Przejdź do zawartości

Pamiętnik lalki (Korotyńska, 1935)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Pamiętnik lalki
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 21
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
  E. Korotyńska.  
PAMIĘTNIK LALKI.
POWIASTKA.
Z ilustracjami.
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA, ul. MARSZAŁKOWSKA 141.
Druk. „BRISTOL“ Warszawa, Elektoralna 31.






Urodziłam się w pięknym kraju, wśród ciepłych powiewów słońca i woni cudnego kwiecia.
Nie myślcie, dzieci, że jestem zarozumiałą, gdy mówię, że byłam bardzo piękną.
Rzeczywiście, nie było nademnie ładniejszej... Miałam śliczną, wysmukłą figurkę, oczy o ciemnych rzęsach i długie, prawdziwe włosy.
Sprzedała je za pięć franków biedna bretońska dziewczyna. Potrzebowała na chleb dla chorej matki, więc ze łzami w oczach pozbyła się swych długich warkoczy... Gdy obcięto jej włosy, dużo łez padło na tę ozdobę jej głowy i pozostawiło na włosach jaśniejsze smugi... Przyfarbować je musiano, zanim dla mnie zrobiono peruczkę... ale łzy jej czuję na sobie, bo nie myślcie, że lalka nie ma serca i czucia...
Odesłano mnie do fabrykanta lalek, posiadającego sklepy w Paryżu. Zachwyciłam go tak dalece, że przywołał do siebie jedną z najlepszych pracownic i polecił ubrać mnie o ile możności najpiękniej. Dodał przytem, że ubiór mój winien być zastosowany do uderzającej mojej urody.
Ustrojono mnie wspaniale. Uszyto batystową bieliznę, atłasową różową suknię, ubraną koronkami, włożono na moje maleńkie nóżki pantofelki, a na głowę kapelusz z piórami.
Byłam prześliczna, brano mnie z rąk do rąk i zachwycano się. Dziękowałam im za to najmilszym, na jaki zdobyć się lalki potrafią, uśmiechem.
Umieszczono mnie w oknie wystawowem w sklepie na jednej z pierwszorzędnych ulic, posadzono w fotelu obok skromnego siedzącego na krześle pajaca. Draźniło mnie to ordynarne sąsiedztwo, tembardziej, że zuchwały pajac swą nogą w drewnianych sandałach dotykał mojej atłasowej sukienki. Odwróciłam się od niego z pogardą, nie wiedząc, że nikogo poniżać i nikim gardzić nie wolno.
Z lewej strony odemnie siedział kudłaty piesek z miną taką, jakby oczekiwał na rzucenie kawałka mięsa lub chleba przez przechodnia. Ręka moja spoczywała na jego uchu, z czego byłam zadowolona, przepadam bowiem za psami i zrozumieć nie mogę dzieci, męczących te biedne stworzenia.
Dużo dzieci stawało przed wystawą i przyglądało się nam z zachwytem, wiele wydawało okrzyki zdumienia i radości.
Naraz stanął przed oknem elegancko ubrany mężczyzna i, przyjrzawszy się ustawionym w oknie zabawkom, wszedł do naszego sklepu.
Przeczucie powiedziało mi, że wszedł, aby mnie kupić.
Zapytał, czyby mógł dostać piękną laleczkę dla swej małej córeczki.
Sklepowa zdjęła mnie z wystawy i, zachwalając, jako świeży, dopiero co ubrany towar, podała mnie przybyłemu.
— Istotnie, piękna lalka, a co najbardziej mi się w niej podoba, to usteczka zamknięte. Inne lalki mają otwarte usta... wezmę tę dla córeczki. Proszę mi ją odesłać.
Zapłaciwszy i wskazawszy swój adres, wyszedł, pozostawiając mnie w zadumie, co ze mną będzie, dokąd pójdę i dlaczego upodobał sobie ów pan usta zamknięte.
Dowiedziałam się po jakimś czasie, dlaczego, tymczasem jednak było to dla mnie tajemnicą. Włożono mnie do pudła, wysłanego bibułką, i zamknięto. Ogarnęła mnie ciemność i głęboka cisza. Od czasu do czasu przechylałam się na bok, gdy mnie niesiono, co wywoływało we mnie obawę o świeżo uprasowaną sukienkę i koronki.
Zatrzymano się wreszcie u drzwi jakiegoś mieszkania, oddano mnie z pudłem, poczem otwarto z okrzykami radości i podziwu.
— Jaka piękna! jak pięknie ubrana! zaniesiemy do naszej pani!...
Słodki głos kobiecy wyraził również zachwyt, chwaląc gust męża i ciesząc się ze zrobić się mającej niespodzianki córeczce.
Ułożono mnie starannie z powrotem, wyjmując dopiero w parę godzin i sadzając na krzesełku małej Luni, tak się bowiem nazywała moja przyszła opiekunka i mateczka.
Cóż za radość była, co za okrzyki, gdy mnie zobaczyła! Ja, ze swej strony przyglądałam się z ciekawością ślicznej ośmioletniej dziewczynce, tulącej mnie do siebie z miłością.
Biegała ona po kolei do ojca, to znów do matki, całując ich i dziękując za tak śliczny podarek. Byłam jej radością wzruszona i spokojna o swój los w tak miłych rączkach.
Jedna przelotna chmurka przemknęła na tem pogodnem niebie, ale to było chwilowe.
Gdy dziewczynka przyglądała mi się z podziwem, dotykając każdego z moich ubrań, ojciec zwrócił jej uwagę na jeden szczegół, mianowicie, że usta moje są zamknięte i że właśnie dlatego kupił mnie na jej imieniny...
Uważałam, że Lunia zarumieniła się mocno, a siedząca przy stole matka załagodziła tę uwagę, czy napomnienie, mówiąc, że w dzień tak uroczysty omija się chociażby najłagodniej wypowiedziane przestrogi.
Jakżeż byłam szczęśliwą! Usadowiona w głębi pluszowego fotelu, przyglądałam się tym trojgu kochającym się tak bardzo osobom, ciesząc się, że znalazłam tak miłą rodzinę, że należę do niej i długo pewnie należeć będę... Bo wszak lalki również są członkiniami rodzin, do których się dostaną...
Lunia była dla mnie troskliwą i dobrą mateczką. Codziennie własną rączką rozbierała mnie do snu i układała w ślicznem niebieskiem łóżeczku. Otulając mnie kołderką, szeptała dużo słów miłości i całowała na dobranoc. Zauważyłam tylko, chociaż nie godzi się krytykować swych małych opiekunek, że języczek Luni ani na chwilę nie przestawał coś mówić i opowiadać. Jak wiatraczek kręcił się ciągle i wciąż coś nowego prawił. Rankiem, nad mojem łóżeczkiem cały potok słów padał na moją główkę:
— Dzień dobry, moja córeczko... może już wstaniesz... czy dobrze spałaś?... pójdziemy zaraz na śniadanie... wybieramy się dziś do teatru... Katarzyna robi dziś do obiadu sos z majonezu... szwajcar ma nowe czarne ubranie... — i t. d. i t. d...
I tak codzień coś nowego miała mi do powiedzenia, a mówiła bardzo szybko, nie kończąc rozpoczętego zdania, często coś prawiła bez związku... Aby mówić!...
Pewnego dnia matka mojej mateczki, to znaczy moja babcia, usiadła w naszym pokoju, wykończając prześliczny haft na atłasie.
— Mamusiu! — zawołała Lunia — dla kogo ta robota? Dla tatusia na pantofle czy też na poduszkę dla cioci Joasi? a może na krzesło dla...
— Cicho, mała gaduło! nie mów głośno, tatuś w sąsiednim pokoju, a dla niego to właśnie robię... To niespodzianka... nie wydaj mnie przed czasem.
Podczas obiadu, ojciec Luni zwrócił się do niej z zapytaniem, czy zrobiła swe lekcje.
— O, już dawno, tatusiu — odpowiedziała gadulska — wtedy, gdy mamusia haftowała dla...
Zamarły dalsze wyrazy na ustach mojej mateczki, gdy spojrzała na me usteczka, jeszcze mocniej niż zwykle ściśnięte, i spotkała surowy wzrok patrzącej na nią matki.
Chwila jedna, a tajemnica byłaby wydaną!...
Nazajutrz poszłyśmy z Lunią do gabinetu jej ojca, prosząc o pożyczenie ołówka dla jej mateczki.
— Jakiego potrzebujesz ołówka? czarnego, czy też kolorowego i na co?
— Mateczka potrzebuje do roboty dla...
Głośny naumyślny kaszel z drugiego pokoju przerwał słowa dziewczynki. Powiedziałaby mu wszystko przez roztrzepanie.
Tegoż samego wieczoru, gdy matka Luni wyszła do miasta, mała moja opiekunka wzięła mnie na ręce i, otwierając szafę, gdzie był haft dla jej tatusia, powiedziała tak głośno, dla kogo przygotowują, że rozgniewany tatuś wbiegł do pokoju i, zgarniając hafty i jedwabie do szafy, rzekł ostro do córeczki:
— Schowaj to natychmiast! Mamusia chce mi zrobić niespodziankę, a ty ją wydajesz, jesteś brzydkiem, niepoprawnem dzieckiem!...
Zalana łzami schowała szybko do szafy, po raz pierwszy może będąc tak surowo strofowaną.
Żal mi się jej zrobiło, nie była to bowiem złego serca dziewczynka — było to tylko roztrzepane i gadatliwe dziecko.
Nie uszły uwagi łzy Luni, nie ukryły się przed wzrokiem kochającej matki. Zapytana o przyczynę łez skłamała, że ją ząb boli, — skłamała przed najlepszą z matek. Tak to jeden błąd z drugiego wypływa... Lunia coraz częściej zaczęła kłamać.
Troskliwa mateczka przytuliła dziewczynkę do siebie i pomimo jej protestów i płaczu założyła w ząbek waty z jakiemś bardzo piekącem lekarstwem. Siedziałam wtedy na stoliku, wpatrzona w tę bolesną operację, żałując w duszy, o, bo i lalka ma swoją duszę, biednej mojej malutkiej mateczki.
Minęło kilka miesięcy, Lunia uspokoiła się trochę i nie zasługiwała na naganę, z czego cieszyłam się mocno, kochając tę śliczną i troskliwą opiekunkę.

Niestety, wkrótce zdarzył się bardzo smutny wypadek, spowodowany i wtrącaniem się do nieswoich rzeczy, i karygodnem gadulstwem Luni. Wypadek ten wpływ wywarł i na moje losy...
Było to tak: Pewnego razu wbiegła moja mateczka do pokoju i, obchodząc nas wszystkie, gdyż nie ja jedna tu byłam, zaczęła nam tłomaczyć, że w domu u jej rodziców będzie duży, wspaniały bal, że te wszystkie hałasy, które słyszymy — to przesuwanie mebli, aby było piękniej, i tapetowanie pokojów, że mamusia ma prześliczną suknię balową, a tatuś kupił sobie prześliczny krawat, że Katarzyna piecze babki, a kucharz robi pasztety i t. d. i dalej... Na końcu powiedziała mi to, co mnie najwięcej obeszło i od czego zacząć była powinna: mianowicie, że z naszego pokoju mają zrobić gabinet do palenia dla panów, zatem przenieść się gdzieindziej musimy...

Z temi słowy przeniosła mnie do bieliźniarki, dużej sali na trzeciem piętrze, gdzie, leżąc na stole do prasowania, nudziłam się ogromnie w towarzystwie milczących pajaców i lalek.
Nazajutrz wbiegła Lunia i, zabierając mnie z sobą, zaniosła do pokoju swojej mamusi, opowiadając mi przez drogę, że zobaczymy tam suknię balową i dużo, dużo klejnotów...
I rzeczywiście olśniona byłam brylantami, kolczykami, bransoletami i innemi pięknemi ozdobami, jakie pokazywała mi Lunia.
Wyczuwałam, że moja mateczka nie miała pozwolenia na oglądanie tych piękności, a tembardziej na branie do rąk wszystkiego, co tu leżało, ale ani prawa nie miałam do robienia jej przestróg, ani, niestety, głosu...
Stojąc nad prześliczną broszką z brylantów, Lunia dotknęła nią prawie mego noska, chcąc mi ją należycie pokazać, tak dbałą była o mnie i tak mnie zabawić chciała.
Wtem szmer kroków dał się słyszeć, Lunia złapała mnie wpół i uciekła do bieliźniarki. Ułożyła mnie znów na stole, ucałowała na pożegnanie i odeszła.
— Będę dziś spała w pokoju mamusi, moja kochana córeczko, do widzenia ci, do widzenia!
Sądziłam, że przyjdzie nazajutrz. Tymczasem minął tydzień, już zaczął się drugi, a nikogo nie było widać.
Z jakąż radością posłyszałam wkładanie klucza do zamku! Myślałam, że ujrzę swoją mateczkę...
Niestety! była to tylko stara bona Justyna i sprowadzona przez nią krawcowa do szycia.
— Czy znajdę w tym koszyczku wszystko, co mi jest potrzebne do szycia? — spytał łagodny głos krawcowej.
— O, z pewnością — odpowiedziała Justyna — chociaż nie moja to wprawdzie rzecz. Należała ta robota do młodej panny służącej, wydalonej od nas niedawno.
— Wydalonej? — ze ździwieniem odpowiedziała krawcowa. — Znałam ją... Czy podobna? i za co? wszak miała taki wyraz twarzy uczciwy i tak bardzo była sympatyczna!
— Smutna to historja! — odrzekła Justyna. — Ubierając się na bal, pani nasza zauważyła brak broszki brylantowej. Podejrzenie padło na Paulinę, nikt bowiem nie był wtedy w pokoju, gdy leżały klejnoty, tembardziej, że panienka widziała ją w ubieralni. Nie robiono rewizji, żeby oszczędzić wstydu, ale polecono jej szukać innej służby. Odeszła ze łzami w oczach, przysięgając, że nie ruszyła brylantów... Brylanty kosztowały 12,000 franków!...
Po odejściu Justyny zabrała się krawcowa do roboty. Pierwszą jej czynnością było usunięcie leżących zabawek, zamyślała bowiem o uprasowaniu różowej sukienki Luni.
Wziąwszy mnie do ręki i oglądając z zachwytem, naraz wydała okrzyk, który mną wstrząsnął do głębi:

— O, mój Boże!... Jakżeż jestem szczęśliwa!...

Zanim pojęłam, o co jej idzie, uniosła mnie, przeskakując po kilka stopni naraz na pierwsze piętro.
— Panno Justyno! panno Justyno! — wołała z całej mocy — proszę patrzeć, proszę patrzeć!...
Odpowiedział jej na to krzyk radosny starej niańki, na który wbiegła pani domu, wołając z podziwem:
— Moja broszka! moje brylanty! skąd się one tu wzięły?... Luniu, na lalce twojej broszka!...
— Wytłomacz nam to wszystko, Luniu — dodał obecny temu ojciec.
— Nie wiem... nic nie wiem, tatusiu... ja jej nie brałam, nie kładłam... zapewniam cię...
— Aleś była przed balem w pokoju ze swoją lalką?
Lunia spuściła główkę, tłomacząc się, że chciała mi pokazać klejnoty.
— Cóż poczniemy teraz? gdzież odszukamy tą biedną Paulinę, którą posądziliśmy tak niesłusznie, czem zdołamy wynagrodzić jej krzywdę. O, niedobre, kłamliwe dziecko, widzisz, jakie są skutki twego niepohamowanego gadulstwa, twej ciągłej chęci rozmowy chociażby z lalką.. Idź do swego pokoju... jutro wyślemy cię do klasztoru na nauki... Co zaś do pani — rzekł, zwracając się do krawcowej — dziękujemy za pani uczciwość... nie zapomnimy jej nigdy... Tymczasem proszę wziąć tę lalkę, powód naszego zmartwienia, dla swej małej córeczki...
Tego było za wiele dla Luni... rzuciła się do nóg rodziców, błagając o przebaczenie i pozostawienie lalki. Nie pomogły łzy i prośby, ojciec był niewzruszony.
— Dałem ci ją — rzekł — żebyś, patrząc na jej usta zamknięte, nauczyła się milczeć. Nie skorzystałaś z tej nauki, nie jesteś więc jej warta. Idź do swego pokoju rozmyślać nad tem, że „milczenie jest złotem“.
Nie widziałam już więcej Luni i nie przestałam jej nigdy żałować.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.