Popiół/Część I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Popiół
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1906
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Cenere
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Noc wigilii Św. Jana zapadła. Z domku bielącego się przy drodze, z Nuoro do Mamojado, wyszła Ola, kierując kroki w pole. Było to wysokie i piękne, piętnastoletnie dziewczę, o oczach figlarnych, modrych, nieco skośnych, o ustach zmysłowych, których dolna wydęta i rozdwojona warga, podobna była do dwóch dojrzałych wiśni. Na głowie miała czerwony, pod brodą zawiązany kapturek, z pod którego wyglądały dwa pasma czarnych, błyszczących, za uszy zakręconych włosów, a spódniczka czerwona i wdzięczny gorsecik z brokateli, dopełniając jej stroju, użyczał wschodniego jakiegoś wdzięku. W palcach, pokrytych metalowemi, świecącemi obrączkami, niosła tasiemki i wstążeczki czerwone, któremi zamierzała zaznaczać św. Jańskie zioła, to jest krzaczki dziewanny, tymianku i złotocienia, by o świcie narwać ziółek na leki i amulety.
Zresztą nie groziło jej, by ją ktokolwiek podpatrzył znaczącą cudotwórcze zioła. Do koła zamieszkanej przez nią z ojcem i dwoma małemi braciszkami chatki, było pusto i bezludnie. Jeden jedyny dom widniał tylko z dala, wyłaniając się z zielonych łanów zboża, jak skała z zielonych wód zalewu. Na polu dogorywała wiosna, wiejska, dzika. Złocienie roniły liście, rozsypywały się paciorki jałowca, więdły i opadały róże polne, trawy żółkły, a w powietrzu rozchodził się świeży zapach sianożęć.
Na zachodzie kłębiły się obłoczki białawe i droga mleczna rozświecała zmierzchy wieczorne. Nad strumieniem, odbijającym gwiazdy i ciemne tło nieba, Ola spostrzegła braciszków swych, polujących na świerszcze polne.
— Do domu! Natychmiast! — zawołała młodym, dziecinnym niemal jeszcze głosem.
— Ani się nam śni! — odparł przekornie młody chłopak.
— Dobrze — odparła — nie zobaczycie roztwierąjącego się dzisiejszej nocy nieba, bo wiadomo, że tylko grzeczne i posłuszne dzieci widzą w wigilię Świętego Jana otwierające się niebo, a w niem Boga Ojca i aniołów świętych i... Ducha Świętego... Wam, nieposłusznym, pokaże się rogaty, we własnej osobie. Zobaczycie! pokaże się, jeśli nie wrócicie natychmiast do domu.
— Wracajmy! — zaproponował starszym przekonany wymową siostry. Młodszy opierał się chwilkę. Świerszcze uśmiechały mu się snąć więcej od raju... Ostatecznie dał się uprowadzić starszemu bratu.
Ola szła po za strumień, ścieżką, w krzaki i zarośla; tu i owdzie przystawała, przewiązywała wstążką upatrzone ziele, a gdy się podnosiła bystrem spojrzeniem obrzucała okolicę.
Serce jej kołatało lękiem, nadzieją, radością. Noc wonna, świeża, pełną była szmerów miłosnych... i Ola kochała... wszak miała już lat piętnaście i pod pretekstem znaczenia świętojańskiego ziela dążyła na schadzkę z kochankiem.
Przed pół rokiem, w długi wieczór zimowy, do chaty wstąpił był wieśniak prosząc o ogień. Był parobkiem u jednego z bogatych mieszkańców Nuoro i właśnie obsiewał grunta do koła domu, widocznego z okien chaty. Był to chłop młody, rosły, o długich, czarnych jak smoła a lśniących od pomady włosach, o oczach czarnych a tak ognistych, że aż paliły. Ola patrzała w nie śmiało, nieprzywykła bowiem spuszczać powiek.
Ojciec Oli, młody był jeszcze, lecz już szpakowaty, znękany życiem i pracą, złamany nędzą. Przyjął sąsiada uprzejmie, użyczył mu żądanych żużli, rozpytał o „gospodarza“, którego grunta wieśniak obrabiał, zaprosił, by wstępował, przechodząc.
Chłop korzystał z zaproszenia i od onego wieczoru „wstępował“ często, coraz częściej. Gdy deszcz lał na dworze, rozpowiadał bajki zasłuchanym, do komina tulącym się malcom; w dnie pogodne wskazywał Oli miejsca, gdzie najobficiej rosły grzyby, najwięcej było dzikiej, jadalnej zieleniny.
Pewnego dnia zawiódł ją na wzgórze, gdzie, pomiędzy krzakami różowych kampanuli, sterczały kamienie i opowiadał, że pod rozwalonemi grobowcami bywają ukryte skarby.
— Tyle jest tego tu i owdzie — mówił zupełnie seryo, do zbierającej dzikie finochi (kopr) dziewczyny — mógłbym natrafić kiedy, a wówczas...
— A wówczas? — pytała nieco drwiąco Ola, wznosząc nań oczy zielonkawe, zapewne od odbijającej się w nich pól zieleni.
— Wówczas — ciągnął z tropu nie zbity — wyjadę daleko i, jeśli zechcesz, wezmę cię z sobą. Wyjadę na ląd stały. Znam się z tem. Dopiero niedawno skończyłem służbę wojskową. Byłem w Rzymie, w Kalabryi byłem i w wielu jeszcze innych miejscach. Cudnie tam! Gdybyś wiedziała jak cudnie.
Ola śmiała się niedowierzająco, lecz wesoło. Za kamieniami ukryci jej braciszkowie walili wróble w krzakach. Zresztą, jak okiem sięgnąć, nie widać, nie słychać nikogo. Parobek w pół objął dziewczynę, podniósł, przymknął oczy, pocałował. Odtąd kochali się gorąco, z uczuć swych zwierzając się krzakom dzikim i milczącym, na samotnych wzgórzach, kamieniom.
Wzrosła w samotności i ubóstwie Ola, pokochała go za to wszystko, co jej przedstawiał pożądań godnego: za kraje cudne, które zwiedzał i o których cuda opowiadał, za miasto, z którego pochodził, za bogactwa „gospodarza.“, któremu służył, za fantastyczne jego rojenia, za ślepą wiarę w lepszą przyszłość. On, kochał ją, bo młodą była, piękną, namiętną, oboje zaś: nierozwinięci, pierwotni, gwałtowni, egoiści, kochali się z nadmiaru sił żywotnych, z bujności, instynktownie szukając tego, co im życie uprzyjemnić mogło.
Zresztą matka Oli — wedle opowiadań córki — dziwaczną była i namiętną.
— Z dobrego była domu — mawiała Ola — krewnych miała pomiędzy szlachtą. Chcieli ją wydać za starego bogacza. Dziad mój, ojciec mojej matki był poetą. Na jeden wieczór układał po trzy, cztery piosenki tak łatdne, że je powtarzali wędrowni śpiewacy, słuchaczy wprawiając w zachwyt. — O! tak! dziad mój, był wielkim poetą! pamiętam jeszcze niektóre jego wiersze. Nauczyłam się ich od matki mojej, posłuchaj.
Recytowała strof parę w dyalekcie miejscowym i ciągnęła:
— Brat mojej matki, wuj Merzioro Desogos, był artystą: malował po kościołach i rzeźbił pulpity. Zastrzelił sic. Wołał się zabić, niż spłacić zasądzoną sumę. Tak jest! Krewni mojej matki szlachcice i uczeni; lecz matka nie chciała wyjść za starego bogacza; spotkała mego ojca; młody był, piękny jak malowanie; zakochała się, uciekła z nim. Matka, pamiętam, mawiała często: „Ojciec mnie, wydziedziczył, lecz mniejsza z tem! Niech tam inni cieszą się bogactwy, ja mam mego Michała!“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.