Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Znam ją doskonale ze ślizgawki. Kochałem się w niej nawet jakiś czas! — śmiał się poeta.
— Jeżeli to ta sama, to bardzo dobrze się składa Może nas pan kiedy odwiedzi...
— A skądże panna Helena tu się wzięła?
— Przywiozłem ją z Kijowa.
Pociąg leciał przez kraj lekko pofałdowany z przedmieścia stopniowo przechodzący w wieś. Uciekało gdzieś wstecz miasto, strzeżone przez białe wieżę soboru, nurzającą w pogodnym błękicie niebe swą złotą czapkę. Zaciszne dworki podmiejskie w sa dach, bezlistnych teraz i smutnych, ustępowały zwolne miejsca nieporządnym ulicom dzielnicy robotniczej niebrukowanej, zaniedbanej, o wielkich, nierównych rozkopanych placach, do obozu raczej niż do miasta podobnej. Grupy niskich domków, pstrych, z jaskrawe malowanemi okiennicami lecz tandetnych, stały rozrzucone bez żadnego ładu i składu, niby zbiegowisko podmiejskiej hołoty, gapiowatych, przysadkowa-tych mężczyzn, w ubraniach nieokreślonego kroju i niskich, szerokich bab, w kieckach pstrych ale błotem u dołu zachlastanych.
Jeszcze ciągnął się wzdłuż toru brunatny parkan, na którym powtarzały się czarne litery reklamy fabrycznej, ale już widać było szeroko rozciągnięte w słońcu złote rżyska. Jeżyły się gęsto nastroszone żółtawe czupryny nie ogłowionych jeszcze wierzb, sterczały w sadach nieruchomo bezlistne drzewa Coraz szerzej otwierała się dolina, na której podniesionych krańcach ciągnęły się pasy złotawo-fjoletowych lasów.
Dzień był chłodny, ale jasny, słoneczny. Powietrze krystalicznie czyste, grało delikatnym błękitem i ciepłemi złocisto-szkarłatnemi błyskami. Na polach leżała uśmiechnięta, słoneczna cisza jesienna
Pociąg coraz to przelatywał przez gęste, małe osady, których różnobarwne dachy i ściany migały z za gęstwy sadów i gajów brzozowych, nareszcie zatrzymał się na małym przystanku. Zaucha patrzył