Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W obszernej sali, obstawionej dookoła stolikami, „funkcjonowali“ sekretarze, urzędnicy i urzędniczki różnych emigracyjnych instytucji, poważni, chłodni i surowo urzędowi wobec „stron“, pieszczotliwie koleżeńscy ze sobą. Na stolikach, jak olbrzymie granaty żerzyły się w promieniach słońca szklanki z mocną, ciemno-czerwoną herbatą. Urzędniczki kokietowały z omdlewającemi minami męczenniczek.
Stamtąd ruszył Zaucha do „Patronatu“ gdzie chciał zgłosić Helenkę po zapomogę, jaką wydawano podwładnym austrjackim. Co do siebie — narazie wahał się, uzależniając swe postępowanie od stosunków w gminie. Wypytawszy się o adres „w Domu Polskim“ wkrótce stanął przed niewielkim, białym domkiem, przed którym huczał i kłębił się tłum ludzki, sięgający zwartą masą do połowy ulicy. O tem, aby głównemi drzwiami wejść, nie można było nawet marzyć, więc Zaucha niezwłocznie zaczął szukać bocznych. Znalazłszy je, zapukał. Otworzył mu służący, który chciał coś mówić, ale Zaucha, nauczywszy się już na wschodzie „nachalstwa“, wszedł, nie zwracając nawet na niego uwagi.
W „Patronacie“ znów stoły, za niemi urzędnicy palący papierosy, żartujący i znikający — na herbatę. Uprzejme uśmiechy, serdeczne uściśnienia rąk dla znajomych, urzędowe, obojętne miny dla „hołoty“, w powietrzu woń dymu z papierosów i nieprzyjemny, ckliwy odór starych, znoszonych ubrań. Ciemny przedpokój natłoczony był biedakami, ustawionymi w szeregi. Starcy, kobiety, młodzi ludzie. Coraz to ktoś odrywał się w zmroku i zaduchu od łańcucha ludzkiego z różową karteczką w ręku, stawał przed stolikami, gdzie go brali w obroty urzędnicy. Długi łańcuch ludzki ciągnął się od kasy aż do drzwi, któremi wszedł Zaucha. Ludzie z kwitkami w rękach czekali na wypłatę zapomóg. Naogół atmosfera nie była tu zła. Szeleściły banknoty, wypłacano pieniądze, biedota czekała z nadzieją, wychodziła przeważnie ze wsparciem.