Popiół/Część I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pewnego dnia ojciec Oli udał się do Nuoro, po zakup krup i mąki.
— Strzeż się Ola, — mówił, wróciwszy, do córki, wygrażając jej pięścią. — Niech mi tam ten twój gagatek nie obija progów. Oszust, naciągnął nas, bo się nie nazywa Luisico, lecz Anania, rodem jest z Orgosolo. Sępia to rasa! Korszuny, kmotry zbójów i kajdaniarzy. Strzeż się Ola! mówię ci: żonaty.
Dziewczyna rozpłakała się, łzy jej, wraz z przyniesionem przez ojca ziarnem, spadały do żaren, lecz zaledwie ojciec odszedł do swych zajęć wybiegła w pole, szukając kochanka.
— Wiem! wiem! — wołała zdala a oczy jej ciskały błyskawice gniewu — Nie Luisico się nazywasz, a Anania i żonaty jesteś!
Anania kończył zasiew z oranych gruntów. Dwie ptaszyny świergotały bujając się na pobliskim krzaku; kłębiące się białe obłoki podnosiły głęboki szafir nieba; wszystko tchnęło ciszą, spokojem pogodą.
Ecco! — odrzekł spokojnie młody człowiek, nie wypuszczając z rąk worka z ziarnem, — i cóż ztąd? Żonę mam, prawda, ale starą. Narzucono mi ją gwałtem, zupełnie tak, jak gdy krewni chcieli wydać twą matkę za starego bogacza... Widzisz, i ja ubogi jestem, a ona bogata! Cóż ztąd? stara umrze prędko a myśmy z tobą oboje młodzi i ja ciebie tylko, Olo! kocham. Umrę jeśli mnie porzucisz.
Dziewczyna rozczuliła się, uwierzyła mu na słowo.
— Cóż poczułem teraz, co poczniem? — biadała. — Ojciec obije mnie; zabronił cię widywać.
— Cierpliwości jagniątko moje miłe, cierpliwości! Żona moja stara, umrze prędko, a chociażby nie umarła umkniem na ląd stały, za morze, skoro skarb znajdę.
Ola oburzała się, płakała, pewności co do znalezienia skarbu nie miała ale... kochała dalej, jak kochała przedtem.
Skończyła się siej ba, Anania jednak wychodził często w pole, doglądać wschodzące żyto i wypleniać chwasty. W godzinach, przeznaczonych na spoczynek, zamiast sypiać, szedł na wzgórze, w zarośla, grzebał pomiędzy rozwalonemi grobowcami, pud pretekstem zbierania kamieni na obmurowanie zagrody, w rzeczy samej szukając ukrytych skarbów, w które niezachwianie wierzył.
— Tu, czy gdzieindziej są i znajdę je — mawiał Oli. — W Maras, oracz, ot taki sam, jak i ja, wykopał sztaby złote. Nie poznał się na nich, odstąpił kowalowi... Nie taki ja głupi! poznam się od razu.
— Na wzgórzach tych — ciągnął — przed laty, przed wieki, mieszkali olbrzymy, wielkoludy, w których wszystko, nawet ćwieki w podeszwach obuwia, złote były. Wszystko to teraz leży w ziemi, byle odszukać! W Rzymie, gdym był żołnierzem, widziałem, i nie w jednem miejscu, za szkłem, w szafach, w salach większych, jak pół tego zagona, złote monety, naczynia, przeróżności! znalezione, wykopane, tam, gdzie je niegdyś olbrzymy zakopali. 8am widziałem! Ha! alboż to i teraz, na drugiej półkuli niema wielkoludów tak bogatych, że nawet pługi i kory mają ze szczerego srebra.
Mówił to z przekonaniem, z oczyma, rozbłysłemi od ciągłych rojeń o złocie, o srebrze. Nic potrafiłby zapewne określić, co by zrobił ze znalezionym skarbem, marzył jeno o ucieczce z Olą na ląd stały i błoga przyszłość przedstawiała mu się w nieokreślonych bez barwy widmach.
Okolo Wielkiejnocy, Ola wybrała się sama do Nuoro i rozpytała o żonę Anania. Dowiedziała się, że jest kobietą podżyłą, lecz bynajmniej nie tak jeszcze bardzo starą, zdrową, rzeżką, wcale zresztą nie bogata.
Ebbene — odpowiedział Anania, gdy mu zarzuciła kłamstwo. — Cóż z tego, teraz biedna, lecz gdym się z nią żenił bogatą była. Po ożenku służyłem w wojsku, chorowałem i ona chorowała, a nie wiesz Olo, ile to choroba zjada pieniędzy. Pożyczaliśmy temu, owemu, straciliśmy. Zresztą, powiem ci, pewien jestem, że baba, w nieobecności moej, sprzedawszy ziemię, pieniądze trzyma w schowaniu. Przysiądz bym gotów.
I to mówił szczerze, z przekonania, to też łacno przekonywał Olę. Wierzyła z potrzeby wierzenia weń, wciągnięta zresztą w jego rojeń fantastyczne koło. Trzebaż, że pierwszych dni czerwca, pracując w ogrodzie swego „gospodarza”, wykopał obrączkę metalową, miejscami błyszczącą. Przekonany był, że złotą była.
— Tu, tu właśnie być musi skarb ukryty — mówił pokazując Oli znalezioną obrączkę.
W polu wiosna zakrólowala bez podziału. Błękitne wody strumienia odbijały kiście bzów kwitnących. Trawy roniły woń balsamiczną, powietrze samo zdawało się upajającem.
Ola chodziła z oczami płonącemi. W zmroki jasne, przejrzyste, w południe oślepiające, gdy dalekich gór wierzchołki zlewają się z nieboskłonami, wzrokiem goniła swych, w pól nagich, niby z bronzu ulanych, śniadych, ogorzałych braciszków, rozigranych w słońcu, naśladujących świegot piskląt w gnieździć. Goniła wzrokiem i myślała o, dniu, w którym porzuci to wszystko, uchodząc z kochankiem.
Pokazał jej znalezioną obrączko, twierdząc, że jest złotą i ukrytych w tem miejscu skarbów zapowiedzią. Wierzyła, czekała ziszczenia się nadziei, a tym czasem chłonęła w siebie wszystkie wiosny upadające balsamy i... trucizny.

∗             ∗

— Olo! — ozwał się głos Anania, z po za krzaku.
Drgnęła, zwróciła się, podła mu w ramiona. Usiedli razem na ciepłej trawie, na kwitnących czombrach, pod krzakiem oleandrów, roniących woń korzenną.
— Ledwom się wyrwał — mówił Anania, obejmując Olę. — Wyobraź sobie, gospodyni była w połogu, żona moja ją pielęgnuje i chciała zatrzymać mnie na noc w domu. Nie! — odrzekłem — nie zostanę za nic — gdyż muszę zbierać czomber i dziewannę, chybaś zapomniała, że dziś wigilia Św. Jana”, mówię, i odszedłem. Ecco! Jestem.
Zaczął szukać coś w zanadrzu, a Ola zrywając dziewannę pytała się, czemu właściwie służyć mogą świętojańskie ziółka?
— Jakto nie wiesz? — mówił — dziewanna, dziś naznaczona, zerwana jutro rano, posiada moc cudowną: służy na leki i w innych wielu razach. Dość naprzykład wysypać tem obwód winnicy lub owczarni, a żaden szkodnik nie wejdzie.
— Przecieżeś nie owczarz — zauważyła Ola.
— Teraz nie, lecz kto wie czem zostać mogę. Sani „gospodarz” może mi powierzyć swą winnicę. Zresztą, dość położyć trochę tego ziółka w stodole, a mrówki i myszy nie tkną ziarna. Jak będzie młócka, przyjdziesz do nas, prawda? Zbierze się nas wielu, będziemy śpiewali, zabawim się.
— Gdyby to ojciec puścił — westchnęło dziewczę.
— Eh! dziwak! żeby też choć widział na własne oczy moją żonę, przekonałby się, że stara jak grzyb. — Mówiąc to szukał ciągle w zanadrzu. — Gdzież się podział? Gdzie?
— Co, żona — spytała figlarnie Ola.
— Krzyżyk srebrny... aha! znalazłem. Szczero srebrny. I to znalazłem na...
— Znalazłeś — zawołała rozradowana Ola — gdzie? tam gdzie i pierścionek? Mów, mów prędzej. — Ola oglądała, macała podany sobie krzyżyk.
— Czy aby srebrny? Ależ tam pewnie są ukryte skarby!
Anania nie śmiał rozwiać złudzenia Oli, przyznając się, że krzyżyk znalazł na drodze.
— Tak — twierdził — muszą tam być ukryte skarby.
Olę zdjęły nowe wątpliwości.
— Czy aby skarb, leżący w ziemi „gospodarza”, nie należał do niego.
— Skarb zostaje własnością tego, co go znajdzie — twierdził Anania i dla lepszego przekonania Oli zaczął ją całować.
— Zobaczysz, znajdę skarb, lada dzień wykopię — mówił, drżąc cały. — Byłe prędzej, bo żyć bez ciebie nie mogę, różyczko luba! Kwiatku ty mój! Gdy patrzę na mą żonę cni mi się, zamieram! przy tobie, z tobą żyćbym chciał wiek cały!
Olę przebiegały długie dreszcze. Do koła panowała głęboka cisza. Gwiazdy perliły się na niebie, kwiaty omdlewały w ciepłem powietrzu, wzmagała się woń siana i ziół aromatycznych.
— Stara umrze, prędko umrze — mówił z przekonaniem Anania — Po co starzy żyją? Potrzebne to komu! Kto wie, może za rok, za pół, pobierzem się z tobą Olo!
— Dałby to Święty Jan! — wyrwało się Oli, lecz natychmiast dodała:
— Śmierci życzyć nie wolno nikomu.
— Zostań — błagał ją coraz natarczywiej chłop, pieszczotliwie jak, rozpieszczone dziecko — choć chwilkę jeszcze, nie odchodź, zostań. Zwaryuję bez ciebie.
Ale Ola, drżąca cała, powstała z trawy.
— Spotkamy się jutro rano — mówiła szybko, zmieszana. — Przed wschodem słońca rwać będę naznaczone dziś zioła... zobaczysz... zrobię ci z nich amulet przeciw pokusom...
Co mu tam pokusy. Klęczał przed dziewczyną, przytrzymując ją silną dłonią.
— Zostań! nie odchodź! Olo! Kwiatku mój, różyczko! życie ty moje, ukochanie! Patrz, całuję ziemię, po której stąpasz... zostań! Umrę, jeśli odejdziesz.
Nalegał, błagał, a głos jego był tak przejmujący, słodki, że do łez wzruszał Olę. Została.

∗             ∗

Pod jesień Michał spostrzegł, że się coś złego z Olą święci. Ból i gniew zawrzały w piersiach słabego, znękanego, schorowanego człowieka. Przecierpiał wiele, oswoił się ze złą dolą, ale ba... Zbuntował się biedak, zawziął, córkę precz z domu wygnał.
Płakała, łamała ręce. Nic nie pomogło, ojciec pozostał niewzruszony. Czyż nie ostrzegał, czy nie mówił? Zawiodła go, a on jej ufał! Gdyby to było z nieżonatym, wybaczyłby może, ale tak, nigdy.
Ola schroniła się do pustego domu pośród pola, które Anania uprawiał. Braciszkowie przynosili jej chleb i resztki strawy, lecz ojciec dopatrzył i obił chłopców.
Przyciśnięta głodem i chłodem — jesień chłodna była, chmury pokryły niebo, wiatr wstrząsał obmokłe krzaki — zdecydowała się szukać wsparcia u kochanka i wybrała się do Nuoro. Przypadkiem, czy, że był uprzedzony, Anania spotkał ją w pół drogi, pocieszył, uspokoił, przykrył swym płaszczem i odprowadził w góry, do Fonni, do Mamojady.
— Uspokój się, nie bój — uspakajał ją — umieszczę cię u mojej krewnej, dobra kobieta i dobrze ci tam będzie. Bądź spokojną, nie opuszczę cię nigdy.
Zawiódł ją do wdowy, która miała przy sobie czteroletniego synka. Spostrzegłszy chłopca śniadego, ogorzałego, obdartego, z odstającemi uszami, i ogromnemi czarnemi oczami, Ola przypomniała sobie swych braciszków i rozpłakała się szczerze.
— Ach! Któż tam będzie miał o nich pieczę? Kto nakarmi, napoi? Biedne sierotki! Kto usłuży schorzałemu ojcu, chleba upiecze, bieliznę u pierze?
Płakała dzień cały, noc cala płakała. Potem suchemi już, lecz ponuremi oczami, zaczęła się rozglądać w nowej siedzibie.
Anania odszedł. Wdowa blada, chuda, podobna do widma, z żółtą nad czołem opaską, przędła, siedząc, przed dogasającym kominem. W izbie wszystko ubogie było, stare, szare, zakopcone. Z pułapu i po kątach zwisały płachty opylonych pajęczyn. Stoły i stołki poczerniałe były, poobłamywane. Chłopak o czarnych oczach i odstających uszach, cichy był, nie śmiał się, nie płakał, nie odzywał i całą jego zabawą, całem zajęciem było pieczenie kasztanów w dogasających na kominie żarach.
— Cierpliwości córko — mówiła wdowa, nie odrywając oczu i chudych palców od wrzeciona. — Różnie się na świecie dzieje. Ty nie pierwsza, nie ostatnia. Rodzimy się, by cierpieć! I ja młodą byłam, śmiałam się chętnie, a potem płakałam. Wszystko minęło.
Pokiwała głową. Oli serce się ściskało od nadmiaru otaczającego ją smutku. Mroki zwiększały się, zimno było i na dworze wiatr dął i huczał, jak zbałwanione morze. Przy dogasających węglach wdowa przędła, pogrążona w smutku i we wspomnieniach. Ola, przykucnąwszy na ziemi, w rogu komina, przypomniała sobie noc inną, wonną, czerwcową, w blaskach miesiąca, z perlistem i na niebie gwiazdami i perlistą na pachnących ziołach rosą.
Kasztany małego Zuanna pękały w gorących popiołach, wiatr, niby rozgniewany dach nadbiegającej nocy, kołatał we drzwi chaty. Dokoła chłód, ciemność, pustka.
— A ja — ciągnęła monotonnie, po długiej chwili milczenia wdowa — nie z byle jakiej byłam rodziny i nie za byle kogo wyszłam za mąż. Ojciec tego ot chłopca nazywał się też Zuanne. Wiedz córko, że synom, chcąc, by do ojców podobnemi byli, trzeba dawać na chrzcie świętym ojców imiona. Mąż mój zdolny był, zręczny i silny. O! silny, wysoki jak topola. Patrz! na ścianie w kącie płaszcz jego wisi. Długi, co?
Ola obejrzała się. Na szarem tle ściany dostrzegła fałdy długiego płaszcza, śród których pająki snuły sieci.
— Nie ruszę go z miejsca — mówiła wdowa — chociażbym zmarznąć miała, nie ruszę. Dla synów gdy dorosną, dla tego, co najpodobniejszy będzie do ojca, jak on zdolny, zręczny.
— Lecz kimże był — spytała zaciekawiona Ola?
— Kun był — ciągnęła z ożywieniem i dumą na trupio bladej twarzy, lecz głosu nie zmieniając i chudych palców od Kądzieli nie odrywając wdowa — był bandytą. Był nim przez lat dziesięć, tak przez całe lat dziesięć. Poszedł w parę miesięcy po ślubie. Ileż to razy chadzałam do niego w góry Gennuargentu! Polował na kozy dzikie, na orły, sępy, a za każdym razem, gdym go odwiedzała pieczono pół kozła, by mię ugościć. Sypialiśmy pod gołem niebem, na wiatrach, na dżdżu, na gór szczytach, pod tym oto płaszczem, lecz dłonie mego męża płonęły wówczas nawet, gdy śnieg padał. Innym razem wesołe zbierało się towarzystwo.
— Jakie — pytała coraz bardziej zaciekawiona i na chwilę o troskach swych zapominająca Ola, a chłopiec o wielkich, czarnych oczach, nastawiał ciekawie odstające uszy, podobny do wilczątka, wsłuchującego się w wycie oddalonej wilczycy.
— Jakie? Wiadomo jakie, bandytów. Byli to ludzie zdolni, zręczni, silni, odważni na śmierć, na życie. Ty głupia, myślisz może, że bandyci są ludźmi niegodziwymi? Mylisz się, córko. Są to ludzie zacni, potrzebujący zużytkować moc swą i zdolności. Tyle, tylko tyle. Mąż mój nieboszczyk mawiał, że niegdyś ludzie wojowali ciągle pomiędzy sobą, a gdy to ustało muszą napadać, grabić, rozbijać; nie ze złości, broń Boże! lecz dla zabicia czasu, z bujności...
— Piękna mi bujność! lepiej by o mur rozbijali własne głowy. — Zawołała Ola.
— Nie znasz się zgoła na tem. Co przeznaczenie przeznaczy, to się staje. Nie zmienisz, nie umkniesz i pod ziemię się nie skryjesz. Chcesz, opowiem ci jak i kiedy, nieboszczyk mój bandytą został.
— Opowiedzcie ciotko! — prosiła Ola, czując już dreszcze przyjemnej ciekawości i dziecinnego strachu.
Ciemność się wzmagała, wiatr dął coraz silniej, zdawało się, że wywróci, zdmuchnie małą chatę. Trupio-bladą twarz wdowy rozświecały od czasu do czasu tryskające z komina żywsze iskry. Oli zdawało się, że przeżywa jedną z tych strasznych baśni, jakie zeszłej zimy Anania opowiadał jej braciszkom. Czyż losy jej nie były straszną bajką?
Wdowa opowiadała:
— Pobraliśmy się byli przed kilku zaledwie miesiącami; byliśmy zamożni, żyta, kartofli, kasztanów było poddostatkiem. Mieliśmy wina, rodzenek, dom był, ogród, koń, pies. Mąż mój nie potrzebował pracować, więc się nudził i nie znosząc bezczynnego życia chciał zostać kupcem. Silny był, zdrów, zdolny, zręczny, a w bezczynności, mawiał, złe przychodzą myśli. Na handel nie mieliśmy jednak gotowego grosza. Wówczas jeden z przyjaciół mówi mu: „Znamię Atouzu — tak się zwał nieboszczyk mąż mój — przystań do bardana“, to jest do bandy, wybierającej się na wyprawę, — objaśniła, głosu nie zmieniając, wdowa.
— Banda liczną była, a wyprawę zamierzano w okolicę oddaloną, nieznaną; napaść na dom pewnego jegomościa, o którym wiedziano, że ma pieniądze i trzy skrzynie sreber. Wiedziano o tem od człowieka, co przybył ztamtąd umyślnie do Saspasii dla powiadomienia naszych bandytów i ofiarowywał się za przewodnika, bo droga daleką była, za góry, za rzeki. „Pôjdź z nami Zuanne“ — namawiano mego męża. Gdy mi się z tem zwierzył; „słuchaj — mówię mu — potrzebne bo ci bogactwa tego jegomościa?“ On na to odpowiada: „o bogactwa nie dbam, lecz są do przebycia góry, rzeki, tyle się ciekawych zobaczy rzeczy, pozna ludzi. Ciekaw jestem bandytów i ich życia; tu mi się nudzi w bezczynności. Pomyśl, byłoby gorzej gdybym uczęszczał do karczmy i rozpił się, jak to się nie jednemu przytrafia. Tam, nie bój się! nic mi się złego nie stanie. Tylu innych, młodych rusza rok rocznie, ot tak, po prostu, dla spędzenia czasu, zużytkowania sił i zdolności” — tak mówił nieboszczyk mąż mój.
Wdowa zamilkła na chwilę.
— Płakałam, zaklinałam go, by pozostał — ciągnęła, nie odrywając oczu i chudych palców od przędziwa. — Nie pomogło, poszedł, ludziom mówiąc, że się udaje do Gagliardi, w interesie.
— Poszedł — westchnęła — zostałam sama, a ciężarną już byłam. Banda składała się z sześćdziesięciu ludzi. Szli rozbici na małe partye, schodząc się w nocy na narady. Przewodnikiem był ów, tamtejszy, co ich o bogaczu powiadomił; wodzem sam słynny Corteddu. Słyszałaś o nim pewnie? Oczy miał, jak rozpalone żużle a pierś porosłą rudą szczeciną. Olbrzym! Goliat! jak lew silny, w przedsięwzięciach jak błyskawica szybki. W pierwszych dniach wyprawy deszcz lał, jak z cebra, przeciągały burze, piorun raził jednego z towarzyszy, strumienie górskie wezbrały, a w nocy same błyskawice wskazywały drogę. Przybywszy do lasu, pod Monte del Sette tratelli pod górą Siedmiu braci, Corteddu, zebrał starszych. „Żle mi się widzi — mówi — wątpię, by się nam udało, niebo się przeciw nam sprzysięgło, a przewodnik pachnie mi zdrajcą. Kto wie, czy nie zwabił nas w zasadzkę. Rozejdźmy się. Innym razem lepiej nam się uda.
— Wielu — ciągnęła wdowa — zgodziło się na wniosek wodza, ale Piłata Barras, z Ulani, ten, co miał nos srebrny, bo mu jego własny, w potyczce obciął pałasz żandarma, założył protest. „Bracia w Chrystusie — zawsze tak przemawiał! — zawołał — że deszcz pada niezaprzeczoną jest prawdą, lecz nie dowodzi to bynajmniej, by niebo nam nie sprzyjało. Owszem, zsyła raczej próbę dla zahartowania młodych, których wyprawa niniejsza jest początkiem karyery. Jeśli przewodnik zdradzi nas, zabijemy go i tyle. Naprzód bracia! Naprzód, źrebce wy moi nieustraszeni”. Corteddu wstrząsał swą grzywą, a ktoś z boku zauważył, że Piłata „węchu” nie ma. Wówczas ten wrzasnął: „Węszą psy, a nie ludzie. Nos mój ze srebra, lecz twój, głupcze, z trupiej kości. Cofając się zasłużym na miano tchórzów i jakiż przykład damy młodym, którzy poszli z nami? Niech odraz u rozwiną odwagę na kształt nowego, bojowego sztandaru, a wówczas dowiemy się ile są warci. Wracając bez wypróbowania sił i zdolności w domowe progi, rozpróżniaczą się na nic, straceni będą. Naprzód, naprzód bracia w Chrystusie i wy, źrebce moje miłe”.
— Wówczas — ciągnęła wdowa — wszyscy stanęli po stronie Piłata, ale Corteddu, doświadczeńszy. miał racyę. Przewodnik zdrajca, wiódł ich w zasadzkę. W domu bogacza czekali ich ukryci żandarmi. Wszczęła się bójka, jednego zabito, kilku raniono, wielu porwano i zanotowano. Zabitemu, by go niepoznano, towarzysze odcięli głowę i zabrali z sobą, by pogrzebać, jak przystało, w lesie. Mąż mój został poznany i zanotowany. Tak mu było przeznaczone... widzisz, nie było innej rady, jak zostać bandytą... Poroniłam.
Wdowa przestała prząść i chude ręce trzymała nad żarzącemi się żużlami. Ola drżała ze strachu, z zimna, z ciekawości. Jakże straszne, lecz jak ciekawe i piękne były te historye! Tak, prawda! dotąd myślała Ola, że bandyci są ludźmi złymi, teraz dowiadywała się, że ulegają przeznaczeniu, odważni są, prześladowani, wykolejeni. Nie byłaż ona sama wykolejoną losu ofiarą?
— Pora wieczerzać — odezwała się wdowa powstając z miejsca. Zapaliła świece w starym, czarnym, żelaznym lichtarzu i postawiła na stole kartofle. Codzień kartofle! Od dwóch dni Ola żywiła się samemi kartoflami i kasztanami.
— Anania krewnym jest waszym, ciotko? — spytała przerywając milczenie.
— Krewnym mego męża, ale dalekim, — odrzekła wdowa i dodała wzgardliwie:
— To też Anania wcale do nieboszczyka me podobny. Mąż mój powiesiłby się raczej na pierwszym lepszym dębie, niżby miał postąpić tak, jak Anania postąpił z tobą.
Ola rozpłakała się, cofając za komin, a że mały. Znamię znalazł się w pobliżu, przygarnęła do piersi senną jego główkę, ujęła w swe dłonie, śniadą, brudną rączkę dziecka i płakała długo cicho, rzewnie, myśląc o swych biednych, opuszczonych braciszkach. Nagłe przemówiła głośno:
— Są jak nieopierzone pisklęta, gdy zraniona przez strzelca matka do gniazda nie wróci. Kto ich nakarmi, kto matkę zastąpi? Pomyślcie ciotko! młodszy nie umie sam się jeszcze rozebrać, ani umyć!
— Kładzie się nie rozebrany — pocieszała ją wdowa. — Nie płacz! Na nic się to nie przyda! Cierpliwości! Pan nasz, Ojciec niebieski karmi ptaki powietrzne i lilje polne odsiewa.
— Jakże wiatr wieje, huczy — szlochała Ola, a po chwili uspakajając się nieco, spytała wdowy:
— Ciotko! czy wierzycie w umarłych?
— Ja! — odrzekła kobieta — gasząc niepotrzebną już świecę, ujmując wrzeciono i siadając przed kominem — nie wierzę ani w umarłych, ani w żywych.
Zuanne podniósł z kolan Oli czarną główkę.
— Ale ja wierzę — odezwał się cicho, cichutko i znów skrył twarzyczkę w fałdy jej sukni.
Tymczasem wdowa wróciła do przerwanej wieczerzą opowieści. — Poroniłam pierworodne nie dzieciątko. Miałam potem drugiego syna. Ma teraz lat 8 i jest owczarkiem w jednej owczarni. Potem ten mi się urodził — ciągnęła, ruchem głowy wskazując małego Zuanne. — Byliśmy już wówczas ubodzy, bo mąż mój złodziejem nie był, a życie kosztowało drogo, poszedł dostatek, mienie poszło, nie nie zostało oprócz tej oto chaty.
— Jak, kiedy umarł? — pytała niecierpliwie niemal Ola, gładząc włosy uśpionego, jak sądziła, na jej kolanach dziecka.
— Jakże miał umrzeć? Wiadomo, jak mu przystało, na wyprawie. Mąż mój ani dnia jednego nie odsiadywał w więzieniu. Nie dałby się, za nicby się nie dał. Bywało żandarmi, szukając go, przetrząsają góry i lasy, a on, zmyliwszy pogoń, najspokojniej nocuje w tamtej oto komorze, lub gwarzy ze mną, siedząc u komina, tam, gdzie właśnie teraz siedzisz.
Dziecko podniosło z kolan Oli główkę. Obrzuciło okiem izbę, po chwili ukryło znów twarzyczkę na kolanach Oli.
— Dwa lata temu, dwa roki bez mała — ciągnęła monotonnym głosem wdowa, oczu i chudych palców nie odrywając od wrzeciona — dowiedział się, że żandarmi odeszli w góry, na poszukiwania. „Szukać mnie tam będą, mówi, więc najstosowniejsza chwila dla przedsięwzięcia nowej wyprawy. Z powrotem spędzę noc w domu. Wyczekuj mnie, żoneczko...”. I odtąd — ciągnęła głosu nie zmieniając — czekałam go noc jedną, drugą, trzecią. Uprzędłam cały kłąb wełny czarnej. Noc czwartą czekałam...
— Gdzież był — przerwała dziewczyna?
— Kto go wie, nie mówił gdzie idzie, mówił tylko, że na nową idzie, wyprawę — odparta wdowa z pewną niecierpliwością. — Czekałam go cztery noce, lecz smutna byłam i serce mi bilo za lada szelestem! Czwartej nocy zapukano do drzwi: „Przestań go czekać kobieto, nie wróci już nigdy” rzekł zamaskowany jakiś człowiek, podając mi ten oto płaszcz mego męża.
Wdowa westchnęła. Westchnienie to do jęku podobne było. Zamilkła. Ola patrzała na nią długo. Nagle spostrzegła wystraszone oczy Zuanne, którego rączęta ciemne i twarde jak dzikiego ptaka piszczele, wskazywały ścianę.
— Co ci jest, co tam widzisz? — spytała dziecko.
— Tam się coś rusza — szepnął. — Cień... widmo... Umarły.
— Jaki tam umarły! — zaśmiała się Ola — lecz w nocy, leżąc w izdebce ciemnej i chłodnej, słysząc wiatru wycie myślała o opowieści wdowy, o tym nieznajomym, zamaskowanym, co rzucając od proga ciemny płaszcz ostrzegał: „Nie czekaj go kobieto! nie wróci już...” i myślała o tem dziwnem dziecku, któremu się pokazują umarli... o pisklętach nieopierzonych w opuszczonych gniazdach... o braciszkach swoich, skarbach ukrytych, o nocy wigilii św. Jana, o zmarłej swej matce... Strach ją zdjął wielki... smutek jeszcze większy, tak wielki, że gdyby nie lęki piekła, zapragnęłaby śmierci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.