Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Prowizorjum pana radcy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział Prowizorjum pana radcy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PROWIZORJUM PANA RADCY.

Nareszcie Zaucha wpadł na sposób ostatecznego załatwienia wiszącej wciąż w powietrzu, a niezmiernie męczącej sprawy mieszkania.
Radca, jak gdyby unikał rozmowy z nim. Był tak zajęty, że Zaucha nigdy nie mógł go złapać. Widywał go tylko u Skowrońskich na kawie, ale z natury delikatny, nie chciał mu w tych chwilach odpoczynku zaprzątać głowy interesami.
Ale radca miał swój słaby punkt — mianowicie ustalanie komunikatu sztabowego. Była to rzecz zasadnicza, od której zaczynał swój dzień. Gazety przynoszono podczas śniadania i radca rzucał się na nie tak chciwie, że zapominał nawet o swojej bawarce. Komunikaty dłuższe czytał niecierpliwie i z rozdrażnieniem, bo język rosyjski znał słabo. Dlatego nietylko nie ufał pod tym względem samemu sobie, ale wogóle powątpiewał, aby ktokolwiek mógł ten język rozumieć. Stąd, jeśli w komunikacie, znalazł coś, co mu się nie podobało, składał to na nieścisłość tłumaczenia i nosił się z inkryminowanym zwrotem od jednego członka gminy do drugiego, pytając, kontrolując, sprawdzając i wywodząc szerokie komentarze, przyczem subtelnych a wymownych różnic, rzucających —jego zdaniem — decydujące światło na sytuację, dopatrywał się w wyrażeniach takich, jak „Niczewo suszczestwiennawo nie proizaszło[1] „Bez suszczestwiennych pieremien" [2] i „Bez piere-mien" [3]. — Bo widzisz pan, kochany panie Szypuła — ciągnął rozwlekle i jąkając się, jękliwym, wysokim tenorem — „Bez peremien“ to znaczy, że nic się nie zmieniło, a „bez suszczestwiennych peremien“ — radca akcentował po polsku — to znowu znaczy, że o ile sens słów rozumiem, zmiany, które nastąpiły, nie są istotne. Otóż to już nie jest objektywna informacja, ale subjektywny pogląd na sytuację. Albowiem — zmiany są. Jakie? Wiemy tylko tyle, że nie istotne z punktu widzenia głównej kwatery rosyjskiej. Otóż ale gdyby takowe wzwyż wzmiankowane zmiany były — jak tego pragnęlibyśmy — korzystne, sztab, przypuszczam nie bez wszelkiego pozoru prawdopodobieństwa — wyszczególniłby je, wiedząc, iż sprawiłby nam tem radość niewymowną, a zarazem podnieciłby zapał wojenny swych bitnych wojsk i swego pełnego poświęcenia narodu. Ponieważ ale on tych zmian nie ogłasza, wolnoby nam było może domyślać się — acz niekoniecznie twierdzić — iż one nie są najwyraźniej korzystne, a tylko nie dotyczą istoty położenia, co zresztą... co zresztą... byłoby może już tylko kwestją interpretacji, zapatrywaniem subjektywnem jednej ze stron walczących, nie nazywającej istotnemi zmian zaszłych w położeniu boha — uważasz pan, panie Szypuła — bo — bo — boha — haterskiej armji rororosyjskiej, co jednak niewiele nam, niespokojnym widzom tych straszliwych zapasów, mówi o wyniku bojów z dzikiemi ho — ho — hordami austro-niemieckiemi. Trzeba znać subtelności urzędowego stylu, panie Szypuła, a ja-żem przecie sam stylizował raporty jako urzędnik austrjacki.
— Może być pewna różnica między stylem wojskowym a pocztowym — wtrącił jadowicie Szypuła, który jako podwładny wójtowi gospodarz? gminny prowadził z nim nieustannie wojnę.
Ale radca nie raczył nawet odpowiadać, a za to Szypuła nie wiadomo dlaczego nie dostawał tego wieczoru nafty albo też na opał przynoszono mu sześć polanek najcieńszych ze wszystkich, jakie były w drewutni.
Jeśli komunikat brzmiał pomyślnie i donosił o jakichś ruchach naprzód, radca ustawiał go na tle doniesień z innych frontów tak, że lśnił jak gwiazda brylantowa wśród chmur, a naszpikowawszy go własnemi komentarzami nagle stawał wobec wizji olbrzymiego zwycięstwa, o którem jednak, dziwnym zbiegiem okoliczności, on tylko jeden był poniekąd poinformowany. Wówczas niecierpliwie czekał na popołudniową kawę u Skowrońskich, przed którymi szeroko rozsnuwał swą teorję. Jeżeli wieści były złe, radca wydrwiwał Francuzów, o Anglikach mówić nawet nie chciał, z pogardą odzywał się o Rosji, a w końcu oświadczał:
— Bo co tu gadać, kochany panie Szypuła! Polityka polityką, ale Niemcom należy oddać sprawiedliwość.
— Niczego nie wolno oddawać Niemcom! — z protestował Szypuła, który jako Ślązak był nieprzejednanym „germanofobem".
— Gadaj pan sobie co pan chcesz, ale — das sind Maenner! Bo co to znaczy na przykład pruska administracja! Ta-że ja, jako c. k. urzędnik:austrjackś wiem chyba najlepiej! «
Zaś popołudniu mścił się za swe zawody i rozczarowania na Skowrońskim, w delikatnie rafinowany sposób dając mu do zrozumienia, że jest na łasce komitetu, że powinien szukać sobie zajęcia choćby mu w kabarecie albo w kinematografie śpiewać przyszło, bo się to wszystko może jednego dnia urwać. A Skowroński, przybity i przygnębiony wojną, brakiem „engagement" i obawą o to, aby mu się głos nie „zastał“, człowiek zresztą — jak ogół artystów — bezbronny i niepraktyczny, milczał i cierpiał i gryzł się tylko, bojąc się, aby go istotnie nie pozbawiono pomocy.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, jakkolwiek układałaby się sytuacja na froncie, radca zawsze jej punkt ciężkości widział w odcinku galicyjskim i reasumował ją w obliczeniu, kiedy „wobec tego wszystkiego“ Lwów będzie odbity. Tak się to jakoś jedno z drugiem szczególnie wiązało, że, nie mówiąc już o francuskim froncie, nawet Anglicy w Egipcie poruszenia swoje układali tak, aby ułatwić Rosjanom powtórne zdobycie Lwowa, bronionego, jako najważniejszy punkt przez Austro-Niemców. Wogóle w całej tej wojnie wszystkim najbardziej zależało na Lwowie — bo tam właśnie radca miał swą kamienicę i żonę i swe ulubione, ciemne i brudne knajpki, bez których świat nie miał wartości dla niego. Krótko mówiąc, radca Kondolewicz tęsknił i źle mu było na świecie bez ukochanego Lwowa.
Zaucha przyszedł na śniadanie późno i — zaskoczył radcę, pewnego, że doktor dawno już jest w Lesowem. W kuchni, prócz radcy, pochylonego nad gazetą, nie było nikogo.
Zaucha nalał sobie bawarki i pił, żując „sytnik“. Radca podał mu „Jużnyj Kraj“.
— Dziękuję. Nie czytam gazet.
— To tak jak pan Niwiński — uśmiechnął się radca. — Niwiński mówi, że najchętniej informuje się metodą Berlitza. Gazety za nic na świecie nie weźmie do ręki.
— Zupełnie słusznie. Ale cóż będzie z mieszkaniem, panie radco?
Radca zaczął czemprędzej poprawiać szkła na nosie.
— To się zrobi, zrobi się powoli...
— Jabym wołał prędzej...
— Kochany pan doktor musi nam wybaczyć. W innym czasie, być może, wyłącznie zajęlibyśmy się jego interesami, starając się gorąco, aby wszystko ułożyło się jak najwygodniej, dziś jednak, mając przeprowadzić fuzję dwuch gmin, musimy o tem wszystkiem myśleć w całości.
— Więc ta fuzja to już rzecz postanowiona!
— Tak jest.
— A cóż Kłeczek zrobi?
— Idzie na gospodarza do Sośnicy.
Radca umilkł i przez chwilę patrzył niespokojnie w okno.
— Widzi kochany pan doktor... pan dyrektor kuchni Dyrcz wyszedł i kazał mi mleka na blasze pilnować... Oto do czego jest wójt gminy... Prócz tego... Pan Gargul poszedł po fuzję do ogrodnika, bo mamy psy strzelać... Namnożyło się tych kundlów co niemiara i niema ich czem żywić... Oprawcy trze-baby zapłacić, więc musimy sami... Takie czasy... Więc muszę dopilnować, żeby sobie tu w łby nie postrzelali.
— Tak, oczywiście, czasy są niezmiernie ciężkie... Każdy sam musi myśleć o sobie.
— Zapewne...
— I pan radca nic mi tu nie może poradzić?
— Ostatecznie panna Olszewska narazie może mieszkać w Lesowem, a pad doktor może wybrać sobie najwygodniejszy pokój w Biełowie...
— Ja nie mówię o takiem prowizorycznem załatwieniu sprawy...
— Prowizoryczne! Prowizoryczne! — i w głosie pana radcy zadrgała ledwo dosłyszalna nutka szyderstwa. — Mój Boże, ta w dzisiejszych czasach wszystko jest prowizoryczne! Cóż ja na to kochanemu panu poradzę, wojna jest, straszna wojna, chociażby już wziąć pod uwagę same „zeppeliny" lub gazy duszące... Pan doktor to wie lepiej odemnie!
— Ale o urządzeniu się na stałe — ciągnął niezbity z tropu Zaucha.
— Ba, ba, ba, kochany panie doktorze!
— Otóż, o ile zgaduję, radca każę mnie mieszkać osobno, a pannie Helenie osobno.
— A, otóż pan Gargul! — zawołał radca. — Patrz, patrz, patrz pan, jak on się dumnie niesie!
Zaucha rzucił okiem w okno i ujrzał idącego przez ogród Gargula w sportowem ubraniu ze strzelbą na ramieniu. Pół-idjota wyobrażał sobie, że jest śliwym lub żołnierzem, bo głowę zadarł do góry starał się ostro stawiać swe nieposłuszne nogi.
Szedł prędko niby nie widząc nikogo, a okulary świeciły na jego twarzy jak dwa wielkie, białe, rozjarzone ślepia.
— A cóż ten biedak? — spytał Zaucha, z litością jątrząc na Gargula.
— Gargul? Wciąż się kocha i z namiętnością czyści wszystkim pannom buciki. Mamy tu z nim sto jociech. Może pan z nim porozmawia?
Otworzył okno i zaczął wołać:
— Panie Gargul! Panie Gargul!
—Dajźemuradcaspokój! —żachnął się Zaucha.— rakże zabawa! Naśmiewać się z chorego!
Na szczęście Gargul, zajęty flintą, nie dosłyszał .wołania radcy.
— Słyszałem, że pan Szypuła opuszcza gminę— :aczął znowu podstępnie Zaucha.
— A tak, znalazł posadę i wyjeżdża.
— Wobec tego te dwa pokoje, które on ze swą towarzyszką zajmował, będą wolne, co?
Radca spostrzegł, że wpadł w zasadzkę. Podniósł brwi tak, że całe czoło pokryło mu się poprzecznemi zmarszczkami, a równocześnie bardzo pilnie zaczął poprawiać pince-nez.
— Niby — wolne one nie są — tąm mają mieszkać dwaj studenci.
— A gdzież ja mam mieszkać z panną Olszewską?
— Przepraszam — czyżby kochany nasz pan doktor zamierzał zamieszkać... przy pannie Olszewskiej?
Spojrzeli sobie w oczy. Zaucha uśmiechnął się : lekceważeniem.
— No, a niby jak? Przyjechałem z tą panienką. Czyż nie mam prawa żądać dla niej i dla siebie dwuch pokoji?
— To może pan doktor zechce zamieszkać na wsi?
— Nie. Przyjechałem do gminy i będę mieszkał w gminie.
— Wobec tego będziemy musieli zaczekać, aż wykombinujemy mieszkanie dla całej gminy. Chwilowe prowizorjum... O, idzie już pan Kowalski! Zaraz będą strzelać! Chodźmy popatrzyć! Kowalski to nasz świetny strzelec, nasz Tell, bardzo zasłużony dla gminy, około tuzina psów już zastrzelił!
Wyszli z kuchni. Ze wszystkich stron zchodzili się ludzie, pragnący przyjrzeć się egzekucji. Mężczyźni przysuwali się do Kowalskiego, który miał dubeltówkę w rękach, kobiety przyglądały się z daleka, instynktownie chowając się za cieniutkie, jak żerdki, pnie drzewek. Radca, ożywiony i zroziskrzonemi oczkami, stanął pod kuchnią w dobrem oddaleniu od swego „Tella" i komenderował gromkim głosem:
— Baczność, łaskawi państwo! Panno Stasiu, niech pani uważa! Kasiuńciu moja, zejdź na bok, żeby cię pan Kowalski nie ustrzelił — wołał do praczki która, parsknąwszy śmiechem, zeszła na ścieżkę, uniósłszy wysoko kieckę powyżej tęgich, lśniąco - białych łyd. — Panie Kowalski, ostrożnie z fuzją, ostrożnie, mój panie, a niech pan mierzy celnie, żeby się pies długo nie męczył! Niech go pan weźmie dobrze na muszkę, muszka to najważniejsza rzecz. Pan potrafi?
Kowalski wzruszył pogardliwie ramionami.
— I żebyś pan przytem kogo nie postrzelił, bo pan jeszcze na wydatek komitet narazisz, a państwo wiecie, środki bardzo ograniczone, drzewo drogie — ot, pan doktor świadkiem. W innych czasach to-bym nic nie mówił, ale dziś... Panie Gargul, zejdź pan na bok, ta pan i tak już jest postrzelony. Panie Kowalski, bierz pan na muszkę, a lewe oko pan zamknij... Celuj pan w samo serce... Zobaczy pan doktor, jak świetnie nasz kochany pan Kowalski strzela...
Gargul z ogromnie srogą, nieubłaganą i urzędową miną przyciągnął czarnego psa, którego silnie przywiązał sznurem do drzewa. Sprawiało mu to widoczną przyjemność. Pies szarpnął się, rozluźnił trochę sznury i choć skrępowany usiadł pod drzewem, machając ogonem i patrząc ciekawie na ludzi i ogród, złotawo-błękitny w świetle jesiennego słońca.
— Uważajcie państwo! — krzyknął radca podniecony, z wypiekami na twarzy. — Panie Kowalski, w serce, zaraz nad brzuchem... Na muszkę go! Nasz kochany pan doktor na pana patrzy!
W ciszy huknął strzał. Pies zaskowyczał, upadł i zaczął się miotać na ziemi... Ku szarpiącemu się zwierzęciu podbiegł Gargul i bełkocąc niezrozumiale w dzikiem uniesieniu zaczął kundla okładać pałką po łbie. Po kilku sekundach konwulsje psa ustały.
— A co! Nie mówiłem! Świetny strzelec z pana Kowalskiego! — wołał radca.
I przystąpiwszy do „Tella“, złożył na jego skroni ojcowski pocałunek.
Dziewczęta z dziwnym, tajonym blaskiem w oczach i z okrutnym grymasem niby wstrętu na ustach, podchodziły do psa i przyglądały się ciemno-purpurowym plamom na jego czarnym, rozdartym boku. Jedna z nich, mała, drobna, z suchotniczemi rumieńcami na woskowo bladej twarzy, nie mogła się powstrzymać i ukradkiem kopnęła psa końcem bucika. Mężczyźni, kiwając z uznaniem głowami, gratulowali Kowalskiemu celności strzału.
— A co, proszę pana prezesa! — zwrócił się roznamiętniony „Tell" do radcy — którego teraz ukatrupić?
— A cóż, niema ich czem karmić, lepiej zastrzelić, niż żeby się to w zimie z głodu wściekało...
— Asa! Asa! Asa niech pan Kowalski zabije!— z radosną mściwością krzyknęła jedna z panien. — To taki obrzydliwy pies! On mnie niedawno tak w nocy przestraszył...
— A to niech panna Stefcia nie chodzi po nocy do kawalerów! — roześmiał się rubasznie zadowolony z siebie Kowalski.
— Taż to wszystko jedno, kundys jak kundys! — tłumaczył radca.
— A to może Kierusiowi radca każę w łeb palnąć! — rzekł Zaucha złośliwie.
Kieruś był ulubionym psem radcy.
— Ta i Kierusiowi w końcu trzeba będzie, ale to później, później, bo on i tak teraz dużo nie je... Biedaczek chory, apetyciku nie ma Kieruś, nie ma apetyciku... As! As! Gdzie As! As, chodź tu, do pana! To już walcie w Asa! As, chodź tu, poczciwe psisko...
— Asa tu niema! Jest za bramą!
— Ja przyprowadzę! Ja przyprowadzę! — bełkotał usłużnie Gargul.
I nasrożywszy się, szybkim krokiem ruszył w głąb ogrodu.
— Ten idjota Gargul okropnie lubi takie egzekucje — mówił radca, patrząc rozbawionemi oczami za Gargulem. — Onby był dobrym egzekutorem, bezwzględnym, ślepo posłusznym... 1 wie pan doktor co? On przy tym swoim obrzydliwym nałogu wcale nie jest głupi... Ma swoje chwyty...
— Trudno. Każdy musi sobie radzić jak umie. Na przykład ja! Od radcy mieszkania nie dostanę?
Radca zmięszał się i sięgnął ręką do pince-nez, patrząc na Zauchę przez palec.
— Kochany panie doktorze, jak tylko znajdę pomieszczenie zimowe do jakich mniej więcej dwuch tygodni...
— Więc napewno do dwuch tygodni?
— Tak się spodziewam, tak chciałbym... Może mi się uda... Ale prawda! Tu pan radca zrobił przerażoną minę i bezradnie spojrzał na Józefa.
—- Widzi pan doktor... Część mieszkań mamy zapłaconą już za listopad, a to komplikuje sprawę... Ale jakoś się to urządzi, choćby prowizorycznie... Wogóle, postaramy się...
Zaucha uśmiechnął się.
— Prawda, w dzisiejszych czasach z dwudziestu rubli miesięcznie utrzymać człowieka bardzo trudno, zwłaszcza że idzie zima a sąg drzewa kosztuje sto pięćdziesiąt rubli... Ale oto i kochany nasz pan Gargul z Asem... As! As! Poczciwe psisko, jak to ogonem wywija... Trzymaj się pan ostro, panie Kowalski! Niezrównany strzelec z tego naszego kochanego pana Kowalskiego — Tell, istny Tell, Buffalo Bill...
— Więc do dwuch tygodni? — żegnał się Zaucha z radcą...
— Ta... o ile jakie komplikacje nie zajdą...
— A komplikacje są. możliwe?
— Jaż panu doktorowi mówił... Nie zostanie pan doktor do końca egzekucji?
— Nie. Muszę iść zaraz do Lesowego i wydać parę rozporządzeń.
— Rozporządzeń? — zdziwił się radca.
— Tak. Przyślę zaraz po rzeczy. Przeprowadzam się widzi radca do Lesowego, gdzie mam już upatrzone dwa leżące obok siebie pokoiki, w tej willi, w której mieszkają Skowrońscy. Do jednego pokoju sam się zaraz wprowadzę a drugi będę miał na oku... dopóki Kłeczek, który ten drugi pokoik zajmuje, nie wyjedzie do Sośnicy. To prowizorycznie, prowizorycznie, dopóki się coś lepszego nie znajdzie...
Radca gwałtownie poprawiał pince-nez.
Zaucha ukłonił się i skierował się ku wyjściu.
Gonił za nim bulkocący donośnie, bełkot dowanego Gargula, który przywiązywał do drzewa biednego, zabłoconego psa, wywijającego radośnie ogonem i liżącego go po rękach.
Kowalski, dumny i pewny siebie, z dubeltówką w rękach stał w odległości kilku kroków.
Panienki, chowały się za pnie drzewa, radca pochylony naprzód i wpatrzony w „Tella", przyzywał do nogi swego Kierusia.




  1. Nie zaszło nic istotnego.
  2. Bez istotnych zmian.
  3. Bez zmiany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.