt, świegocąc i podskakując. Z wyższych klas uczniowie wychodzili spokojniej. Bastianeddu wypadł na Anania i zwiniętym w trąbkę zeszytem uderzył go po czapce.
— Podoba ci się, co? — spytał.
— Podoba... jeść mi się tylko chce. Myślałem, że nie będzie końca...
— O! — wydął wzgardliwie usta. — Chcialo ci się, by nauka trwała jedną chwilę! Zobaczysz, zobaczysz, zobaczysz, jak dalej będzie. Najesz się tu różnych różności. Zaznasz co głód, co pragnienie. O! O! patrz! Małgosia Carboni.
Dziewczynka, we fioletowych pończoszkach, z różową wstążką we włosach, wychodziła ze szkoły z towarzyszkami, wypuszczanemi dopiero po chłopcach. Przeszła około naszych małych przyjaciół, nie racząc na nich spojrzeć. Nadchodziły inne dziewczynki, uboższe i bogatsze, panienki i wieśniaczki, niektóre dorosłe niemal i już zalotne. Uczniowie z czwartej i piątej klasy, stawali na ich przejściu i zamieniali z niemi uśmiechy.
— Romansują — tłumaczył Bastianeddu — dostaną gdy profesorowie spostrzegą! oj dostaną!
Anania nie odpowiadał! Czwarto i piąto klasiści, oraz te niemal dorosłe dziewczyny, zdawały mu się w prawie „romansować!“
— Zamieniają bileciki! — dodał z mruganiem oczu Bastianeddu.
— I my, gdy dorośniemy będziemy to robili! — odrzekł filozoficznie mały Anania.
— Ach ty mameluku! — wrzasnął nad nim Bastianeddu — smarkaczu! Naucz się wpierw nos ucierać!
I pociągnąwszy go za rękę zaczął biedź co mu sił starczyło.
∗ ∗
∗ |
Po dniu tym minęło innych wiele; wróciła zima, wieczory w olejarni, sceny z zeszłej zimy i choć Anania był dopiero w pierwszej klasie i najstarszy pomiędzy kolegami, nikt nie wątpił o jego przyszłej karyerze: adwokatem będzie, medykiem, sadownikiem! Ho! ho!
Wszyscy wiedzieli, że mu sinior Carboni przyobiecał pomoc w naukach, wiedział o tem i sam Anania, lecz nie zdawał sobie z tego jasnej sprawy. Z czasem dopiero obudziło się w nim uczucie wdzięczności i doświadczał błogiego uczucia na widok kwitnącej postaci swego padrino[1]. Często zapraszano go na obiad do „gospodarzy” lecz dawano mu jeść w kuchni, ze sługami i kotami. Nie zasmucało go to bynajmniej, czuł bowiem, że u pańskiego stołu nie potrafiłby ust otworzyć z nieśmiałości i zbytku szczęścia.
Zresztą, po obiedzie, Małgosia zwykła była przychodzić do kuchni i rozmawiać z nim o olejarni, o schodzących się tam sąsiadach. Oprowadzała go potem po dziedzińcu, spiżarni, wszędzie. Bawiło ją, gdy czasem używał stów wyuczonych od Bastianeddu — „Do dyaska! jacyście bogaci!” — mawiał. Małgosia uśmiechała się, lecz nie żartowała, nie bawiła się z nim nigdy. Zresztą Anania wesół nie był; rozważny i nieśmiały zdawał się odczuwać całą nieprawidłowość swego położenia.
Lata mijały.
Po nauczycielce z czarnym meszkiem nad górną wargą i czarnemi jak smoła oczami, dostał się w ręce nauczyciela, podobnego zdaniem Biastinneddu, do koguta. Od tego przeszedł pod zwierzchnictwo zażywającego tabakę starca, który przy każdej wzmiance o Szpicbergu dodawał płaczliwym głosem:
— Tam, gdzie uwięzionym był Silvio Pellico...
Potem... potem miał młodego i bardzo wesołego nauczyciela, wzrostu małego, bladego, z okrągłą, jak makówka głową... ten się zastrzelił. Uczniowie pod wrażeniem smutnego wypadku, o tem tylko mówili i rozprawiali pomiędzy sobą, a Anania, nie mogąc pojąć jak człek tak wesół mógł skończyć samobójstwem, oznajmił raz towarzyszom swym, wszem wobec i każdemu z osobna, że sam gotów jest zastrzelić się przy pierwszej okazyi.
Szczęściem okazya się nie nadarzyła; w tym czasie jakoś wiodło mu się dobrze, zdrów był, lubiany w domu i przez kolegów, pierwszy uczeń w szkole. Dokoła niego życie płynęło równe i monotonne, z temi sąmemi postaciami w otoczeniu, powtarzającemi się powszedniemi wypadkami, podobne do powtarzających się motywów, wzorzystych tkanin, których kupcy rozwijają sztuki, sztuki całe tak bardzo do siebie podobne, jednostajne.
Zimą, w olejarni, powtarzały się znane nam już sceny, wracali znani nam ludzie.
Wiosną bzy kwitły na dziedzińca, przy dymku ciotki Tatany, pszczoły brzęczały w figowym dziedzińcu okalającym szpalerze, słońce walczyło o lepsze z niebios lazurem, a w zaułku, naprzeciw bramy siadywał wuj Barchitta, obłąkany, o błękitnych, nieruchomo, w wewnętrzną jakąś wizyę zapatrzonych źrenicach o rozdwojonej brodzie i kasztanowatych włosach, typ żebrzącego Chrystusa. Dalej majster, Pane heblował stół kulawy, sam sobie swoje opowiada! facecye; Efes zataczał się i wpadał do rynsztoka; Nanna towarzyszyła mu jak cień wierny; żebrzące dzieci wdowy rzucały kamienie na psy, pijaków, przechodniów, na koty, kury, koguty; kobiety wymyślały sobie od najgorszych, a w noce księżycowe młodzieńcy, ciągnąc korowodem, śpiewali pieśni tęskne i rozkochane, a ustawiczne jęki Rebeki odpowiadały dalekim nawoływaniom kukułki! het! na skraju dzikiego krajobrazu i pustego pola.
Jak słońce, gdy się z za chmur wychyli, tak na smętne otoczenie, w którem obracał się Anania, blask rzucała rozkwitła postać signora Carboni. Gdy przechodził kobiety wychodziły na próg swych domów i kłaniały mu się z uśmiechem; mężczyźni, używający wczasu, wstawali, ściągając z głów berety; dzieci biegły za nim, całując ręce, które zwykle trzymał założone, za plecy.
Na ciężkim przednówku, w głodowe lata, opatrzył był w polentę i oliwę całe sąsiedztwo. Wszyscy zwykli byli udawać się doń o drobne, lecz nigdy nie zwracane pożyczki. W zaułkach kędy wiatr rozwiewał źdźbła przegniłej słomy i szmaty zbrukanych papierów, wszystkie niemal dzieci nazywały go „ojcem“ chrzestnym lub bierzmowanym, a kobiety — nie bez dumy pewnej: „kumem.” Sam by nie nie zliczył kumów tych i synów, a wuj Pera utrzymywał złośliwie, że się z nim kumał każdy, czyhający na jego pieniądze i datki.
— Zresztą — mawiał stary ogrodnik, przesiadując w olejarni, z łopatą pomiędzy kolanami — nie jeden spodziewa się pomocy w naukach.
— Niektórzy na to zasługują — odpowiadał Anania starszy, to jest Anania Atonzu, spoglądając na swego syna.
— Nie jedni na to liczą. Gospodarz próżny, ale się nie zrujnuje, choć go muchy obsiądą...
Olejarz czuł się obrażonym.
— Sam nie wiesz, co pleciesz, ośle stary. Z każdym dniem rośnie twa złośliwość.
— Chodźmy — mówił ogrodnik, powstając i opierając się o nieoddzielną swą łopatę. — Mówię, co wiem. Tylko psy nic nie wiedzą o swem potomstwie; „gospodarz”, zamiast wspomagać cudzych, policzyłby raczej własnych bękartów.
Anania, patrzący przez okno, pod którem stygła miazga oliwek, drgnął, jak gdyby go kto uderzył.
Ogrodnik nie ruszył się z miejsca.
Atonzu obrzucił okiem izbę. Nie chciał, by Anania słyszał oszczercze słowa złośliwego starca. Oszczercze, bezbożne. Wybuchnął:
— Gałganie, jak śmiesz to mówić?
— Co? — odparł stary, podnosząc swą łopatę, gotów zasłonić się nią lub uderzyć, wedle potrzeby — com rzekł tak złego?... Może chłopiec, co terminuje u szewca, Franciszka Caschide, spadł z deszczem z nieba? Czemu się tamtym nie zajmie „gospodarz.”
— Syn to księdza, wiadomo! — mówił, głos zniżając, Atonzu.
— Ale! Gdzie tam! „Gospodarza.“ Jak dwie krople wody podobny do Małgosi. Oczu chyba we łbie nie macie.
— Ech! szubrawiec to, nicpoń, uczyć się nie chce, całem jego zajęciem obrzucać kamieniami przechodniów.
— Bene! — chciał coś jeszcze po wiedzieć ogrodnik lecz się zakaszlaj.
Anania stał u okna i, spluwając na cuchnącą miazgę, czuł się śmiertelnie smutny. Znał chłopca, co terminował u szewca Caschide. Wiedział, że dokazuje, nie więcej przecie, niż Bastianeddu i nie jeden z uczęszczających do szkoły chłopców. Czemuż signor Carboni nie weźmie go do siebie, jeśli jest jego ojcem? Wszak jego, Ananię Atonzu, przyjął i to bez trudności. Czy chłopiec ten ma matkę? Matka! W miarę, jak Anania wzrastał i dojrzewał, jak jego uczucia i myśli rozwijały się niby listki z pączka dzikiego kwiecia, myśl o nieobecnej matce stawała się coraz stalszą, wspomnienia coraz wyraźniejsze. W epoce tej był już piątoklasistą i śród przeróżnych kolegów nabierał świadomości złego i dobrego. Rumienił się przy każdej wzmiance o swej matce, rumienił się świadomie, tak, jak przedtem, pamiętał, wstydził się instynktem. Nie przeszkadzało mu to pragnąć jednocześnie dowiedzieć się o niej, znaleźć ją, wyrzucać jej swe opuszczenie. W wyobraźni jego rysowała się coraz wyraźniej ziemia zamorska, nieznana, dokąd, jak mówiono, zbiegła... Ze szczególnem zajęciem studyował geografię i znał doskonałe drogi, wiodące, z zamieszkałej przezeń wyspy, na ten kontynent, gdzie, przecie, gdzieś, kędyś zamieszkiwała Ola. I tak, jak niegdyś, w wiosce górskiej, paliła go namiętna ciekawość poznać miejsce zamieszkania nieznanego mu wówczas ojca, tak teraz, czytając o miastach kontynentu, myślał o tem tylko, w którem ukrywa się jego matka? Wspomnienie matki wrażało mu się w pamięć z coraz większą wyrazistością lecz przedstawiała mu się zawsze w ubiorze wieśniaczki, bosa, wysmukła, smutna.
W kilka lat potem zaszedł takt, odświeżający bardziej jeszcze te uczucia, wspomnienia, pragnienia. Matka Bastianeddu wróciła najniespodziewaniej do Nuoro.
Podówczas Anania chodził już do gimnazjum i kochał się w tajemnicy w Małgorzacie Carboni. Uważał siebie za dorosłego, skończonego człowieka i śród wrażeń, targających nim dniami i nocą, nie zwracał uwagi na fakt, który zajął był żywo sąsiadów. Nie widział zresztą kobiety, ukrywającej się w domu jakiejś krewnej, lecz Bastianeddu, teraz już młodzieniec wysmukły i zręczny, codzień mu o powrocie swej matki opowiadał.
Wuj Bera podupadł znacznie na silach i używał w ogrodzie do pomocy Atonzu, co ułatwiało Ananii wstęp do ogrodu. Spędzał tam część dnia, ucząc się i leżąc na skoszonem sianie, lub w zwartym cieniu fig indyjskich, a gdy odrywał oczy od książki widział przed sobą dalekie, górzyste horyzonty. Tu przychodził doń często Bastianeddu, zwierzając się ze swych wrażeń, w ostrych, sceptycznych słowach, znajdujących głębokie i bolesne echo w duszy Anania.
— Wróciła! — mówi, Bastianeddu, rzucając się na trawę i wyrzucając nogi w górę. — Lepiejby nie wracała! Ojciec chciał ja zrazu zabić, uspokoi, się teraz nieco.
— Widziałeś ją?
— Naturalnie, widziałem. Ojciec nie chciał mię wprawdzie puszczać, alem poszedł. Tłusta, odziana, niby dama. Anim ją poznał!
— Nice poznałeś?! — zawołał zdziwiony Anania. Serce biło mu gwałtownie. O! on by pewno, zawsze, wszędzie, poznał swą matkę... zresztą... kto wie... ta się pewnie przebrała w inne suknie... włosy zaczesała modnie... Jakże! ach! jakże teraz wygląda?
Nie mógł pochwycić jej mieniącego się teraz obrazu... napełniało go to niewymownym smutkiem... lia! poznałby ją instyktem.
— Poznałbym, poznałbym — myślał — pewien jestem, że poznałbym.
— Czemu matka twa wróciła?- — pytał raz Bastianeddu.
— Czemu? Wybornie! Temu, że to jej rodzinne miasto. Szyła na maszynie u krawcowej w Turynie, zmęczyło to ją więc i wróciła.
Po słowach tych długie zapanowało milczenie. Obaj chłopcy wiedzieli dobrze, że szycie na maszynie było bajką, lecz udawali, że w to wierzą. Po długiej chwili Anania zauważył:
— Ojciec twój powinien wybaczyć, pogodzić się...
— Co to, to nie — przerwał mu Bastianeddu, udając, że trzyma stronę ojca. — Gniewa się i ma racyę. Nie potrzebowała przecie, zarabiać na życie?
— Wszak i twój ojciec zarabia, praca nie krzywdzi.
— Z przeproszeniem, ojciec mój trudni się — handlem.
— Cóż teraz pocznie z sobą twa matka? Przy kim też z nich dwojga mieszkać będziesz?
— Kto wie?
Z dnia na dzień sprawa się ta zaostrzała a zwierzenia Bastianeddu głębiej wzruszały Anania.
— Gdybyś wiedział — mówił mu Bastianeddu — jak wiele osób doradza ojcu memu zgodę. Chodzą i chodzą do nas. Przychodził sam deputowany. Sam. Przychodziła babka moja, właśnie wczoraj wieczorem i mówi: „Jezus przebaczył Magdalenie a ty synu przebaczyć nie chcesz. Każdy z nas śmiertelny i tylko dolne uczynki bierzem z sobą w wiekuistość błogosławioną. Pomyśl jak pusty, osierocony dom twój. Same tu gospodarują koty i myszy”.
— A ojciec twój co na to?
— „Dajcie pokój! nie nalegajcie, matka! wstydzilibyście się wstawiać za taką.” O! co ojciec mówi i pieni się ze złości! Przychodziła i ciotka Tatana! formalne powiedziała kazanie! Było co słuchać! Weź — mówi do ojca — weź do domu przyjaciółkę, sługę. Skruszona jest, za grzech żałuje, odpuść, by ci Bóg odpuścił. Pomyśl, co się z nią stanie jeśli ją teraz odepchniesz. Król Salomon miał siedemdziesiąt żon i przyjaciółek a najmędrszym był pod słońcem mędrcem.
— A ojciec twój co na to?
— Nie. Twardy jak kamień. Aha! powiedział tylko, że dla żon to i przyjaciółek głowę stracił król Salomon.
Istotnie, ojciec Bastianeddu nie zmiękł i żona wyniosła się dalej, do innej części miasta, osiadła w pobliżu klasztornych murów, gdzie się mieściły szkoły; zaniechała sukien modnych, przywdziała strój wieśniaczy, lecz przyozdobiony wstążkami i koronkami, fałszywy w tonie i zdradzający tę, co go nosi. Mąż zaciął się tembardziej jeszcze, a ona znów wesołe wiodła życie.
Anania spotykał ją, idąc do gimnazyiun. Zamieszkiwała domek czarniawy, dokoła którego biegło obramowanie, z białego wapna zakończone, pomiędzy oknami, krzyżykiem. Przededrzwiami było stopni kilka i kobieta, słusznego wzrostu, piękna i okazała, siadywała na stopniach, z robotą w ręku, odkrytą głową, czarnemi, Iśniąccmi włosami, podniesionemi nad nizkiem czołem, w jaskrawej, jedwabnej chustce na rozwiniętych ramionach.
Anania czerwienił się, gdy się spotkał z jej wzrokiem, czuł do niej dziwny, chorobliwy pociąg a jednocześnie zdawało mu się, że jest ohydną. Chciąłby udawać się do szkoły inną drogą, by jej nie widzieć, a jakaś siła tajemna i przekorna popychała go zawsze szlakiem, na którym miał ją spotkać.