Podbój Plassans/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Mouret jeszcze nie spał, gdy Marta wróciła do domu; chęć dowiedzenia się od niej szczegółów o wieczorze wytrzeźwiła go zupełnie. Zarzucił ją pytaniami, lecz Marta ze zwykłą sobie spokojną powolnością rzekła, iż nie zauważyła nic godniejszego uwagi i że wszystko odbyło się podług przyjętego zwyczaju. Dodała wreszcie, iż ksiądz Faujas odprowadził ją dzisiaj i że rozmawiali z sobą o nic nieznaczących drobnostkach. Mouret zaczął się zżymać na znane mu od tak dawna „niedołęztwo“ Marty. Rzucił się gwałtownie na łóżku i zanurzając głowę w poduszkę, zawołał gniewnie:
— Ludzie mogliby sobie łby urywać w obecności tej kobiety a ona, aniby słyszała, aniby co widziała! Żeby też kiedykolwiek opowiedziała mi coś ciekawszego! Chodzi do matki, widuje ludzi, lecz o niczem nigdy nie wie.
Nazajutrz, skoro tylko Mouret wrócił na obiad, począł wołać jeszcze z sieni głosem tryumfującym:
— A co nie mówiłem, że ty, moja biedna Marto, jesteś jakby głucha i ślepa! Powiedziałaś mi, że nic nie zaszło na wczorajszym wieczorze w salonie twojej matki... Otóż wiedzże, moja kochana, że o tem co tam zaszło, dziś gadają wszyscy, całe miasto aż się trzęsie! Co krok spotykałem człowieka, opowiadającego mi nowe szczegóły.
— Nawet nie domyślam się o czem ci opowiadali twoi znajomi — odrzekła zwolna, wszakże nieco zadziwiona.
— Nie wiesz i nie domyślasz się, bo już taka twoja natura... lecz o czemżeby mówiono, jeżeli nie o księdzu Faujas!... Ładnie się tam popisywał i ładnie go przyjęli...
— Co też ty mówisz, nie podobnego nie zauważyłam!
— Bo ty, moja kochana, nigdy nic nie widzisz! Ale ja wiem już teraz wszystko!... Czy wiesz co ten księżunio urządził w Besançon?... Otóż ani mniej, ani więcej, tylko udusił proboszcza a inni mówią, że fałszował podpisy!... Jeszcze ludzie dobrze nie wiedzą szczegółów, lecz znają fakty... Nic więc dziwnego, że wczoraj odwracano się do niego plecami... Podobno zieleniał ze strachu i ze złości... Radziłbym mu, aby sobie znalazł inną siedzibę, bo w Plassans już go znają i nic tutaj nie poradzi..
Marta pochyliła głowę nad robotą trzymaną w ręku i nie chciała wdawać się w sprzeczkę z mężem. Mouret chodził po pokoju wielce uradowany.
— W każdym razie wiem, że miałem racyę przypuszczając, że twoja matka coś z tym księdzem obmyśla... Powiadano mi, że była dla niego niezwykle uprzejmą. Przyznaj się, wszak to ona tak ukartowała, że koniec końców musiałaś się zgodzić, by cię ten ksiądz odprowadził, niby pod pozorem, że mieszka w naszym domu?... Dla czego robisz z tego tajemnicę?... Dla czego mi nie opowiedziałaś, jak do tego doszło?...
Marta ruszyła lekko ramionami, nic nie odpowiedziawszy na pytania męża.
— Dalibóg zadziwiająca z ciebie kobieta! Zawsze i wszystko pozostawia cię w spokoju! Zastanów się przecież, iż te sprawy posiadają wielką doniosłość... Nie chcesz nic mówić... ale ja wiem, jak się rzeczy miały... Spotkałem panią Paloque, która mi powiedziała, iż umyślnie dłużej pozostała wczoraj u twojej matki, by widzieć w jaki sposób ksiądz Faujas opuści salon. Otóż z trudnego położenia wyratowała go twoja matka. Wyprawiła go razem z tobą, oddając mu tem nielada przysługę... Ale ty nawet tego nie zrozumiałaś i wzięłaś troskliwość twojej matki za dobrą monetę!... Przecież dotychczas nigdy się nie trwożyła widząc cię samą powracającą do domu!... Lecz nie w tem rzecz... Proszę cię, zrób wysiłek i przypomnij sobie, o czem on z tobą mówił, gdyście wracali?...
Mouret siadł naprzeciwko Marty i nie spuszczał z niej oczu, by módz pochwycić każdy odcień jej głosu i wyrazu twarzy. Ona zaś znudzona, lecz bardzo cierpliwa, odpowiedziała z wielkim spokojem:
— O czem ze mną mówił?... O rzeczach niemających najmniejszej doniosłości... Mówił, że jest chłodno i rzeczywiście powietrze było mroźne i przejmujące; zauważył, że Plassans jest miastem spokojnem, zwłaszcza nocą. Zdaje mi się, że wspomniał także o przyjemnym wieczorze spędzonym w domu moich rodziców.
— Co za podstępna przebiegłość... bo ten wieczór nie mógł sprawić mu przyjemności, przeciwnie, musiał mu się dobrze dać we znaki. No a dalej cóż mówił jeszcze do ciebie? Czy rozpytywał się o twoją matkę... o ludzi, których u niej spotkał?...
— Nie. Nawet czasu na to nie było. Wszak wiesz, że do matki ztąd niedaleko... co najwyżej trzy minuty... Szedł obok mnie, lecz nie podał mi ręki i kroki stawiał tak wielkie, że ledwie mogłam nadążyć... prawie biegłam. Doprawdy nie rozumiem, dla czego wszyscy tak na niego zwracają uwagę i tak na niego napadają. Patrząc na niego, doznaję współczucia... on musi być bardzo nieszczęśliwy. Współczuję jego ubóstwu, drżał wczoraj z zimna... bo ta jego sutana nie wiele grzeje.
Mouret miał dobre serce i doznał pewnego wzruszenia na myśl o ubóstwie swego lokatora. Rzekł więc łagodnie:
— Tak, masz racyę, on bardzo musi być ubogi... nawet płaszcza niema w swojej garderobie a przecież teraz każdemu zimno, chociażby ciepło był ubrany... tem więcej jemu...
— Patrz a pomimo swego ubóstwa zapłacił nam komorne z góry... Na pewno nigdy nie znajdziesz lepszego lokatora... ani się nawet wie, że są obcy ludzie pod naszym dachem... takich cichych i spokojnych, jak on i jego matka, musi być niewielu.
— O jestem przekonany, że nie mógłbym znaleść lepszych lokatorów!... Jeżeli byłem trochę złośliwy, mówiąc dziś o nim, to zwłaszcza z powodu, iż chciałem dać ci przykład twojej wiecznej niedbałości na wszystko, co się dzieje dokoła ciebie... A tu, co o nim mówią?... Cóż mnie to może obchodzić! Znam przecież szubrawców uczęszczających do zielonego salonu twojej matki!... Kłamstwo, obłuda, obmowa — oto są rzeczy, uprawiane przez tych panów. Zaczynam też wątpić w wiarogodność wieści, jakie rozpuszczają o księdzu Faujas. Chcę wierzyć, iż nie zadusił owego proboszcza i nie podpisywał weksli cudzem nazwiskiem. Dla tego też powiedziałem pani Paloque: „Zamiast surowo sądzić innych, bądźmy mniej pobłażliwymi dla siebie samych“. Tem lepiej, jeżeli zrozumiała, że do niej właśnie piłam!
Mouret kłamał. Nic bowiem podobnego nie powiedział pani Paloque. Lecz łagodność Marty i współczucie, jakie wyraziła, mówiąc o ubóstwie księdza Faujas, wywołały nagły zwrot w umyśle jej męża. Zawstydził się swych napaści i szyderstwa w obec ludzi, którym osobiście nie nie miał do zarzucenia. Postanowił okazywać życzliwość księdzu Faujas. A gdy w parę dni później spotkał nienawistnych sobie panów de Bourdeu, Delangre, doktora Porquier, zaczął chwalić księdza Faujas, podnosząc jego rozum, skromność a zarazem odwagę, z jaką znosił ubóstwo. Chcąc dokuczyć tym panom, dziwił się, iż znajdują się ludzie; dość nikczemni, którzy śmią obgadywać tak świętobliwego i niepospolitego człowieka. Ubolewał, iż całe stada tych złośliwych i obłudnych ludzi przyjmuje u siebie matka jego żony. Słowem, Mouret wziął do serca obronę sprawy księdza Faujas i zapalał się, z dobrą wiarą egzaltując cnoty swego lokatora. Zapominając, iż Marta słyszała go niedawno inaczej mówiącego, szerzył i przed nią nowe swoje poglądy:
— Powiedz sama, czy to nie jest oburzające, by ludzie, którzy kradzieżą, oszustwem doszli do majątków, śmieli rzucać potwarze na takiego człowieka, żyjącego przytem w ubóstwie, w biedzie! Boć to biedaczysko nie ma nawet za co kupić garści chróstu, by ogrzać się podczas mrozów! Ja coś o tem wiem, bo przecież on mieszka w moim domu, więc jestem świadkiem jego życia. Bronię go jak mogę przed ludzką złością i możesz być pewna, że rąbię prawdę, nie przebierając w słowach... Lecz postanowiłem więcej jeszcze uczynić... Chcę, aby ksiądz Faujas był uważany za mojego przyjaciela. Chcę, by nas widziano razem chodzących po mieście... niechajże wiedzą, iż uczciwy człowiek taki jak ja, może sobie pozwolić na to, czego inniby się lękali... Znana moja uczciwość i majątek mogą mieć wielkie znaczenie w całej tej sprawie. A ciebie, moja kochana, proszę, byś pamiętała, że należy okazywać wielką uprzejmość wobec biednych naszych lokatorów z drugiego piętra...
Marta nieznacznie się uśmiechała, słuchając zaleceń męża, lecz mocno była z tego rada. Zaleciła więc Róży jaknajwiększą względem nich usłużność. Jednakże ilekroć razy Róża chciała wyręczyć panią Faujas w kupnie żywności, dziękowano jej, nie przyjmując jej usług, stosunki wszakże stawały się z dniem każdym mniej naprężone i mniej ceremonialnie chłodne. Pewnego poranku Marta wychodząc ze strychu, gdzie teraz przechowywała owoce, spotkała panią Faujas na schodach a poczęstowawszy ją gruszkami, szczerze się uradowała gdy stara kobiecina wybrała dwie, dla siebie i dla syna. Te dwie gruszki stały się zawiązkiem bliższych stosunków.
Ksiądz Faujas wychodził teraz z domu z mniejszą aniżeli dawniej tajemniczością a Mouret, słysząc jego kroki na schodach, wybiegał do sieni, oświadczając swoją gotowość towarzyszenia mu w kierunku kościoła św. Saturnina. Przy pierwszem takiem spotkaniu, Mouret podziękował księdzu za łaskawe odprowadzenie Marty i zaczął go badać, o ile ma zamiar uczęszczania do zielonego salonu państwa Rougon. Ksiądz się uśmiechnął i odpowiedział ogólnikowo, że nie jest stworzony do bywania w świecie. Odpowiedź ta uszczęśliwiła pana Moureta. Zaczął przypuszczać, iż wywarł już wpływ pożądany na swojego lokatora. Postanawiał całkowicie go oderwać od towarzystwa bywającego w zielonym salonie i zagarnięcia go wyłącznie w swoje posiadanie. Właśnie tegoż wieczoru, Marta pochwaliła się przed mężem, iż pani Faujas przyjęła od niej dwie najpiękniejsze gruszki a Mouret na tej podstawie zaczął snuć plany dalszego swego stosunku z lokatorami z drugiego piętra. Korzystając z obecności Róży w stołowym pokoju, zapytał:
— Czyż oni naprawdę nie palą w piecu, pomimo takiego zimna?...
Róża odgadła, iż to pytanie jej się głównie dotyczy, więc odpowiedziała:
— A czemżeby palili w piecu, kiedy nigdy nie kupują drzewa! Chyba, że rąbią swoje parę krzeseł na opał, albo pani Faujas, zamiast żywności, przynosi wiązki chróstu w swoim koszyku...
— Nie żartuj z nich, moja Różo, rzekła poważnie Marta. Zupełnie niepotrzebnie śmiejesz się z tych biednych ludzi... bo im niezmiernie ciężko musi być teraz; takie zimno a oni nawet ognia nie widzą... Muszą się trząść od zimna... biedacy...
— Tak, wtrącił Mouret, w tych obszernych pokojach na drugiem piętrze, musi być dyabelnie zimno... Wszak przeszłej nocy było dziesięć stopni mrozu... na wsi ludzie się boją, że niemało drzew wymarznie... Wreszcie chociażby u nas, w mieszkania — a woda w dzbanku zamarzła, mimo że ognia nie żałujemy... Prawdę powiedziawszy, to tylko tutaj, w pokoju stołowym jest zupełnie ciepło, bo pokój niewielki i do pieca się ciągle dokłada.
Rzeczywiście tak było jak mówił Mouret. Stołowy pokój był najstaranniej zabezpieczony od zimna, okna i drzwi były poobijane krajką a piec kaflowy ogrzewał lepiej powietrze, aniżeli kominki na pierwszem piętrze. Rodzina przesiadywała najchętniej dokoła stołu w jadalnym pokoju. Po obiedzie dzieci bawiły się przy świetle lampy a Mouret przymuszał żonę do grania i nim w pikietę. Była to prawdziwa męczarnia dla Marty. Przez długi czas wymawiała się wstrętem, jaki miała do gry w karty, lecz Mouret postawił na swojem i chociaż z wielkim trudem, lecz nauczył Martę grać w pikietę. Odtąd grywać z nim musiała każdego wieczora.
Mówiąc dziś z żoną o lokatorach z drugiego piętra, Mouret po chwili namysłu rzekł:
— Wiesz co, trzeba ich zaprosić, by z nami spędzili wieczór... Przynajmniej trochę się ogrzeją, a nam będzie mniej nudno w ich towarzystwie. Zaproś ich. Przypuszczam, że nie ośmielą się odmówić.
Nazajutrz spotkała się z panią Faujas w sieni i poprosiła ją wraz z synem na dzisiejszy wieczór. Ta przyjęła zaprosiny natychmiast, bez najmniejszego wahania.
Dowiedziawszy się o tem, Mouret zauważył:
— To bardzo dziwne, byłem przekonany, że dadzą się prosić, że trzeba będzie nalegać. Jak widzę, zaczynają mieć dosyć samotności, w której żyli dotychczas.
Skoro podano obiad, Mouret pilił, by jedzono szybko i stół co prędzej sprzątano. Przyniósł butelkę lepszego wina z piwnicy i kupił funt suchych ciasteczek. Było to wbrew jego zwyczajom, Mouret bowiem był skąpy, lecz chciał się popisać, że wie, jak należy przyjmować gości, i że nietylko pani Rougon posiada tę sztukę. Oczekiwani lokatorzy zeszli z drugiego piętra około godziny ósmej. Ksiądz Faujas miał na sobie nową sutanę, co Mouret, dostrzegłszy natychmiast, tak się zmięszał z zadziwienia, iż niewyraźnie coś ledwie odbąknął przy pierwszych słowach powitania.
— Prawdziwie, tak, to my dziękujemy... tak zaszczyt nas spotyka... nas, prawdziwie nas, proszę... niech państwo usiądą... Dzieci, dla czego nie podajecie krzeseł...
Zajęto nareszcie miejsca dokoła stołu. W pokoju było gorąco jak w łaźni, Mouret bowiem, chcąc okazać gościom swoją szczodrobliwość, napełnił piec drzewem, paląc w nim bez pomiarkowania. Ksiądz pogłaskał główkę Dezyderyi a chłopców rozpytywał się o zajęcia szkolne, ośmielając ich uprzejmością głosu i spojrzenia. Marta, milcząc, robiła pończochę i z przyjemnością wsłuchiwała się w dźwięk tego głosu obcego, rozlegającego się w spokojnem, codziennem jej otoczeniu. Od czasu do czasu spoglądała na wyrazistą, kwadratową twarz księdza, i znów opuszczała oczy na robotę, dziwiąc się przyjemności, jakiej doznawała na widok tego barczystego, zdrowego mężczyzny, który tak łagodnie rozmawiał z jej dziećmi, i który żył w tak ciężkiem ubóstwie. Mouret nie spuszczał wzroku z nowej sutany księdza, wreszcie nie mogąc dłużej wytrzymać, rzekł, śmiejąc się niezręcznie:
— Dla czego się pan wystroiłeś, schodząc do nas na wieczorną pogawędkę... My tego nie wymagamy, jesteśmy ludzie prości i przyjmujemy państwa jak dobrych znajomych...
Marta zarumieniła się za męża a ksiądz odpowiedział i wielką swobodą, iż dziś właśnie kupił ową sutanę i nie zdjął jej dla zrobienia przyjemności matce, która znajdowała, iż wygląda wspaniale jak król w tyra nowym stroju.
— Wszak prawda, matko, żeś tak powiedziała?...
Pani Faujas kiwnęła głową na znak potwierdzenia i znów siedziała nieruchomie zapatrzona w swego syna. Wybrała sobie miejsce naprzeciwko niego i rada była, iż światło lampy padało nań wyraźnie. Twarz jej nabierała wyrazu ekstazy i niezmiernego przywiązania.
Rozmowa toczyła się o różnych drobnych kwestyach bieżących, ksiądz Faujas mówił z wesołem ożywieniem, chociaż z pewną powagą. Z uprzejmą grzecznością wysłuchiwał plotek, których cały zapas wyładowywał przed nim Mouret. Wreszcie, ten ostatni zaczął opisywać rodzinny swój sposób życia:
— Wieczory płyną nam spokojnie, wyłącznie w naszem kółko. Nie zapraszamy gości, bo nam jest najprzyjemniej z naszemi dziećmi. Codziennie grywam w pikietę z moją żoną. Tak do tego przywykłem, że chybabym nie zasnął inaczej...
— Niechajże państwo nie zmieniają swoich przyzwyczajeń z naszego powodu, zaczął prosić ksiądz Faujas. Bardzoby nam było przykro, gdybyśmy mieli być przeszkodą...
— Nie, nie, przecież nie jestem jeszcze starym maniakiem... nic nie szkodzi, że będzie dziś przerwa... nie umrę, a nawet nie rozchoruję się, jeżeli nie zagram codziennej partyjki...
Ksiądz nie przestawał nalegać, lecz spostrzegłszy, iż Marta szczerzej od męża wyrzeka się gry w pikietę, zwrócił się ku matce, która dotychczas siedziała zapatrzona w niego i milcząca:
— Matko, może zechcesz zagrać w pikietę z panem Mouretem?...
Spojrzała pytająco synowi w oczy, gotowa czynić co tylko zażąda, Mouret zaś wymawiał się, protestował, zapewniał, iż najmilej mu czas dziś upłynie na gawędce z sąsiadem, lecz gdy ksiądz wspomniał, iż wie na pewno, że jego matka lub grać w pikietę i dawno nie miała sposobności użycia tej rozrywki, Mouret uległ życzeniu gościa, mówiąc:
— Jeżeli ma to sprawić przyjemność pani Faujas, to i owszem... lecz nie chciałbym się narzucać...
— Nie ma o tem mowy... moja matka wybornie gra w pikietę i siądzie z panem do partyi z największą przyjemnością...
— Tak, tak, z największą przyjemnością, odezwała się po raz pierwszy pani Faujas. Tylko musimy się przesiąść...
— Nic łatwiejszego, zawołał Mouret wielce uradowany. Zmieni pani miejsce ze swoim synem, który usiądzie koło mojej żony a pani zajmie jego krzesło tuż blizko mnie... Oto tak... wybornie...
Ksiądz, dotychczas siedzący zdaleka od Marty, znalazł się teraz obok niej, na końcu stołu w miejscu prawie na uboczu. Oktawiusz i Sergiusz poszli już na górę do swego pokoju a Dezyderya drzemała, oparłszy głowę na rękach założonych na stole. Biła na zegarze dziesiąta, gdy Mouret, przegrawszy pierwszą partyę, zażądał dla siebie prawa odwetu. Pani Faujas spojrzała na syna, a zamieniwszy z nim spojrzenie, zaczęła spokojnie, przetasowywać karty. Marta była małomówna, niewiele więc i dziś rozmawiała z gościem, który od czasu do czasu stawiał jej pytania dotyczące się kwestyj gospodarskich, ceny produktów w Plassans, wychowania dzieci i kłopotów, jakie się ma posiadając liczniejszą rodzinę. Odpowiadała grzecznie lecz ze zwykłą sobie powolnością i spokojem.
Około godziny jedenastej, Mouret rzucił karty i rzekł z pewną niecierpliwością:
— Czy to słychane rzeczy! Jeszcze i tę partyę przegrałem! Przez cały wieczór karty mi nie szły; ani razu nie mogłem zapanować nad grą... Może jutro będzie mi się więcej szczęściło... Bo przecież muszę się odegrać... Pani zechce być u nas jutro wieczorem?...
Zamiast matki, odpowiedział ksiądz, mówiąc, iż nie mogą tak codziennie nachodzić domu państwa Mouret, byłoby to nadużywaniem ich uprzejmej gościnności... Lecz Mouret, nie dając mu dalej mówić, wołał, zaklinając się:
— Ależ państwo nietylko iż nam nie przeszkadzacie w niczem, lecz przeciwnie, wyświadczacie nam prawdziwą łaskę... Wreszcie przegrałem i mam prawo proszenia o możność odwetu... Od tego nie ustąpię.. Wszak pani mi nie odmawia?... Jutro znów zagramy z sobą partyjkę?...
Zapadła decyzya, iż jutro powtórzy się dzisiejszy wieczór a gdy pożegnawszy się ksiądz i jego matka odeszli na górę, Mouret zaczął narzekać i niecierpliwić się, nie mógł bowiem pogodzić się z myślą, by ktoś lepiej od niego mógł grać w pikietę. Zwracając się do Marty, rzekł z wybuchem gniewu:
— Cóż ta stara myśli, może sobie wyobraża, iż lepiej gra odemnie?!.. A to byłoby paradne! Wygrała, to prawda... lecz dalibóg nie wiem jakim sposobem... musi sobie pomagać... pewnie, że szachruje!... Jutro... poczekajno, babo, będę na ciebie uważał i okpiwać się nie pozwolę...
Od tego dnia codziennie lokatorzy z drugiego piętra spędzali wieczory w stołowym pokoju państwa Mouret. Stara matka księdza Faujas była nietylko biegłą w sztuce grania w pikietę, lecz nadto była sprytną kobietą. Od czasu do czasu pozwalała swojemu partnerowi wygrać, nie chcąc go zniechęcać, zbadała jego usposobienie i wiedziała kiedy należy uspokoić wzburzenie i tłumiony gniew pana Moureta, opowiadającego po każdej skończonej partyi, że dziwnie opuściło go szczęście i traf zrządza, iż przegrywa, chociaż jest niepospolitym graczem w pikietę, o czem ludzie wiedzą nietylko w Plassans lecz i w Marsylii. Godzinami całemi przemyśliwał, jakby należało grać, aby się pomścić na tej starej, jakby nie dozwolić jej chociażby przez tygodnie całe ani jednej wygranej. Czasami mówił nawet głośno o tych marzonych przez siebie projektach, mówił w obecności pani Faujas, która, milcząc, słuchała i z najspokojniejszym wyrazem twarzy tasowała i rozdawała karty. Punktualnie o godzinie ósmej każdego wieczoru, zasiadali naprzeciwko siebie i z zawzięciem, milcząc i nie poruszając się z miejsca, grali w pikietę jedną partyę po drugiej, do godziny jedenastej.
Po przeciwnej stronie stołu, w pobliżu pieca, Marta rozmawiała z księdzem Faujas. W ustronnym tym zakątku mogło się im wydawać, iż byli tylko we dwoje, sami, mieli bowiem pewność, iż pogrążeni w pikiecie gracze nie słyszą treści ich rozmowy. Ksiądz Faujas podwójnie gardził kobietą, raz jako mężczyzna, powtóre jako ksiądz. Częstokroć zdarzało się w rozmowie, iż ta jego pogarda ujawniała się niebacznie wyrzeczonem słowem, wówczas Marta spoglądała na niego lękliwie, jakby przerażona niespodziewanem niebezpieczeństwem lub groźbą. Innemi razy, zapomniawszy z kim rozmawia, śmiała się swobodnie, gdy naraz, spojrzawszy na sutanę księdza, urywała nagle rozpoczęte opowiadanie lub żart, wymawiając sobie nierozważny swój postępek. Zdaniem jej, nie należało tak swobodnie i po koleżeńsku rozmawiać z księdzem. Te wszystkie przyczyny sprawiały, iż krępowali się wzajemnie i przez długi czas rozmawiali z sobą etykietalnie lub też ogólnikowo banalnie.
Ksiądz Faujas nie stawiał jej nigdy pytań dotyczących jej spraw najbliższych, to jest męża, dzieci lub domu. Pomimo to, ze zdań oderwanych, mógł sobie teraz odtworzyć całą przeszłość i teraźniejszość życia Marty. Codziennie dowiadywał się nowego jakiego szczegółu. Pewnego razu zauważył, iż wielkie podobieństwo rysów istnieje pomiędzy państwem Mouret.
— Tak, odpowiedziała Marta, wiele osób robi te samą uwagę a przed laty, gdy byliśmy młodzi, brano nas zazwyczaj za brata i siostrę. To podobieństwo przyczyniło się w znacznej mierze do skojarzenia naszego małżeństwa. W rodzinie mówiono, iż stanowilibyśmy wcale ładną parę i przy stole sadzano nas obok siebie. Ale najzabawniejsze było to, że gdy małżeństwo nasze zostało zdecydowane, czcigodny proboszcz Compan wahał się, czy może nam dać ślub ze względu na nadzwyczajne podobieństwo naszych twarzy.
— Państwo jesteście w blizkiem pokrewieństwie? — zapytał ksiądz Faujas.
— Tak, rzeczywiście jesteśmy kuzynami — odrzekła Marta, silnie się czerwieniąc. Ja jestem z domu Rougon a mój mąż przez matkę swą jest spokrewniony z rodziną Macquartów.
Zamilkła, nie chcąc dawać bliższych objaśnień, pewną przytem będąc, iż ksiądz Faujas musiał już słyszeć, że Macquartowie byli naturalną linią rodziny Rougonów.
Po chwilowem milczeniu, chcąc pokryć swe zmięszanie, Marta dodała:
— Tak mój mąż jak i ja, podobnymi jesteśmy do naszej babki. Tylko, że mój mąż jest zarazem podobny do swej matki, ja zaś odziedziczyłam podobieństwo pośrednio, albowiem mój ojciec zupełnie odmienne miał rysy od mojej babki.
Ksiądz Faujas przypomniał sobie, iż analogiczny wypadek zdarzył się i w jego rodzinie. Siostra jego bowiem podobną była do dziadka swej matki, w niczem nie posiadając typu swych rodziców. Podobieństwo rysów odezwało się w niej, przeskoczywszy dwa pokolenia, wykazywało się ono nietylko w twarzy, lecz w całej postaci, w ruchach, głosie a nawet w ogólnym zarysie charakteru.
— Mnie też niejednokrotnie mówiono, rzekła Marta, iż jestem we wszystkiem podobna do „ciotki Didy“, tak bowiem nazywano moją babkę w całej jej rodzinie. Biedna ciotka Dida jest obecnie w domu zdrowia w Tulettes. Całe jej życie złożyło się nieszczęśliwie, przytem była zawsze niesłychanie nerwową. Ja również jak ona miewałam zawroty głowy, zemdlenia, lecz około dwudziestego roku życia zdrowie mi się pokrzepiło, stałam się silniejszą a zarazem o wiele rozsądniejszą. Ale strach pomyśleć, jaka ja byłam narwana, będąc podlotkiem a nawet później, będąc już dorosłą panną.
— A mąż pani czy także podobny jest z usposobienia do babki.
— O nie, mąż mój pod względem charakteru przypomina swego ojca, który był sumiennym, metodycznym robotnikiem. Pomiędzy mną a moim mężem jest tylko podobieństwo rysów twarzy, lecz usposobienia nasze różnią się najzupełniej... Zauważyłam, że twarze nasze robią się, coraz to podobniejsze do siebie... Niemało też lat przeżyliśmy już z sobą. Przez lat piętnaście mieszkaliśmy w Marsylii, gdzie mąż mój był kupcem. Owe kilkanaście lat ubiegło mi szybko, spokojnie... nauczyłam się wówczas cenić dom, to jest ognisko domowe, które wraz z dziećmi stanowi całe moje szczęście.
Ksiądz Faujas wierzył jej, że mówiła prawdę utrzymując, że jest zupełnie szczęśliwą, wszakże odczuwał w mej pewne rozgoryczenie, gdy o tem wspominała. Musiała ona przejść niemało walk z własną swoją naturą, która uspokoiła się dopiero teraz, pewnie nie tak dawno, dopiero około czterdziestego roku życia tej kobiety. Ksiądz Faujas odtwarzał w myśli dramatyczne okoliczności życia Marty. Zbyt wielka istniała różnica charakteru i usposobień pomiędzy nią a jej mężem, by można przypuścić, iżby mogła z nim być kiedykolwiek szczęśliwą. Drażnić się musieli wzajemnie skutkiem odmienności temperamentów a bękardzka mięszanina krwi, płynącej w żyłach Moureta, na pewno niejednokrotnie musiała być powodem przymówek i przykrych nieporozumień pomiędzy małżonkami, będącymi z sobą równocześnie blizkimi krewnymi. Spokojne życie wspominane przez Martę, gdy mówiła o piętnastoletnim swym pobycie w Marsylii, spotęgowało się jeszcze w Plassans, gdzie zakres jej działalności zacieśnił się, zasklepiając w domu, który nabyli za uzbierane w handlu pieniądze. Wszak życie jej teraźniejsze było nieprzerwaną drzemką. Latami byli jeszcze młodzi, lecz w rzeczywistości państwo Mouret wiedli życie starych emerytów w cichości, na uboczu zjadających swoje dochody. Ksiądz Faujas postanowił zbadać, o ile Marta wyrzekła się już wszystkiego. Odpowiedzi jej zadziwiały go spokojnem poddaniem się losowi.
— Bardzo lubię mój dom — mówiła. — Dzieci moje kocham i to mi wystarcza. Nigdy nie byłam wesołego usposobienia i nigdy nie rwałam się do życia światowego. Czasami nudziłam się, tak, wyznaję to, brakowało mi bowiem zadowolnieć ducha. Ale cóż mogło mi je przynieść?... Prawdopodobnie lepiej nawet, iż nie doświadczyłam żadnych porywów, bo wówczas byłabym utraciła tę trochę równowagi umysłowej, jaką posiadam dzięki monotonnemu spokojowi, w jakim lata mi biegną. Byle co wzrusza mnie zbyt gwałtownie. Nie mogę czytywać powieści, bo natychmiast choruję na migrenę a bohaterowie i bohaterki występujący w książce snują się całemi dniami i nocam1 po biednej mojej głowie, zamącając mi swobodę i spokój umysłu. Jedynie tylko szycie nie męczy mnie zbytecznie. Z tych wszystkich względów siedzę w domu i prawie nigdy u nikogo nie bywam... wreszcie cóż można mieć w zamian męczącego bywania pomiędzy ludźmi?... Prócz posłyszenia przeróżnych plotek i obłudnych słówek — nic nie widzę po nad to.
Zamilkła i spojrzała z czułością na Dezyderyę, śpiącą spokojnie z głową na stole.
— Biedne ty moje dziecko — westchnęła i ciszej jeszcze dodała: Ona nawet szyć nie może, bo i to zbyt wielki stanowi dla niej wysiłek... Natychmiast doznaje zawrotów głowy... Jedyną jej rozrywką są zwierzęta. Lubi je niezmiernie i czuje się najszczęśliwszą w ich otoczeniu. Co roku latem, posyłamy ją na miesiąc na wieś, do dawnej jej mamki. Otóż Dezyderya spędza tam całe dni na folwarcznem podwórzu, pieszcząc wszystkie domowe zwierzęta. Jest wtedy wesoła, zadowolniona i wraca ze wsi z rumianemi policzkami, tryskająca zdrowiem, świeża jak różyczka.
W rozmowach swoich z księdzem Faujas Marta wspominała często o domu zdrowia w Tulettes, jakby powodowana strachem, że ją tam kiedykolwiek będzie trzeba osadzić. Wtajemniczany stopniowo w życie i myśli Marty, ksiądz Faujas odczuwał, iż nie jest ona szczęśliwą, chociaż mówiła że jest taką. Miała wiele skrytych żalów do męża, jakkolwiek była do niego przywiązana. Lękała się jego żartów, przycinków, zarzucała mu nadmiar egoizmu, wyzucie jej i odsunięcie od wszelkiej rozrywki. Mówiąc o nim, powtarzała, pragnąc, by jej wierzono:
— On jest zacny i dobry, kocha nas wszystkich i przywiązany jest do domu... Czasami hałasuje i zrzędzi, lecz nie jego w tem wina... będąc systematycznie skrzętnym i zamiłowanym w porządku, gniewa się na nas, gdy wróciwszy do domu, zastanie cośkolwiek nie na właściwem miejscu... Wiem, że ludzie wyrażają się o nim z pewną niechęcią, lecz czyniąc tak, dają folgę swej zazdrości... wielu jest bowiem zazdroszczących mu uzbieranego majątku, oraz szczęśliwych pieniężnych operacyj, które od czasu do czasu wykonywać nie przestaje... Wreszcie niewiele on dba o ludzką obmowę... w tem najzupełniejszą ma racyę. Między innemi ludzie zarzucają mu skąpstwo wobec mnie i dzieci. Powiadają, iż zamknął mnie w domu, by nie potrzebował kupować mi trzewików... Ale są to bajki i bezpodstawne gadaniny. Jestem szczęśliwa i najzupełniej swobodna... mogę urządzać tryb życia domowego najzupełniej dowolnie. A że rad widzi mnie w domu, że przekłada mieć mnie przy sobie, niżeli słyszeć o wizytach przezemnie składanych, czyż można się temu dziwić?... i czyż mogę to uważać za jakieś uciemiężanie.
Marta, broniąc męża w ten sposób, ożywiała się, mówiła gorączkowo, jakby chcąc samą siebie prze konać o jego cennych przymiotach. W rozmowach z księdzem Faujas często powracała do tego przedmiotu, rozwodząc, się przytem nad przyjemnością cichego, spokojnego życia w kółku rodzinnem, nad marnością i bezcelowością wizyt i wszelkich stosunków towarzyskich z ludźmi. Wychwalała dogodność swego mieszkania, urok przechadzek po własnym ogrodzie, cóż równie przyjemnego spotkać ją mogło po za progami domowego jej ogniska?.. Wreszcie lękała się ludzi, unikała ich, czując się szczęśliwą, zdała od światowego zgiełku, łacno przynoszącego przesyt i rozgoryczenie. Zapędziwszy się w podobnej rozmowie, Marta spostrzegała to i naraz milkła. Z twarzy znikało chwilowe ożywienie, rysy poważniały i pośpiesznie biorąc znów do rąk porzuconą robotę, pogrążała się w starannem cerowaniu starej bielizny domowej. Niktby się nie mógł domyślić, patrząc na w pół senną jej postać, iż ta kobieta jest w stanie mówić gorączkowo, z uniesieniem. Chwile porywu zdarzały się rzadko, ale nikt nie domyślał się, o ile hamowanie ich było trudne i ciężkie.
Minęły dwa miesiące, podczas których ksiądz Faujas i jego matka codziennymi byli gośćmi w domu państwa Mouret. Mieli już stale wyznaczone sobie miejsca w stołowym pokoju, weszli prawie w skład kółka rodzinnego, zjawiając się regularnie każdego wieczoru o godzinie ósmej. Pani Faujas i Mouret, nie tracąc chwili czasu, zasiadali do gry w pikietę a Marta gawędziła coraz to swobodniej z księdzem, nie zważając na grających. Gdy o godzinie jedenastej ksiądz wraz z matką odchodził do swego mieszkania, Mouret wyjawiał przed żoną zdanie, iż są to ludzie bardzo przyzwoici i bardzo przyjemni w obcowaniu. Ten ostatni wszakże przymiot przypisywał im wyłącznie w dnie, gdy pani Faujas uznała za stosowne dać się pobić przy grze w pikietę.
Zadowolony z codziennie zapewnionej partyjki, Mouret przestał śledzić i podglądać życie lokatorów z drugiego piętra. Mawiał chętnie, iż zna jak najdokładniej charakter swego przyjeciela księdza Faujas, który jest rzadkiej zacności człowiekiem. Gdy posłyszał na mieście kogoś niechętnie mówiącego o księdzu, wołał z zapałem:
— Kiedyż się uspokoicie i dacie pokój obmawianiu człowieka, o którym nie możecie mieć najmniejszego pojęcia! Ja jeden w Plassans mogę powiedzieć, iż znam go na wylot. Łaskaw jest na mnie i codziennie razem spędzamy wieczory. Nie jest on skory do zawierania bliższych stosunków towarzyskich, dobiera sobie ludzi odpowiednich, lecz szczycę się mianem jego przyjaciela... a ci, którzy nie mogą tegoż samego powiedzieć, rzucają na niego potwarze jedynie przez zazdrość i zemstę.
Uwagi tego rodzaju Mouret rozsiewał chętnie na lewo i prawo, radował się zwłaszcza, gdy mógł puścić je w obecności pani Felicyi Rougon, przepraszając ją z udaną szczerością, iż niechcący za garnął wyłącznie dla siebie księdza Faujas, którego ona zdaje się, miała ochotę przywabić do częstego bywania w zielonym salonie. Pani Rougon zbywała to milczeniem, uśmiechając się dwuznacznie. W kółku najbliższych swoich znajomych, spotykanych w kawiarniach na mieście. Mouret opowiadał bliższe szczegóły o księdzu Faujas. Naśladował sposób jego siadania w krześle rozstawiania nóg, picia, patrzenia, rozmawiania z kobietami, albowiem ci dziwni mężczyźni, za jakich uważał wogóle księży, tylko sobie właściwe mają obyczaje. Dumny za swej wolnomyślności i wyzwolonych poglądów, Mouret opowiadał mnóstwo anegdotek o księżach, w rzeczywistości zaś był silnie zaciekawiony sposobem życia tych czarno przyodzianych ludzi, obleczonych od stóp do głów w jednolite sutany.
Wieczory płynęły jedne za drugiemi. Nastąpił już miesiąc luty. W rozmowach z Martą ksiądz Faujas unikał tematów, dotyczących religii. Wszakże pewnego dnia, Marta pierwsza zaczęła:
— Pan zapewne zauważył, iż nie jestem dewotką. Rzadko, niezmiernie rzadko bywam w kościele. Ale tak mi się życie złożyło... Dawniej, gdyśmy mieszkali w Marsylii, nie miałam czasu chodzić na mszę, z powodu nawału zajęć... Obecnie zaś zleniwiałam do tego stopnia, iż niechętnie wychodzę z domu. Trzeba też wyznać, że nie chowano mnie zbyt religijnie. Moja matka zwykle mawiała, że Bóg jest wszędzie obecny, więc nie opłaci się szukać go w kościele.
Ksiądz przychylił nieco głowę i milczał, jakby chcąc powiedzieć, że nie chce wyrażać swego poglądu w tej mierze. Jednakże w parę dni później, zaczął opowiadać, jak wielkiej pociechy doznają dusze ludzi strapionych, uciekając się do szukania ulgi w modlitwie. Była właśnie mowa o pewnej kobiecie, która odebrała sobie życie, skutkiem doznanych nieszczęść i zawodów.
— Zbłądziła rozpaczając — rzekł ksiądz z wielką powagą. — Widocznie nie wiedziała, ile ulgi przynosi szczera, gorąca wiara, ile pocieszenia znaleźć można w modlitwie. Ileż zdarzyło mi się spotkać nieszczęśliwych kobiet, które weszły do kościoła z sercem przepełnionem rozpaczą a pomodliwszy się wychodziły pocieszone, rozpromienione nadzieją zmiany losu, ukołysane skargą, którą wypowiedziały, wznosząc swe dusze ku niebu. Odtąd, każda z takich kobiet wiedziała, gdzie znajdzie prawdziwe ukojenie i była pozyskaną dla Boga owieczką.
Marta opuściła robotę na kolana i rozmarzona wsłuchiwała się w słowa księdza, którego głos stał się tkliwy, promienny obietnicami nadziemskich rozkoszy.
— Tak, to musi być wielkie szczęście módz się modlić z całego serca... niejednokrotnie myślałam o tem, lecz wprost brakowało mi odwagi, by to lekarstwo wypróbować na sobie...
Rozmowa w tym przedmiocie była dotychczas jedyną, w zamian ksiądz Faujas bardzo często mówił z Martą o miłosiernych uczynkach i o miłości bliźniego. Opowiadania swoje urozmaicał przykładami. Marta, słuchając, drżała ze wzruszenia i często nawet płakała nad ludzką niedolą. Te jej rozrzewnienia sprawiały szczególniejszą przyjemność opowiadającemu, codziennie odnajdywał w pamięci przeróżne wzruszające wydarzenia, akcentując stopniowo ich dramatyczność. Marta wpajała wtedy wzrok w twarz księdza, bladła i prawie omdlewała z nadmiaru bólu, wywołanego współczuciem dla ludzi cierpiących zimno i niedostatek, umierających w nędzy, lub też skutkiem głodu popełniających zbrodnie, któremi byliby się, brzydzili, znalazłszy się w normalnych warunkach bytu. W chwilach podobnych wzruszeń ksiądz Faujas odczuwał, iż Marta całkowicie do niego na leży, wiedział dokładnie, iż stawał się wszechwładnym panem jej woli. Podobny nastrój dwojga tych ludzi wydarzał się coraz częściej, uniesieni wzajemnem wzruszeniem, słyszeć się nie zdawali, iż tuż o kilka kroków przed nimi, pan Mouret wybuchał gniewem lub radością, stosownie do tego, czy przegrał lab wygrał partyę pikiety.
Około połowy lutego zdarzył się wypadek, który przeraził i rozciekawił całe Plassans. Odkryto, ii cała banda młodych dziewczątek, prawie dzieci, oddawała się wyuzdanej rozpuście. Korzystając ze swobody, udzielanej im przez rodziców, owe dziewczęta nietylko z rówieśnikami wiodły gorszące życie, lecz sprzedawały się za pieniądze ludziom statecznym, bogatym i wogóle dobrze widzianym przez najmoralniejsze osobistości w mieście. Podobnie niezwykły objaw zepsucia, zastanowił Martę. Sprawa stawała się coraz głośniejszą, olbrzymiejąc z dniem każdym. Jedną z owych dziewcząt Marta znała osobiście; była nią siostrzenica Róży, która od dawnych lat przychodziła często odwiedzać ciotkę. Ładna twarzyczka jasnowłosej dziewczynki zwróciła uwagę pani Mouret, która chętnie pieściła ją a teraz srodze bolała, dowiedziawszy się o zepsuciu i rozpustnem życiu biednego dziecka.
— Dreszcz mnie przechodzi, gdy o tem pomyślę — szepnęła Marta przy codziennej, wieczornej pogadance.
— Szkoda — rzekł na to ksiądz Faujas — iż w Plassans niema ochronki w rodzaju tej, jaką mieliśmy w Besançon.
Rozciekawiona Marta zaczęła się wypytywać o rzeczoną ochronkę. Był to zakład pozostający pod opieką duchowieństwa, w którym wychowywano dziewczęta od lat ośmiu do piętnastu. Przyjmowano doń córki robotników i wogóle ludzi, zajętych pracą po za domem, chroniąc je od rozpusty, w którą byłyby popadły, pozostając bez rodzicielskiej opieki, same w pustych domostwach. W pobożnym tym zakładzie uczono je szyć, przychodziły z rana a wypuszczano je wieczorem, gdy rodzice wracali od pracy. Marta uznała że podobny zakład był rzeczą zbawienną i codziennie o nim mówiąc z księdzem Faujas, doszła do wniosku, iż należało co prędzej stworzyć podobną instytucyę w Plassans.
— Tak, byłaby to rzecz bardzo pożądana — mówił ksiądz, dodając jakby od niechcenia — trzebaby urządzić taką ochronkę pod wezwaniem Przenajświętszej Panny. Lecz czyż podobna urzeczywistnić tutaj coś podobnego! Widzę w tem przeszkody nie do zwalczenia! Pani jeszcze nie wie, ile jest kłopotów, starań, zabiegów, za nim się zorganizuje taki zakład! By módz temu podołać, trzebaby najpierw znaleźć kobietę o kochającem i miłosiernem sercu, chcącą poświęcić się całkowicie urzeczywistnieniu szlachetnego tego projektu. Kobiet podobnych jest mało, niezmiernie mało, przytem niekażda z nich posiada nieodzowną ku temu wytrwałość lub możność.
Marta spuściła oczy a po chwili, podniósłszy je, spojrzała na główkę uśpionej na stole Dezyderyi. Powieki jej nabrzmiały łzami, lecz po chwili, opanowawszy wzruszenie, zaczęła się wypytywać, jak należało postąpić, by praktycznie postawić kwestyę założenia ochronki w Plassans. W kilka dni później, wiedząc już szczegółowo program, oraz przypuszczalne koszta zapytała się księdza Faujas:
— Chcę się tem zająć, lecz pod warunkiem, że będzie pan kierował mojemi krokami, że mi w całej sprawie będzie pomagał. Czy mogę na to liczyć?...
Ksiądz Faujas ujął ją poważnie za obydwie dłonie i rzekł zniżonym głosem: iż jest ona kobietą wyjątkową, o duszy tak szlachetnej i czystej, jak dotychczas nie zdarzyło mu się spotkać. Przyrzekł jej swą pomoc we wszystkiem, zastrzegając wszakże, iż sprawa od niej całkowicie zależy, albowiem on osobiście niewiele uczynić zdoła. Jej więc należy zająć się zebraniem komitetu złożonego z dam najbardziej wpływowych, ona powinna zbierać potrzebne pieniądze za pomocą składek. Pod tym tylko warunkiem rzecz może się powieść, chociaż zwalczać jej przyjdzie wiele przeszkód albowiem niekażdy posiada serce tkliwe i współczujące, niekażdy zdoła się wznieść po nad poziom własnych potrzeb, niekażdy jest w stanie zrozumieć szlachetność podobnego celu. Przed pożegnaniem, ksiądz Faujas naznaczył Marcie godzinę, o której powinna się była stawić w kościele św. Saturnina, gdzie właśnie o tej porze będzie budowniczy, mogący jej dokładnie powiedzieć, jakie będą koszta kupna domu, mającego pomieścić projektowaną przez nią ochronkę pod wezwaniem Przenajświętszej Panny.
Pani Faujas przegrała tego wieczora wszystkie partye co do jednej. Skutkiem tak szczęśliwej okoliczności, zaszłej dopiero po raz pierwszy, Mouret był w wyśmienitym humorze, twierdząc, iż obecnie poznał sposób grania swej partnerki i że nigdy nie dozwoli jej nadal tryumfować przy końcu rozpoczętej partyi. Dobre to było w pierwszych czasach, dopóki nie poznał się, o ile ona rozumie, co to jest pikieta. Będzie się miała z pyszna ta stara babina! Powtarzając te słowa, śmiał się głośno, wreszcie spojrzawszy na promieniującą twarz żony, zapytał:
— Jak widzę i ty rada jesteś, żem starą pokonał... O bądź spokojna, teraz zawsze tak będzie...
Widząc, że Marta wydostała z szafy czarną jedwabną suknię, w której zwykle wychodziła na miasto, zapytał się zdziwiony: czy ma zamiar złożenia jakiej wizyty nazajutrz?... Ani słowa więc nie słyszał z tego, o czem mówiła przez cały wieczór z księdzem Faujas.
— Tak, jutro wyjdę. Muszę być w kościele o umówionej godzinie. Mam różne sprawy do załatwienia z księdzem Faujas. Dziś już jest zbyt późno, bym ci o tem mówiła. Dowiesz się jutro.
Stanął jak wryty i z podziwianiem patrzał na żonę, przypuszczając, iż powiedziała to tylko na żart. Widząc wszakże poważną twarz Marty uśmiechnął się złośliwie, niedowierzająco pokręcił głowę, lecz nie chcąc psuć humoru, rzekł ze śmiechem:
— Ty... do kościoła?... i to dla załatwiania spraw z moim przyjacielem księdzem Faujas? No, no, nigdybym tego nie przypuścił, iż zaczniesz latać po kościołach i to jeszcze dla widzenia się z temi tonsurowanymi nosicielami sutan!... Wszak dotychczas żaden z nich nie cieszył się twojemi względami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.