Popiół/Część I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popiół |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Cenere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część I Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego dnia — było to w połowie marea — Bastianeddu zaprosił Ananię na obiad.
Handlarz wełny i szerści wyjechał był niespodzianie za interesami i chłopiec, pozostawszy w domu sam i to po dwóch dniach siedzenia na uwięzi za szkolne swe psoty, chciał się zabawić. Na lewym policzku nosił jeszcze ślady ojcowskiej prawicy.
— Gwałtem chce, bym się uczył — zwierzał się małemu przyjacielowi, — a jeśli ja niechcę to i co? Postanowiłem zostać piekarzem, a ojciec nie pozwala.
— Czemu nie pozwala? — pytał Anania.
— Mówi, że wstyd — zaśmiał się ironicznie Bastianeddu, — wstyd oddawać się rzemiosłu, mogąc posiąść naukę, ba! naukę! Spłatam ja im figla. Zobaczysz!
— Co zrobisz?
— Potem ci, powiem; teraz do stołu! — Przygotował był misę makaronu, tak przynajmniej nazwał twarde jak kamienie i czarne jak ziemia kluski, zalane pomidorowym sosem. Przyjaciele zasiedli do stołu w towarzystwie kota, który brudną łapą sięgał bez ceremonii do misy i pochwyciwszy kęsek zaniósł go na komin.
— Patrz go! znów skradł kawałek! — dziwił się Anania, wiodąc okiem za kotem.
— Poprzepędzam wszystkie te przeklęte koty. Wyłowię, wyduszę! — wołał rozgniewany Bastianeddu.
— A upieczesz? Mięso smaczne, wiesz, podobne do zająca. Na kontynencie jadają zamiast zajęcy. Tak mówił mój ojciec.
— Ojciec twój był na kontynencie?
— Czy raz. Prędko i ja tam wyruszę.
— Ty? — pytał niedowierzając i już zazdroszcząc mu Anania.
— Dłużej tu nie wytrzymam, — zwierzał mu się starszy towarzysz. — Pójdę. Pójdę w świat, gdzie oczy poniosą szukać mojej matki. Zostanę piekarzem, cukiernikiem. Jeśli chcesz możesz pójść ze mną. Wezmę cię.
Anania tak był rozradowany, że aż powstał z miejsca. Serce mu biło pod spencerkiem.
— Ale skąd wziąć pieniędzy? — zauważył po chwili nieśmiało a praktycznie.
— Nic łatwiejszego, — upewniał Bastianeddu. — Mówiłem ci, że ojciec mój ma w skrzyni sto lirów. Chcesz, weźmiemy natychmiast, schowamy, bo gdybyśmy zaraz odeszli z domu domyślono by się kto wziął pieniądze, a tak nie domyślą się. A i ociepli się, teraz za zimno, brr!
Mówiąc to, chłopiec poprowadził towarzysza do izdebki ciasnej, brudnej, zawalonej koźlemi i baraniemi skórkami, pomiędzy któremi zaczął szukać klucza, od stojącej w kącie skrzynki. Znalazł, otworzył. Różowy papierek, przedstawiający sumę stu lirów, leżał pomiędzy srebrnemi i miedzianemi monetami. Mali, domowi złodzieje, zadowolnili się wzięciem samego stu lirowego biletu, starannie zamknęli skrzynkę i zaczęli się naradzać nad dalszem postępowaniem.
— Schowaj tymczasem u siebie, — mówił Bastianeddu wsuwając pieniądze za zanadrze małemu Anania. — Gdy noc nadejdzie schowamy w ogrodzie, w dziupli drzewa, wiesz.
Mały Anania zanim się spostrzegł był już w posiadaniu drogocennego, różowego papierka. Czuł go na piersiach, tuż przy swym amulecie, przy swych relikwiach. Dzień spędził jak w gorączce, pełen lęku, wyrzutów sumienia, szalonych nadziei, marzeń i projektów. Uciec! uciec! w świat! daleko! Mniejsza z tem jak, byle prędzej. Sny jego zmieniały się w jawę. Szalał z radości i trwogi zarazem. Uciec, przepłynąć morze i znaleźć się na tym cudownym, bajecznym kontynencie, kędy się skryła jego matka! Ile niepokoju, trwogi, lecz i radości ile! Sto lirów zdawały mu się niewyczerpanym skarbem. A jednak... czuł, że popełnił coś złego, bardzo złego, hańbiącego... coś, czego się bał i wstydził. Oby noc prędzej nadeszła i przeklęte pieniądze nie leżały już mu jak kamień na piersiach.
Nie raz to pierwszy przyjaciele nasi wkradali się do ogrodu, strzeżonego zazdrośnie przez wuja Pera. Wyskakiwali zwykle oknem, z izdebki przy olejarni, dogodne dopatrzywszy chwile. Ale w nocy, pociemku... Wahali się długo. Noc zapadała jasna lecz chłodna, księżyc w pełni wyłaniał się z po za gór Ortobone, oświetlając ogród cały. Na dachu olejarni kot miauczał, jak dusza w czepcu... strach zdjął przedsiębiorczych chłopów.
— Oj... jęczy tu coś jak w piekle... nie wyskoczę, boję się, — mówił szeptem mały Anania.
— Zostań, jeśliś tchórz! Kot miauczy, tyle tego, — decydował wzgardliwie Bastianeddu. — Sam zeskoczę do ogrodu, schowam w dziupli starego dębu pieniądze, wuj Pera nie zagląda tam nigdy ty zostań i patrz, by kto nie nadszedł. Boisz się niebezpieczeństwa. Drwię z tego!
Jakie groziło niebezpieczeństwo, ani jeden, ani drugi powiedziećby nie potrafił. Obu podobało się nadawać pozór fantastyczny przedsięwzięciu, któremu blask księżyca i żałosne miauczenie kota stanowiły romantyczną przymieszkę.
Bastianaddu skoczył z okna, a Anania pozostał w izdebce, drżąc ze strachu, lecz podniecony i zaciekawiony. Wtem! zaledwie towarzysz jego dobiegł do dębu z dziuplą, dwa cienie zarysowały się i przemknęły po murze. Anania zatrząsł się cały, wydał gwizd cichy, cichutki, przykucnął no samej ziemi. Doznawał rozkosznego uczucia strachu i przyjemności zarazem. Jak tam sobie poradzi Bastianeddu? gdzie się skryje? ocieknie? Wzmagało się miauczenie kota; skarży się rzekłbyś i jęczy w niebo głosy. Umilkł — wszystko ucichło! Dziwna, straszna cisza i tajemniczość taka... Ananii dech zamarł w piersiach. Bo cóż się stało z Bastianeddu? Złapano go na gorącym uczynku? zaaresztowano... wiodą go już może do więzienia... A i on, Anania mały, karany będzie za współudział. Niestety.
Bądź co bądź Anania o ucieczce nie myślał. Owszem, stanął na oknie gotów biedź na odsiecz towarzyszowi.
Kroki, oddech ciężki, głos przyciszony i drżący...
— Do dyabla Anania! Tyś to?
Anania odetchnął głęboko, podał rękę zbliżającemu się towarzyszowi.
— Do dyabła — klął z cicha Bastianeddu, — a to mi się udało.
— Słyszałeś sygnał? Gwizdnąłem z całej siły.
— Nie słyszałem. Słyszałem natomiast kroki dwóch przechodniów i schowałem się, przypadłszy piersią do ziemi, w kapuście. Wiesz kto to był? Wuj Pera i stary Pera. A wiesz poco tam chodzili? Była pułapka zastawiona na kota, wpadł biedny, wuj Pera zabił go jeduem uderzeniem łopaty — omacał, „tłusty bestya!” mówił z zadowoleniem, „za to wczorajszy dyabelnie był chudy” — tak mówił.
— O! U! — dziwił się Anania.
— Teraz upieką i zjedzą... niegodziwce! złodzieje! zastawiać pułapki na koty, na biedne! O mało, o mało mię nie spostrzegli.
— A pieniądze — nieśmiało spytał Anania?
— Schowane. No! idźmy głuptasku! jesteś do niczego, marudziarz!
Słowa te nie obraziły wcale Anania. Zamknął okno. W kącie Efes mruczał wiekuistą zwrotkę swej piosenki:
a Caschide opowiadał podróż swą za interesami do jakiejś oddalonej wioski...
— Syndyk — mówił, — przyjacielem był mego ojca, za dawnych, dobrych czasów. Skoro przyjechałem, zaprosił mię do siebie. Bogactwa! przepych, ze trzydziestu parobków, służących drugie tyle. Przed domem trzy dziedzińce, w rząd, jeden za drugim, a każdy otoczony murem, ot, takim wysokim. Bramy kute, u okien, wszędzie żelazne kraty.
— Po co? — spytał olejarz.
— Od złodziei naturalnie! Syndyk bogacz! tyle ma pieniędzy, co sam król.
— Ho! Ho! — zaśmiał się ten co popychał maneż.
— Nie wierzysz! — zawołał młodzieniec, patrząc ze wzgardą na wyrobnika.
— Nie wierzysz! Otóż powiem ci, że Syndyk z braćmi, po śmierci ojca, dzielili się złotem na hektolitry. Zona Syndyka ma osiem tancas (ferm) oblanych strumieniami. Jest tam ze sto samych studni. Ebbene! Mówią, że ojciec syndyka znalazł skarb ukryty. Ot! miał szczęście! natrafił na takie miejsce, w którem król hiszpański, w czasie wojny z Heleną d’Arborea, własnoręcznie zakopał sto tysięcy skudów, w złocie.
— At — drgnął oliwiarz, opierając się na czarnej łopacie, którą rzucał do kotła oliwki.
— Tacy to są na świecie bogacze — twierdził z zapałem Caschide — nie to, co nasi tu, w Nuoro, obdartusy.
— I tu są bogacze — protestował ojciec małego Anania — gospodarz mój chociażby. Ten pewnie ma w kieszeni więcej, niż twój tam. Syndyk wraz ze swemi braćmi... na księżycu.
— E! Sam nie wiesz co pleciesz.
— To ty pleciesz koszałki opałki.
— Wszystkim wiadomo, że twój gospodarz więcej ma długów niż włosów na głowie. Zobaczy tu jak to się jeszcze skończy!
— A niech ci oczy wylezą przedtem!
— Bogdajbyś pękł.
Chwila a olejarz z szewczykiem za łby by się wzięli. Szczęściem bójce zapobiegł paroksyzm delirium tremens biednego Efeza Can. Padł na ziemię, rzucał się konwulsyjnie, wił, przewracając przeraźliwie oczy.
Mały Anania schował się za komin, płacząc wystraszony: Bastianeddu, wraz z obecnemi mężczyznami, rzucił się podejmować nędzarza. Pomału pijak przychodził do siebie, usiadł, otworzył wystraszone oczy, drżał jeszcze na całem ciele. Napoili go, uspakajali.
— Kto, kto napadł na mnie, powalił o ziemię? — pytał płaczliwie. — Pocoście mnie tak zbili. Boga nie macie w sercu! Cóżem wam zrobił. Nie dość, że mnie Bóg opuści! i wy się nademną znęcacie!
Skarżył się, płakał, uspokoili go, ułożyli w kącie, na lawie, zasypiał, w śnie gorączkowym przyzywając dawno zmarłą swą matkę i siostrę.
Mały Anania patrzał nań z współczuciem i przestrachem. Chciałby dopomódz, uspokoić go a zarazem czuł wstręt nieprzemożony do nędzarza co niegdyś bogaty był, a teraz upadł tak nizko, za życia przez robactwo toczony.
Przywołana przez Bastianeddu, nadeszła ciotka Tatana. Pochyliła się litośnie nad nędzarzem, dotknęła dłonią jego ciała, pytała jak się czuje, podsunęła mu wór pod głowę.
— Trzeba go nakarmić, dać mu trochę brodo (zupy) — mówiła. — Oj grzech tu, Boska obraza — a obracając się do Anania dodała:
— Synku! pójdź do „gospodarza” i poproś trochę rosołu dla chorego Efesa. Idź i zapamiętaj dobrze, jakie to straszne bywają następstwa grzechu, złych nałogów. Idź. Masz oto miseczkę.
Anania wybiegł po rosół, a Bastianeddu w ślad za nim. Gospodarz mieszkał daleko, lecz Anania znał drogę, gdyż posyłano go tam często, to po obrok dla konia, to po świece i zapałki do tłoczarni.
Księżyc rzucał na ulicę smugi światła. Tu i owdzie przechodnie łączyli się w grupy i zawodzili pieśń chóralną, smutną i tęskną. Przed domem pana Carboni był dziedziniec kwadratowy, obmurowany, na który wchodziło się przez pomalowaną na czerwono bramę. Chłopcy stukali mocno zanim otworzono. Anania podał służącej miseczkę, powtarzając, co mu ciotka Tatana powiedzieć kazała.
— Aha! a może to się tobie zachciało rosołu — pytała podejrzliwie służąca.
— Co ci w głowie, wiedźmo. — Po co nam twój rosół — ofuknął się Bastianeddu.
— Dam ci szubrawcze! — popędziła służąca za zmykającym przez ulicę ulicznikiem, a tymczasem Anania wszedł na oświecony księżycem dziedziniec.
— Kto tam? po co? — rozległ się słaby, dziecięcy głosik na ganku kuchennym.
— To ja — odpowiedział nieśmiało chłopczyna, przystępując z miseczką w ręku. — Etes Can zachorował, w tłoczarni i matka moja — słowa te wymówił z pewnym przyciskiem — przysłała mię prosić gospodynię o trochę rosołu dla nieszczęśliwego.
— Chodź że, chodź — odpowiedział głos dziecięcy.
Ale nadeszła już i służąca, której nie udało się złowić i obić Bastianedda.
Mniejsza z tem, obiję małego Anania, jedna to i ta sama kompanja.
Z ganku kuchennego zbiegła mała dziewczynka i stanęła w obronie niewinnego.
— Zostaw go! nic złego nie uczynił — wołała ciągnąc za fartuch służącą. — Prosi o rosół dla chorego, daj mu natychmiast.
Ton rozkazujący zdradzał panienkę, a przed oczyma Anania stała dziewczynka pulchna i biała, w niebieskiej flanelowej sukience, z noskiem zadartym pomiędzy różowemi packami, ze świecącemi pod światło księżyca oczętami i spadającemi na ważkie plecy dwoma rudemi warkoczykami. Wszystko to podobało się niezmiernie chłopczynie. Znał już z widzenia Małgosię Carboni, córkę „gospodarza,” małą Małgosię, jak ją zwały uczęszczające do tłoczarni dzieci. Wydawała mu parę razy świece, raz nawet obrok dla konia. Widywał ją, gdy przychodziła do ogrodu lub wstępowała do olejarni, po swego ojca, lecz nie wyobrażał nawet sobie dotąd, by ta pulchna, rumiana panieneczka, mogła być tak anielsko dobrą. Teraz, czekając aż służąca przyniesie żądany rosół, rozpytywała ciekawie o chorobę biednego Efesa.
— Onegdaj jeszcze dano mu jeść tu, pod kuchnią, zdawał się zdrów zupełnie.
— E! to nic! to mu przejdzie, to taka choroba, co napada pijaków. Wije się, jak kot podsmalony...
Tu przypomniał sie Ananii kot zabity przez ogrodnika... Kot miauczący i kradzież stu lirów, schowanych w skrytce, w ogrodzie. Kradzież... Co by powiedziała ta ładna, dobra dziewczynka, gdy by wiedziała że on, syn olejarza, opuszczony przez matkę, sługa, względem którego panienka okazywała się tak względną i dobrą, skradł, skradł sto lirów i schował je potajemnie, w ogrodzie, w dziupli spróchniałego dębu? Złodziej! Fe! brzydko być złodziejem i to jeszcze tak wielkich pieniędzy. W jednem oka mgnieniu cała ohyda, cały wstyd spełnionej kradzieży, zawstydziły i upokorzyły chłopaka.
— Jak kot — mówisz, czy tak? — pytała dziewczynka, zgrzytając ząbkami i wykrzywiając zadarty nosek. — O Boże! Boże! lepiej umrzeć.
Służąca wróciła z rosołem i Anania ust już nie otworzył, lecz odszedł pomalutku, uważnie niosąc pełną zupy miseczkę. Chciało mu się płakać. Coś go ściskało w gardle. Gdy dostrzegł towarzysza, zawołał powtarzając słowa Małgosi:
— Urzeć lepiej!
— Co? jak! — pytał Bastianeddu wyciągając nos i szyję w kierunku miseczki. — Rosół ciepły, aż para idzie. Skosztuję...
— Nierusz! — zawołał rozgniewany Anania. — Nierusz zły, brzydki chłopcze! Skończysz jak Efes, zobaczysz! Pocożeś brał te pieniądze? Grzech, wstyd! Ot! poszedłbyś lepiej i odłożył na miejsce...
— Zwaryowaleś! — zawołał zdziwiony Bastianeddu.
— O! Nie zwaryowałem! Opowiem matce!
— Matce! — zaśmiał się przyjaciel. — Wiele czasu upłynie nim ją znajdziesz.
Sprzeczali się lecz szli pomału, uważnie, Anania bał się rozlać rosół.
— Złodzieje jesteśmy obaj, kradliśmy rzekł — szeptem.
— Głupiś! mameluk! Niby nie wiesz, że to pieniądze mego ojca. Pójdę w świat, ale sam, samiusieńki, gnij tu, jeśli ci się podoba, wiek cały. Co mi do tego! Gnij, zdechnij!
— A gdybyś nigdy nie wrócił! — oburzył się Anania. — Ale powiem, powiem... ciotce Tatanie. — kończył, wstydząc się, sam nie wiedząc czemu, nazwać ją matką.
— Oh ty zdrajco! szpiegu! — wrzasnął Bastianeddu, pokazując mu pieści. — Piśnij słówko a zgniotę cię jaszczurko. Kamieniem ci zęby wybiję, wnętrzności wypuszczę przez oczne doły...
Anania przystanął. Bał się zarówno zaciśniętych pięści towarzysza, jak i rozlania rosołu, lecz nie cofał postanowienia wyznania winy ciotce Tatanie.
— Jaki cię tani czart opanował, na tym przeklętym dziedzińcu — wrzeszczał Bastianeddu. — Co ci tak nagadała ta wiedźma, kucharka? Odpowiadaj że głupcze jakiś.
— Nic mi nie mówiła... Poprostu nie chcę być złodziejem.
— Ty! ty! bękarcie! Oto, co ci odpowiem. Pójdę, wyjmę pieniądze, sam użyję, a nie pokazuj mi się na oczy, nie właź w drogę, bo ci gnaty połamię.
Pobiegł, pozostawiając Anania samego, przejętego głębokim smutkiem. Złodziej! bękart! opuszczony sierota! Nadto już tego, nadto! Płakał gorzko i łzy jego ściekały do miski z rosołem.
— Teraz mię i Bastianeddu opuszcza, ucieknie ztąd sam, a ja pozostanę! I kiedyż, kiedy odszukam cię, mamo!
— Gdy wyrosnę — mignęło mu w myśli — od szukam mą matkę.
To go pocieszyło, lecz skoro wręczył miskę z zupą ciotce Tatanie, wrócił do ciemnej izdebki i oparł się o okno. Cicho było, nikt nie przechodził i w blasku drżącym księżyca nurzał się sad ocieniony, wilgotny. Na szali rowem tle horyzontów rysowały się w oddali góry stronie. Cicho było, spokojnie.
W ciszy dobiegł go z olejarni głos Bastianeddu.
— Nie poszedł po pieniądze, nie wyjął ze skrytki — pomyślał. — Muszę zatem sam to zrobić.
Strach go zdjął wielki. Wrócił do izby, oświeconej ogniem, przy którym tłoczono olej, jak kotek głodny zaczął obchodzić ciotkę Tatanię, zajętą leczeniem Biesa. Zauważyła, że mu coś dolega.
— Co ci jest — spytała — brzuszek boli?
— Tak... boli, wróćmy do domu.
Domyśliła się, że ma jej coś do powiedzenia, wyszła z nim na dziedziniec.
— O Jezu! Jezu! Jezu! — jęczała, gdy jej wyznał, wśród łkań, wszystko. — W jakich to żyjemy czasach! dzieci, niewyklute z jajka pisklęta, w zło popadają.
Anania nie dowiedział się nigdy jakich argumentów i perswazyi użyła dobra kobieta, by skłonić Bastianeddu do odłożenia skradzionych ojcu pieniędzy. Od tego czasu mali przyjaciele nie dowierzali sobie wzajemnie, sprzeczając się i bijąc o lada co.
Tak mijała zima. W kwietniu jeszcze tłoczarnia była w ruchu, tak obfitym rok ten był w oliwki. Nadszedł wreszcie dzień, w którym Anania, duży Anania, zamknął tłoczarnię i przedzierzgnął się w siewcę, rolnika. Chodził teraz w pole i brał z sobą syna, którego chciał uczyć orać. Mały Anania rad był temu, szedł z ojcem w pole, z łopatą w ręku, luli też nosił za nim worek z prowizyą. Zasiew miał miejsce na dolinie falującej, na którą dwie wysokie pinje rzucały cień lekkich, rozwiewnych gałązek. Była to miejscowość cicha i smętna, tu i owdzie porosła winną latoroślą, bez drzew i krzaków. Głos ludzki ginął bez echa, rozwiany cichym, srebrzystym szmerem pinji, których wyniosłe szczyty zdawały się przerastać zamykające horyzont góry.
Ojciec orał pochylony nad rolą, a syn błąkał się śród pól nagich, straszył ptaki, szukał grzybów, zrywał kwiecie wiosenne. Czasem, ojciec, prostując zgarbione plecy, dostrzegał go w oddali i wówczas serce mu się ściskało dziwnem uczuciem. Miejsca te, pora roku, praca, której się oddawał, dziecko, wszystko przypominało Olę, jej małych braciszków, winę, miłość i jej rozkosze...
Ola! gdzież była? kto to mógł wiedzieć. Zginęła, odleciała, jak ptaszek z nad zagonu. Tem gorzej dla niej! tem gorzej. Anania sądził, że winę odpokutuje dostatecznie, żywiąc i wychowując syna. Jeśli uda mu się znaleźć skarb — a nie tracił nadziei — wychowa go jak przystoi! Nie uda się, wieśniakiem będzie, parobkiem i tyle tego. Ha! mało to takich co się do własnej krwi nie przyznają? Mało, co zamiast przygarnąć własne sieroty pozostawiają je w nędzy i zgorszeniu. Pech! bogaczy ilu, tak a nie inaczej czyni!.. nawet „gospodarz,” signor Carboni... Basta! Anania pocieszał się temi myślami, w głębi serca jednak pozostawał mu żal ukryty, a zapuszczając wzrok w dal, zdawało mu się, że dostrzega jeszcze drzewa otaczające dawniejszą chatkę Oli. W pólłdzień odpoczywając w cieniu pinii, wypytywał syna o jego przeszłem życiu. Mały Anania bał się ojca i nie patrzał mu nigdy prosto w oczy, lecz na wspomnienie rzeczy przeszłych, uśmiechał się, dając ujście, tęsknocie, w długiem opowiadaniu. Pamiętał wszystko, nie zapomniał o niczem. Pamiętał Tonni, lepiankę i opowieści wdowy, żołnierzy, braci zakonników, cmentarz przy klasztorze, kasztany, kosy, góry, fabryki świec woskowych. Tylko o matce opowiadał mało i niechętnie, chociaż go ojciec pytaniami na te właśnie naprowadzał wspomnienie.
— Często cię biła ta, twoja matka?
— Nigdy! — odpowiadał chłopak.
— O! zdaje mi się, że cię musiała kijem grzmocić po plecach.
— Nigdy! — odpowiadał stanowczo. — Bogdaj byście tak bez oczu widzieli...
— To powiedz... co robiła, czem się zajmowała?
— Pracowała od rana do nocy.
— Hum! a prawdali, że jeden żołnierz chciał się z nią ożenić?
— Nie prawda. Tylko mi czasem mawiali ci żołnierze, bym zawołał mamę, gdyż mają jej coś powiedzieć...
— Chodziła do nich? — pytał z niepokojem syna Anania duży.
— Gniewała się, klęła bezwstydnych...
— A! Atonzu wzdychał, lżej mu się jakoś na sercu robiło... Ebbene! gdyby tu była! Przypomina sobie jej jasne, palące oczy. Przypomina braciszków, nieboraczków, schorowanego ojca... ba! cóż robić! Gdyby odzyskał wolność, byłby się z nią ożenił... nie odzyskał — musiał opuścić.... stało się, nie warto tem krwi psuć sobie.
— Pójdź — mówił do syna, spożywszy skromną strawę — tam, ot tam! pod tem figowem drzewem, znajduje się dom przedawny. Kop tam ziemię, tylko uważnie może co znajdziesz.
Chłopiec biegł we wskazanym kierunku, rad, że się wyrywa temu zabrukanemu, ponuremu ojcu, a ojciec myślał sobie:
— Niech grzebie ziemię, duszyczki niewinne szczególne mają szczęście. A nuż znajdzie! Poślę część Oli i po śmierci żony pojmę ją w małżeństwo. Bądź co bądź mnie pierwszego kochała. Lecz mały Anania nie nie znajdywał, choć kopał i grzebał się w piasku chętnie. Pod wieczór obaj z ojcem, wracali pomału, przez pola do domu, zapatrzeni w złote zachody słońca. Ciotka Tatana wyczekiwała z gotową wieczerzą, w izbie czystej, rozświeconej płonącym na kominie ogniu. Ocierała nos małemu Ananii, myła mu ręce, rozpowiadając o drobnych zajściach dnia ubiegłego.
Manna, pijaną będąc, upadła na rozżarzone węgle. Efes Can dostał od kogoś parę batów. Wuj Pera obił jakiegoś chłopca, Sinior Carboni wstępował, by o patrzeć konia.
„Gospodarz” strasznie — zmizerniał — kończyła.
— Diarolo! Pracuję jak wół. Czego chciał? 1 koń z krwi, z ciała jeść potrzebuje.
Po wieczerzy szedł do szynku, nie pomny Oli i przeszłości. Tatana przędła, opowiadając piękne i przeciekawe historye swemu przybranemu synkowi. Często przysłuchiwał się im i Bastioneddu.
— Opowiadają, — mówiła — że był raz król potężny, co miał we łbie siedem źrenic złotych, co się gwiazdami zdawały...
I tak dalej całą baśń o ludożercy i Mariecie. Udało się tej ostatniej uciec.
— Uciekała, uciekała, rzucając po za się ćwieki, które się mnożyły w miarę jak je wyrzucała. Ludożerca gonił za nią, gonił, lecz dogonić nie mógł, bo mu ćwieki raniły pięty...
Ileż radości sprawiała dzieciom ucieczka Mariety.
I jak różną była czysta, obszerna, światła kuchnia w domu ciotki Tatany, od ciemnej, wilgotnej nory w lepiance wdowy, w Fonni. Odmienne też były opowieści! A jednak mały Anania nie raz tęsknił za tamtemi, może dlatego tylko, że zamiast ukochanego przyjaciela Juanne, o czystem sercu, miał przed sobą Bastianeddu, zepsutego, złośliwego przekorę, co go szczypał w kątach i przezywał od znajdy, szpiega, donosiciela, zdrajcy i to nawet przed ludźmi i nie bacząc na tłumaczenia ciotki Tatany. Raz nawet nazwał go znajdą w obecności Małgosi Carboni, która była wstąpiła do ciotki Tatany, w interesie „gospodarza.” Ciotka poturbowała w prawdzie niegodziwego ulicznika, lecz małą to dla Anania było pociechą. Małgosia słyszała jak nut wymyślał od „znajdy.” Bolało to go bardzo i goryczy nie zdołał osłodzić, chleb z miodem, który obu, jemu i Małgosi ciotka Tatana dała na zgodę, za karę nie nie dając Bastianeddu. Co tam miód! możeli osłodzić gorycz upokorzenia? A Małgosia odzianą była dnia tego w sukienkę zieloną, fioletowe pończoszki i miała włosy związane różową wstążką mniej świeżą od jej twarzyczki o błyszczących oczkach. Nocy tej śniła się maleniu Anania, piękna, barwna, mieniąca się jak tęcza... w śnie nawet czuł, że go coś boli... Przypomniał sobie, że go „znajdą“ nazwano w jej obecności.
∗ ∗
∗ |
W wielkim tygodniu — w roku tym Wielkanoc przypadała w ostatnich dniach kwietnia — Anania duży spowiadał się i spowiednik zalecił mu uprawnić syna. W tym samym czasie, ośmioletni Anania został bierzmowany i za ojca przy bierzmowaniu służył mu sam sinior Carboni. Był to ewenement w życiu dziecka, i w kronikach miasta Nuoro. Mieszkańcy udali się gromadnie do katedry, gdzie Monsignor Demartis, piękny i wyniosły biskup, udzielał bierzmowania setce dzieci. Przez olbrzymie, roztwarte drzwi katedry wpadły w jej mroczne wnętrza, wiosna i słońce, woń kwiatów, a publiczność przybrana była w odświętne szaty. Sinior Carboni otyły, czerwony na twarzy, z błękitnemi oczyma i rudemi włosami, w aksamitnej kamizelce, ze złotą dewizką od zegarka, witany był przez obecnych z uszanowaniem i uprzejmością wielką. Anania dumny był z bierzmowanego swego ojca, a chociaż fawor ten dzielił z całym tuzinem chłopców, nie zmniejszało to honoru i uroku. Po ceremonii chłopcy zaproszeni zostali do domu bierzmowanego ojca, co się „chrzestnym“ ojcem pozwolił nazywać. W salonie, o którym cudów się nie raz nasłuchali, ujrzeli izbę dużą, wysoką, czerwonym ze złotem papierem obitą, z meblami z zeszłego stulecia, żardinierami, pełnemi sztucznych kwiatów, koszami marmurowych owoców i półmiskami kryształowemi, na których leżały sery i salami sztucznie z alabastru wyrobione.
Ugoszczono dzieci winem, kawą, ciastkami i słodyczami, a piękna pani Carboni, z dwoma głębokiemi dołkami w twarzy i czarnemi, wtył ściągniętemi włosy, w szlafroczku perkalowym w kraty różowe i błękitne z falbanami, ucałowała każdego z kolei z duchowych synów swego męża, obdarzywszy każdego kopertą z małym wewnątrz upominkiem.
Długo Anania pamiętał, aż do najdrobniejszych szczegółów, wypadki dnia tego. Pamiętał, jak pragnął wejścia do salonu Małgosi. Chciał się jej przedstawić w nowym spencerku z grubej, szarej wełny, ostrej jak czupryna samego dyabła. Pamiętał, że pani Carboni pogładziwszy go po nisko uciętej główce palcami lśniącymi od pierścionków, zawołała:
— Czemuście go tak ostrzygli, kumie! zdaje być się łysym!
— Kumo! — odrzekł Anania duży, towarzyszący synowi na tem solennem przyjęciu, pochlebiany pokumaniem się z „gospodarzem“ i „gospodynią“ — grzywa tego źrebca gęsta była, jak dzikie chwasty.
— Ebbene — rzekła pani. — Spodziewam się żeście kumie spełnili swój obowiązek?
— Spełniono, spełniono! — upewnił Anania.
— Tem lepiej. Wierz mi kumie, że tylko prawe dzieci są podporą starości rodziców.
Zbliżył się sam gospodarz.
— Oczy, jak smoła tego małego górala — rzekł biorąc pod brodę dziecko. — No! nie spuszczaj no oczu, mały! Uśmiechnij się dyablątko...
Anania uśmiechnął się, uszczęśliwiony łaskawemi słowy „gospodarza” i łaskawym uśmiechem pani.
— Czem zamierzasz zostać dyable ty mały? — pytał go dalej signor Carboni.
Wznosił to opuszczał powieki mały Anania, teraz nieśmiało i pytająco zwrócił się do swego ojca.
— Odpowiedz że, odpowiedz kumowi, — naglił syna Anania starszy. — Czem chcesz być?
— Olejarzem? — spytała piękna pani — młynarzem może?
Wstrząsnął główką.
— Nie podoba ci się ten zawód? Rolnikiem będziesz? — I na to wstrząsnął ogołoconą z czarnych kędziorów główką.
— Ebbene! — zawołał ojciec — chcesz się może uczyć w szkole?
— Tak — wybełkotał chłopak cichutku.
— Brawo! — rzekł sinior Carboni! — Chcesz uczyć. Na księdza może, co?
— Nie...
— Na adwokata?
— Si.
A do stu dyabłów zuch z ciebie, nie darmo tak ci oczy płoną! Adwokatem chcesz zostać szczurze ty mały. Ba! adwokatem!
— Bieda, gospodarzu — zauważył starszy Anania, wzdychając głęboko — że nas nie stać na to.
— Chcącemu uczyć się Opatrzność dopomaga! — zadecydował gospodarz, a pani dodała jak nieme echo:
— Dopomaga.
Słowa te padły na szalę losów Anania i nie zawiodły go.
∗ ∗
∗ |
Na rok bieżący zamknięto olejarnię i olejarz znów przedzierzgnął się w rolnika.
Pola rozwijały się pod tchnieniem wczesnej i ciepłej wiosny, pszczoły brzęczały do koła domku ciotki Tatany, a wielki bez, na dziedzińcu bujnem osypał się kwieciem.
Na dziedzińcu pod drzewem zbierała się teraz codziennie zimowa z olejarni, kompania, więc wuj Pera z nieoddzielną łopatą, Efes i Nanna, nie zmiennie pijani, przystojny szewczyk Caschide, Bastianeddu ze swym ojcem i inni jeszcze sąsiedzi. Wuj Pane miał warsztat w norze naprzeciw dziedzińca. Ruch tu panował ustawiczny, śmiechy, żarty, docinki, kłótnie.
Mały Anania dnie spędzał pomiędzy tą nieciekawą kompanią, ucząc się słów grubych i nieprzystojnych, przyzwyczajając się do widoku pijaństwa i upodlenia.
Obok warsztatu Pane, w podobnej że norze ciemnej i wilgotnej, mieszkała dziewczynka kaleka, której ojciec najął się był na długie lata do kopalni w Afryce i nie dawał odtąd znaku życia. Biedaczka, Rebeką zwana, mieszkała sama, cała w ranach, przykuta do brudnego barłogu, wydana na pastwę much i robactwa.
Dalej nieco, zamieszkiwała wdowa pewna z pięciorgiem dzieci. Dzieci żebrały. Sam Pane prosił często o jałmużnę.. Pomimo to, panowała tu najczęściej wesołość. Żebrzące i głodne dzieci śmiechem napełniały ulicę. Majster Pane gawędził sam z sobą, rozpowiadając facecye i wesołe dykteryjki, których nikt nie słuchał, przypominając solne epizody minionej młodości. Lecz, gdy w jasnej, słonecznej ciszy południowego znoju, cichły śmiechy i gawędy, a tylko zdwojone brzęczenie pszczół napełniało powietrze, kołysząc do snu leżącego pod bzem, małego Anania, rozlegały się głośne i nie zgłuszone jęki biednej, do łoża boleści przykutej Rebeki. Rozlegały się, cichły, znów się wzmagały, zdawały się wychodzić z pod ziemi, do echa piekielnego podobne, a wszystkie nędze i bóle: opuszczenie, ubóstwo, niedola zdawały się zlewać w głuchą skargę, rzekłbyś w głos wszechcierpienia nad rozsypującemi się ścianami prastarych, w ruderę zapadłych domków przedmieścia, dziurawemi dachami, potłuczonemi szybami, połamanemi schodami, nierównym brukiem i cuchnącym rynsztokiem podmiejskich zaułków, twarzami ludzi, co oddawna nie jedli do syta, łachmanami kobiet, co oddawna zmieniały odzieży, chwastami śród kamieni, mężami okładającymi często gęsto kijem swe żony i w jarzmo wprzężone zwierzęta domowe; nad pijaństwem z nałogu i z nędzy, nad chorobami nieuleczalnemi, nad biedą mnożącą się z dnia na dzień, tak jak się mnoży życie samo... Któż by jednak na to zważał?
Mały Anania, leżąc w cieniu bzu, okwieconą gałązką odganiał natrętne i rozśpiewane, rozbrzęczane pszczoły i myśląc:
— Po co ona tam ciągle jęczy? Czy warto! Po co są na święcie chorzy i kalecy? — zapytywał siebie.
Teraz Anania pulchny był, utuczony zdrową, obfitą strawą, wygodą i wczasem.
Wczasów to używał. Sypiał smaczno w znojne południe, pomimo wypełniających dziedziniec jęków biednej Rebeki. Jęki te usypiały go nawet. Spał pod bzem, z buzią obsiadła natrętnemi muchami, odkąd rączyna śpiącego dziecka, urwawszy rozkwitłą gałązkę much nie odpędzała. Śniło mu się, że się znajduje tani, daleko, w górach, w lepiance wdowy po rozbójniku, u wygasłego komina, przy którym wisi długi czarny, płaszcz do widma podabny. Gdzież się podziała jego matka? Próżno ją szuka po kątach, woła! Uciekła, skryła się gdzieś za góry, za morza! Zamiast matki zjawiał się braciszek zakonny, co miał sierotę uczyć pisać i czytać, by mógł kiedyś, gdy wyrośnie, udać się na poszukiwanie swej matki. Braciszek mówił coś długo i przekonywająco, lecz Anania nie słyszał dobrze co mówi bo z czarnego, na ścianie wiszącego, pajęczyną oplecionego płaszcza rozbójnika, wychodził jęk ustawiczny, głuchy. Strach zdejmował chłopca. Był że to duch, widmo rozbójnika? Coś mu przytem łaskotało pod nosem, wyjadało oczy.. Ah! muchy te, muchy natrętne!