Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tek gminnych i w ten sposób udało mi się zebrać wcale pokaźną bibljoteczkę. Mam Mickiewicza, Słowackiego, kilka tomów Wyspiańskiego, parę tomów Balmonta, klasyków rosyjskich... Ale — nie mogę czytać. Niema książki, która mogłaby mnie zająć.
— Jakto ? — zapalił się Zaucha. — Pan masz komplet romantyków? Ach, mój Boże, a mnie tak potrzebny jest Mickiewicz I
— Mam, dam go panu, ja już nie potrzebuję.
— A mnie się zdaje, że tylko w Mickiewiczu można będzie znaleźć jakiś promyczek światła. Bo doprawdy — w ciemności toniemy. Straszny rok!
— O, jesień 1916-go! Nie prędko my ją zapo-mniemy. Rozpacz! Ani naprzód ani wtył. Psiakrew, doprawdy trzeba być bohaterem, żeby z tymi sojusznikami wytrzymać... Przeklęta jesień — ciemna, mokra i zimna, jak grób!
— No, cóż, wojna — rzecz niełatwa! — pocieszał Zaucha — wszystko zależy od nastroju. Pan tę jesień nazywa mokrą jesienią, a tymczasem pogoda jest ładna...
— A prawda!
— Więc — nie pisze pan?
— Nie mogę — odpowiedział Niwiński z westchnieniem.
— A przecież ta wojna, czasy, wreszcie przygody, podróże, to wszystko powinno wpłynąć na pana...
— I wpłynęło.
— Więc?
— Tak właśnie wpłynęło, że nie chce mi się już pisać, bo chciałbym raczej robić coś, żyć... Na froncie giną codzień dziesiątki tysięcy ludzi młodych, Bóg wie jak zdolnych, dzieją się rzeczy wielkie.
— Więc pan również uważa, że całe życie świata jest dziś na froncie?
— Rozumie się. Cała dusza uciekła na front. A tu znowu wygnanie i tułaczka... Małe słowa, ale ileż w nich treści! Aby całą tę rzeczywistość pokonać, aby nad nią wynieść jakąś wielką rzeczywistość