Pani Anielska/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Kowerska
Tytuł Pani Anielska
Podtytuł Legenda
Wydawca Wydawnictwo imienia M. Brzezińskiego
Data wyd. 1917
Druk Klamkowski i Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WYDAWNICTWO IMIENIA M. BRZEZIŃSKIEGO.


ZOFIA KOWERSKA.


PANI ANIELSKA
LEGENDA.



WARSZAWA. — 1917. — SKŁAD GŁÓWNY
W „KSIĘGARNI POLSKIEJ“, WARECKA 15.
Geprüft und freigegeben Presseverwaltung Warschau
— den 22 ten XI 1917. T. № 8150. Dr. № 72. —
DRUK. KLAMKOWSKI i RAJSKI
WARSZAWA, NOWOGRODZKA 21





I.

Po niepewnem i trwożliwem szarpnięciu dzwonkiem u furty siostra Kunegunda, furtyanka, poznała odrazu, że przybywał ktoś potrzebujący ratunku, że w ten burzliwy wieczór listopadowy mogła też szaleć burza w jakiem biednem sercu ludzkiem.
— Kogóż to nam Pan Bóg przyprowadza? — zapytała, otwierając zakratowane okienko i szukając wzrokiem w ciemnościach.
— Proszę o ratunek, o pomoc, o nocleg! — rzekł głos drżący, ale tak słodki i dźwięczny, że siostra Kunegunda, zwykle surowa, poczuła się rozbrojoną.
Co tu panią sprowadza?
— Nieszczęście!..
— My nie mamy tu miejsca dla osób świeckich. Przecie tu w Sandomierzu jest dom zajezdny...
— Ale ja nie tylko noclegu dla ciała potrzebuję.. ja potrzebuję ratunku dla zbolałej duszy... O, siostro, miejcie litość!
— Jak się pani nazywa?
— Zbrożkowa.
— Skąd pani przybywa?
— Z Litwy... umyślnie tu do sióstr...
— Proszę poczekać! Dam znać matce przełożonej.
Po długiem oczekiwaniu przed furtą przemoknięta do nitki podróżna ujrzała wreszcie ciężkie drzwi klasztorne otwierające się przed nią. Poprowadzono ją do przełożonej.
Rozmowy z matką przełożoną nikt nie był świadkiem. Nazajutrz dowiedziały się siostry, że wczorajsza podróżna od dnia dzisiejszego rozpocznie nowicyat. Nieznajoma stała przed siostrami z twarzą, która tu, wśród pokoju i szczęśliwości pobożnego życia, była jakby fałszywą a niepokojącą struną. Była to cudnie piękna twarz, ale z wyrazem tak wielkiego bólu, ze śladami tak ciężkich przejść, że siostry mimowoli ją otoczyły, jak gdyby swoimi długimi habitami i welonami chciały ją osłonić od czegoś, co do jej myśli nadlatywało ze świata.
Siostra Felicya, która miała gorące serce, wzięła ją za rękę:
— Jesteś jak gołębica, która uciekła ze szponów jastrzębia. Tutaj będziesz bezpieczna...
Nowoprzybyła załkała nagle. Strumienie łez zalały jej twarz.
Te łzy otworzyły jej drogę do serca sióstr. Nie znały ich przyczyny, ale poczuły, że miały przed sobą istotę głęboko nieszczęśliwą, i pokochały ją przez litość. Czyste panny miały serce macierzyńskie.
Rozpoczął się nowicyat. Zofia Zbrożkowa spełniała obowiązki swe cicho, pokornie, z wyrazem oczu, który świadczył, że się ciągle modliła w duszy. Modlitwa była jej pociechą, ratunkiem... na jej skrzydłach myśl jej uciekała do Boga, by się po brudnych zaułkach nie błąkać. Z wieczora siostra nowicyuszka klęczała zwykle godzinami w bocznej kaplicy, w której na ołtarzu stał marmurowy posąg Matki Boskiej. Inne siostry przychodziły tam także na modlitwę, ale, gdy noc na dobre zapadła, siostry szły na spoczynek, a w kaplicy czyniła się zupełna cisza. Wtedy nowicyuszka zbliżała się do stóp ołtarza i swoje cudne, spłakane oczy podnosiła na Matkę Bożą i tak ją gorąco w tej chwili kochała, iż zapominała, że to była Pani Niebieska, a ona tylko pokorna służebnica... Przemawiała do niej jak równa do równej. Usta jej szeptały wyznania jak na spowiedzi... Przed Matką Bolesną otwierała serce jak przed matką rodzoną. U białych nóżek Jej składała swoją skołataną głowę i zdawało jej się, że Pani Niebieska spogląda na nią z litością, a raz nawet byłaby przysięgła, że Pocieszycielka strapionych zapłakała nad nią i ręce ku niej z ołtarza wyciągnęła. Zofia Zbrożkowa padła krzyżem na ziemię i bóle swoje spowiadała dalej.
— Powiedziałam matce przełożonej, żem wdowa, bo skazanego do ciężkich robót prawo uważa za umarłego, a żonę jego ze ślubów małżeńskich rozwiązuje... ale Ty, Pani, wiesz, że on żyje i że ja, choć mi zabił rodzonego, ukochanego brata, że ja... że ja nie mogę zapomnieć... żem go bardzo miłowała i że jeszcze teraz... O, Pani, Ty mną pogardzasz i ja sama sobą pogardzam! Zabił nam naszego najmłodszego, naszego Beniamina... oko w głowie starej matki... zabił!.. I zdaje mi się chwilami, że go nienawidzę, że pchnęłabym go nożem, gdybym go zobaczyła, to znowu głupie serce lituje się nad nim i chciałabym go, nieszczęsnego, przycisnąć do piersi i powiedzieć: „wszyscy cię nienawidzą, wszyscy się ciebie boją jak dzikiego zwierza, sprawiedliwość okuwa cię w kajdany, ale serce wiernej żony ci zostało“. O Pani, czy Ty widzisz, co się w duszy mojej dzieje, jaka tam burza, jaka rozterka?... Żeby był miał litość nade mną, toby mię był zabił razem z naszym Jankiem. Ale mię zostawił z sercem rozdartem na dwoje! O Pani, spraw, bym go mogła nienawidzić! Wtedy dusza moja uspokoiłaby się wśród cichych tutejszych murów, wśród których słychać tylko szept modlitwy. Wyciągnęłaś ku mnie ręce, o, widziałam dobrze, choć blask kaganka taki nikły. Zapłakałaś nade mną, więc masz litość, ale ja pragnę ratunku. Spraw, bym go nienawidzić mogła!
Tymczasem ja nienawidzę grzech, zbrodniczość jego duszy, a jego samego...
Zdarzało się, że świt zastawał biedną kobietę u stóp ołtarza Matki Boskiej i że siostry, przychodzące na jutrznię, znajdowały ją tam jeszcze.
Nieszczęśliwa ratowała się też pracą. Spełniała najcięższe i najgrubsze roboty, nie ustawała ani na chwilę, a w ślad za nią szedł ład i porządek. Dano jej do utrzymywania bieliznę całego klasztoru. Jej pracowite ręce układały na półkach stosy koszul, prześcieradeł, poszewek w rozmaite warstwy i desenie. Naprawiała, cerowała, sprzątała... W nikim nie wzbudzała zawiści, bo była pokorna i tak milcząca, że słowem nie mogła dotknąć nikogo.

Nowicyat jej skończył się i wyrzekła śluby zakonne. Ubrano ją jak na wesele, a potem zdjęto piękny strój i włożono gruby, sukienny, ciemny habit; leżącą na ziemi krzyżem okryto całunem i śpiewano nad nią pieśni, jak nad umarłą. Była umarła dla świata! Znikła Zofia Zbrożkowa, a została siostra Rozalia, gdyż takie imię w zakonie dla niej obrano.
MÓDL SIĘ ZA NAMI.
Bez wyraźnego rozkazu matki przełożonej nie miała prawa przestąpić progów klasztoru, nie posiadała nic na własność, miała tylko jeden cel i jedno marzenie — śmierć bogobojną.

Ale bała się, że śmierci takiej nie stanie się godną, bo w sercu jej nie było zupełnego ukojenia. Jej dawna a gorąca miłość dla męża podszeptywała jej przypuszczenie, że biedak działał w przystępie chorobliwego szału, gdy jej młodego, niewinnego brata... To szatan opętał go zapewne, bo szatanowi szczęście ludzkie solą w oku... Tak, tak, to sprawa szatana!.. Za tę duszę zgubioną, skazaną na męki piekielne, trzeba Panu Bogu dać okup... trzeba Mu dać duszę czystą, bez jednej skazy, jak dusza dziecka... Ona jedna mogła dać zawstydzonym tą straszną hańbą jej męża aniołom swoją własną duszę, oczyszczoną z wszelkich zmaz ziemskich. Tymczasem jeszcze w tej duszy pokutowały myśli świeckie, jeszcze w niej tlały wspomnienia ziemskiego szczęścia i ziemskiej miłości...
Siostra Felicya, przechodząc raz korytarzem obok celi siostry Rozalii, posłyszała dobrze znany sobie odgłos: świst dyscypliny, smagającej ludzkie ciało.
Wieść rozeszła się po klasztorze. Siostra Rozalia biczowała się! Gdy wkrótce potem zachorowała i leżała bezprzytomna w gorączce, siostra Teodozya, lekarka, stwierdziła, że miała całe plecy w ranach.
Powoli wśród zgromadzenia ustaliła się nadzieja, że siostra Rozalia w poczet świętych zaliczoną zostanie. Taka pokorna, taka cicha, taka pracowita, taka pobożna i osobliwszej czci dla Matki Boskiej oddana, smagała jeszcze swoje wynędzniałe ciało, by duch tem łacniej nad niem zapanował.
Matka przełożona wiedziała, że siostra Rozalia lubiła swoje półki z bielizną, że wymyślała coraz nowe desenie, w które układała z pralni stosy, że je przesypywała na jesieni lawendą, a na wiosnę fijołkami. Wiedziała też, że siostra Rozalia rada milczała, że każde wyrzeczone słowo było z jej strony ofiarą, więc w swojej macierzyńskiej i jakby królewskiej duszy poczuła obowiązek dania siostrze Rozalii pola do umartwień i ciężkich wysiłków. Powierzyła bieliznę siostrze Wincentynie, a siostrę Rozalię przeniosła jako dozorczynię do sali sierot, bowiem Benedyktynki w Sandomierzu miały i szkołę dla starszych dziewcząt i ochronę dla dziewczynek małych, które przeważnie były sierotami.
Otrzymawszy rozkaz przełożonej, siostra Rozalia zbladła jeszcze, choć miała twarz jak opłatek. Usta jej otworzyły się, jakby do prośby, oczy wyraziły przestrach, ale po chwili spuściły się pokornie, a bezkrwiste usta wyszeptały:
— Wedle rozkazu, Matko.


II.

A jednak była to ciężka ofiara dla siostry Rozalii. Lubiła samotność, milczenie, ciszę, a kazano jej żyć wśród gwaru dziecinnego, kazano jej wychowywać, ostrzegać, gderać, strzedz nie tylko własnej duszy, ale i duszy powierzonych sobie dzieci. Czy potrafi, czy wytrwa, czy będzie miała siłę?

Tymczasem stał się istny cud. Dziewczynki tak pokochały siostrę Rozalię, że nie potrzebowała łajać.
BÓG NA NAS PATRZY.
Jedno spojrzenie jej pięknych, bolesnych oczu wystarczało. Wszystkie chodziły koło niej na palcach, a jej pocałunek był najwyższą nagrodą, o której dziewczynki marzyły zasypiając i na którą całodziennem postępowaniem zasłużyć się starały. Stał się też cud i w sercu siostry Rozalii. Polubiła dzieci więcej, niż stosy bielizny, a nawet z zadziwieniem obejrzała się, że je prawdziwie pokochała. Jasne i ciemne dziewczęce główki wydały jej się piękniejsze, niż fijołki, które zbierała na starych trawnikach klasztornego ogrodu, a dziecinne duszyczki wiały ku niej świeżym powiewem młodości, wonniejszym, niż ziele lawendy. Postanowiła włożyć włosiennicę, bo życie wśród uwielbiających ją dzieci wydało jej się zbyt łatwe i zbyt miłe.

Pewnego dnia, klęcząc u stóp Pani Niebieskiej, wyznała jej, że zamiast udręki i ofiary znajdowała przy dzieciach pociechę. Ona pragnęła cierniowej ścieżki, która najpewniej prowadzi do szczęśliwości wiekuistej, a tymczasem na cierniowej ścieżce zdarzało się jej stąpać po różach!...
Patrzała przez łzy ku Królowej Aniołów i w świetle migotliwem kaganka wydało się jej, że usta się kamienne poruszyły, i usłyszała szept cichy:
— Co dla maluczkich czynisz, dla Syna mego czynisz.
Włożyła włosiennicę, która gryzła jej ciało, ale w duszy była kropla słodyczy i szczęśliwości.
Tylko sumienie matki przełożonej nie było spokojne. Siostra Rozalia zabardzo lubiła stosy bielizny, to prawda. To upodobanie duszę jej przykuwało do ziemi, gdy dusza ta powinna wyrywać się ku niebiosom; ale teraz stała się rzecz gorsza. Siostra Rozalia całą siebie oddawała dzieciom, które były miękkim woskiem w jej ręku. Czy dusza kochająca gorąco ziemskie istoty może dostatecznie kochać Oblubieńca — Chrystusa?
Co należało czynić? Matka przełożona w modlitwie szukała natchnienia i postanowiła siostrę Rozalię przeznaczyć do apteki, do suszenia ziół, przygotowywania wezykatoryi, maści i przymoczek. Chciała natychmiast wydać rozporządzenie i w tym celu poszła do sali sierot, gdzie się znajdowała siostra Rozalia. Dzieci były tak zasłuchane w słowa siostry, którą otaczały kołem, siostra była tak zapatrzona w duszyczki dziecięce, że wejścia Matki nie zauważono. Stanęła z boku surowa, ze zmarszczką na czole, zda się nieugięta i z postanowieniem niezachwianem.
Siostra Rozalia mówiła:
„Tedy mu przyniesiono dziatki, aby ręce włożył na nie i modlił się“. A uczniowie łajali im. Lecz Jezus rzekł im: „Zaniechajcie dziatek, a nie zabraniajcie im przychodzić do mnie, albowiem takowych jest królestwo niebieskie“.
— Pan Jezus was kocha — mówiła siostra Rozalia. — Wszak czujecie, moje dzieci, jak gorąco was Pan Jezus kocha!
— Kocha nas — odrzekła mała Kazia, ledwo odrosła od ziemi — kocha nas, bo nam dał siostrę. Ja wiem, że to Pan Jezus do nas tu siostrę przyprowadził... Pierwej nas Pan Jezus nie kochał...
— I pierwej was kochał, dzieciny moje.
— Nie, nie, pierwej nas nie kochał!
— Nie kochał nas, nie kochał! — zawołał chór dzieci. — Dopiero teraz nas kocha!
— O, dzieci moje, to wy nie dosyć kochacie Pana Jezusa, jeżeli nie czujecie jego miłości. On was kocha, dzieci!
Mówiąc to swoim anielskim głosem, siostra Rozalia przycisnęła ręce do piersi, a jej cudne oczy patrzyły na dzieci z taką miłością, z taką boleścią zarazem, że mała Kazia zawołała:
— Siostro, czy Pan Jezus płacze, gdy dzieci nie kochają?
— Pan Jezus płacze nad złemi dziećmi, bo tylko złe dzieci Pana Jezusa nie kochają.
Matka przełożona coraz bardziej marszczyła brwi. Jej serce broniło się od wzruszenia. Chciała spełnić obowiązek do końca.
— Ona tu zanadto ziemskim istotom się oddaje — mówiła sobie — i zanadto przez nie jest kochana.
Tymczasem mała Kazia upierała się przy swojem.
— Pan Jezus mię nie kochał — mówiła — zabrał mi moją mamusię i mojego tatusia. Nie kochał mię! Dopiero teraz mię kocha.
Kazia z łkaniem rzuciła się na łono siostry Rozalii. Siostra przycisnęła sierotę gorąco do piersi.
Po zwiędłej i surowej twarzy matki przełożonej popłynęły nagle dwie ciche łzy. Wyszła, nie przemówiwszy ani do siostry Rozalii, ani do dzieci. Wróciwszy do sali, uklękła przed ukrzyżowanym Chrystusem.

— Tyś do siebie garnął maluczkich, o Panie! Ty mi przebaczysz, żem tej sierocie nie odebrała odnalezionej matki!




Przez cztery lata siostra Rozalia prowadziła wychowanie sierot. Przez całe cztery lata układała do snu uśmiechające się do niej dziewczynki i pierwsza przy ich obudzeniu się zbierała ich pocałunki i ich dziecięce miłosne słowa.
Przez cztery lata sieroty miały matkę, pocieszycielkę; ich serca rozwijały się, jak kwiat rozwija się na słońcu. Słońcem na sali sierot było spojrzenie i słodki głos siostry Rozalii.
Na siostrę Rozalię zstępowało powoli ukojenie. Zawdzięczała je jedynie Matce Boskiej, która pozwalała jej kochać dzieci. Tak, Pani Świata uśmiechała się dobrotliwie, gdy siostra spowiadała się ze swej zbytniej miłości do istot ziemskich. O, to nie migotliwość lampy sprawiła, że pewnego dnia siostra ujrzała poruszające się usta Pani Niebieskiej! Usłyszała też cichym szeptem wyrzeczone słowa:
— Miłuj, siostro, miłuj w Chrystusie! Miłowania nigdy za wiele!
I siostra miłowała i ciągnęła coraz bardziej serca dzieci do siebie.
— Tak dzieci mogą kochać tylko świętą! — powiedziała siostra Felicya.
W klasztorze coraz bardziej ustalało się przekonanie, że zgromadzenie Benedyktynek miało świętą w swem gronie. Tylko święta była w stanie tak wiele pracować, umartwiając ciało i nie dając mu dostatecznego spoczynku.
Tylko święta mogła wzbudzić taką cześć i taką miłość we wszystkich i przez sześć lat nie budzić w nikim zawiści.
Dwudziestego pierwszego marca, na świętego Benedykta bywał zawsze w kościele Benedyktynek wielki odpust. Zjeżdżało się dużo księży z okolicy, dużo obywatelstwa, przychodziło wiele kompanii, celebrował pontyfikalnie biskup. Refektarz zakonny bywał tego dnia przeznaczony na przyjęcie gości, dla których gotował kucharz biskupi. A że się w refektarzu wszyscy nie mieścili, więc zastawiano jeszcze stołami parlatoryum, gdzie zasiadali goście skromniejsi. W klasztorze bywał duży zamęt, bo siostry nie miały przyzwyczajenia w przyjmowaniu gości i wiele im oni sprawiali kłopotu. Matka przełożona przeznaczała niektóre do pilnowania kuchni, do czuwania nad winem, które chętnie spijała najemna służba; do rozlewania posiłku pielgrzymom, przybyłym zdaleka; do doprowadzenia do Komunji świętej ludzi, którzy się bezładnie cisnęli. Tłum bywał wielki. Często niesiono do apteki klasztornej zemdlonych ludzi, których siostry lekarki ratować musiały, a nawet przed paru laty uduszono w tłumie staruszkę i już do życia przywrócić nie zdołano.
Był to dzień, o którym siostry myślały naprzód z niepokojem, a matka przełożona niemało sobie głowy nałamała, nim wszystko obmyśliła i wszystkiemu zaradziła.
Trzeba było prosić najlepszych kaznodziei o wygłoszenie kazania, nie można było o nikim zapomnieć, nikogo obrazić. Ten odpust był wielkiem wydarzeniem w klasztorze. Niektóre siostry spowiadały się potem z tego, że im ów odpust dawał wiele roztargnienia, nawet zbyt wiele światowej przyjemności. Dla innych był on gorszem umartwieniem, niż biczowanie.
Siostra Rozalia miewała tego dnia dużo pracy. Musiała swoje sieroty ubrać biało, pozawijać im włosy w loki, poprzepasywać różowemi i niebieskiemi szarfami, które to stroje chowane były z roku na rok i przywdziewane tylko w największe uroczystości. Sieroty niosły wstęgi obrazów, rzucały kwiaty pod nogi pasterza, stanowiły czoło procesyi. Wychodziły też czasem z małemi chorągwiami na spotkanie kompanii, które z wielką okazałością i ceremonią wprowadzały do kościoła. Dzieci radowały się naprzód z powodu tego odpustu, a potem wspominały o nim długo.
Taki właśnie odpust wypadł po sześcioletnim przeszło pobycie siostry Rozalii w klasztorze.


III.

Z powodu wczesnej wiosny i suchej drogi większe, niż zwykle, tłumy zalegały dziedzińce klasztorne, tłoczyły się w kościele, gdzie jedna po drugiej odbywały się msze i piękne ceremonie. Na dworze, pod lipami ledwo puszczającemi pączki, urządzone były kazalnice, żeby większa liczba wiernych mogła słyszeć słowo Boże. Pielgrzymów, żebraków, dziadów zebrała się moc: ociemniali, grający na lirze i śpiewający pieśni pobożne, kaleki, odsłaniający rany swoje i odcięte członki, dziady, odmawiający litanię tę samą w kółko, matołki niespełna rozumu, głuchoniemi, mruczący coś pod nosem, pokazujący zdaleka świadectwo, iż naprawdę są głusi, pątnicy w kapturach i trepkach.
Z dawien dawna był zwyczaj, że tym wszystkim przybyłym z daleka i potrzebującym wsparcia siostry rozdawały chleb, placki i pierogi pieczone z kaszą gryczaną i serem. Stały przygotowane tego kosze całe.

Do rozdawnictwa wyznaczona została siostra Stefania, ale, że raz pierwszy spełniać ten obowiązek
miała, więc nie wiedziano, iż nie mogła patrzeć na rany.

Przy jakimś żebraku, odkrywającym nogę spuchniętą, strasznie siną, z napełnionemi materyą i krwią ranami, siostrze Stefanii zrobiło się nagle ciemno przed oczami. Zemdloną odwieziono do klasztoru. Matka przełożona na jej miejsce posłała siostrę Rozalię, która jej się właśnie nawinęła. Przy dzieciach miała zostać odbywająca nowicyat panienka.
Siostra Rozalia stworzona była do rozdawnictwa. Jej ręce ku nieszczęśliwym wyciągały się łaskawie, a oczy patrzały błagalnie, jakby żebrały przebaczenia za to, że ona była młoda i bez kalectwa żadnego, a tych darów nie mogła udzielić kalekom i upośledzonym.
Stanęła z kolei przed pielgrzymem zgarbionym i wspartym na grubym kosturze. Czoło jego zasłaniał spuszczony kaptur, usta chowały się w gęstej brodzie. Podawała mu właśnie chleb, który za nią w koszu niesiono, gdy nagle podniósł schyloną głowę i spojrzał jej prosto w oczy.
Siostra Rozalia zadrżała od stóp do głów. Ona znała te oczy, ona je niegdyś miłowała! Krzyk uwiązł w jej ściśniętem gardle, zachwiała się, szepcząc z przerażeniem: „Matko Boska“!
I przyszła Pani Niebieska na jej ratunek, podtrzymała słaniającą się niebogę. Siostra Rozalia czuła wyraźnie to wsparcie w chwili, w której sądziła, że skona. Poszła dalej, rozdając chleb, ze słowami pociechy dla nieszczęśliwych. Ale choć już nie patrzała w te chmurne, a głębokie oczy, tak dobrze sobie znane, to jednak czuła na sobie ich spojrzenie. Wiedziała, że się z niej nie spuszczają, że się w nią wpijają jak sploty węża, że poruszają w duszy wspomnienia... Och, jakie wspomnienia!
— Boże, jeszcze i tę mękę na mnie zsyłasz! — myślała.
Gdy szła przed szeregiem żebraków i pielgrzymów, ktoś z boku zawołał:
— To ta święta!
— Święta, święta! — poczęło krążyć z ust do ust.
Teraz już była koło niej ciżba. Jedni prosili, żeby się za nimi modliła, inni, by rękę do ich ran przyłożyła, inni, by ich pobłogosławiła.
Stała, biedaczka, zawstydzona i przerażona.
— Ludzie, jam grzesznica, jam pokutnica, jam nie święta, jam ostatnia ze sług Bożych!
— Święta! — rzekł nagle obok niej głos, który jej zapadł aż na dno duszy — święta! Dotknij mojej ręki, a zdjęte ze mnie będzie przekleństwo i hańba!
I pielgrzym, nie czekając odpowiedzi, wziął drżącą jak liść rękę siostry Rozalii i przyłożył ją sobie do rozpalonego czoła.
Siostra wyrwała rękę i z pomocą przechodzących dwóch księży zdołała wydrzeć się opadającym ją żebrakom. Jej zadanie było też już skończone. Kosze niesione za nią były puste.
Poszła, ale jej dusza była zmieniona. Widziała ciągle przed sobą spojrzenie chmurnych, głębokich oczu, słyszała głos, który niegdyś tyle słów miłości jej wyszeptał, czuła na ręce dotknięcie innej ręki...
Po obiedzie było na dworze kazanie dla dzieci. Miał je wygłosić ksiądz Bonawentura ze zgromadzenia ojców Bernardynów z Lublina, szeroko słynny z tego, że do dusz młodych przemawiać umiał. Dzieci nazywały go „Ksiądz Bonuś“ i byłyby za nim w ogień poszły.
Ksiądz Bonawentura zaczął kazanie od zaznaczenia, że trzeba łaski Bożej, żeby między słuchaczami a kaznodzieją wytworzyć się mogła ta nić, po której słowa spływają prosto do serc i tam poruszają te struny, których mówiący chciał dotknąć.
„Więc łaski Bożej nam potrzeba, dzieci moje, żebyście odczuły, jak pragnę dla was udoskonalenia i zbawienia, a jak się brzydzę grzechem, który bezustannie podsuwa wam szatan. Mamy wkoło tronu Bożego Świętych Pańskich, którzy za nas, niegodnych, wstawiać się gotowi. Prośmy ich więc, a szczególniej św. Benedykta i św. Bernarda, żeby nam wyjednali u Pana Jezusa łaskę, bez której ja nie potrafię przemówić do was, jakbym pragnął, a wy nie potraficie wysłuchać słów moich jak należy. Na tę intencyę zmówmy trzy razy „Ojcze nasz“, trzy razy „Zdrowaś Marya“ i trzy razy „Chwała Ojcu i Synowi“...
Siostra Rozalia, dając przykład dzieciom, padła na kolana, a za nią padła cała gromadka. Półgłosem odmawiano modlitwę, z czego powstał chór dziecięcego szczebiotu. Obok siostry Rozalii ukląkł pielgrzym wsparty na grubym kosturze. Jego męski głos, dźwięczny jak dzwon, ozwał się przy jej uchu:
— Ratuj mię, bo ginę!... To twój obowiązek, wiernej żony!... Zosiu, pamiętasz, jakeśmy się kochali?.. Ratuj mię! Jam zbrodniarz, ale to szatan mię opętał! On mi rozum odebrał, on moją ręką kierował! A teraz przez ciebie tylko może mi przyjść skrucha, żal, pokuta! Nie opuszczaj mię! Od ciebie dusza moja pragnie podpory, ratunku! Zosiu, dziś w nocy będę tu przy bocznych drzwiach kościoła. Ty wyjdziesz i pójdziemy razem. Przysięgłaś jako zakonnica, ale pierwej jako żona!
— Matko Boska!




IV.

Zawezwawszy Panią Niebieską na pomoc, siostra Rozalia miała siłę powstać z klęczek i przejść na drugą stronę gromadki dzieci, na której czele tu przyszła. Ale co się działo w duszy biedaczki! Szumiała w niej burza rozpaczy, niepewności, szaleństwa prawie. Chciałaby była uciekać od zbrodniarza na koniec świata, to znowu pragnęła go ratować, doprowadzić do pokuty i skruchy i oddać Panu Jezusowi duszę, z której zmaza zmytą została przez żal... Pan Jezus, dobry pasterz, utracił tę duszę... Należało Mu ją zwrócić...
Nie była w stanie zrozumieć ani jednego słowa z kazania ojca Bernardyna. Słyszała głośny płacz dzieci, ale się on obił tylko o jej uszy. Nie zdawała sobie sprawy z niczego, co nie było jej męką wewnętrzną.
Ksiądz Bonawentura mówił dzieciom o umarłych rodzicach, o zdwojonej miłości Pana Jezusa i Matki Boskiej dla sierot, a dziewczynki zanosiły się od płaczu. Przy każdem kazaniu „księdza Bonusia“ dla maluczkich musiał być głośny płacz. Bez tego kaznodzieja uważał kazanie za nieudane.
Nareszcie ucichł grzmiący głos mówcy, gromadka dzieci poruszyła się, a na jej czele siostra Rozalia powróciła do klasztoru.
Jakże ona pragnęła ukojenia! Myślała, że je znajdzie u stóp Pocieszycielki strapionych, tęskniła do Jej białych nóżek... Tymczasem trzeba było dać dzieciom podwieczorek, potem zająć je robótkami, wreszcie ułożyć je do odpoczynku, a ta burza wewnętrzna darła duszę siostry Rozalii na strzępy, miotała nią, jak morze miota szczątkiem rozbitego okrętu.
Wreszcie nadeszła upragniona noc. Siostrze Rozalii zdawało się, że gdy się znajdzie u stóp Pani Anielskiej, uciszy się w niej wszystko, dusza spocznie jak ptak, który schował głowę pod skrzydło... Ale choć błagała ze wszystkich sił, choć się użalała swego bólu, jednak na prawdziwą modlitwę zdobyć się nie mogła, ani na zdanie się na wolę Opatrzności. Była w niej walka, miotał nią wicher rozpaczy; na rezygnacyę nie było jej stać.
— Daj mi Matko, zapomnienie — błagała — bo mi ta pamięć przeszłości toczy serce jak robak żarłoczny! Myślałam, że Ty mnie ukoisz, Matko, tymczasem Twoje stopy są zimne pod mojemi spalonemi gorączką ustami i nie chcesz wyciągnąć do mnie rąk, nie chcesz mię wziąć pod swój płaszcz. Przemawiałaś do mnie; tak, tak, przecie słyszałam!.. Przemów i teraz! Powiedz, co mam uczynić!
Usta Pani Anielskiej nie drgnęły. Stała na ołtarzu biała, cicha, jakby obojętna na ziemską rozterkę, w której się męczyło serce siostry Rozalii.
— Matko, on mówi, że ratunek może mu przyjść tylko ze mną... Że ja jedna jego duszę... Matko, jam przysięgała jako żona... Za którą przysięgą mam iść?..
Pani Anielska nie poruszyła się, tylko siostrze się wydało, jakiś smutek, powaga i surowość zachmurzyła Jej dziewicze czoło.
— Matko, on tak błaga!!.. Duszę jedną ocalić i oddać ją niebu... „I zbawion będzie mąż niewierny żony wiernej“. Co mam czynić, o Pani? Skiń ręką, jeżeli chcesz, bym została przy Tobie. Każ mi służyć sobie!
Pani Anielska milczała biała i zimna na ołtarzu. Z Jej twarzy nie wyczytała wyroku ta konająca z bólu i rozpaczy u Jej stóp kobieta.
— Matko, Matko! — jęczała, uderzając czołem o zimną posadzkę, łamiąc ręce, łkając tak beznadziejnie, że dziw, iż to łkanie jej piersi nie rozsadziło.
Dusza w męce trzepotała się, jak ptak dręczony. Stopy Bożej Rodzicielki były zimne, usta Jej kamienne, czoło surowe, a do duszy siostry Rozalii przenikało coraz głębiej spojrzenie oczu Zbrożka, wołających o ratunek. W jej uszach brzmiał głos dobrze znany, jak dzwon poważny a dźwięczny. Broniła się od tej złudy, od coraz mocniej ogarniającej ją pokusy. Czy to szatan, czy to szatan ją kusił?
Przysięgała, że go nie opuści aż do śmierci, a opuściła go!.. wierna żona nie powinna...

Z ust siostry Rozalii wyrwał się nagle ostry krzyk, zerwała się z kamiennej posadzki jak szalona, pobiegła do bocznych drzwi, otworzyła wewnętrzne rygle i rzuciła się przed siebie bezprzytomna, w ciemność nocną. Wpadła w otwarte ramiona, które ją ogarnęły i zabrały jak swoją własność.



Nie było już siostry Rozalii. Na pierwszym popasie zdjęła okrywający ją od stóp do głów, a przyniesiony przez męża płaszcz; habit i welon zamieniła na świeckie ubranie i stała się znowu panią Zofią Zbrożkową, która chciała uciec od światowych kajdan, a którą świat odbierał od cichego ustronia...
Dla niej wszakże świat nie istniał wcale. Ona pragnęła tylko wyrwać jedną duszę z otchłani. Gotowa była okupić to najsroższemi mękami, oddać życie własne, oddać spokój i szczęśliwość, byle spełnić obowiązek wiernej żony. Gotowa była własne ciało dać do podeptania, byle stopy nieszczęśliwego przestały zanurzać się w błocie występku.
Biedna kobieta nie wiedziała, że są dusze, których już ze szponów szatana żadne poświęcenia, żadne ofiary nie zdołają wyrwać, — dusze, które się lubują we własnej nędzy, dla których kałuża występku wydaje się rajem, które nie pragną zbawienia, bo używanie ziemskie jest dla nich wszystkiem.
Zbrożek udawał pokutnika dopóty, póki nie doprowadził żony do przygotowanego schronienia, gdzie miał oddanych sobie ludzi i gdzie mógł nie obawiać się już jej ucieczki. Znalazła się nieboga w jaskini zbójców. Zbrożek, zobaczywszy jej przerażenie, śmiał się dyabelskim śmiechem.
— Boisz się? — wołał — potom cię tu przyprowadził, żebyś się bała! A nie uciekniesz, bo jak widzisz, będzie tu dobra straż wkoło ciebie. Dałaś się złapać na moją pokutną komedyę, ale teraz się dowiedz, że ja niczego nie żałuję. Zabiłem Janka, boś go zanadto kochała, a ty nie masz prawa kochać nikogo obok mnie! Słyszysz? musisz kochać mnie jednego! Uciekłaś ode mnie, uciekłaś do Boga, więc się będę mścił nad tobą i nad twoim Bogiem! Aa... wolałaś kamienną Madonnę ode mnie? Zdawało ci się, że cię kocha i że ty ją kochasz!.. Już ani Madonny, ani klasztoru swego nie zobaczysz nigdy! Będziesz miała mnie jednego! Ha, ha, ha! Ty myślałaś, że duszę moją weźmiesz pod twoje anielskie skrzydła. Ale ja ci te skrzydła oberwę i będziesz łachmanem w moim ręku! Co dla mnie dusza! Dla mnie tylko jeść, pić, używać, a deptać po wszystkiem, co mi na przeszkodzie stanie! A widzisz, żem ja potężny! Potrafiłem skruszyć kajdany i kraty więzienne, potrafiłem ciebie wyrwać z klasztoru i sprawić, żeś złamała przysięgę — czysta siostro Rozalio! I ty razem ze mną pójdziesz do piekła, bo tego Bóg nie daruje, żeś go oszukała.
Biedna kobieta oddawała swoją nędzę Panu Jezusowi, żeby ją przyjął jako okup za duszę męża. Cierpiała w milczeniu, wznosiła ku dręczycielowi swemu oczy bolesne, modliła się bezustanku; ale przyszła chwila, w której straciła odwagę. Poznała, że była bezsilną wobec szatana, że już nic nie potrafi odebrać mu duszy męża, i prosiła już tylko Pana Boga o śmierć. Ale o śmierć nie uprosisz, gdy ci nie jest przeznaczona. Kobieta żyła w męce, konała ciągle w duszy, a umrzeć nie mogła. Musiała patrzeć na rozpustę i pijaństwo męża i jego towarzyszy, musiała słuchać najstraszniejszych bluźnierstw, widzieć przynoszone nocą łupy, a czasem domyślać się morderstwa z okrwawionych ubrań i maczug; musiała patrzeć na wstrętne rozpustnice, towarzyszki herszta i jego kolegów, a gdy wódka szał swój Zbrożkowi wsączyła, wtedy często plecy biednej kobiety spływały krwią niemiłosiernych razów. Choć się modliła o cnotę przebaczenia i kochania nieprzyjaciół, nie mogła serca swego oczyścić od nienawiści. Nienawidziła teraz męża. Śmierć nie przychodziła, żadne wysiłki biednej kobiety nie zdołały uratować duszy Zbrożka... poczęła tęsknić szalenie do ciszy i szczęśliwości życia klasztornego, do swojej Madonny, do swojej celi, do dzieci, które ją kochały. Ona, nędzna, uciekła od tego wszystkiego, ale tam było jej życie! Tam mogła służyć Panu Jezusowi i ludziom dobrze czynić: „Dopuśćcie do mnie maluczkich, bo ich jest królestwo niebieskie“. Pan Jezus kochał dzieci, więc kochać je nie było grzechem.... A Pani świata która tam ręce z ołtarza łaskawie wyciągała...




— Co to się stało?
Siostra Kunegunda biegła do furty przerażona, bo nikt nigdy jeszcze tak za dzwonek nie szarpał. Musiało się stać jakieś nieszczęście!
— Co się tam dzieje?
Odpowiedział jej dobrze znany głos księdza Onufrego, kapelana i spowiednika zakonu:
— Szedłem na jutrznię i w ciemności potknąłem się o jakieś ciało. Jedna z sióstr, bo w habicie i welonie... ale bez życia. Nie wiem, która, poznać w ciemności nie mogę... Ciało wychudzone, lekkie jak ciało dziecka...
— Siostra Rozalia, nasza święta! — krzyknęła siostra Kunegunda. — Zanadto pracowała, zanadto umartwiała ciało, nie sypiała prawie wcale. Ja jeszcze wczoraj mówiłam, że się zabije tem życiem... Ale skądże na dworze za furtą?... za furtą?...
Pobiegła w głąb domu, wołając na siostry. Zebrało się ich kilka strwożonych i wylękłych. Zemdloną siostrę Rozalię poniosły do jej celi, gdzie łóżko nietknięte świadczyło, że tej nocy nikt na niem nie spoczywał.
— Co to się stało? — Co to się stać mogło? — szeptały siostry. — Jakim sposobem siostra Rozalia znalazła się za furtą?
Rozbierały spiesznie wychudzone ciało, w którem serce biło jeszcze. Położyły chorą na łóżku, okryły ciepło, wlały jej w usta starego wina. Ona odzyskała przytomność, lecz jej wstyd zamykał oczy, nie miała ani odwagi, ani siły, by je otworzyć. Chciałaby była schować się pod ziemię. Powracała tu jak pokutnica, chciała uczynić głośną spowiedź swych win, ale chciała upokorzyć się jutro. Dziś musiała dać wypoczynek swemu nędznemu ciału, które było zupełnie bezsilne i bezwładne po takiej dalekiej, strasznej drodze, którą odbyła w ciągłej obawie pogoni, upadająca ze zmęczenia, niesiona nerwami i gorączką, dopóki widok klasztoru, uspakajając ją nagle, nie podciął jej nóg i nie rzucił jej na ziemię, jak zmrożonego kwiatu. Ach, żeby tak można było zamknąć oczy na zawsze! Ale przynajmniej teraz ukryć pod zamkniętemi powiekami ten straszny, straszny wstyd...


V.

Siostra Teodozya, kładąc w nogi chorej bańkę z gorącą wodą, zawołała z przerażeniem:
— Biczowała się, ma poranione plecy, krew żywa z nich płynie, ale dlaczego ma pokaleczone nogi, jakby chodziła po ostrych kamieniach, a podrapane, jakby się przedzierała przez ciernie?
Siostra Wincentyna odrzekła:
— Może Pan Jezus dał jej tę łaskę, że rany Jego Boskich nóg przeniosły się na jej nogi...
— Ale jakim sposobem znalazła się w nocy za furtą?
— Może ją aniołowie zaprowadzili do jakiego chorego, by ręce na niego położyła?
— Ja myślę, że to siostra Rozalia działała w gorączce. Była już chora, a noc całą klęczała u stóp Chrystusa. Nad ranem chciała powrócić do celi, tymczasem nogi poniosły ją gdzieindziej...
W tej chwili weszła matka przełożona. Przystąpiła do siostry Rozalii, wzięła ją za rękę, która była zimna i jakby bez życia.
— Jeden Pan Bóg może nam ją ocalić — rzekła. — Módlmy się, siostry, by ją jeszcze zostawił między nami! Rozumiem, że aniołowie chcieliby ją zabrać do swego grona, ale my prośmy Pana Zastępów, by żyła jeszcze dla przykładu i zbudowania naszego! Pana Jezusa prośmy, by ją zostawił maluczkim!
Powoli schodziły się inne zakonnice, a matka przełożona odmawiała modlitwy. Kończyła litanię do Matki Boskiej:
„Uzdrowienie chorych! Módl się za nami!“
Wtem siostra Stefania wpadła do celi nawpół przytomna, z twarzą pomieszaną, z oczami błyszczącemi. Rzuciła się na kolana, wołając:
— Cud! Cud! Matka Boska stoi znowu na ołtarzu w kaplicy! Stoi, jak dawniej stała!
Matka przełożona zerwała się z klęczek. Jej zwykła powaga i spokój były zachwiane, podniosła ręce do góry:
— Pan Bóg jest niezmierzony i niepojęty! — zawołała. Czy siostra widziała na własne oczy?
— Widziałam i ja, i ksiądz Onufry, i inne siostry.
— A więc chodźmy przed Jej majestatem ukończyć litanię! Ona ubłagała Syna Swego, by nam zostawił jeszcze siostrę Rozalię! Chodźmy! Przy chorej zostaną siostra Felicya i siostra Wincentyna.
Wyszły, mając na czele matkę przełożoną, kroczącą z iście królewską powagą.
Pozostałe siostry ukończyły tam litanię u łoża chorej, a następnie siostra Wincentyna rzekła:
— Niech mi Pan Bóg przebaczy bezsilność wiary, ale muszę sama zobaczyć, sama się przekonać... W głowie mi się nie mieści...
— Czemu siostra uwierzyć nie może? — odparła siostra Felicya. Kiedy Pani Świata mogła zniknąć z ołtarza, to mogła też powrócić.
— Ach, to co innego, siostro! Posąg zniknął z ołtarza w nocy po odpuście przeszłorocznym. Znaleziono kościelne drzwi boczne otwarte, więc możliwa rzecz, że ktoś ukrył się w kościele, że posąg wyniesiono, ukradziono po prostu, wywieziono na jednej z licznych furmanek, które przybyły na odpust... Ale dziś? wszystkie drzwi pozamykane, zaryglowane, z ciężkiemi zasuwami i zamkami, od których klucze chowa matka przełożona. Nikt w nocy wejść nie mógł, nigdzie śladu żadnego... Jakim więc sposobem?.. Przez półtora roku ołtarz był pusty! nowy posąg zamówiono w Kunowie, a tu dawny znowu na ołtarzu stoi!..
— A jakim sposobem siostra Rozalia znalazła się za furtą?
— Kościół był już otwarty, ksiądz Onufry szedł właśnie... była bezprzytomna, w gorączce... O, siostro, Pan Bóg pozwala nam być świadkami wielkich cudów w naszem zgromadzeniu. Mamy świętą między sobą! Czy siostra nie wierzy, że to jest święta? Czy siostra nie widziała cudów?
— Długo nie wierzyłam i spowiadałam się z bezsilności mej wiary. Ale sama doznałam cudu. Siostra pamięta?.. Gardło mi tak zapuchło, iż sądziłam, że umrę zaduszona. Nie chciałam wzywać siostry Rozalii, bo nie wierzyłam w jej cuda; ale gdy mię już tak dusić zaczęło, żem była cała sina i czułam, że konam, zawezwałam ją. Przyłożyła mi ręce i w tej chwili puchlina schodzić poczęła. Odetchnęłam lekko. Nie upłynęło trzy pacierze, a cała choroba znikła. Potem widziałam tyle, tyle jej cudów! Widziałam też nieraz koło świetlane nad jej głową.
— O, i ja je widziałam! Widzieli je wszyscy. Słyszałam, jak raz mała Kasia błagała siostry Rozalii, by jej to kółko świetlane dała do zabawy... Widziałam też na własne oczy, jak od jej rąk, wyciągniętych ku świętokradzcy, którego nawróciła, padały promienie. To jest święta! W to wierzę! matka przełożona ma słuszność, że do niej doktora wzywać nie potrzeba, bo gdyby chciała... Pan Jezus pewnoby jej nie odmówił. Ale jej anielskiej duszy zawsze było tęskno za niebem i może zechce już tam ulecieć.
Zofia Zbrożkowa leżała na pościeli z zamkniętemi oczami. Wracała tu jako pokutnica, jako zakonnica wiarołomna, jako grzesznica upokorzona i pełna wstydu, a przyjmowano ją jako świętą, jako chlubę i szczęście zgromadzenia... Czy to może sen, gorączkowe marzenie?.. Co to się stało?.. Wstyd jej nie ustępował i powieki jej obciążał ołowiem... Dla duszy czystej łacniej znosić zasłużone upokorzenie i hańbę, niż niezasłużone hołdy i cześć a miłość. Chyba znowu uciekać od tej sławy świętości, której tak bardzo niegodną była! Ale któż tu za nią spełniał służbę Bożą, kto ręce przykładał chorym, kto nawracał świętokradzców? Przecie ona tam, w tej strasznej jaskini... półtora roku... A tu inna siostra Rozalia... Widywano nad jej głową promieniste koło i jej ręce były pełne światła...
Zofia Zbrożkowa czuła, że jej się zmysły plączą... Boże, zmiłuj się nad Twoją sługą!
— Siostry — szepnęła — zostawcie mię! Pragnę sama zostać z...
Oczy bolesne podniosła ku ukrzyżowanemu Chrystusowi, wiszącemu nad klęcznikiem.
Siostry posłuszne wyszły, ale ona nie miała siły rzucić się na kolana przed Zbawicielem.
Ciało jej znużone odmówiło posłuszeństwa; zasnęła kamiennym snem tych, co po nadludzkich wysiłkach i zmęczeniach stanęli wkońcu u mety.
Siostry wchodziły do celi jej na palcach. Matka przełożona czuwała nad nią z pociechą w sercu, bo rozumiała, że tu kamienny sen był zbawieniem dla ciała.
Gdy się wieczorem ocknęła wreszcie, ujrzała matkę przełożoną wpatrzoną w twarz swoją. Surowe rysy starej kobiety owiewała miękkość wielkiego wzruszenia. Zapytała:
— Czy siostra wie? Nasza Pani Anielska znowu na ołtarzu stoi!
— Matko, pozwól mi iść do Niej! Pozwól do Jej stóp...
— Idź, siostro!
Zofia Zbrożkowa zerwała się z łóżka. Wspierała ją siła nieziemska. Zdawało jej się, że ją niosą skrzydła, nie zaś pokaleczone nogi. Przypadła do ołtarza, rzuciła się na kolana:
— Pani! — zawołała. — Tyś za mnie, niegodną, służbę spełniała! Tyś zstąpiła z ołtarza, by mnie, wiarołomną, od hańby ocalić! O, Pani, co mam czynić? Czy mam przed siostrami wyznać prawdę?.. Pani, jam sługa Twoja!
Usta Pani Anielskiej poruszyły się. Zbrożkowa usłyszała wyraźny szept:
— Chciałam, by Syn mój miał serce twoje bez podziału. Chciałam, by w tobie ziemska miłość wygasła. Idź, siostro Rozalio! Klasztoru nie opuszczałaś, bom ja pełniła służbę w twojem imieniu.
Siostra Rozalia padła krzyżem na posadzkę.
— Pani! — jęczała — jam niegodna, jam nędzna!.. Tyś raczyła... Tyś chciała, o Pani!..
Usta Pani Anielskiej poruszyły się raz jeszcze:
— Idź, siostro Rozalio! Módl się, pracuj i w Chrystusie kochaj maluczkich; kochaj wszystkich ludzi, nawet zbrodniarzy, a nienawiść miej tylko dla występku!..
Siostra Rozalia przypadła do białych nóżek Królowej Aniołów, przyłożyła do nich gorące usta i poszła na salę sierot, gdzie ją dzieci otoczyły kołem, a ona płakała łzami szczęścia i wzruszenia.
Mała Kasia przytulała się do niej, patrzała w jej oczy.
— Siostra dziś nie włożyła swojego jasnego kółeczka na głowę — rzekła — gdzie siostra to kółeczko schowała?
Od tego czasu nikt już nigdy nie ujrzał świetlanego koła nad głową siostry Rozalii i choć, z rozkazu matki przełożonej, nakładała ręce na chorych i kalekich, nikogo już nigdy z jego cierpień nie uleczyła.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Kowerska.