Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/W gminie wygnańczej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział W gminie wygnańczej
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W GMINIE WYGNAŃCZEJ.
I.

Zauchę zbudziło głośne pukanie w ścianę
Otworzył oczy i przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduje.
Otaczała go absolutna ciemność.
Pukanie ponowiło się.
— Dobrze, dobrze, dziękuję, już wstaję! — zawołał.
Westchnął głośno, poleżał chwilę, a potem zerwał się i dygocąc z zimna zaczął się ubierać. Napół ubrany otworzył okno i kilku uderzeniami ramy okiennej odepchnął okiennicę.
Był jasny, zimny, jesienny poranek. Na trawie leżał szron.
Myjąc się Zaucha myślał z irytacją, iż tydzień już mija, jak przyjechał do Biełowa a dotychczas nie udało mu się zdobyć odpowiedniego mieszkania. Czuł, że wchodziła tu w grę Helenka i nie wiedział, jak wybrnąć z tej trudnej sytuacji. Nie chciał być brutalnym, przyznając może w duchu pewną słuszność zresztą nieuzasadnionym podejrzeniom, z drugiej strony jednak nie mógł rozpakować koszyka ujętego w chytrze skombinowaną sieć sznurów, nie mógł wypakować bielizny, książek, nie mógł się zabrać do pracy. Denerwował go brud i nieporządek w tym obcym pokoju, wyznaczonym mu czasowo na mieszkanie.
Ubierał się z nerwowym pośpiechem. Nie miał zegarka, nie wiedział która godzina. Wreszcie zły, przemarznięty, ze zgrabiałemi rękami, szamocąc się z rękawem nieposłusznego płaszcza, wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, i szybkim krokiem skierował się przez ogród ku kuchni.
W drzwiach jednej z dacz [1] pojawił się jakiś drągal w brudnej i oberwanej koszuli, z miednicą w rękach i patrząc sennie, chlusnał brudną wodą na ścieżkę. O mało nie oblał Zauchy, który go zmierzył oczami i już chciał zwymyślać, gdy wtem usłyszał
— Dzień dobry kochanemu panu doktorowi! jakże się spało?
Z za węgła „daczy“ wyszedł wójt gminy wygnańczej radca Kondolewicz, wysoki w rozpiętym żółtym płaszczu i w sportowej czapeczce, z pod które] aż na kołnierz, niekoniecznie zresztą czysty, sięgały mu kosmyki dawno nie podstrzyżonych włosów.
— Jedziemy? ~ spytał, witając się z Zauchą z przesadną, nieszczerą serdecznością
— Tak. Muszę załatwić pewne sprawunki. Tak mieszkać trudno. Tu najniezbędniejszych rzeczy brakuje.
— Zapewne. Skromnie żyjemy! — z dziwnie fałszywym akcentem rzekł Kondolewicz.
Szli w stronę kuchni gminnej, pobielanej szopy, wciśniętej w kąt ogrodu za obdrapanemi dworkami.Z komina kuchni biło prosto w blado-błękitne niebo jesienne białe pasmo dymu, na końcu rozczapierzone i złotawo-różowe w świetle rannego słońca.
— Ostrożnie, panie doktorze, niech pan idzie po desce, bo tu zawsze błoto — napominał radca.— Pomyje i nieczystości Michalinka wylewa wprost przed kuchnię.
— Jak pan to może tolerować! — sarknął Zaucha.
— Cóź, bezsilny jestem, nie mam żadnej egzekutywy!
— Wpływu moralnego na ludzi pan nie ma!
— Moralnego! — zaśpiewał drwiąco radca Kondolewicz.
— Pan nie wierzy w siłę moralną, pan wierzy w rózgi — rzucił mu Zaucha, otwierając drzwi do kuchni, z której buchnął ckliwy, mdły zapach tanich potraw, tłuszczu, letniej wody, wyziewów ludzkich i starej odzieży.
Kuchnia dość duża i wybielona, przypominała czeladnią. Środek jej zajmował ogromny piec. Sciany wylepione szarym, grubym papierem i gazetami, czyjś naiwny gust przybrał jedliną i upstrzył taniemi widokówkami. Na jednej ścianie wisiała mapa Polski i Matka Boska Częstochowska w czerwonej i niebieskiej sukience, obramowana sosnowym wiankiem, w który powtykano różyczki z różowej bibułki. Pod ścianami ustawiono długie, proste, czysto umyte stoły na krzyżakach. Na stole stał dzbanuszek z więdnącemi, jesiennemi kwiatkami. Od pieca rozchodził się zapach prażonego mleka i chleba, który,,pokrajany na cienkie kostki, suszył się na blasze.
Zaucha usiadł w kącie przy stole, a po chwili dziewczyna kuchenna przyniosła mu potężną kromkę czarnego chleba i szklankę słodzonej herbaty z mlekiem. Posolił chleb i jadł, popijając gorącą „bawarką“.
Stojąc przy stołach, szybko i w milczeniu` pili herbatę młodzi chłopcy, którzy jechali do szkoły. Wyglądali wszyscy mizernie, a w tanich, nieeleganckich i nie nowych płaszczach, nawet biedno.
Koło pieca z pretensyonalnem namaszczeniem kręcił się kucharz gminny, Dyrcz, trzydziestoletni blondyn o porcelanowej twarzy, w której płonęły szafirowym ogniem olbrzymie słodkie a bezmyślne oczy, z długiemi jak u panny rzęsami. Takież panieńskie rumieńce, symetryczne, okrągłe, purpurowe, gorzały na jego gładkich policzkach. `Jasne wąsiki były wybrylantynowane i podkręcone starannie nad różowemi wargami. W śnieżno-białym długim fartuchu, Dyrcz był w istocie niepospolicie przystojny, różowy i gladki, zupełnie jak śliczna lalka fryzjerska.Mówił rzewnym, wysokim tenorem lirycznym z wyraźnym lwowskim akcentem. W kącie dziewka kuchenna pochylona nad cebrzykiem, w którym myła naczynie, nuciła godzinki, bystremi oczami obrzucając obecnych lub też zerkając ukradkiem na Dyrcza.
Zaucha śpiesznie wypił swą szklankę herbaty, podziękował za drugą, którą mu usłużnie podsunął Dyrcz i wyszedł z kuchni.
— Pan doktor już na stację? Taże jeszcze czas!powstrzymywał go radca.
— Wolę być na powietrzu ~ mruknął Józef i ruszyl ku furtce ogrodowej.
Odetchnął głęboko, kiedy się znalazł za obrębem gminy. Dusił się w tej wygnańcze] atmosferze.
Na stacji przed okienkiem kasjera stał już długi „ogonek“. Szumiał i brzęczał małoruski djalekt. Baby szeroko i wymownie opowiadały sobie plotki, giestykulując przytem wyraziście rękami i strojąc komiczne miny. Przekupki podcinały ludziom nogi twardo wypakowanemi koszykami, zwisającemi z dlugich nosideł. Zamyśleni, obojętni, jakby wyszaązali stali wtlir mie panowie w urzędniczych czapka“. W jednym kącie żolnierz-urlopnik z krzyżem św Jerzego na piersiach i w kudłatej „papasze” opowiadali młodym parobkom o kampanji karpackiej, a słuchający’ go chłopcy zuchowatemi minami starali się dać mu do poznania, iż dorośli do zrozumienia sytuacji. Obok stała grupa cyganów polskich z Kieleckiego. Ubrani po miejsku lecz dość dziwacznie, z jakimś nieokreślonym, kolorowym szykiem, otaczali swego naczelnika, małego, dostatnio ubranego człowieka o śniadej twarzy i skośnych oczach w wysokiej barankowej czapie i z nabijaną srebrem palisandrową laską w rękach. Tuż w czarnych i niskich czapeczkach, rozmawiało półgłosem kilku Tatarów z ponuremi i ciemnemi, zadumanemi twarzami. A wśród tłumu kręcili się mizerni, biedno ubrani i jakby onieśmieleni milczący mieszkańcy gmin wygnańczych, porozumiewający się między sobą półgłosem lub giestami.
— Pan doktor także do miasta? — spytał jakiś głos.
I przed Zauchą stanął biedno lecz czysto ubrany gtubas w jesiennym płaszczu i szarej czapce sportowej, z pod której lekko falującemi puklami spływały długie włosy, mające uchodzić zą artystyczną fryzurę. Grubas miał twarz zupełnie ogoloną, szeroką, żółtawą i uśmiechającą się poczciwie i łagodnie. W zębach trzymał krótką fajeczkę angielską.
Zaucha uśmiechnął się zakłopotany trochę.
— Pan doktor mnie nie poznaje?
— Ależ owszem...
Przypominał sobie tę twarz ze Lwowa, z Akademickiej ulicy... Grubas wystawał tam stale w południe przed jakimś sklepem z tąż samą fajeczką w ustach i z tymsamym uśmiechem, przyglądając się maślanemi ^zachwytu oczami promenującej tam i na-zad płci pięknej.
— Pan Gwoździk, nieprawdaż ? — przypomniał sobie naraz i podając mu rękę, mówił: — A ja słyszałem, że pan już w Kijowie na posadzie...
— Owszem, byłem, ale władze powiedziały „nie !zia!“, wobec czego musiałem wracać do gminy. Niezbyt mile mnie tu przyjęto — lecz cóż robić?
— I teraz znowu, niezmordowany w poszukiwaniach, do miasta?
— Właściwie to nawet nie do miasta, a tylko — na dworzec. Tam są w oddziale pocztowym bardzo wygodne pulpity z wszystkiemi przyborami potrzebnemi do pisania. Załatwiam tam swoją korespondencję albo też tak — piszę sobie. Bardzo przyjemnie. Dokoła ruch, ludzie — a ja do pisania stojąco przyzwyczajony jestem. I tak mi się tam zdaje, że pracuję u siebie w księgarni przy Akademickiej, hehehe...
Pociąg wjechał na stację. W ścisku Józef zgubił gdzieś Gwoździka, wbił się klinem między kupki i tak jechał, słuchając ich plotek i układając sobie plan bieganiny po mieście.

II.

Wysiadł na ogromnym dworcu i odrazu utonął w strumieniu ludzkim. Pociągi ze wszystkich stron pozwoziły ludzi i wysypywały teraz na dworzec przekupki, urzędników, młodzież szkolną, rzemieślników, kupców i kupcowe. Znajomi witali się i nawoływali, urzędnicy poszczególnych departamentów zbierali się w grupy, słychać było gwar rozmów, krzyki i — jak zawsze — stłumiony trochę powszechną wrzawą śpiew żołnierzy, jadących na front. Nad głowami publiczności lśniły długie bagnety wojskowego szpaleru.
W tłumie ujrzał Zaucha znowu różową twarzyczkę radcy Kondolewicza.
Zetknęli się.
— Idę teraz po gazety — mówił radca — a potem przyjdę do „Warszawskiej". Spotkamy się?
Zaucha kiwnął mu głową.
Tłum wlał się w długi, ciemny korytarz, strzeżony po obu stronach przez ajentów policyjnych, wreszcie rozprysnął się w okrągłym mrocznym westybulu, aby znowu ścisnąć się u wyjścia, skąd słychać było pisk, klątwy i śmiechy.
— Jak sie macie, doktorze! — zawołano na niego mazurskim akcentem.
Niesiony tłumem płynął koło niego Zarań, wójt gminy wygnańczej w Liłowiczach. Jego wygolona mazurska twarz, choć sina od chłodu, uśmiechała się dobrodusznie.
— Nie witajcie sie, dajcie se pokój, rękom w ty ciżbie nie ruszyć — mówił, widząc, że Zaucha stara się podać mu rękę. — Siedzicie u Kondolewicza? Jakże wam tą?
Ale tłum ich rozerwał i rzucił Zauchę w najgęstszy ścisk. Po chwili stężenia, podczas którego Zaucha naprężył wszystkie mięśnie, aby się nie dać zgnieść, zrobiło się przestronniej i wolniej.
Już ze schodów, wiodących z dworca na ulicę, widać było tłumy, skombinowanemi atakami napadające na otwarte wozy tramwaju konnego. Na chodniku stało kilku tragarzy, między nimi i przysadkowate mocne kobiety. Rozlegały się nieustannie krzyki „Wańka! Wańka 1“ To wołano na „izwoszczyków“, których oczywiście nie było.
Zaucha poszedł do miasta piechotą.
Tuż koło dworca, na schodach, przed wejściem do olbrzymiego, szarego budynku w berlińskim, nowoczesnym stylu, siedzieli ranni żołnierze. Służba szpitalna wynosiła nosze z rannymi, których układano w karetkach samochodowych. Na chodniku przed bramą ranni ustawiali się jakby do przeglądu. Widok tych połamanych i posklejanych ludzi był tak bolesny, że Zaucha odwrócił oczy.
Naprzeciw niego w rozpiętym popielatym płaszczu, w „papasze1* zasuniętej na tył głowy, szedł z rozmachem młodziutki chorąży, zerkający od czasu do czasu z dumą na swe, błyszczące jak lustro, wysokie buty z cholewami. Niósł się dumnie i widać było z jego uśmiechniętej twarzy, iż czuje się szczęśliwym.
Na rannych żołnierzy oczywiście ani nie spojrzał. To — oni 1 A z nim nie ma to nic wspólnego. On — to co innego!
Zaucha uśmiechnął się i powędrował dalej.
Na skręcie ulicy uderzył nań gwałtowny, zimny wiatr stepowy. Uderzenie było tak wściekłe, że Zaucha aż się zatoczył i szybko chwycił ręką za kapelusz. Wiatr owinął mu szczelnie dokoła łydek cienkie spodnie, wyproszone z trudem w kijowskiej „Sekcji odzieży" a szyte niedbale przez więźniów, dmuchnął mu zimnem za kołnierz i w rękawy, gołe ręce oparzył piekącym ogniem, szpilki wetknął w oczy i usta. Biedny, licho ubrany wygnaniec aż syknął i skuliwszy się pokornie, szedł naprzód, z zazdrością patrząc na tłuste, rumiane „kupczychy“, których drobne kopytkowate nóżki plątały się w długich połach pluszowych palt. Im dalej wchodził w miasto, tem zimniej się robiło i z ulic wiał chłód, jak z przemrożonych korytarzy kamiennych.
— Trzeba wstąpić do „Warszawskiej“, bo zmarznę na kość! — pomyślał Zaucha.
Był to wprawdzie wydatek kilkudziesięciu kopiejek, ale szklanka gorącej kawy z prawdziwym rożkiem warszawskim, przedstawiała ponętę zbyt kuszącą.
Wyrzucając sobie w duszy słabość i brak charakteru, wszedł po drewnianych schodkach do małej mleczarenki, nad którą widniał szyld „Warszawskaja Bułocznaja“. Usiadł przy wolnym stoliku i zamówił szklankę gorącej kawy.
Kilka stolików mleczarni obsiedli młodzi ludzie w wytartych, dziwnie skombinowanych ubraniach i niemodnych, podniszczonych paltotach — jak to od jednego rzutu oka można było poznać — wygnańcy. Pili kawę, rozmawiali półgłosem lub czytali dzienniki, zacierając czerwone, zziębnięte ręce. Za ladą, na której jednym końcu złociła się piramida „kajzerek“ i rogalków, królowała niemłoda już, zawiędła lecz pełna godności pani, traktująca gości z chłodną wyniosłością. Dwie panienki roznosiły mleko i kawę. Na ścianach tablice z rosyjskimi napisami podawały ceny potraw.
Po chwili, do mleczarni z szumnym hałasem wpadła nowa grupa: mieszkańcy trzech gmin wygnańczych: Lesowego, Sośnicy i Liłowicz. W małej salce zrobiło się gwarno, od stolika do stolika rzucano sobie żarty i ploteczki, akcent lwowski zmięszał się z mazurskim. Ludzie z Sośnicy, gdzie znajdowała się najlepiej sytuowana gmina inteligencji, byli lepiej ubrani, zachowywali się śmielej, szumniej, zaś na mieszkańców innych gmin spoglądali z wysoka, jak na ubogich krewnych.
Zaucha, który swego czasu objeżdżał był gminy lwowskie, spotkał tu wielu znajomych. Witał się z nimi, rozmawiał i patrzył im w oczy, jak gdyby spodziewał się, że może wyczyta z nich coś, o co zapytać nie śmiał. Czem ci ludzie właściwie żyją? Bo jakżeż? Być tak zarzuconym w jakiś kąt na obczyźnie, żyć wciąż temi drobiazgami, jakie dzień powszedni podsuwał, dyszeć pustką w pustce i bawić się głupiemi intryżkami i ploteczkami? Przecie to na dłuższy czas wystarczyć nie może...
Zapłacił i wyszedł. Zimny wiatr dął z nieustającą siłą, omal, że nie zbijając z nóg przechodniów na skrzyżowaniu ulic.
Zaucha szedł, rozglądając się przez jakiś czas ciekawie. Widział „czasownie“, kaplice takie same jak w Kijowie i w Moskwie, w ulicach domy nierównej wysokości, jedne niskie, drugie posępne, wysokie z „podjazdami“, w moskiewskim stylu i z okazałymi szwajcarami w bramach. Na rogach ulic czyściciele butów rozmawiali z dorożkarzami i posłańcami, a przez ulicę wlókł się tramwaj konny, naładowany i obwieszony marznącymi ludźmi.
Zwolna Zaucha zapomniał, że jest w obcem, wielkiem a mało sobie znanem mieście i idąc przed siebie długą, prostą ulicą, zamyślił się. Myślał o tem, jakie to ogromne miasto i jak mało właściwie ono go obchodzi, jak nic nie ciągnie go zwiedzić je, poznać, i jak trudno wygnańcowi zaczepić się o coś życiem. Zobojętniały wędruje on przez świat, wpatrzony w siebie, jakby umierający i gasnący. Nie bawią go ani nie podniecają nowe widoki, nie zajmują go obcy ludzie, nic go nie obchodzą nawet nagromadzone tu i ówdzie bogactwa kultury, dziwne obyczaje. A przez to strumień życia, tryskający z duszy a pozbawiony wszelkich dopływów, staje się coraz niklejszy i biedniejszy i dusza zwolna zsycha się i słabnie.
— Sam Bóg zesłał mi w tej chwili tę dziewczynę — pomyślał Zaucha o Helence. — Cóż jabym bez niej tu począł! A tak — jest przynajmniej o kim myśleć.
Liczył na nią. Był pewny, że przy niej nie grozi mu ani ostateczne zaniedbanie, ani fatalne, tak bolesne osłabienie woli. Wierzył, iż przy jej pomocy będzie mógł nietylko znośnie się urządzić, ale nawet potrafi zabrać się do pracy i uratować choć odrobinę marnującego się czasu.
Wszedł na most, pod którym wśród żółtych, nieuregulowanych i zaśmieconych brzegów płynęła powoli rzeczułka zgniła, zielonawemi porostami pokryta. W powierzchni jej odbijały się czerwone i zielone ściany jakichś szop i złota czapka stojącej na wyniosłości wysokiej wieży białego soboru. Z nie-zamiecionych i niebrukowanych bulwarów, z ulic i skwerów niósł wiatr chmury pyłu i śmiecia, wśród którego wesoło fruwały kolorowe papierki.
Znalazłszy się w środku miasta Zaucha obszedł ogromny, ceglasto-czerwony, „prisutstwiennyj dom“, przed którym stały dwie stare, patyną pokryte armaty, minął bulwary wewnętrzne i stąpał ostrożnie po bruku ze śliskich, gładkich, drobnych kafli. Tu i ówdzie wzrok jego padł na przeraźliwie kolorowe afisze kinematografów, czasami znów wygnaniec ocierał się o długie „ogonki" stojące przed sklepami z cukrem lub z naftą, brzęczące babiemi, gderzącemi głosami. Przed teatrem znowu „ogonek".
A dalej już rozpoczęła się zwykła miejską „tura".

III.

Załatwiwszy sprawunki na bazarze i kupiwszy trochę wędlin, bo wikt w gminie okazał się niewystarczającym, Zaucha wstąpił do „Domu Polskiego" spytać się o listy. Jak wszędzie, we wszystkich „Domach Polskich", tak i tu zastał w sieniach apatycznych, przygnębionych petentów, wśród których z wielce ważną miną rządził się typowy, opryskliwy woźny biurowy z ziemistą twarzą i aroganckiemi oczami, połyskującemi z za wielkich szkieł okularów. W obszernej sali, obstawionej dookoła stolikami, „funkcjonowali“ sekretarze, urzędnicy i urzędniczki różnych emigracyjnych instytucji, poważni, chłodni i surowo urzędowi wobec „stron“, pieszczotliwie koleżeńscy ze sobą. Na stolikach, jak olbrzymie granaty żerzyły się w promieniach słońca szklanki z mocną, ciemno-czerwoną herbatą. Urzędniczki kokietowały z omdlewającemi minami męczenniczek.
Stamtąd ruszył Zaucha do „Patronatu“ gdzie chciał zgłosić Helenkę po zapomogę, jaką wydawano podwładnym austrjackim. Co do siebie — narazie wahał się, uzależniając swe postępowanie od stosunków w gminie. Wypytawszy się o adres „w Domu Polskim“ wkrótce stanął przed niewielkim, białym domkiem, przed którym huczał i kłębił się tłum ludzki, sięgający zwartą masą do połowy ulicy. O tem, aby głównemi drzwiami wejść, nie można było nawet marzyć, więc Zaucha niezwłocznie zaczął szukać bocznych. Znalazłszy je, zapukał. Otworzył mu służący, który chciał coś mówić, ale Zaucha, nauczywszy się już na wschodzie „nachalstwa“, wszedł, nie zwracając nawet na niego uwagi.
W „Patronacie“ znów stoły, za niemi urzędnicy palący papierosy, żartujący i znikający — na herbatę. Uprzejme uśmiechy, serdeczne uściśnienia rąk dla znajomych, urzędowe, obojętne miny dla „hołoty“, w powietrzu woń dymu z papierosów i nieprzyjemny, ckliwy odór starych, znoszonych ubrań. Ciemny przedpokój natłoczony był biedakami, ustawionymi w szeregi. Starcy, kobiety, młodzi ludzie. Coraz to ktoś odrywał się w zmroku i zaduchu od łańcucha ludzkiego z różową karteczką w ręku, stawał przed stolikami, gdzie go brali w obroty urzędnicy. Długi łańcuch ludzki ciągnął się od kasy aż do drzwi, któremi wszedł Zaucha. Ludzie z kwitkami w rękach czekali na wypłatę zapomóg. Naogół atmosfera nie była tu zła. Szeleściły banknoty, wypłacano pieniądze, biedota czekała z nadzieją, wychodziła przeważnie ze wsparciem.
Z „Patronatu" udał się Zaucha do Kawiarń „Kryształowej" na drugie śniadanie. „Kryształka* znajdowała się w głębi podwórza i była oczywiście ciemna jak noc. Okna jej wychodziły na ciasne, mro czne podwórze, na którem podoficerowie musztro wali rekrutów. W kawiarni, przy stolikach, za dzieńnikami siedzieli goście — przeważnie mający wiele wolnego czasu wygnańcy i rozmawiali półgłosem nieraz szeptem. Niektórych znał Zaucha osobiście innych z widzenia. Zauważył, że ludzie grupował się według orjentacji politycznych i odrazu odnalazł stolik „germanofilski", „austrofilski", „rusofilski", „koalicyjny" „niepodległościowy", a nawet „syberyjski" Spoglądano na siebie z chłodną obojętnością, ledwc sobie kiwając głowami na powitanie. Były też stoliki różnych orjentacji emigracyjnych, więc „CKO". „komitetowy", „patronacki" i „konsularny". Jak się Zaucha dowiedział, nawet konsulat, żyjący w zgodzie z „Patronatem" tu nie uniknął zatargu. Konflikt zaszedł na tle przemysłowem. Wybitny przedstawiciel konsulatu wyrabiał podeszwy drewniane, zaś wybitny przedstawiciel „Patronaty", zarazem przypadkowy fabrykant obuwia, kupował te podeszwy od innych dostawców z pominięciem konsulatu — stąd wroga rozterka i nieprzyjaźń.
Zaucha nie przysiadł się do żadnej orjentacji, lecz usiadłszy osobno wypił szklankę czarnej kawy i przeglądał zagraniczne pisma ilustrowane.
Były one pełne wojny. Przynosiły grozą przejmujące obrazy z pola walki, z olbrzymich fabryk, pracujących nad wyrobem broni i amunicji, pokazywały olbrzymie działa i straszne pociski, rysowały pola bitw, na których czarnemi linjami znaczyły się nieskończenie długie fronty, pełne ludzi walczących i umierających, pełne gorączkowej pracy i ożywienia. Zaucha pogrążywszy się w tej lekturze, zapomniał gdzie się znajduje. Zapatrzył się w olbrzymią, wytężoną pracę wojny i twórczość człowieka na każ-dem polu, pod ziemią, pod wodą, w powietrzu, w ogniu, wmyślił się w tę szaloną, pełną niezliczonych cudów i bohaterstw epopeję stali hartowanej w krwi ludzkiej. A naraz ocknął się i ujrzał znów ciemną i chłodną kawiarnię, z zimną, gładką i śliską posadzką kamienną. Zdawało mu się, że jest na dnie studni,
Ścisnął rękami skronie.
— Co ja zrobiłem! Co ja zrobiłem! — powtarzał sobie w duchu przez chwilę. Bo przecie, jak wszyscy ludzie żywi, i on tak blisko już był kuźni, w której wykuwać się miało wspólnym wysiłkiem przyszłe wieki. Miał szablę w rękach, miał w rękach różdżkę czarodziejską swego losu i wypuścił ją z dłoni, sam ją na kolanie złamał i odszedł, odszedł daleko.
— Nie trzeba być egzaltowanym — uspokajał się. — Przecie nie można było inaczej. A zresztą — wszędzie jest co robić!
Coś nim szarpnęło. Zbrzydła mu naraz kawiarnia, orjentacje i ci zakonspirowani fabrykanci papierosów, drewnianych podeszew i pasty do obuwia.
Zapłacił i wyszedł, kierując się ku dworcowi kolejowemu.
Naraz zatrzymał się.
Między wielkim, czerwonym „Prisutstwiennym Domem" a rjadami [2], do których prowadził krużganek, biegła spadzista ulica na wielki plac. Wgłębi placu stała ogromna cerkiew, smukła, ciemno-szara, nakryta baniastą zieloną kopułą, z poza której strzelała wysoka wieża również w zielonej mycce. Cerkiew strzelista i lekka, przypominała zagraniczne kościoły barokowe, których przydymiony, szaro-złotawy ton tak pięknie harmonizuje z zieloną śniedzią kopuł. Widna, w czerwonem obramowaniu gmachu urzędowego i połączonych z nim krużgankiem „rjadów", zamykająca perspektywę spadzistej ulicy, którą do góry i nadół ciągnął . nieprzerwany łańcuch dorożek, cerkiew na wielkim placu wyglądała jak cacko na ogromnej tacy.
Zapatrzył się na ten szaro-popielaty gmach biedny wygnaniec i myśl jego uspokojona łagodnym rytmem linji architektonicznych, jak gdyby zapomniała się i zapamiętała. Przechodzili koło niego ludzie, przejeżdżały dorożki, lecz on nie zwracał na nie uwagi, jeno w tę cerkiew wielką a cichą zapatrzony i w szare, posępne niebo poza nią. Ale snąć i jej nie widział a myśl jego zasnęła lub może pomknęła gdzieś tak daleko — iż stracił ją z oczu.

IV.

Do odejścia pociągu było około trzech kwadransów czasu.
Zaucha usiadł w poczekalni, w której ustawiono wysokie ławki gęsto, jak w kościele.
Było tam mnóstwo ludzi, głównie dzieci szkolnych i młodzieży.
Dzieci uganiały dookoła ławek lub kręciły się między niemi z krzykiem i piskiem. Gimnazjaliści obciągali na sobie swe siwe płaszcze i przybierali pozy oficerów, gimnazjalistki przeglądały się w małych, ręcznych zwierciadełkach, pudrowały się i zerkały w stronę chłopców. Malcy biegali od grupy do grupy, szepcząc coś do ucha to dziewczętom, to chłopcom.
— Postillons d’amour! — pomyślał Zaucha.
Pachło w powietrzu Arcybaszewem, Czirikowem, Winniczenką...
Obrzydzenie ogarnęło Zauchą. Kupiwszy numer „Russkiego Słowa" wyszedł z poczekalni.
„Daczny" pociąg stał już na stacji.
Zaucha wsiadł do pustego wagonu i usiadłszy przy oknie zaczął czytać.
Ale wkrótce zauważył,że czyta bezmyślnie,ani słowa nie rozumiejąc.Miał tu,taksamo jak w pismach ilystrowanych,echa i odblaski jakiegoś silnego, gwałtownego życia, ale to życie nie trafiało już do jego duszy. Za to w mózgu brzęczał mu wciąż rój drobnych, malutkich trosk, śmiesznych, a mimo to wybijających się na pierwszy plan i zakrywających sobą wszystkie inne. Monotonny i senny brzęk tego roju głuszył wszelkie odgłosy z daleka. Zaucha czuł, że drętwieje duchowo, że opada go jakaś niepojęta, bolesna i upokarzająca martwota.
W wagonie robiło się coraz pełniej. Tam i na-zad przebiegały dzieci, schodziły się przekupki i chłopi w „armjakach“, czerwoną krajką przepasanych.
W tem ktoś położył Zausze rękę na ramieniu. Stał nad nim wysoki, barczysty, elegancko ubrany elegancki mężczyzna. Pochylona nad Zauchą pogodna, oliwkowa twarz, zakończona ciemną, śpiczastą bródką, uśmiechała się życzliwie szaremi lecz i świecącemi, trochę skośnemi oczami. Zaucha pamiętał te oczy silne lecz spokojne, nad niemi równe, cienkie łuki brwi i krogulczy nos o rozszerzonych nad pełnemi wargami nozdrzach.
— Pan mnie sobie nie przypomina, doktorze? — mówił młody olbrzym miękkim, niskim basem. — Jestem Niwiński. Niejedną godzinę przegadaliśmy razem w „Szkockiej“, we Lwowie.
Zaucha zerwał się.
— Jakże, przypominam sobie doskonale, tylko tak w pierwszej chwili... Ale jakże! Oczom własnym wierzyć nie mogłem. Ze Lwowa znamy się, potem pan był plutono... a pardon — ale nikt nie słucha — potem spotkaliśmy się w Moskwie... Pan gdzieś na wschodzie był...
— W Azji centralnej, potem w Moskwie... We wiatskiej gubernji byłem też, w samarskiej... z krzaka na krzak...
— Zdawało mi się, że pan pracuje w Moskwie, w jakiejś redakcji...
— Pracowałem przez jakiś czas, ale nie mając pozwolenia na zamieszkanie w Moskwie, musiałem się przemalować na rosyjskie poddaństwo. Jako takiego powołano mnie do wojska. Cóż robić? Wojna, to straszna rzecz, ciągle trzeba uciekać! — jak mówił pewien austrjacki landszturmista. Musiałem wyrzec się Moskwy i posady i zmykać do Kijowa, gdzie przez jakiś czas byłem „poddanym szwajcarskim[3], aż dopiero tu mam nadzieję rozpocząć znowu udokumentowane, lecz smutne życie poddanego austrja-ckiego.
Opowiadał z lekko ironiczną intonacją w głosie, jak gdyby te przygody tułaczki bawiły go tylko.
— No, no! — zdziwił się Zaucha — któżby pomyślał. Literat, przyzwyczajony do biurka i kawiarni, tak to traktuje, jak gdyby nigdy nic... Wyrobił się pan, zdaje się... Ale też i olbrzym z pana...
Niwiński zamilkł.
— Nie wiadomo! — rzekł po chwili.
— Co nie wiadomo?
— Czy się wyrobiłem — czy też może, dzięki kulturze, potrafiłem tylko zachować jeszcze fason... A czy jestem silny? Bardzo-bym chciał to wiedzieć, mój panie, ale to też jeszcze nie jest pewne... Pan mieszka w Biełowie?
— W Biełowie.
— Ja też. Od sześciu tygodni już.
— Dziwna rzecz, żeśmy się nie spotkali.
— Nic dziwnego, bo ja cały dzień siedzę w mieście. Widziałem dziś pana w „Kryształce", kłaniałem się, ale pan mnie nie zauważył.
— Istotnie. — Pracuje pan, pisze pan co może?
— Wie pan ? Chciałem. To znaczy, nie tyle może ja sam chciałem, ile zdawało mi się, że powinienem coś robić.
— Zupełnie słusznie — skinął Zaucha poważnie głową. — Ja też mam jak najniezłomniejszy zamiar.
— Ja nie tylko chciałem 1 — przerwał Niwiński nerwowo — Pościągałem książki ze wszystkich bibliotek gminnych i w ten sposób udało mi się zebrać wcale pokaźną bibljoteczkę. Mam Mickiewicza, Słowackiego, kilka tomów Wyspiańskiego, parę tomów Balmonta, klasyków rosyjskich... Ale — nie mogę czytać. Niema książki, która mogłaby mnie zająć.
— Jakto ? — zapalił się Zaucha. — Pan masz komplet romantyków? Ach, mój Boże, a mnie tak potrzebny jest Mickiewicz I
— Mam, dam go panu, ja już nie potrzebuję.
— A mnie się zdaje, że tylko w Mickiewiczu można będzie znaleźć jakiś promyczek światła. Bo doprawdy — w ciemności toniemy. Straszny rok!
— O, jesień 1916-go! Nie prędko my ją zapo-mniemy. Rozpacz! Ani naprzód ani wtył. Psiakrew, doprawdy trzeba być bohaterem, żeby z tymi sojusznikami wytrzymać... Przeklęta jesień — ciemna, mokra i zimna, jak grób!
— No, cóż, wojna — rzecz niełatwa! — pocieszał Zaucha — wszystko zależy od nastroju. Pan tę jesień nazywa mokrą jesienią, a tymczasem pogoda jest ładna...
— A prawda!
— Więc — nie pisze pan?
— Nie mogę — odpowiedział Niwiński z westchnieniem.
— A przecież ta wojna, czasy, wreszcie przygody, podróże, to wszystko powinno wpłynąć na pana...
— I wpłynęło.
— Więc?
— Tak właśnie wpłynęło, że nie chce mi się już pisać, bo chciałbym raczej robić coś, żyć... Na froncie giną codzień dziesiątki tysięcy ludzi młodych, Bóg wie jak zdolnych, dzieją się rzeczy wielkie.
— Więc pan również uważa, że całe życie świata jest dziś na froncie?
— Rozumie się. Cała dusza uciekła na front. A tu znowu wygnanie i tułaczka... Małe słowa, ale ileż w nich treści! Aby całą tę rzeczywistość pokonać, aby nad nią wynieść jakąś wielką rzeczywistość własną, trzebaby być człowiekiem większym niż wszystko, co się dziś dzieje na świecie, albo ogromnie zarozumiałym.
Zaucha pokręcił głową, jakby niezadowolony.
— Pana uważano za zdolnego poetę.
Niwiński zmieszał się.
— Doktorze, przed wojną, w małych stosunkach szarego dnia powszedniego. Mogłem napisać sonet, dziesięć sonetów, sto. Mogłem za sto tysięcy ludzi chcieć czegoś, czego oni chcieć nie umieli. Naprzykład jakiegoś momentu szczęścia. Dziś miljony, narody całe krew z siebie toczą, nie bardzo pewne, że dokładnie wiedzą, czego chcą, a ja, ja mam wiedzieć i chcieć za te miliony? Niby jak? Czy ja jestem prorok?
— No, właśnie!
— Ale, panie, ja jestem człowiekiem wysokim a nie wielkim... Właśnie, dzięki wojnie to zrozumiałem, przed wojną mogłem się mylić... Trzeba się wżyć w to wszystko, a tv w dodatku, w tej dziurze, w której dziś mieszkać musimy, trupem śmierdzi...
— Aż trupem?
— Niewątpliwie. Tu rozkłada się obumarły za życia człowiek przedwojenny. Butwieje, jak liść zdarty z drzewa i zaniesiony wichrem w dalekie wąwozy...
— Trzeba się ratować, inaczej wrócimy do kraju jako kaleki duchowe... Trzeba coś obmyślić...
— Może pan zajrzy kiedy do mnie, to porozmawiamy... Tylko proszę mnie uprzedzić. A może dziś jeszcze, po obiedzie?
— Nie jestem sam. Czeka na mnie kuzynka.
— Kuzynka?
— Tak. Panna Olszewska ze Lwowa. Młoda panienka.
— Panna Olszewska? Zdaje mi się, że znam.
— Wątpię, to panienka młoda, która jeszcze nigdzie nie bywała.
— Może taka smagła szatynka, zdaje mi się Helena, smukła, wesoła...
— Tak, Helena...
— Znam ją doskonale ze ślizgawki. Kochałem się w niej nawet jakiś czas! — śmiał się poeta.
— Jeżeli to ta sama, to bardzo dobrze się składa Może nas pan kiedy odwiedzi...
— A skądże panna Helena tu się wzięła?
— Przywiozłem ją z Kijowa.
Pociąg leciał przez kraj lekko pofałdowany z przedmieścia stopniowo przechodzący w wieś. Uciekało gdzieś wstecz miasto, strzeżone przez białe wieżę soboru, nurzającą w pogodnym błękicie niebe swą złotą czapkę. Zaciszne dworki podmiejskie w sa dach, bezlistnych teraz i smutnych, ustępowały zwolne miejsca nieporządnym ulicom dzielnicy robotniczej niebrukowanej, zaniedbanej, o wielkich, nierównych rozkopanych placach, do obozu raczej niż do miasta podobnej. Grupy niskich domków, pstrych, z jaskrawe malowanemi okiennicami lecz tandetnych, stały rozrzucone bez żadnego ładu i składu, niby zbiegowisko podmiejskiej hołoty, gapiowatych, przysadkowa-tych mężczyzn, w ubraniach nieokreślonego kroju i niskich, szerokich bab, w kieckach pstrych ale błotem u dołu zachlastanych.
Jeszcze ciągnął się wzdłuż toru brunatny parkan, na którym powtarzały się czarne litery reklamy fabrycznej, ale już widać było szeroko rozciągnięte w słońcu złote rżyska. Jeżyły się gęsto nastroszone żółtawe czupryny nie ogłowionych jeszcze wierzb, sterczały w sadach nieruchomo bezlistne drzewa Coraz szerzej otwierała się dolina, na której podniesionych krańcach ciągnęły się pasy złotawo-fjoletowych lasów.
Dzień był chłodny, ale jasny, słoneczny. Powietrze krystalicznie czyste, grało delikatnym błękitem i ciepłemi złocisto-szkarłatnemi błyskami. Na polach leżała uśmiechnięta, słoneczna cisza jesienna
Pociąg coraz to przelatywał przez gęste, małe osady, których różnobarwne dachy i ściany migały z za gęstwy sadów i gajów brzozowych, nareszcie zatrzymał się na małym przystanku. Zaucha patrzył na opuszczone dworki letnie z pozamykanemi oknami i zabitemi szczelnie drzwiami, na białe chaty chłopskie, kurczące się pod żółtemi i bronzowemi strzechami. Wyższe od chat, istne góry złote, wznosiły się ogromne sterty pszeniczne. Z kilku kominów prostym słupem szedł w niebo mleczno-opalowy dym, a na wieżyczce jakiejś pstrokatej willi wśród ciemno-zło-tych liści brzozowych lśniła szklanna ozdoba niby rozrżarzony blado niebieski djament.
— Tu ładnie — rzekł Niwiński —Zupełnie jak u nas w Galicji.
— Prawdopodobnie też dlatego umieszczono właśnie tutaj uchodźców z Galicji.
Wzdłuż toru pokazała się czysto utrzymana, ładna aleja wierzbowa.
Pociąg zaczął zwalniać biegu i stanął.
— Już Biełow? — zdziwił się Zaucha.
— Tak. Wysiadamy.
Trzeba było zaczekać, aż pociąg odjedzie. Stacyjny, wysoki chłop, z twarzą bizantyńskiego Chrystusa, zadzwoni! i pociąg ruszył. Odjeżdżające wozy, wysokie i czarne, brudne, z napisami „Kiew-Chersoń", przesuwały się zwolna przed oczami Zauchy. Na jednej platformie widać było babę, mocującą się z ko-romysłami, które o coś zaczepiły. Malec w wielkiej czapce „obronnej barwy", spadającej mu na obrotną twarzyczkę, zielonawą, jak gdyby również „obronnego-koloru", wędrował jak małpa po łańcuchach z wagonu do wagonu. Tam znów gimnazjalista w rozpiętym, szarym płaszczu, stał na stopniach wagonu i rautującym głosem ryczał: Wołga, Wołga, mat’radnaja“. Ktoś wołał z okna wagonu:
— Kierosin ja wam dam zawtra, a za sacharom prichoditie w subbotu!
Zaucha mimowoli odwrócił głowę i patrzył za odjeżdżającym pociągiem. Tył ostatniego wozu, niby brudno czerwony kwadrat, malał i zapadał w otchłań jasną, a przecież niezgłębioną. Trzech gimnazjalistów stało na tylnej platformie i śpiewało na głosy. Zaucha słyszał słowa:
„Mnie niekuda bolsze spieszit'"...
Uśmiechnął się.

V.

— No, chodźmy zobaczyć, jakie to dary boże zepsuł nam dziś kochany pan Dyrcz przy pomocy swej sztuki kucharskiej — rzekł Niwiński, gdy pociąg odjechał.
Przeszedłszy przez tor kolejowy i zmarznięte w grudę błoto na gościńcu, weszli na drewniany chodnik, biegnący wzdłuż pełnego zwiędłych liści rowu granicznego, zą którym na nasypie dygotał stary parkan, czarny, miejscami mchem zielonym porosły. Za parkanem był obszerny sad. Wkrótce i z lewej strony pojawił się parkan, przez którego otwory widać było zabudowania gospodarskie, kryte słomą chaty w brzezinie, stodoły, szopy i dworki, bardzo ubogie, nieczyste i posępne. Zaucha ujrzał przez wyłamaną w parkanie lukę, znajomą sobie zabawną „daczc“ na palach, z gankiem czerwonym na szmaragdowych słupach i z ciemno-zielonemi okiennicami, pomalowanemi w białe dwadraty. Przed gankiem, w mrocznem już podwórzu stał samowar, z którego biły płomienie i gęsty snop siwego dymu. Warcząc, rzuciły się do parkanu psy i szczekały zajadle.
Szli tak wśród parkanów, jak gdyby ciemnym korytarzem.
— A psiakrew! — zaklął nagle Zaucha.
Noga uwięzła mu w głębokiej dziurze między deskami i omal sobie jej nie wykręcił. Wyjmował ją powoli i ostrożnie, zwłaszcza ze względu na cienkie, a już bardzo podarte trzewiki.
— Nogi można tu połamać mówił Niwiński. — Masz pan znowu próbkę psychologji „bieżeńców"[4] Rok cały tu już siedzą, chodzą tędy w dzień i w nocy i z pewnością wszyscy przeklinają tę dziurę, ale nikomu nie przyjdzie na myśl załatać ją dla wygody swojej i drugich. To ludzie obumarli najzupełniej.
Z ciemnego przejścia wyszli znowu w pole, na którego końcu ukazał się ogrodzony parkanem, a raczej palisadą, ogród, zaś w nim parterowe domki gminy o dachach różowych, zielonych, niebieskich. Domki te otoczone były młodym gajem, ale teraz drzewa bezlistne wyglądały jak żerdzie powtykane w ziemię.
— Uważa pan — odezwał się Niwiński — te letnie, jaskrawo pomalowane domki wyglądają trochę jak dzieci wypędzone na mróz w letnich sukienkach.
— Tak. Wygląda to... dość ponuro.
— A przecież — to wiśniowy sad!
Weszli przez otwartą furtę.
Na pierwszy rzut oka kolonja przypominała mały, prymitywnie urządzony, ubogi zakład kąpielowy. Przez ogród prowadziła niezbyt szeroka ścieżka, wysadzana zrzadka jałowcem. Po lewej stronie tuż przy furcie stała malutka, biała „dacza" z błękitnym dachem, błękitnemi, szczelnie zamkniętemi okiennicami i nawet werandą, pomalowaną na błękitno. Wyglądało to jak wielka błękitnawa bryła lodu. Domy, szczelnie zamknięte i milczące, były jakby skostniałe, nieme i martwe. Gdzieś tam zachodziło słońce czerwono i tryumfalnie, ale w kolonji, położonej w zaklęsłości gruntu, robiło się już mroczno i ciemno i tylko na kolorowe dachy padał różowy pył świetlny.
Ze wszystkich stron zbiegały się, szczekając głośno, psy, wielkie, małe, żółte, pstrokate, czarne, my-szowate, kundysy zaniedbane, obłocone, ale dość prostoduszne. Jedne obwąchiwały nowoprzybyłych, drugie skakały dokoła nich, szczekając uprzejmie i hucznie.
W kuchni było pusto i cicho. Dwie dziewki kuchenne krzątały się w kącie koło cebrzyków. Przy drzwiach na ławie, z głową obwisłą jak schnąca szypułka na więdnącej łodyżce, siedział używany do posług kuchennych stary Marcin.
Zaucha sposępniał.
— Tu w powietrzu wisi melancholja — rzekł do Niwińskiego. — To zupełnie ów rów graniczny zwiędłemi liśćmi zarzucony.
— Oczywiście. Konanie.
— A przeciw temu burzy się cała moja dusza. Tak być nie może, nie powinno. To tu jest tak straszne, że nawet ja, istotnie nie prędko tracący wiarę w życie, czuję, że tu słabnę. Tem przecież żyć nie można.
— To też ja tem nie żyję.
— Może to źle jest, może to wyłącznie dzięki temu, że jestem jeszcze młody, że mam dużo żywotności, wie pan — mimo wszystko wszędzie potrafię być nawet — szczęśliwy na swój sposób, tak szczęśliwy, że prawie umiałbym zapomnieć... Małe mam potrzeby, to prawda, ale zawsze czegoś chcę i coś sobie zdobędę. Umiem się cieszyć i zdaje mi się, że nawet w więzieniu potrafiłbym życie tak urządzić, żebym mógł wytrzymać i nie tracić wiary. To tu — to zupełne wyzucie się z energji, zupełny upadek...
— Zupełny! — powtórzył Niwiński.
— Skąd to bezsilne opuszczenie rąk? Przecie tu można coś zdobyć, coś stworzyć!
Wtem siedzący przy drzwiach na ławie Marcin rzucił się, opadł na bok, głowę położył na stole i zapłakał głośno.
Jedna z dziewcząt podbiegła ku niemu.
— Nie płacciez, Marcineńku, nie sumujcie sie, pojedziecie do domu, pojedziecie, ino zacekojcież chwile... Nie bójcie sie, pojedziecie...
— Co mu się stało? — spytał ździwiony Zaucha.
— A to on tak płace, prose pana, że mu nie dają do domu wrócić. On sie cięgiem ino do domu wybiro.... Cichojcie!
Głaskała starego po głowie.
— Rozumie pan? — rzekł po chwili Niwiński.

VI.

Zaucha szedł wzdłuż toru kolejowego aleją wierzbową koło płotów, gdzie wśród drzew widać było puste i pozamykane dworki.
Na wysokich, czarnych dębach, rosnących za stacją po obu stronach toru, siedziały kawki, hałasując nieznośnie.
W jednem miejscu rzucił Zaucha okiem w wąską, zaledwo na metr szeroką uliczkę między parkanami, zeschłem i gnijącem listowiem zasłaną. Szara perspektywa ginęła wśród szarych parkanów.
— Umrzeć w takim szarym kącie! -— pomyślał. — Nonsens! Takie zaułki, ponure na pierwszy rzut oka, są w gruncie rzeczy tylko skrótami, prowadzą-cemi na szeroki gościniec. Tylko, że iść niemi trzeba ostrożnie, żeby w paskudstwo ludzkie nie wieść. Dziwna rzecz, że człowiek, jak się znajdzie sam w pustym kącie, zawsze musi swym niskim instynktom pofolgować.
Stanął przed furtą zielonego parkanu, z poza którego wyglądały brzozy i topole.
Ramieniem pocisnął furtę. Odchyliła się z przeciągłym, żałosnym jękiem.
Długie, melancholijnie ciche aleje wielkiego pięknego ogrodu zamazywał szary zmrok. Smukłe topole amerykańskie stały nieruchomo, przesłaniając połyskujące zimno-szafirowe już niebo tkaniną rzadkich i cienkich gałęzi, wśród których jasno rozpalały się białym, szklannym blaskiem wielkie gwiazdy, grodek ogrodu zajmowały dwa duże, lecz niskie, białe dworki, ustawione prostopadle do siebie. Pierwszy dworek zwrócony był do bramy bokiem, w którym teraz płonęły czerwono dwa okna pokoju, oświetlonego lampą naftową. Od werandy drugiego dworku dolatywały głosy i widać tam było kilka osób. Za tym dworkiem niewyraźnie już rysowały się kontury obszernej, wysokiej willi, otoczonej smukłemi, czarnemi cypryśnikami.
Zaucha spostrzegł wśród rozmawiających Kondolewicza, który zdążył przed nim wrócić z miasta. Radca, w swej sportowej czapeczce i rozpiętym płaszczu stał, rozstawiwszy szeroko chude nogi, dokoła których „telepały się“ przykrótkie, szare spodnie. Tuż przy nim sterczał równie wysoki i chudy gospodarz Lesowego, Kłeczek, w popielatej kurtce austrjackiej, czapce sportowej i w butach z cholewami na cienkich łydkach. Sztywny i wyniosły, lecz uśmiechnięty, opowiadał im coś dźwięcznym swym barytonem Skowroński, śpiewak operowy, zaś żona jego, mała, pękata brunetka, o oliwkowej, pomarszczonej twarzy, otulona ciepłą chustką słuchała, oparta o balustradę werandy.
Przed werandą, dokoła zwiędłego klombu uganiał mały, biały piesek, który na widok Zauchy popędził ku niemu z głośnem ujadaniem. Na to hasło, jak z pod ziemi zjawiło się kilka psów, między niemi Kussmaneck, ogromny, włochaty kudłacz.
Zaucha przywitał się i spytał o kuzynkę.
— Siedzi u siebie, nie pokazywała się dzisiaj wcale — odpowiedziała pani Skowrońska. — Przyjdziecie państwo na kawę?
— A dobrze — zgodził się Zaucha i poniósł pakunki do pokoju kuzynki.
Zastał ją siną z zimna.
— Pomyśl, dopiero teraz zapalili w piecu! — przywitała go Helenka.
Złożył paczki na stole i usiadł na ławie. Jak gdyby go nagle coś z nóg zcięło. Uczuł się niezmiernie zmęczonym fizycznie i moralnie.
Panna Olszewska mieszkała w pierwszej willi, w malutkim pokoiku urządzonym prawie że nędznie. Był tam stół, łóżko, półka na książki, rydel i ławka — wszystko wyrobu „bieżeńców", ledwo ociosane, grube, proste, zbite z desek.
Zaucha milczał przez chwilę, przygnębiony. Zimno było w pokoju przejmujące.
— Tak. Zimno jest — przyznał — Jak sądzisz? Wytrzymasz, czy nie?
— Naturalnie, że wytrzymam — odpowiedziała rozwijając paczki.
Zaucha zamyślił się.
Raz i drugi zerknęła na niego z pod oka. Znała go od dawna i dzieckiem jeszcze zapamiętała tę jego trochę śmieszną twarz o jakichś jakby owczych rysach i głowę kudłatą, gęstemi, ciemno-złotemi kędziorami pokrytą. Nie był przystojny i nie podobał się jej nigdy, drobny, wąski w piersiach, z chudemi nóżkami i drobnemi, dziecinnemi rączkami; ale miał w rodzinie opinję chłopca inteligentnego i dobrego, ą jego wielkie, trochę baranie, ciemno-niebieskie oczy patrzyły na nią z prawdziwie szczerą życzliwością tak poczciwie, ciepło i wiernie, że czuła, iż można mu zaufać. Spotkawszy go na obczyźnie ździwiła się, bo słyszała, że wstąpił do legjonów. Był dla niej dobry i chciał jej pomódz, a gdy widziała, jak energicznie się do tego zabiera, zgodziła się na towarzyszenie mu, na całe życie pod jego opieką. Teraz jednakże, gdy znalazła się z nim sam na sam w obcym świecie, zaczął ją nurtować jakiś niepokój, budziły się w niej pytania, na które czasem brakło odpowiedzi. Zawierzyła mu — a był to przecież w gruncie rzeczy człowiek... dziwny... obcy... z którym dotychczas prawie nic jej nie łączyło... Wywiózł ją gdzieś, do dziwnych jakichś, smutnych ludzi, a teraz dniami całemi każę jej w samotności i nieledwie o chłodzie i głodzie czekać na siebie.
— Wytrzymać, Józefie, to już ja wytrzymam — wróciła do jego pytania. — Ale wytrzymać to jeszcze nie znaczy żyć. Nam potrzebny jest przedewszystkiem spokój. Jesteśmy zmęczeni.
— Zrozumiej, że nie odpoczniemy, póki nie wrócimy do kraju. A wrócić będziemy mogli tylko wówczas, kiedy Niemcy i Austrja zostaną pobite. Więc, żeby módz wrócić, trzeba przedewszystkiem umieć jak najdłużej wytrzymywać...
— Ale cóż ja jestem temu wszystkiemu winna? Ja przecie wojny nie prowadzę.
Zaucha poruszył się na ławie niecierpliwie.
— Mylisz się. Nietylko ty na swój sposób prowadzisz wojnę, ale nawet góry i lasy wojują po swojemu, drzewa i trawa i rzeki i ziemia... Wszystko dziś tak już nierozerwalnie zrośnięte jest z człowiekiem, że jego losu uniknąć nie może. Ach, gdyby ludzie wreszcie to zrozumieli! Niema takich, którzy by nie wojowali. Przyroda, widzisz, wojuje, choć nie chce, bo ją człowiek do tego zmusza. Więc cierpi. Tak naprzykład koń kawaleryjski — i ginie na wojnie i ranny bywa, w szyku chodzi, głoduje... A człowiek powinien być wojownikiem uświadomionym... Nie jedno łatwiej-byś zniosła, gdybyś o tem pamiętała i ty... i oni wszyscy... Nie trzeba się uważać za rzecz, którą los rzuca, gdzie chce i jak mu się podoba.
Nie odpowiadała. Z niewzruszenie obojętną i spokojną miną powoli i systematycznie układała papiery, z których wyjęła rzeczy przywiezione z miasta.
— Cóż ja temu zmarzniętemu dziecku głowę będę kazaniami zawracał — pomyślał Zaucha.
— Aha, zapomniałem ci powiedzieć. Pani Skowrońska prosiła nas na kawę. Chodźmy.
Zbierała się niechętnie. Niechętnie opuszczała swój pokój, unikała ludzi — i Zaucha to w niej cenił, bo też wołał samotność. Ale u Skowrońskich było ciepło — rzecz w tych warunkach nie do pogardzenia.
Wychodząc starannie zamknęła drzwi na klucz.
— Jakie to nieufne, podejrzliwe stworzenie! — rzekł sobie w duchu.
Ale w tej chwili zrobiło się mu jej żal.
— Już prawie półtora roku pilnuje tak tych swoich skarbów, wywiezionych z domu — rozczulił się — tych szmateczek, pudełeczek, ściereczek, ręczników, wstążeczek... Biedactwo! Te tobołki to przecie cały jej majątek dzisiaj, cały jej dom, wszystkie jej pamiątki i wszystkie jej sprzęty. 1 rację ma, że tego pilnuje. Bóg wie, na jak długo jeszcze będzie jej to musiało wystarczyć.
On się tego już dawno oduczył. Rozrzucił swoje rzeczy po szerokim świecie. W Rabce miał jeden kuferek, w Nowym Targu u znajomego drugi, we Lwowie zostawił papiery i książki, część bielizny w Kijowie, część w Moskwie. Coraz mniej potrzebował, coraz mniej myślał o sobie.
— Patrz, jaki ładny księżyc! — zawołała Helenka.
Pokazywała mu wielki, czerwony księżyc między topolami.
— Ukraiński! — odpowiedział jej Zaucha.
— Dlaczego ukraiński? Czy gdzieindziej jest inny?
— A rozumie się! Moskiewski księżyc jest mniejszy, bardzo srebrny i widzisz go przeważnie wśród sosen, a czasem wśród brzóz. A znowu księżyc wśród wierzb, to będzie księżyc polski, a wśród kasztanów to będzie krakowski, a wśród kosodrzewiny i świerków — tatrzański! Patrz, jak tu ładnie! Jaka śliczna ta topolowa aleja w księżycowem świetle! Jak tu ładnie będzie na wiosnę! W takie księżycowe noce będziemy sobie spacerowali...
Helenka słuchała go jednem uchem, patrząc na okrągły, czerwony księżyc, płonący nisko nad ziemią, jak wielka lampa, zawieszona między topolami. Ale na dźwięk ostatnich jego słów drgnęła lekko. Było w nich czy między niemi coś, co ją przeraziło. Spojrzała w aleję, gdzie widać było zrzadka rozstawione, niskie, drewniane ławeczki — i jak gdyby ujrzała w tej aleji siebie, wysoką, silną i drepcącego przy niej drobno małego, szczupłego Józefa. Zdawało się jej przytem, że Józef koniecznie musi mieć szyję owiniętą grubym, popielatym szalem. A tu wojna bez końca...
Cofnęła się i oparła się o słup werandy.
— Mój Boże! Kiedy się to wszystko skończy! — rzekła naraz prawie ż jękiem.
Oparta o słup werandy, z odwróconą nieco-głową, blada w świetle księżyca, z czystem, dziewiczem czołem, z pod podniesionych w górę brwi patrzyła gdzieś daleko przed siebie spokojnemi i niewidzącemi oczami. Smukła w lekkim, czarnym kostjumie, uwydatniającym jej dziewczęce kształty, ze spojrzeniem jakby zatrwożonem i z bolesnym grymasem znużenia i rezygnacji, wyglądała smutno i biedno w swem piórkowem, popielałem „boa“, które zacisnęło się dokoła szyji, tak, że widać było odsłonięty trójkąt nagiego ciała.
Przez chwilę milczeli.
— A ty się dziecko nie bój — rzekł wreszcie Zaucha wzruszony. — Już ja ci krzywdy zrobić nie dam. Nie obawiaj się! — dodał stanowczym głosem.
A potem wziął ją pod rękę.
— No, a teraz chodźmy do Skowrońskich. Tam ciepło, rozgrzejesz się trochę.

VII.

U Skowrońskich było bardzo ciepło, prawie parno.
Po małym pokoju, oświetlonym lampą naftową bez klosza, latały ogromne czarne cienie, przedrzeźniające ruchy ludzi. Na środku pokoju, na drewnianym zydlu szumiał złoto-błękitnawym płomieniem „Primus" tak głośno, iż rozmawiający podnieśli głos i krzyczeli, jak gdyby się kłócili. W powietrzu wisiała gęsta, zmieszana woń. Czuć było benzynę, którą w braku spirytusu pani Skowrońska podpalała .,Primus'1, naftę, kawę, tani tytoń, potrawy i mydło, bo •na rozciągniętym przy piecu sznurze suszyły się przegrane przez panią Skowrońską drobniejsze „kawałki". Zaduch był taki, że ludziom z czoła zciekał pot, a płomień lampy chwilami przygasał; musiało się na chwilę otwierać drzwi.
Helence zdawało się, że siedzi w mieszkaniu biednego lwowskiego „grąjzlernika". Do złudzenia przyczyniał się tu nienagannie lwowski akcent pani Skowrońskiej.
Pokój niski, o dwóch oknach, urządzony był bardzo ubogo. .Pod ścianami stały biedno lecz czysto zasłane łóżka. Ściana między oknami, wylepiona amarantowym papierem, ozdobiona była kartkami ilustrowanemu Nad papierem wisiał wielki' różnobarwny wachlarz japoński. Naprzeciw okien między drzwiami a piecem stała półka, zastawiona talerzami, garnkami, garnuszkami, szklankami i połyskującemi tłusto blaszanemi pudełeczkami z kawy, ustawionemi w piramidę.
Mężczyźni rozmawiali o polityce, zaś pani Skowrońska w chustce na głowie i w brudnym fartuchu ze skupioną miną ustawiała szklanki, pokrzykując zirytowanym głosem na psa, kota i męża:
— Morus! Co ty tam gryziesz! Co tam ćma-kasz! — wołała podniesionym głosem. —Bo cię tak ściągnę, że cię djabli wezmą, ty psiakrew, ty sobacza! Idź dziadówko przeklęta! Funiek, ta joj, weź mi stąd kotkę, tę dziadówkę, Funiek, ta ty nie słuchasz jak do ciebie mówię!
Radca wypytywał Zauchę o nowiny, zaś Zaucha, rozumiejąc dobrze, w czem rzecz, opowiadał. Oto rok był ciężki, front stał jak mur, nie ruszając się ani naprzód w tył, a tymczasem życie stawało się coraz droższe i cięższe i ludzi ogarniało zniechęcenie, zwątpienie, tą niewiarę należało zwalczać właśnie dlatego, iż końca temu wszystkiemu widać nie było. Zaucha widział w Kijowie Francuzów i rozmawiał z nimi. Byli to wszystko lotnicy, żołnierze z samochodów pancernych i oddziałów technicznych, ludzie, którzy się bili pod Verdun i nad Sommą, a teraz przybyli na front wschodni, widomi przedstawiciele narodów sprzymierzonych i ich siły zbrojnej, monterzy frontu i strasznych machin, mających skruszyć potęgę austro-niemiecką. Opowiadał o brygadzie polskiej, stojącej na bliskich tyłach frontu, o ułanach, którzy z własnej kieszeni i z własnych porcji utrzymują zakonspirowany, niedozwolony, nadetatowy szwadron — i że musi przyjść chwila, w której rząd pod wpływem państw sojuszniczych w kwestji polskiej ustąpi — a wówczas biedna brygada zmieni się w piękny korpus. Powtarzał, co mu opowiadali Czesi, którzy ponoś przystąpili już do formowania własnej dywizji z artylerją, a którzy twierdzili, że siły niemieckie słabną.
Mówił o tem wszystkiem z zapałem, rozgrzewając się w tym zapadłym kącie tak świeżemi jeszcze wspomnieniami życia, pełnego wzruszeń i atmosfery bojowej. Ale słowa jego traciły na sile w otoczeniu ludzi obojętnych i jakby obumarłych. Słuchano go w milczeniu, bez zapału i bez wielkiego przekonania raz dlatego, że ludzie z gmin — podobnie jak ludzie z prowincji — wstydzili się swego „zacofania“, powtóre ponieważ każdy, kto przyjeżdżał z Kijowa, pragnął im czemś zaimponować i łgał ponad wszelką miarę. A była to też instynktowna obrona swego własnego spokoju, tak potrzebnego w tych przykrych i bolesnych warunkach życiowych. Przejmowanie się nowinami wytrącało z równowagi, budziło nadzieję, zakłócało sen, odbierało apetyt. Ileż razy już ci ludzie chcieli się zrywać i lecieć gdzieś — a tymczasem trzeba było siedzieć i czekać — czekać bez końca.
Więc wysuwano Zausze różne systemy kombinacji politycznych, wypracowane mozolnie i kunsztownie podczas długich, niezliczonych godzin przelewania z pustego w próżne, wyszlifowane przez „gminnych“ polityków, naszpikowane „faktami“ przyniesionemi przez Bóg wie kogo do Biełowa lub Lesowego wprost z kwatery Brusiłowa łub Radki Dmitrjewa. Wszystko to razem oszołomiło Zauchę tak, że przez jakiś czas nie słyszał, co do niego mówiono. Zrozumiał, że nawet wymianę zdań zastąpiono tu jakiemś bezmyślnem fantazjowaniem.
— Tembardziej — kończył długie wywody radca Kondolewicz — iż właśnie z tych wszystkich przyczyn lada dzień należy się spodziewać zawarcia spokoju.
Zaucha skoczył.
— Ten wniosek radca wyprowadza z tego, iż w natężeniu wojna wzrasta?
— Trudno sobie przecie wyobrazić, aby to miało trwać długo! — rzucił gospodarz Kłeczek.
— Mój panie — zirytował się Józef. — Nie wyobrażasz pan sobie chyba, że coś nie może się stać dlatego, że się panu w głowie nie mieści. Rzeczywistość dawno już przewyższa naszą wyobraźnię.
— Cóżbyśmy poczęli, gdyby się to miało zaciągnąć na lata! — jęknął Skowroński.
— Tak jest, zastanówcie się panowie nad tem, co wówczas poczniecie! Zastanówcie się, bo to pytanie bardzo aktualne. Opuściliście przecie kraj dobrowolnie z pobudek ideowych. Czyżby tułaczka tak was zgnębiła i złamała, że dziś pragnęlibyście pokoju — za wszelką cenę? Bo słyszę, że wciąż tu mówi się o pokoju!
— Tą nadzieją żyliśmy rok cały i w tej nadziej! utrzymywali nas wciąż ludzie, przybywający z Kijowa — wysokim tenorem, zacinając się trochę, zaśpiewał radca z pod pieca.
— Ależ panowie, zlitujcie się, zdaje mi się, że to zupełnie inna przyświecać powinnaby nam nadzieja! — wołał Zaucha wzburzony.
Rozpoczęła się gwałtowna dyskusja.
Zaucha się rozpalił.
— To jest wasza wina! — skakał do oczu Kondolewiczowi i Kłeczkowi. — Zapominacie, że tych swoich ludzi macie przyprowadzić do wolnej, odrodzonej Polski, do nowej Polski, jakiej jeszcze nie było. Więc i wasi ludzie powinni być odnowieni i tylko wówczas cały ten protest emigracyjny może mieć wartość! Zważcież, czy wielką oddacie Polsce przysługę, zwożąc do niej napowrót nie ludzi doskonałych, oczyszczonych i nawróconych, ale kupy starych łachmanów z niewyczyszczonemi plamami wszystkich starych grzechów, pomnożonych o nowy upadek wygnania.
Radca, słuchając tej przemowy, przez długi czas poprawiał pince-nez na nosie, zasłaniając sobie w ten sposób twarz ręką, wreszcie wstał, pokręcił się po pokoju i założywszy ręce na plecy, oparł się o róg pieca.
— Ta — robiło się, co się mogło. Ale niech mi pan doktor wskaże jakąś konkretną kwestję, bo to wszystko z gorącą swadą Skargi wypowiedziane, choć i trafia mi do serca, jednakże nie przedstawia się w uchwytnym kształcie...
— Ta joj, ta dajcie już spokój, nie kłóćcie si — zniecierpliwiła się pani Skowrońska. — Funiek, nie gadaj do nich! Ta pijcie panowie kawę, bo wystygnie !
— Niepokojący człowiek — rzekł sobie w duchu radca Kondolewicz. — Trzeba go ujeździć!
— Jednakże, jak się Józefowi teraz oczy świecą — pomyślała Helenka, spojrzawszy na niego.




  1. Dacza — willa letnia, budowana z drzewa. Okolice miast rosyjskich są ich pełne. Emigranci i wygnańcy polscy podczas Wielkiej Wojny w Rosji przeważnie mieszkali w takich daczach podmiejskich.
  2. Rjady — coś w rodzaju krytego bazaru, niby Sukiennice
  3. Tak nazywali się ludzie pozbawieni paszportów, aktorzy mimo to mieszkali w hotelu, opłacając się „szwajcarowi".
  4. Tak w języku urzędowym nazywano w Rosji uchodźców polskich. — Nazwa ta przyjęła się w potocznej gwarze uchodżców





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.