Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A to on tak płace, prose pana, że mu nie dają do domu wrócić. On sie cięgiem ino do domu wybiro.... Cichojcie!
Głaskała starego po głowie.
— Rozumie pan? — rzekł po chwili Niwiński.

VI.

Zaucha szedł wzdłuż toru kolejowego aleją wierzbową koło płotów, gdzie wśród drzew widać było puste i pozamykane dworki.
Na wysokich, czarnych dębach, rosnących za stacją po obu stronach toru, siedziały kawki, hałasując nieznośnie.
W jednem miejscu rzucił Zaucha okiem w wąską, zaledwo na metr szeroką uliczkę między parkanami, zeschłem i gnijącem listowiem zasłaną. Szara perspektywa ginęła wśród szarych parkanów.
— Umrzeć w takim szarym kącie! -— pomyślał. — Nonsens! Takie zaułki, ponure na pierwszy rzut oka, są w gruncie rzeczy tylko skrótami, prowadzą-cemi na szeroki gościniec. Tylko, że iść niemi trzeba ostrożnie, żeby w paskudstwo ludzkie nie wieść. Dziwna rzecz, że człowiek, jak się znajdzie sam w pustym kącie, zawsze musi swym niskim instynktom pofolgować.
Stanął przed furtą zielonego parkanu, z poza którego wyglądały brzozy i topole.
Ramieniem pocisnął furtę. Odchyliła się z przeciągłym, żałosnym jękiem.
Długie, melancholijnie ciche aleje wielkiego pięknego ogrodu zamazywał szary zmrok. Smukłe topole amerykańskie stały nieruchomo, przesłaniając połyskujące zimno-szafirowe już niebo tkaniną rzadkich i cienkich gałęzi, wśród których jasno rozpalały się białym, szklannym blaskiem wielkie gwiazdy, grodek ogrodu zajmowały dwa duże, lecz niskie, białe dworki, ustawione prostopadle do siebie. Pierwszy