Przejdź do zawartości

Popiół/Część I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nikt nie dał znać władzom o tem, że matka opuściła małego Anania. Oli udało się umknąć niepostrzeżenie i niewiadomem pozostało dokąd się udała. Ktoś utrzymywał, że ją widziano na parostatku książęcym pomiędzy Sardynią i Civitavecchia. Jeden z kupców, rodem z Fonni, jadący do Rzymu, utrzymywał, że ją tam spotkał, strojną jak dama, wesołą, w towarzystwie wesołych kobietek. Spędził jakoby z nią godzin kilka.
Opowiadano o tem w olejarni, w obecności małego Anania, który się przysłuchiwał ciekawie. Nakształt zwierzątka pozornie ułaskawionego, żył tylko myślą o ucieczce; tak jak w Fonni, u boku matki, marzył o udaniu się dla odszukania nieznanego ojca, tak teraz, znalazłszy ojca, roił o wyprawie dla poszukiwania straconej matki. Im dalej uszła, tem lepiej! Za morze! tem lepiej! droga dłuższą będzie i ciekawszą. Zresztą, co prawda, nie kochał jej, nie kochał, gdyż nie obdarzała go nigdy pieszczotą, opuściła go — odczuwał to z goryczą — wstydził się tego. I ojca nie kochał. Za cóż-bo miał kochać tego wysokiego zaolejonego mężczyznę, co tak długo nic o nim nie wiedział, a teraz całował ukradkiem, jakgdyby się go wstydził, a wobec obcych odpychał, upakarzał...
Najmilszą mu już była ciotka Tatana. Ta go lubiła, opiekowała się nim, myła, czesała, ubierała, uczyła go pacierza, opowiadała mu o królu Salomonie, wiodła do kościoła, usypiała w swem łóżku, karmiła przysmaczkami. Zmienił się na lepsze w krótkim czasie, popełniał, wyglądał jak panicz, czerwoną kurtkę wiejską zmienił na sukienny, ciemny spencerek, mówił jak mówią w Nuoro, naśladował w wielu razach Bastianeddu.
W rzeczy samej jednak i w głębi dziecięcej swej duszy nie zmienił się wcale, zmienić się mógł. Śniły mu się sny dawne, przygody, łącząc się z tęsknotą za rodzinnym kątem, za tem, co stracone było, za swobodą wiejską, której dawniej zażywał. Mieszały się z tem uczucia litości, wstydu, a myśl zwracała się ustawicznie ku niedobrej matce, co go opuściła. Pragnął matki, gdyż każdy miał matkę, a on się czuł w sieroctwie swem upokorzony. Rozumiał już, że Ola nie mogła mieszkać z olejarzem, skoro ten miał inną żonę, i rozumiał, że ojciec jego wołałby żyć z jego matką, niż z dobrą ciotką Tataną. Ale też czuł instynktem, że: w całej tej życiowej kombinacyi matka jego była stroną najsłabszą i dlatego też może stawał po jej stronie.
Z czasem instynkty te słabły, lecz nie zacierały się w sercu dziecka. Umysł się przekształcał, lecz w myśli tkwił nie starty obraz utraconej matki.
Pewnego dnia Bastianeddu, co go prześladował swą niepożądaną przyjaźnią, zaczął mu się zwierzać:
— Matka-bo moja wcale nie umarła — mówił, przechwalając się — mieszka za morzem, jak i twoja; uciekła sobie wówczas, gdy ojciec siedział w więzieniu. Gdy wyrosnę, odszukam ją, przysięgam, że odszukam. Mam też wuja, na studyach na kontynencie. Pisał, że spotkał raz na ulicy moją matkę i chciał ją kijem obić, lecz go przechodnie powstrzymali. Ecco! wuj to mi podarował ten beret czerwony.
Zwierzenia te były balsamem na zbolałe serduszko małego Anania. Nabierał przyjaźni dla nowego, przez los zesłanego sobie towarzysza. Odtąd wiele lat spędzili razem, w olejarni, w domku ciotki Tatany, na dziedzińcu i okolicznych zaułkach. Batsianeddo był w tym wieku co Juanne, przyjaciel utracony, lecz nie zapomniany; zresztą, chociaż zepsuty, był w gruncie rzeczy szlachetnym, pełnym zapału. Chodził do szkoły, lecz nauczyciel skarżył często przed ojcem na nieobecnego w szkole ucznia. Wówczas ojciec Bastianeddu, handlarz wełny i szerści, przywiązywał syna sznurem do stołu w izbie, zmuszając go do uczenia się. Zręczny Bastianedd, wymykał się najczęściej z niewoli, lub tak samo, jak wielu dorosłych przestępców, wychodził z niej gorszy i w złem zatwardziałym. W czasie długich i częstych nieobecności ojca w domu, pozostawiany sam sobie, rozwinął się nad wiek, poczuwał do pewnej odpowiedzialności, zamiatał izbę, jeść gotował, prał bieliznę. Anania pomagał mu często i chętnie, a wzamian starszy towarzysz udzielał mu rad, ucząc go wielu rzeczy dobrych i złych wielu. Spędzali też nie mało czasu w długie zimowe wieczory w olejarni, gdzie duży Anania, jak teraz zwano męża ciotki Tatany, pracował dla bogatego właściciela siniora Daniela Carbon i, do którego olejarnia należała.
Olejarz, wedle potrzeby i pory roku, zmieniał się w rolnika, ogrodnika, winoborcę, zwąc siniora Carboni „gospodarzem“ — il padrone, gdyż służył mu od lat wielu, używając dość znacznej swobody i otrzymując wysoką płacę.
Olejarnia wychodziła z jednej strony na dziedziniec i zaułek, kędy przyszedł był mały Anania, tego wieczoru, w którym go matka opuściła; z drugiej na ogród, biegnący wzdłuż drogi. Ogród był piękny, chociaż dziki i zaniedbany, falisty, miał płoty z głogu, figi indyjskie, brzoskwinie, migdały, i dąb stary z dziuplą, zamieszkały przez mrówki, żuczki, gąsiennice i ptaszki różne. Ogród ten nanależał do signora Carboni i był przedmiotem pożądliwości sąsiednich urwisów, którym ogrodnik, wuj Pera, „Kotem” pospolicie przezwany, zawsze uzbrojony w łopatę, lub grabie, wstępu doń bronił. Z ogrodu tego widać było studnię, od której smugłe dziewczęta odchodziły z dzbanami, pełnemi wody na głowie, podobne do córek Jerycho. Wuj Pera przeprowadził je okiem pożądliwego satyra, siejąc bób i fasolę i, dla zabicia czasu, wymyślając przechodniom.
Z okna olejarni mały Anania i Bastianeddu, spoglądali często w ogród, pilnując bacznie chwili, w której ogrodnik odejdzie. Wuj Pera był człowiekiem chudym, żółto-czerwonym na twarzy, bez zarostu, uśmiechniętym złośliwie, rozmiłowanym w swej fasoli i kapuście, i tylko pod wieczór wstępował do olejarni, by się ogrzać i pogawędzić.
Rok obfity był w oliwki i właściciele okoliczni udawali się do olejarni, która nie zatrzymywała się ni dniem, ni nocą; z każdego zatoru: dwóch hektolitrów owoców wydając dwa litry oliwy. Przy drzwiach stało naczynie, w które kupujący wlewali, ile kto chciał i mógł oliwy do lampek przed taką lub inną Madonną. Wozy czarnych jagód, miazga buchająca parą, beczki, dzbany całe lub potłuczone zapełniały izbę, i w tem otoczeniu, w mroku rozroszonym płonącem ogniskiem, przy ustawicznem tupaniu kręcącego maneż konia, zaduchu oleju i miazgi czarnej, jak dzień tak wieczór, obracali się przeróżni ludzie. Wieczorem sąsiedzi schodzili się na pogawędki krzykliwe i długie. Jednym z najstalszych gości bywał Etes Can, niegdyś bogaty właściciel domów, obecnie doprowadzony do nędzy przez pijaństwo i lenistwo. Ten zwykle noc spędzał w olejarni, sypiając w kącie na ławie, i zostawiając po sobie masę robactwa.
Pewnego wieczoru powstała nawet z tego powodu sprzeczka pomiędzy olejarzem a jednym z interesantów, który znalazł niemiłego pasożyta na worku oliwek.
— Wstydzilibyście się — zawołał. — Po co wpuszczacie włóczęgów! Zanieczyszczają izbę!
— Ha! — odparł olejarz, biorąc stronę Efesa Can — bogaty był niedawno, bogatszy od ciebie.
Wtem wuj Pera, ogrodnik, oparty plecami o komin zaczął podśpiewywać żartobliwą jakąś piosnkę: „Otóż i tu...”.
Wieśniak strząsł instynktowo plecy i wszyscy się roześmieli.
— ...I tu i tam!
— Otóż ją mam! — śpiewał, śmiejąc się ogrodnik i skończyło się na tem, że wieśniak, na zgodę, kanał przynieść dzban wina.
Mały Anania i Bastianeddu, siedząc w kącie, pod piecem, przysłuchiwali się rozmowom i nie zawsze przyzwoitym żarcikom, i gdy nadchodził Efes pijany, zataczając się, ubrany w podartą kurtę, co niegdyś nowa lśniła na plecach signora Carboni, Bastianeddu brzęczał mu nad uchem zwrotkę piosenki ogrodnika:

...I tu, i tam!
Już, już ją mam!

Efes wytrzeszczył nań wzrok mętny, skrzywił obwisłe wargi, rękę założył za (trudny kołnierz kurty. Obecni głośnym wybuchli śmiechem.
— Etes! — zawołał ogrodnik, podając mu szklankę pełną, połyskującą w ogniu rubinowym napojem.
— Chwilkę! — zaprotestował Franciszek Carchide, szewczyk, biegły w naprawianiu pasków dziewczętom, przystojny i uprzejmy młodzian, różowy jak jutrzenka — przedtem musisz zatańczyć, wypijesz potem.
I, biorąc szklankę z rak starego ogrodnika, podniósł ją wysoko.
Pijak wyciągnął ręce:
— Daj mi, daj.
— Dam, gdy zatańczysz.
Pijak podskoczył, zatoczył się.
— A teraz zaśpiewaj.
Efes roztworzył obrzmiałą gębę i zawiódł chrapliwym głosem:

„Gdy piękna, czysta Amelia...“.

Był to jedyny znany mu motyw, lecz już po pierwszym wierszu, tracił wątek piosenki, nie mogąc przypomnieć sobie drugiego wiersza.
Mały Anania i Bastianeddu, przykucnięci w kącie, pod kotłem, zanosili się od śmiechu.
— Słuchaj — doradzał starszy — nasypiem żwiru, ćwieków, szpilek w kącie, gdzie się zwykł kłaść.
— Po co? — pytał niewinnie Anania.
— Głupiś! zobaczysz jak wówczas podskoczy. Mam szpilki i ćwieczków parę.
— Sypmy! sypmy! — zgadzał się Anania.
Pijak tańczył na komendę szewczyka, zataczał się, wyciągał chciwie rękę pod niedościgłą beczułkę wina, wszyscy się śmieli. Wesołość wzmogła się jeszcze z nadejściem Nanny, pijaczki. Tego wieczoru, rzecz rzadka! trzeźwa była, odzież miała czystą i twarz mniej ohydną, niż zwykle. W oczkach jej paliło się coś nakształt myśli. Przez cały dzień zbierała w polu dzikie jarzyny i weszła do olejarni, chcąc wyprosić nieco oliwy dla usmarzenia ich.
Widząc Efesa jak służy zebranym za pośmiewisko, miała błysk oburzenia w oku, zbliżyła się śmiało, ujęła pijaka pod ramię i bez wielkiego oporu zmusiła usiąść na worze oliwek.
— Nie wstyd-że ci stary! — mówiła — czy nie widzisz, że szubrawcy ci drwią z ciebie. Jest z czego! głupcy! Dziś pracowałam dzień cały, jak uczciwa kobieta. Ah! Efes! Efes! Wspomnij jaki dom miałeś niegdyś, porządny, dostatni. Przychodziłam, pamiętam, po wodę do waszej studni i nieraz widziałam u matki twojej spinki u koszuli złote, szczerozłote, jak pięść duże. W domu twym było jak w kościele: lśniło od złota. Gdybyś nie popadł był w nałóg, wszyscy skakaliby na łapkach przed tobą, a teraz patrz! naśmiewają się, naigrawają! Wykręcasz się przed głupcami, jak małpa na jarmarku, jak niedźwiedź pod batem niedźwiedźników. Śmiejcie się! uraczyliście się lepiej od nas, okrzyczanych pijaków. Słuchaj Anania! — zwróciła się do olejarza — daj mi łyżkę oliwy. Żonę masz świętą, lecz sam biesem jesteś. Że też dotąd nie naprowadził cię kmotr, czart, na ślad ukrytych skarbów.
— Daj mu pokój! — ujął się za gospodarza ogrodnik. — Anania pracuje ciężej chyba od ciebie, czego się doń czepiasz?
— Milczałbyś stary plotkarzu — odcięła mu się ostro. — Gdybym opowiedziała co wiem o tobie, zbereźniku.
— Puh! wielka mi pani. Sama się sobie dziwisz, żeś dziś wypadkiem trzeźwa.
— Trzeźwa, nie trzeźwa nie twoja to rzecz. Dajcie mi łyżkę oliwy Anania Atonza, to powiem ci, żem dziś właśnie widziała w polu coś podobnego do złotej monety.
— Widziałaś i nie podjęłaś! — zaśmiał się olejarz pochylając się nad kotłem.
Eccola! oto jest — odrzekła, podając mu drobną, miedzianą, zaśniedziałą monetę.
Oglądał ją ciekawie Atonza, a mały Ananio i Bastianeddu zbliżyli się też do niego.
Tymczasem Efes, siedząc na worku oliwek płakał rzewnie, przypominając sobie swą matkę dom zamożny, wszystko, co w zamglonej jego pamięci zbudziły słowa Nanny. Teraz szewczyk mógł kusić go pełną szklanicą, nie podnosił na nią oczu. Żadne wino nie zdołałoby zgasić żaru zbudzonych wspomnień. Nawet, gdy mu podano wreszcie pełną szklankę, pil, pomału łzy roniąc.
Bogaty wieśniak, ojciec Bastianeddu, młody jeszcze człowiek, smagły, o oczach błękitnych, rudym zaroście, nalegali na Nannę, by piła wraz z nimi i opowiedziała co wie o ogrodniku. Ten klął sąsiadów, wygrażając im pięścią.
— Patrzcie, bym wam kości nie połamał — mruczał. — Młodzi dziś tchórze i cherlaki.
— Kto wie — zaśmiał się któryś z młodzików. — Sprobój, wsypię cię zamiast oliwek do tłoczkarki, i pokręcę!
— Bogdaj wam dyabeł kark skręcił, duszę macie w piętach — ciągnął stary ogrodnik.
Bene! — ozwał się Pane, stary, garbaty stolarz, o jednym czarnym a drugim siwym wąsie, na odętej gębie — a ja zabiję ćwiekiem wieko, — mówił, siedząc pod ścianą i uderzając w swe kolana, lecz nikt nań nie zważał. Wiedziano, że zwykł był mówić sam do siebie.
— Nanna! — ozwał się bogaty wieśniak, przyniosą tu odemnie wieczerzę, pozostań.
— Chcesz mnie wziąć na kawał? — odparła patrząc nań z ukosa. — Nie dość ci biednego Efezu?
Została jednak. Usiadła na uboczu, przy Efezie, pocieszała płaczącego, upominała, by przestał pić, nie robił wstydu pamięci rodziców. Tu zaszła rzecz dziwna. Szewczyk pokazał jej napełnioną, po brzegi winem szklanicę, cmoknął zachęcająco językiem.
— Dajcie mi ją! — zawołała, gwałtownie porywając się z miejsca.
Skryci w kącie mały Anania i Bastianeddu, wybuchli głośnym śmiechem.
— Fe! źle! niegodziwie! — mruczał do siebie stolarz.
Nanna porwała szklanicę, wychyliła do dna, rozgrzała się, w głowie się jej zamąciło i zaczęła opowiadać historyjki o wuju Pera: jak to rano wyglądał przejścia dziewcząt po wodę, wabił najmłodsze do ogrodu, obiecując narwać im sałaty...
— Ach ty plotkarko! — wołał, wygrażając babie łopatą ogrodnik.
— Cóż złego mówię — odparła Nanna — mówię tylko, że obiecujesz narwać sałaty i starasz się uczyć, głupie dziewczęta... pacierza.
Śmiano się i mały Anania śmiał się, choć nie nie rozumiał, co mogło być tak śmiesznego w uczeniu pacierza dziewcząt, idących z rana po wodę do studni.
Tymczasem Bastianeddu, narzucał szpilek na ławę, na której miał ledz Efez. Anania nie przeszkadzał mu, lecz gdy wrócił do domu i położył się na noc, w ciepłem, szewkiem łożu ciotki Tatany, zdjęły go wyrzuty sumienia. Nie mógł zasnąć. Zdawało mu się, że go kolą miliony szpilek.
— Co ci, dziecko? — pytała ze zwykłą swą łagodnością Tatana. — Czy cię brzuszek boli?
— Nie... nie brzuszek...
— Czegóż się tak kręcisz, piskorzu mały?
Anania zrazu nie odpowiedział. Po chwili począł cichutko, płaczliwie:
— Nasypaliśmy szpilek tam, gdzie się kładzie Efes Can...
— Ah! Niegodziwe dzieci! Czemuście to zrobili?
— Bo... bo pijak.
— Patrzcie ich! — westchnęła kobieta! — Święta Katarzyno! Jakże niegodziwe są dzisiejsze dzieci! A gdyby tobie kto do łóżka szpilek nasypał? Płakałbyś? Co? może nie? Gorsi jesteście od pijaka Efesa. Wszyscyśmy grzeszni, aniołku mój, wszyscy lecz powinniśmy walczyć ze słabą, grzeszną naturą ludzką i mieć litość nad braćmi naszymi, bo inaczej pożrem się, jak ryby morskie. Król Salomon powiedział, że sąd w ręku samego Boga. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”... Zrozumiałeś?
Anania myślał o swej matce... o złej, niegodziwej matce, co go opuściła... Wielki żal wzbierał mu w sercu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.