Popiół/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Syn Oli urodził się w Fonui, wczesną wiosną. Za poradą wdowy po rozbójniku, która też służyła dziecku za matkę chrzestną, nazwano je imieniem ojca, Anania. Chłopiec spędził dzieciństwo w Fonni i głęboko wrył mu się w pamięć krajobraz wioski, przyczepionej do skały, niby jastrzębie gniazdo. Zimą wszystko to spowijały mgły lub śniegi, lecz na wiosnę trawa pokrywała ścieżki i zaułki wioski, zieleniąc się pomiędzy kamieniami niedbale brukowanych ulic, po których pełzały spokojnie żuczki, a mrówki śpieszyły bez przeszkody do mrowiska. Lepianki z kamieni szarych, chropowatych jak łuska rybia, wychodziły na zaniki przed sienią mroczną, ganeczkiem z poczerniałych brewion, schodkami koszlawemi, oplecionemi zielonością. Malownicza dzwonnica bazyliki św. Męczenników, wyłaniając się z wieńca dębów klasztornego dziedzińca, królując nad okolicą, tonęła, w błękitnych przezroczach południowego nieba. Horyzonty, jak wymarzone, opasywały wioskę: wysoka góra Gennargentu z osrebrzonemi wierzchołkami, panowała nad wzgórzami Barbagia, wznoszącemi się niby konchy zielone, precz aż pod skałę, na której zboczu Fonni przysiadło swemi szaremi lepiankami, wyziewając wiatry halne i błyskawice nocne.
Zimą wioska wyludniała się niemal, gdyż zamieszkujący ją pasterze trzód, jak wichry halne silni, a jak wilki przebiegli, zstępowali z trzodami na pastwiska cieplejsze, od strony południa, lecz na wiosnę wioskę napełniali jeźdźcy, konie, psy, starsi i młodzi, gromadni pasterze.
I Zuanne, syn wdowy po rozbójniku w jedenastym już roku życia swego został pasterzem. Dniem wiódł na samotne pastwiska w górach pewną liczbę kóz, należących do rozmaitych mieszkańców wioski. Ze świtem przebiegał ulice i zaułki, zwołując kozy, które wychodziły z zagród na głos jego. Pod wieczór odprowadzał je do wioski i kozy rozchodziły się same, rozpoznając zagrody do których miały wracać.
Mały Anania towarzyszył wiernie swemu przyjacielowi, małemu Zuanne, o dużych, odstających uszach. Obaj biegali boso, w porteczkach i kurtkach podartych, zbrukanych, z rozwianemi czarnemi czuprynami. Anania chory na oczy, miał je zaczerwienione a i z noska ciekło mu często, umorusany był, brudny. Kiedy kozy pasły się spokojnie, pomiędzy kwitnącemi krzakami i gronami dzikiego kapryfolium, chłopcy wybiegali na drogę, obrzucali kamykami przechodniów, zakradali się w pola obsadzone kartoflami, szukali u stóp drzew opadłych orzechów. Zuanne słuszny był i szczupły, Anania niższy i przysadzisty, obaj pełni sił bujnych i pomysłów dzikich. Zuanne często mówił o swym ojcu, przechwalał się, obiecywał wstąpić z czasem w jego ślady i pomścić jego krzywdę. Anania chciał zostać żołnierzem...
— Przyaresztuje cię, wydam w ręce władzy — mówi najspokojniej i jaknajłagodniej.
— O, ja cię wpierw zabiję! — odpierał żywo Zuanne.
Bawili się w rozbójników, uzbrojeni w kije z któremi obchodzili się jak z fuzyaini. Posiadali kryjówki i Anania nie mógł nigdy odnaleźć towarzysza gdy się skrył w górach chyba, że Zuanne udawaniem kukułki na ślad swój go naprowadzał.
Na nawoływania te prawdziwa kukułka odpowiadała z oddali, pobudzając chłopców do zbójeckich, względem siebie, zamysłów i szczęściem bezowocnych poszukiwań. Głos kukułki oddalał się, w miarę jak się do niego zbliżali. Wówczas siadywali na trawie, zadawalniając się rzucaniem kukułce wyrocznych pytań.
Skromniejszy Zuanne skromne też zadawał pytania:
— Powiedz mi kukułko! kukułeczko miła, która być może godzina? — pytał.
— Ku-ku — ku-ku — powtarzało się w oddali do dziewięciu lub dziesięciu razy.
— Powiedz mi kukułko, kukułeczko miła, za ile lat się ożenię — wołał śmiało Anania.
— Ku-ku! ku-ku!
— Za cztery! — zaśmiał się Zuanne. — A toż się wcześnie ożenisz!
— Cicho bądź — upominał go młodszy chłopiec — wsłuchajmy się dobrze, co powie.
— Kukułko, kukułeczko miła, za ile lat będę miał syna?
Kukułka kukała bez końca i liku, a dwaj chłopcy, w wiejskiej samotni, w ciszy przerywanej jeno smętnem kukaniem kukułki, zadawali jej coraz zuchwalsze i smutniejsze pytania.
— Kukułko powiedz, powiedz moja miła, za ile lat umrę niebogi?
Pewnego razu Anania udał się sam w góry, wznosząc się coraz wyżej pomiędzy głazy białawe, krzaki dzikich, silnych mirtów, wzorzyste dzierzganie fijoletowyeh czombrów na skalnym gruncie. Dotarł do samego szczytu. Słońce było już zaszło lecz w dali, po za sinemi wzgórzami paliło się jeszcze, rzucając na niebo czerwone smugi.
Przeląkł się chłopiec tej pożogi wyżyn, na których się oparł, samotności, ciszy. Przypominał mu się ojciec towarzysza, bandyta, z trwogą obejrzał się w koło. Pomimo wojownicze swe usposobienie, bał się strasznie rozbójników, który cli ujrzeć Zuanne pragnął znów sercem całem. Bał się Anania nawet długiego płaszcza, wiszącego śród kurzu, i pajęczyn, w chacie wdowy. Zbiegając z góry, posłyszał nawoływania swego towarzysza, a spostrzegłszy go opowiedział mu gdzie był, co widział, o niebie całem w ogniu i dodał, że mu się on tam pokazał. Syn wdowy nie bardzo mu zrazu dowierzał, lecz z dziwnem jakiemś spoglądał nań odtąd uszanowaniem. Razem wrócili do wioski, milczący i zadumani, wiodąc za sobą stado kóz, których żałosne beczenie rozlegało się w smętku zapadającego wieczoru.
Gdy nie towarzyszył pastuszkowi kóz, mały Anania spędzał dnie na cmentarzu okalającym bazylikę św. męczenników, bawiąc się z dziećmi fabrykantów świec woskowych, pracujących za kościołem. Ogromne, stuletnie dęby ocieniały obszerny cmentarz, otoczony szeregiem lodżyi zrujnowanych. Kamienne schody wiodły do kościoła, na którego nagim frontonie czernił się krzyż duży. Na wschodach tych, Anania z towarzyszami spędzał godziny całe, bawiąc się barwnemi kamykami, lub z odłamków korka lepiąc miniaturowe gromnice. Z okien pobliskiego, na koszary zamienionego klasztoru, wyglądały wąsate twarze żołnierzy; przez otwarte drzwi dawniejszych celi, widać było buty z ostrogami i rozwieszone tu i owdzie mundury. Głos jakiś grzmiał w oddali basem:
A te questo rosario,” czy innej jakiejś żołnierskiej piosenki zwrotkę. Jakiś braciszek, ostatni zapewne z pozostałych, w uszczuplonym, w gruzy rozpadającym się klasztorze, w poszarpanej sutannie, podartych sandałach przesuwał się po korytarzu, szepcząc pacierze. Czasem żołnierz z okna, lub braciszek zadawali dzieciom dziecinne, żartobliwe pytania. Czasem który z żołnierzy zagadnął wprost już Anania:
— Co porabia twa matka?
— Przędzie — odpowiadało dziecko.
— A co jeszcze?
— Chodzi do studni po wodę.
— A no, powiedz jej, niech tu przyjdzie, mam jej coś do powiedzenia — kończył żołnierz.
Sessignoria — odpowiadało najniewinniej dziecko, a gdy powtarzało propozycyę matce, dostawało w nagrodę szturchańca i Ola zabraniała synkowi powrotu na cmentarz, chociaż Anania widział ją raz rozmawiającą z żołnierzem. Naturalnie, nie słuchał matki, gdyż cóżby robił, nie mając do zabawy pod nieobecność Zuanne, dzieci fabrykantów świec woskowych.
Oprócz w niedziele i w święta św. męczenników, wiosna i samotność panowały bez podziału, na ocienionym przez stuletnie dęby cmentarzu, w otaczających go podziemiach i lodżyach, pełnych zapachu wosku.
Drzewa orzechowe wydawały się Ananii wyższe od samej góry Genuargentu, mroczne jak sam kościół ze swą opadającą gipsaturą i pobladłemi malowidłami, polnemi smutku i opuszczenia. Później przez życie całe, przypominał mu się ten smutek zaznany w dzieciństwie na cmentarzu opuszczonego klasztoru, gdzie na wiosnę trawy rosły pomiędzy kamiennemi, popękanemi płytami, a w jesieni słały się żółte kobierce suchych liści, podobnych do opadłych piór nieżywych ptaków. Zuanne, który się palił chęcią bawienia się z dziećmi, na kościelnym cmentarzu, i smucił, gdy Anania nie dopisywał mu na posterunku, towarzystwa zazdrości! dzieciom fabrykantów świec woskowych i starał się od nich odciągnąć małego swego przyjaciela.
— Pójdź jutro ze mną — mawiał mu, sypiąc kasztany na żar w kominie — pokażę ci gniazdo zajęcy. Jest ich tam tyle, ot takich malusich, bez szerści jeszcze, a uszy już mają, ot, jak długie! Oj długie! — kończył mrużąc oczy.
Nazajutrz Anania udawał się z nim na poszukiwanie rzeczonego gniazda i naturalnie nic nie mógł znaleźć, ale Zuanne klął się na wszystkie bogi, że wczoraj jeszcze na własne widział oczy. Ktoś musiał znaleźć. Szkoda, że Anania wcześniej nie przyszedł, miałby małe zajączki.
— Widzisz! wolisz się bawić z temi tam szubrawcami — mówił Zuanne — lepsze ci świeczki woskowe od żywych zający. Gdybyś tu wczoraj był ze mną...
— A czemuś ich wczoraj nie zabrał — zarzucał mu Anania.
— Chciałem, byś sam znalazł gniazdo — odpowiadał tamten — teraz chodź, poszukajmy gniazda wrony.
Mały pastuszek dokładał wszelkich starań, by zająć i zatrzymać u swego boku małego przyjaciela lecz Ananii zimno było w górach, na które spuszczały się mgły jesienne, wołał pozostawać w wiosce! O matce swej, z tej epoki swego życia, niejasne zachował wspomnienie. Widywał ją mało, rzadko zastawał w domu; pracowała jako najemnica w polu lub u obcych ludzi, a wracała wieczorem zmęczona, zziębnięta, głodna. Ojciec chłopca, od dłuższego już czasu nie pokazywał się w Fonni, i chłopiec nie pamiętał nawet, czy go kiedy widział.
Tylko wdowa po rozbójniku zajmowała się nim nieco i o niej dziecko zachowało wyraźne wspomnienie. Tyle go razy usypiała, koiła swemi dziwnie smętnemi piosenkami. Ona to czesała mu włosy, obcinała brudne u nóg i rąk paznogcie, ocierała — niezbyt zresztą łagodnie — nos, mylą go czasem, upominała. Wieczorem, przędąc u skąpego ogniska, rozpowiadała o heroicznych czynach nieboszczyka męża swego. Obaj chłopcy wsłuchiwali się z nienasyconą ciekawością, lecz Ole opowiadania te przestały zajmować i wzruszać. Przerywała wdowie, lub udawała się na spoczynek do swej ubogiej izdebki. Anania sypiał z matką, często zastawał ją już śpiącą, lecz bladą zawsze, zziębłą i szukającą przez sen, zimnemi stopami jego ciepłych pleców i ramion.
Nie raz słyszał, jak wzdycha i szlocha w nocnym mroku, lecz nie śmiał spytać co jej dolega, gdyż bał się matki. Zwierzył się przyjacielowi, małemu Zuanne, który uważał za obowiązek oświecać go.
— Musisz wiedzieć — mówił — że jesteś bękartem, to jest, że ojciec twój nie jest mężem twej matki. Zdarza się to zresztą bardzo często.
— Czemuż się z nią nie ożenił? — pytał naiwnie Anania.
— Ba! inną ma żonę. Gdy umrze tamta, z tą się ożeni.
— A kiedy tamta umrze?
— Kto wie! życie w ręku Boga! Ojciec twój przychodził tu dawniej często. Znam go.
— Znasz! — zawołał Anania zaciskając piąstki w instynktownym żalu do nieznanego, zapominającego o nim ojca. — On to, on pewnie był przyczyną łez matki.
— Znam — mówił Zuanne, zbierając rozpierzchłe wspomnienia — Przystojny, wysoki, patrz! ot taki i oczy ma błyszczące jak iskry... nosi szynel jak żołnierze.
— A gdzie mieszka?
— W Nuoro. Nuoro to nie wioska, to duże miasto, tam, za Genuargenta, za górami. Znam Monsiniora z Nuoro, tego, co mię bierzmował.
— Jakto! byłeś w Nuoro?
— Byłem — skłamał po chwili wahania Zuanne.
— Nieprawda! nie byłeś! — zarzucił mu Anania, pamiętałbym.
— Byłem bo, widzisz, przed twem urodzeniem — twierdził starszy.
Odtąd Anania chodził znów chętnie w góry z pastuszkiem, chociaż bał się zimna. Rozpytywał go o swego ojca, o miasto, tajemnicze owe Nuoro, o drodze, co doń wiedzie, i w nocy potem śniła mu się ta droga i miasto pełne kościołów, domów wysokich... ba, chyba wyższych od najwyższej góry.
Pewnego wieczoru, ostatnich dni listopada, Ola, wróciwszy z Nuoro, gdzie chodziła na odpust, posprzeczała się z wdową. Od jakiegoś czasu sprzeczała się ze wszystkiemi i napadała częstej na dzieci.
Anania słyszał potem, jak płakała noc całą, a chociaż obiła go wieczorem, żałował jej bardzo, chciałby jej powiedzieć:
— Ucisz się, ucisz matulo! Zuanne twierdzi, że płaczesz nademna. Uspokój się. Niedługo wyrosnę, pójdę do Nuoro, ojca odszukam i poproszę, by przyszedł do nas. Albo... pójdę teraz... zaraz puść mię tylko...
Chciał to powiedzieć, lecz nie śmiał.
Dzień nie wzszedł był jeszcze, gdy Ola zerwała się z posłania, wybiegła do kuchni, wróciła z węzełkiem jakimś.
— Wstawaj! — zawołała na dziecko.
Ubrała go sama, uściskała, potem zawiesiła mu na szyi, na łańcuszku woreczek jedwabny, zielony, szczelnie zaszyty[1].
— Co tam jest wewnątrz? — pytał ciekawie Anania.
Rezetta — odrzekła Ola. — Amulet, co ci przyniesie szczęście. Nie mam nic cenniejszego... Dał mi to kiedyś starzec, braciszek wędrowny, kwestarz... Strzeż tego, noś zawsze na piersiach... pamiętaj, byś nie zgubił...
— A jak wygląda! stary kwestarz? Czy długą miał brodę i wielki kij w ręku
— O tak! wielki.
— A może... był to On sam.
— Kto?
— Pan nasz, Jezus Chrystus?
— Może... — odrzekła kobieta. — Otóż obiecaj mi, że nie zgubisz, a zawsze na sobie na samych nagich piersiach nosić będziesz i nikomu nigdy ani słówka nie piśniesz o tym woreczku. Obiecaj! Przysięgnij.
— Przysięgam — ndrzekł z powagą mały Anania — tylko, czy łańcuszek mocny?
— O! mocny!
Ola wzięła zawiniątko, ujęła dziecko za rączkę, powiodła do kuchni, dała mu napić się trochę ciepłej kawy z kawałkiem chleba, otuliła go w podartą chustę i wyszła z nim razem.
Dniało.
Zimno było przejmujące, mgła wypełniała dolinę, czepiając się stoków gór. Same wierzchołki wyglądały tu i owdzie, srebrzyste śród mlecznego mgły zalewu, a góra Spada zdawała się, pływającym śród wód olbrzymim łomem bronzu.
Anania przeszedł z matką puste ścieżki, spoglądając na nurzający się w mgłach krajobraz, kierując kroki dalej, dalej w nieznane sobie okolice. Serce mu biło gwałtownie, a droga szara, wilgotna, po za którą pozostały lepianki Fonni, wznosząca się wyżej, coraz wyżej, była, wiedział to, drogą, wiodącą do Nuoro!
Zimno było, dla rozgrzania się chłopiec od czasu do czasu, biegł szybko, nie czuł się jednak zmęczonym; przywykł używać wiele ruchu, lekko mu było, jakgdyby miał skrzydła, ciepło, wesoło.
— Dokąd idziemy? — pytał matki.
— Po kasztany — mówiła mu raz, a innym razem: — W drogę, w pole, zobaczysz.
Anania biegał, skakał, przewracał koziołki, lecz ciągle macał się, szukając w zanadrzu zielonego, jedwabnego woreczka, tajemniczego, lecz snąć potężnego talizmanu. Mgły opadały.
Po lazurowem niebie wlokły się leniwie pasma białawych obłoków, góry zdawały się odświeżone wilgocią, aż wreszcie żółty promień musnął kaplicę, wznoszącą się na ostrym szczycie góry, odrzynającej się na ołowianem tle chmur.
— Tam to idziemy? — pytał Anania, wskazując gaj kasztanów. W ciszy porannej słychać było świegot samotnej ptaszyny.
— Dalej — odpowiedziała krótko Ola.
Anania biegł dalej. Nigdy jeszcze nie odchodził był tak daleko od wioski i wszystko go zajmowało, zaciekawiało: droga nieznana, horyzonty nowe, mury opleśniałe, olszynki gęste, krzaki, osypane czerwonemi jagodami, ptaszki, wszystko zdawało mu się nowem, ślicznem...
Mgły opadły, słońce rozpuściło jasne promienie, a chmura, na której rysowała się góra Gonare, z ołowianej zmieniła się na różową i na tle tym kapliczka zdawała się bliższą, bliską.
— Ale kiedyż dojdziemy do końca drogi? — pytał Anania, ciągnąc matkę za rękaw.
— Natychmiast. Zmęczyłeś się?
— Wcale nie — odrzekł i pobiegł dalej. Czuł jednak znużenie i ból w kolanach, to też po chwili zwolnił kroku, znalazł się u boku matki i zaczął zarzucać ją tysiącznemi pytaniami. Ola, z koszem na głowie, blada, z podbitemi oczyma odpowiadała mu zaledwie i z roztargnieniem.
— Czy wrócim na noc do domu? — pytał, — nie powiedziałem Zuanne, że odchodzę; szukać mnie będzie. Daleko też do tego gaju? A może to aż w Mamojada?
— Tak... właśnie!
— A! w Mamojada! A kiedy tam odpust? Może to być mamo, by Zuanne był aż w Nuoro. To droga do Nuoro, prawda? Słyszałem, że trzeba, dziesięciu godzin, by zajść tam pieszo. Byłaś nieraz mamo w Nuoro, prawda? Kiedy tam odpust?
— Był onegdaj — odrzekła, drgnąwszy, Ola i po chwili spytała syna:
— Chciałbyś mieszkać w Nuoro?
— Czemu nie! bo... bo...
— Wiesz, w Nuoro mieszka twój ojciec — rzekła Ola, domyślając się co Anania ma na myśli. — Chciałbyś mieszkać u niego?
Chłopiec zamyślił się chwilkę.
— Chciałbym — odrzekł po chwili żywo, lecz brwi zsuwając.
Co myślał mówiąc to? Ola się nad tem nie zastanawiała.
— Chciałbyś, bym cię doń zaprowadziła — pytała.
— Dobrze — odrzekł obojętnie.
O południu zatrzymali się przy ogrodzie, w którym kobieta w spódnicy, spiętej naksztalłt szarawarów, kopalń ziemię zawzięcie. Kotka biała to się do niej łasiła, to znów czatowała na jaszczurkę, przebiegającą wzdłuż muru.
Wszystkie te szczegóły wryły się w. pamięć, dziecka, zapamiętał je już na zawsze.
Dzień, po chłodnym poranku, był ciepły, nie bo błękitne, góry owiane sinawym brzaskiem, gaje ciemne a trawa przy drodze i woda w ruczajach połyskiwały w słońcu.
Ola, usiadłszy na ziemi, zdjęła kosz z głowy, przywołując chłopca, który oparty o murek, ciekawie spoglądał w ogród, na kopiącą ziemię kobietę, kotkę białą, zieloną jaszczurkę.
W tej właśnie chwili zjawił się na drodze wóz pocztowy. Z kozła powoził człowieczyna z rudemi wąsami, obrzękłą, uśmiechniętą twarzą.
Zdawało się, że Ola chce się przed nim schować, lecz woźnica dostrzegł ją i zawołał.
— Dokąd idziecie kobieto?
— Dokąd mi się podoba — odmruknęła niechętnie.
Anania odwrócił się i ujrzawszy wóz pocztowy zawołał:
— Woźcie mnie na wóz wuju Baptysto.
— Ale... gdzie dążycie — pytał woźnica?
— A no... jeśliś ciekaw, idziemy do Nuoro. Co prawda moglibyście nas podwieźć trochę — zauważyła Ola. — Zmęczyliśmy się do reszty.
— Słuchajcie — odrzekł woźnica — przejdźcie się jeszcze do Mamojado, zanim tu popasze konie. Ztamtąd wezmę was na wóz.
Istotnie dotrzymał obietnicy i w Mamojado wziął podróżnych na wóz. Rozpytywał Olę, po co się wybrała do Nuoro?
Chłopiec zmęczony, nie posiadał się z radości, siedząc na wózku pomiędzy matką i woźnica, wymachującym batem. Podziwiał krajobraz daleki i bliższe, kłusujące szkapy.
Oddalali się od gór, stracił je już z oczu, stracił na zawsze i przypominał sobie, co mu o tej drodze opowiadał Zuanne i myślał jak, wróciwszy do Fonni, opowiadać mu nawzajem będzie...
— Aha powiem mu, jechałem wozem pocztowym, a tyś nim nie jechał.
Tymczasem woźnica, obrócony do Oli, pytał:
— Czemu, do dyabła, wybrałaś się do Nuori?
— Ciekawyś! a no, za służbą... już się nawet umówiłam u jednej pani... w Fonni, nie mam zaróbku i wdowa po Zuanne Atouzu, wyrzuciła mię za drzwi.
— Nieprawda — pomyślał sobie mały Annania — czemu mama zmyśla, czemu nie mówi prawdy, że idzie do Nuoro do ojca swego syna. Basta. Co mi tam! zmyśla, widać, że tak trzeba — uspokoił się, tembardziej, że go sen morzył. Pochylił główkę na kolana matki, przymknął oczęta.
— Kto tam teraz mieszka — pytała naraz Ola woźnicy, wskazując w dal. Mój ojciec już tam nie mieszka?
— Nie mieszka...
Westchnęła głęboko. Wóz zatrzymał się na chwilę, po chwili potoczył się dalej, Anania zasnął głęboko.
W Nuoro czekało go rozczarowanie. Więc tak to wygląda miasto, wielkie miasto? Domy może i większe od lepianek w Fonni, ale znów nie tak olbrzymie, jak je sobie wyobrażał, a tam, daleko, na sinych horyzontach rysują się góry małe, zupełnie małe, jak na żart. Zaimponowali mu tylko spotkani na ulicy chłopcy, gdyż odziani byli lepiej i inaczej, jak jego towarzysze w Fonni.
Długo chodził z matką po ulicach miasta. Pod wieczór dopiero weszli do kościoła. Pełen był ludzi, na ołtarzu gorzały niezliczone światła, a w kościele rozlegał się śpiew słodki, anielski, nie wiadomo zkąd pochodzący, gdyż śpiewaków nie było widać.
Anania był zachwycony. Z jakąż przyjemnością opowie to, za powrotem, małemu Zuanne.
Ola pochyliła się nad nim i szepnęła mu do ucho.
— Pozostań tu i nie rusz się z miejsca, dopóki nie wrócę. Pójdę, dowiem się, czy zastaniem w domu przyjaciółkę, u której noc spędzimy.
Anania pozostał sam w kościele. Bał się trochę, lecz patrzał ciekawie na ołtarze, świece, kwiaty, Ludzi. Zresztą nie miałże na piersi w zielonym jedwabnym woreczku talizmanu potężnego? To go uspakajało. Przypomniał coś sobie o swym ojcu. Gdzie też mieszka i czemu go matka wprost tam nie zawiodła?
Wtem wróciła Ola; doczekała się końca nabożeństwa, wzięła go za rączkę i wyszła z nim razem, ale przez inne drzwi nie te, przez które weszli do kościoła. Długo szli przez różne ulice i zaułki aż doszli do skraju miasta. Wieczór zapadł, zimno było, Ananii chciał o się jeść i pić, smutek mu ściskał serce, a myślał ciągle o wesołem i ciepłem, chociaż skąpem, ognisku w chacie wdowy i o pieczonych co wieczór przez Zuanne kasztanach.
Zatrzymali się w zaułku, otoczonym samemi plotami. W głębi, het! precz na horyzoncie, widać było góry, co się tak małemi zdawały małemu góralowi.
— Słuchaj! — mówiła Ola cicho i glos jej drżał. — Widzisz tam dum, ostatni... z rozwartą bramą...
— Tak widzę.
— Tam... znajduje się twój ojciec... Wszak chcesz go zobaczyć, prawda? Słuchajże... doprowadzę cię do samej bramy... Wejdziesz. Na przeciw są drzwi, będą zapewne otwarte. Wejdź! Nie bój się. Jest to tłoczarnia oliwy... stoi tam mężczyzna wysoki, rękawy ma zakasane, głowę przykrytą, popędza konia... zobaczysz... To twój ojciec.
— Czemuż sama nie wejdziesz ze mną mamo! — spytał płaczliwie chłopczyna.
— Wejdę... ale potem... zobaczysz... teraz wejdź tam śmiało i od progu powiedz: „Jestem synem Oli Derios.“ Zrozumiałeś?
Szli pod bramę. Anania czuł, jak drży ręka matki, szczękają zęby. U bramy pochyliła się nad nim, dotknęła zawieszonego na szyi dziecka woreczka, pocałowała syna.
— Idź już, idź — szepnęła, popychając go w bramę.
Wszedł. Tuż, na przeciw, ujrzał drugie drzwi. Było za niemi światło, otworzył i znalazł się w izbie ciemnej, z wielkim kotłem zawieszonym nad kominem. Koń kary chodził w maneżu, a mężczyzna wysoki, z zakasanemi rękawami, okrytą głową, w brudnej, zaolejonej kurcie popędzał konia. Dwaj inni mężczyźni mieszali w kotle drągami, z których ociekała ciecz gęsta i czarna.
Przed ogniskiem siedział chłopak w czerwonej na głowie czapeczce. Ten, pierwszy dostrzegł wchodzące do tłoczarni dziecię. Obrzucił je bystrem okiem, a sądząc, że żebrze zawołał.
— Pójdź precz!
Ale Anania, choć onieśmielony, nie ruszał się z miejsca, dotykając rączką swego talizmanu. Milczał, oglądając się czy matka nadchodzi?
Wysoki mężczyzna o błyszczących oczach zwrócił się doń:
— Czego chcesz mały?
Byłże to jego ojciec? Anania podniósł wystraszone oczy i stojąc na progu wymówił cichutko, tak, jak go nauczyła matka.
— Synem jestem Oli Derios...
Obaj ludzie mieszający w kotle, podnieśli drągi. Jeden zawołał, zwracając się do wysokiego mężczyzny.
— Twój syn zatem.
Wysoki mężczyzna cisnął bat o ziemię, dopadł do dziecka, wpatrzył się weń błyszczącemi źrenicami.
— Kto... kto cię tu przysłał? Czego chcesz? Gdzie matka twoja — pytał nagle.
— Tam... na dworze... wybełkotał przestraszony chłopiec.
Mężczyzna rzucił się ku drzwiom, za nim wybiegł chłopak w czerwonej czapeczce, ale Oli już nie było i nikt jej tu odtąd nie widział.

∗             ∗

Przywołana z domu nadbiegła ciotka łatana, żona olejarza, kobieta już nie młoda lecz jeszcze przystojna, pulchna, biała, o ciemnych, łagodnych oczach otoczonych siecią drobnych zmarszczek z jasnym puszkiem nad podniesioną wargą. Zdawała się spokojna, bynajmniej zajściem nie wzburzona, wesoła i zaledwie weszła, pochyliła się nad nieznajomem dzieckiem, ujęła za ramiona, przypatrując mu się uważnie.
— Nie płacz! nie płacz biedaku! — mówiła — wróci mama, ucisz się... a wy, chłopcy, do roboty, zawołała na pomocników męża, odpychając dalej zaciekawionego chłopca w czerwonej czapeczce.
Anania płakał rzewnie, nie odpowiadając na mnogie pytania, jakiemi go zarzucano. Chłopiec w czerwonej czapeczce przypatrywał mu się błękitnemi, złośliwemi oczkami, uśmiechając się drwiąco pomiędzy różowemi pucami.
— Gdzie poszła? Czemu nie nadchodzi... a może nie wróci... gdzie jej szukać? czy znajdę? — myślał biedak, zanosząc się od płaczu.
— O tak! przelękła się pewnie tego wielkiego, zaolejonego, brzydkiego człowieka. I to ma być jego ojciec?
Pomału jednak uspakajał się pod łagodnemi słowy ciotki[2] Tatany. Szlochał coraz ciszej, oczy ocierał piąstkami i myślał o... ucieczce.
Tymczasem kobieta, olejarz, robotnicy, chłopiec w czerwonym berecie, wszyscy razem mówili, krzyczeli, śmieli sie, sprzeczali.
Basta! — zawołała kobieta, zwracając się do oliwiarza: — Syn to twój i tyle, ah ty, taki, owaki!
Ten zakrzyczał:
— Niechcę go, niepotrzebny mi...
— A niech cię. Niemasz że serca, litości! jakież z was mężczyzn lute bestye! — wołała na połv żartem, na poły seryo kobieta — zawsześ nic nie wart Anania, Atouzu! O ten sam zawsze!
— Kimże chcesz bym był? Idę natychmiast dać znać władzom o tem dziecku.
— Ani się rusz z miejsca! tego jeszcze brakowało, by wywoływać skandal na własne grzechy.
— Pójdę! pójdę.
— Poczekaj przynajmniej do jutra, namyślisz się przez noc a teraz kończ robotę i myśl, o tem co powiedział mędrzec: „Złość wieczorną rozwieje poranek.”
Mężczyźni wzięli się do pracy, lecz olejarz mruczał coś, klął, niecierpliwił. Dwaj drudzy śmieli się, żartowali, przycinali mu, a żona zauważyła spokojnie:
— Każdy ma własne grzechy i w sumienie bliźniego wglądać nie powinien. Jeśli kto, to ja mogłabym wyrzekać, świadkiem święta Katarzyna. Wstydziłbyś się Anania! Nicponiu!
— Cicho! ciszej! — zwróciła się do płaczącego ciągle dziecka — jutro się wszystko ułoży. Ecco. Nieopierzone pisklęta winne mieć gniazdo! Biedne pisklęta!
— Ha! — zaśmiał się jeden z robotników — czyś się domyślała o istnieniu tego ptaszka?
— Gdzie poszła twoja matka? Jak wygląda? — pytał chłopiec w czerwonym berecie, stając przed dzieckiem.
— Bastianeddu! — zawołał olejarz — jeśli nie wyjdziesz sam, to cię ztąd wyproszę.
— Sprobójcie! — zaśmiał się wyzywająco chłopiec.
— Ej! powiedz bo mu jak wygląda Ola — doradzał, śmiejąc się, robotnik, a drugi zanosił się też od śmiechu.
Tymczasem ciotka Tatana, nalegająca lecz łagodna, rozpytywała dziecko, oglądając ubogie jego łachmanki. Mały Anania odpowiadał po cicha, szlochając, nieśmiało.
— Biedaku! niebożę! pisklę nie opierzone, wyrzucone z gniazda! — mówiła pieszczotliwie niemal. — Nie płacz! Opatrzność czuwa nad takiemi. Pewnieś głodny, co, zgadłam? Chodź do mnie, ciotka Tatana, nakarmi cię, rozbierze, położy. Nad łóżeczkiem twem czuwać będzie Anioł Stróż twój święty! a jutro... a no, jutro zobaczym...
Mówiąc to wiodła niebożątko do małego domku, stojącego, w pobliżu tłoczarui. Tam nakarmiła chłopca chlebem białym, serem, dała mu nawet jajko jedno i gruszkę. Nigdy mały Anania nie jadł tak dobrze i gruszka wraz z pieszczotliwą dłonią i łagodnym głosem kobiety pocieszyła go zupełnie.
— Jutro — mówiła obiecująco ciotka Tatana.
— Jutro! — powtarzało pełne niejasnych nadziei dziecku.
Ciotka Tatana, słała tymczasem łóżko dla męża, rozpytywała małego przybysza o wszystko, co chwilę wzywała świętej Katarzyny, lub się nią świadczyła, co chwilę cytowała króla Salomona.
Nagle, podnosząc oczy, dostrzegła w szybce okienka puentą twarz Bastianeddu.
— A nie stój no tak na dworze, żabo mała; Zimno!
— A zimno! — odrzekł płaczliwie chłopiec w czerwonym berecie — pozwolilibyście wejść ogrzać się — Idź do olejarni.
— Ojciec mnie ztamtąd wypędził, bo weszło ludzi aż strach!
— A no to wstąp tu, sieroto ty jeden. I ten nie ma matki! A co mówi wuj Anania, czy klnie jeszcze ciągle?
— Pozwólcie mu kląć ile chce! — radził Bastianeddu, siadając przy małym nieznajomym, i zbierając odrzucone przez Anania łuski gruszki.
— Zeszli się wszyscy — opowiadał głosem i z gestami dorosłego mężczyzny. — Jegomość Pane, ojciec mój, wuj Pera, łgarz Franciszek Carchide, zia Correda, i wszyscy mówią razem...
— Co mówią? — spytała ciekawie kobieta.
— A no, mówią, żeście ciotko, powinni zaopiekować się tym malcem. I wuj Pera mówi, śmiejąc się „komu bo, Anania, zostawicie swe bogactwa” — mówi i wszyscy aż się zanoszą od śmiechu.
Kobietę zaciekawiało to ogromnie. Przykazawszy chłopcu w czerwonym berecie pilnować małego znajdę, wybiegła do olejarni.
Pozostawszy sam na sam z małym Anania, Bastianeddu zaczął mu się zwierzać.
— Ojciec mój ma aż sto lirów w kuferku, a ja wiem gdzie klucz leży schowany. Mieszkamy tu, w sąsiedztwie, trzymamy fermę w dzierżawie... komisarz aresztuje jęczmień, ale to nie... Co tam się gotuje w garnku? Boję się, by nie było z tego pożaru, tak para bucha.
Mówiąc to podjął pokrywę.
Diavolo! kartofle! poprobójmy.
Oblizał się, palcami wyciągnął z garnka na pół ugotowany kartofel.
— Co robisz! — zawołał przerażony Anania — a jeśli nadejdzie ta pani...
— Umiemy robić makaron, ja i ojciec — opowiadał bynajmniej nie zdetonowany Bastaneddu. — A ty potrafiłbyś?
— Nie potrafiłbym — odrzekł pokornie Anania. Odpowiadał, lecz myślał ustawicznie o matce. Gdzie się podziała, czemu nie weszła do olejarni? Opuściła go może, zapomniała? Teraz podjadł, ogrzał się, łzy mu znów do oczu nabiegały, myślał tylko, jak i gdzie uciec? Chciał szukać matki. To jedno miał w myśli i sercu.
Tymczasem wróciła ciotka Tatana, a wraz z nią przyszła kobieta odarta, zataczająca się, z dużym czerwonym nosem, siną i wywaloną wargą.
— To ów kotek, koteczek — wołała ohydna baba, podchodząc do dziecka. — Pokaz że mi oczęta, buzię masz, jak słonko, goździku ty mój... Odwracasz sic, niegrzeczny! Ebbene! Winszować wam Tatano Atouzu! dostał ci się cukierek, dostał!
Mówiąc to pochylała się, by ucałować dziecko, lecz Anania odwracał się od cuchnącej wódką baby.
— Ciotko Nanna! — ozwał się Bastianeddu z gestem wychylania kieliszka — uraczyliście się dziś, co się zowie.
— Co, co mówisz bąku? Kto cię tu wpuścił? pora ci spać.
— Pora, wielki czas! — potwierdziła ciotka Tatana. — Odejdźcie oboje.
Mówiąc to, popychała łagodnie ku drzwiom pijaczkę, lecz ta prosiła pić. Bastianeddu zaczerpnął wody z kadzi i podał jej kubek. Baba, podniósłszy go do ust, odepchnęła z niechęcią i wyszła, zataczając się, Tatana zamknęła drzwi za odchodzącymi.
— Zmęczonyś niebożę — ubolewała nad małym Ananią — chodź, rozbiorę cię, położę.
Poprowadziła go do dużej izby obok kuchni i rozbierając pocieszała:
— Nie bój się, jutro mama wróci... albo pójdziemy razem jej szukać. Czy umiesz przeżegnać się? dobrze. A Ojcze, nasz, credo czy umiesz? Trzeba co wieczór mówić „Wierzę w Boga!” Nauczę cię i wiele innych pięknych modlitw cię nauczę, jedną zwłaszcza, prześliczną, do świętego Paskala, by cię ostrzegł, gdy godzina śmierci nadejdzie. Amen! Amen. A! masz rezetta! Śliczności! rzecz to święta, pamiętaj o tem, a święty Jan będzie cię miał w swej pieczy. Widziałeś świętego Jana? Taki mały, nagi chłopczyk z czarnemi włoskami, jak ty aniołku! A potem widzisz, chrzcił Pana naszego Jezusa Chrystusa, śpij, słodkie dziecko! W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
Anania leżał w dużym łóżku, z czerwonemi poduszkami. Otuliwszy go kołdrą ciotka Tatana wyszła, pozostawiając go po ciemku. Wziął w garstkę swój talizman, przycisnął do ust, zamknął powieki, lecz spać nie mógł.
Jutro!... jutro... Zdawało mu się, że od niewiem już jak dawna, opuścił Fonni. Co tam Zuanne myśli o jego odejściu? Czeka go pewno. Myśli mu się mąciły i tylko obraz matki stał żywo w pamięci. Gdzie, gdzie poszła, gdzie się podziała? Zimno jej może, noc taka zimna!.. Zobaczy ją jutro... jutro... pójdą szukać jej razem... albo ocieknie... jutro...
Posłyszał głos olejarza. Zły ten człowiek powtarzał:
— Ależ niechcę go, niepotrzebny mi.
Pomału wszystko ucichło, rozwiało się, ktoś wszedł... drzwi skrzypnęły... Wysoki mężczyzna cicho, na palcach, zbliżał się do łóżka, uchylił kołdry. Szorstkie wąsy otarły się o twarzyczkę Anania, a ten udając, że śpi, otworzył jednak ostrożnie jedno oczko i spostrzegł pochylonego nad sobą swego ojca.
W parę chwil potem weszła ciotka Tatana, położyła się obok dziecka, lecz Anania długo jeszcze słyszał, jak mruczała pacierze i litanje.







  1. Amulet, znany „rezetta,“ zrobiony z ziół, zrywanych w noc św. Jana, węgli, kamyków, popiołu i kawałków drzewa uchodzących za „vera croce,”
  2. W Sardynii każdą starszą kobietę nazywąją ciotką, zia, każdego starszego mężczyznę wujem, zio.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.