Orły podkarpackie/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Orły podkarpackie
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudki“
Data wyd. 1938
Druk Spółka Wydawniczo-Drukarska „Kadra“
Miejsce wyd. Przemyśl
Ilustrator Ary Sperski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
W RĘKU KRYSTYNA CHWALIBOGA.

Zawisza Czarny i Janko Farurej rozgościli się w osadzie bronnej nie tylko na dwa dni, jak zamierzali, ale na cały tydzień. Tak wypadło mimo ich woli i chęci. Zaczęło się od tego, że rumaki, przez hajduków poranione, rozchorzały się rycerzom, jeść przestały i osłabły tak, że pokładały się raz po raz.
To było najgorsze, a poza tym i inne jeszcze przyszły niedole. Pięciu pacholików służebnych w bitwie pokłutych i posiekanych z nóg zwaliła gorączka, majaczenie i bóle.
Obaj rycerze też nie łatwo z ław się podnosili, bo i ich bolały kości i paliły blizny powoli się gojące.
Andrzejko Zawisza, bracia Komarniccy i Waśko Popiel, poranieni i potłuczeni, cierpieli bardzo i Bóg jeden wiedział, ile ich to kosztowało, by nikomu z bólami swymi się nie zdradzić. Chodzili twardymi krokami, głowy nosili wysoko i tylko zęby zaciskali, by nie jęknąć lub nie syknąć. Udawali, że nic im nie jest, gdyż bali się jak zarazy morowej, że a nuż Sulimczyk spostrzeże coś i słabych dzieciuchów ze sobą nie weźmie na sławne życie bojowe, co im się przedstawiało jako najwspanialsze, najradośniejsze gody, jak wielka, huczna uczta, bo tak właśnie opowiadali o bitwach starsi włodyki podkarpaccy, których jeszcze Spytko z Melsztyna i Krystyn Dziordź prowadzili na boje i dalekie wyprawy.
Tymczasem możny Zawisza z Garbowa, przesławny Sulimczyk, o którego pomoc trzech ubiegało się królów, odwiedzał sadyby włodyków, ze starcami i niewiastami długie i proste prowadząc rozmowy.
Wszedł kiedyś niby przypadkiem do dziedziny Janka Zawiszy, gdzie spotkała rycerza Oluchna i za kolana go objęła z czcią.
Przysiadł się Sulimczyk do stołu i wypytywać jął białogłowę o męża, o schedę, krowy, owce i inny dobytek, a gdy Jankowa rozgadała się o wszystkim obszernie, rycerz zerknął ku siedzącemu przy kominie Andrzejkowi i powiedział twardym głosem:
— Chwalić Najwyższego — dobrze wam się dzieje, matko, na tych puszczańskich kujawach — dobytek macie piękny i sług kupę, tedy ubytku nie będzie, jeśli wam syna, tego ot tam orlika, Andrzejka, ze sobą na naukę bitewną zabiorę do Garbowa, czy tam do Lipy! Bo to widzicie, mam ja oko nieomylne, gdyż tylu już ludzi rycerskich oglądało ono i tu i na obczyźnie. Przeto wiem, że z waszego malca i z tych tam jego druhów na schwał porobię rycerzy, co nie tylko Ojczyzny bronić potrafią z pożytkiem, ale i w innych krajach, w turniejowych okolach Ojczyźnie miłej niemałej sławy przysporzą. Osiłki to, powiadam wam, cna Janowo, osiłki śmiałe, zadzierżyste i zuchwałe! Takich nam oby najwięcej ziemia nasza święta rodziła! Ja wam powiadam istą prawdę...
Tylko tyle powiedział Sulimczyk, ale Oluchna dopowiedziała sobie reszty. Przecież nie darmo Suchowilczanką była, co w żyłach gorącą, rycerską czuła krew. Pochyliła się w milczeniu przed możnym wojownikiem i szepnęła:
— Czekajcie no chwilkę niedługą, cny panie, skoczę po Marusię Komarnicką i Eljaszową Kaśkę z Popielowej sadyby. Trza, by i one posłyszały słowa wasze...
Wkrótce Zawisza Czarny powtarzał to samo Komarnickiej i Popielowej, a one w mig pojęły, jak wielki zaszczyt spada na ich rody, gdy sam Sulimczyk sławny, królów druh i obrońca, synów ich małoletnich pod niebiosa wynosi, naukę im i pieczę nad nimi przyobiecuje.
Jedna po drugiej chyliły się do kolan rycerza i słowa podzięki szeptały w zachwycie.
A w dziesięć dni później w Garbowie na ubitym gliną ze żwirem dziedzińcu przed dworem, z okrąglaków modrzewiowych budowanym, można już było widzieć ciągłe zapasy zbrojne. Dwie pary chłopaków w pieszym szyku rąbały się na topory, to znów z kopijami lub na miecze ścierały się w konnym rynsztunku.
Siedzący w cieniu okapu wysoki starzec głaskał się po srebrzystej brodzie, mrużył oczy i od czasu do czasu pokrzykiwał:
— Przytnij wartko! Nie odrzucaj ramienia, bo piersi sobie odsłaniasz! Andrzejko, uważaj, chłopie, że to Waśko przed tobą nie zaś jakiś tam komtur krzyżacki, pofolguj przeto i bacz, byś malca nie popsował nieoględnie! Bogdanko ukosem tarczę podstawiaj, bo gdybyś tak nawprost na naszego utrafił pana, on by cię z tarczą i karkiem końskim na poły przepłatał... Patrz no, Andrzejko, na tego Raszka, zacnie już kopiją robi... tylko patrzeć poślę go gonić do pierścienia!
Tak przygadywał i cieszył się mistrz od wszelkiej broni, stary Krystyn Chwalibóg, który wszystkich Sulimczyków, Powałów, Toporczyków i Szreniawitów za młodu do bojów sposobił, a teraz na stare lata u Zawiszy powoli, pogodnie dogorywał.
Słuchając go mruczał Andrzejko:
— Hej, tam! Ja to do ciężkich toporów najlepszy, bo inne — szable tam, czy kopije — to ino gra!... Ot, chyba jeszcze miecze dwuręczne... to dla mnie najporęczniejsze...
Uśmiechał się sędziwy Krystyn i mówił:
— Znam ja ciebie, srogi ludojadzie! Musisz wpierw każden oręż poznać, bo taka była wola Zawiszy, zanim pociągnął do króla, na Wawel...
— Pomnę o tym, cny Krystynie, i za naukę dziękuję — usprawiedliwiał się chłopak — ino wiedźcie, panie...
Chwalibóg przerwał mu w tej chwili mówiąc:
— Gadu — gadu, a z nauki ani czadu! Finis! Wdziej teraz na siebie pełną zbroję i hełm z przyłbicą, tarczę zarzuć na plecy, mieczem się przepasz i skocz przez rogatki z rozpędu... Żywo, chłopie!
I tak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, aż do wiosny, która po surowej zimie nadleciała znienacka.
Wraz z jej radosnym podmuchem pewnego wieczoru przybiegł do Krystyna goniec od Zawiszy.
Pan na Garbowie, Kniehyńcach i Lipie rozkazywał przygotować wszystko na przyjęcie czterech chorągwi, które ciągnęły na wojnę z Krzyżakami. Rozpoczęła się ona już w roku ubiegłym, a w tym miała rozgorzeć ogromnym płomieniem i spalić jedną z dwóch potęg: Koronę z Litwą, łupioną przez Krzyżaków i krzywdzoną bezkarnie, a teraz pod wodzą króla polskiego zrywającą się do walki, czy też drapieżny Zakon Krzyżacki.
W piśmie Sulimczyka stary Krystyn wyczytał jeszcze jeden rozkaz.
Zawisza Czarny pisał:
— A pomnij, stary druhu, iż w chorągwi ziemi przemyskiej Pawła Herburta z Felsztyna mieć będziesz dwie roty włodyków z Podgórza, ludu bitnego, który to za Toporczykiem Zakliką, starostą stryjskim, w pole wystąpił tej zimy. Za dobre poczytuję, byś do tej chorągwi młodych „Orlików“ oddał, pana Herburta osobliwej pieczy ich polecając, a powiedz mu, że pociechę z nich jako wódz mieć będzie... Proś też o to Marcina Kmity, co w Herburtowej chorągwi jako krewniak po kądzieli staje, a w ludziach bitewnych mocno jest rozmiłowany...
Ze trzy tygodnie jeszcze czekano w Garbowie na przybycie chorągwi ziemi przemyskiej i przez cały ten czas jeszcze pilniej uczył sędziwy Krystyn chłopców łosinieckich, aż pewnego razu uśmiechnął się chytrze i rzekł:
— No, tak miarkuję, że możecie się spróbować teraz z Wydrą!...
Chłopcy aż osłupieli. Mają więc próbować się z Wydrą? Przecież znali tego kuternogę! Kowalem był przy dworze i młotem walił w kowadło, lemiesze, podkowy, płaty żelazne dla zbroic końskich wykuwając.
— Mamyż z nim się mierzyć? — pytali chłopcy wargi wydymając pogardliwie. — Z kowalem?
Chwalibóg prysnął śmiechem i odrzekł:
— Sam Zawisza Czarny dla wprawy bije się z nim na młoty, topory i miecze dwuręczne, to i wam korona z głów, smyki, nie spadnie, ino ostro się trzymajcie, bo Wydra... o, Wydra!...
Nie dokończył i nic więcej nie powiedział, tylko pacholika po kowala posłał mruknąwszy:
— A niech no w rynsztunku stanie!
Długo nie przychodził Wydra, a gdy chłopcy ujrzeli go, idącego od bramy, zdumieli się bardzo. Kowal miał na sobie czarną zbroję z grubych, niezdarnie wykutych płatów żelaznych; ciężki hełm z przyłbicą i poprzecznymi wyziorami; podłużny, z grubego żelaza szczyt, który wonczas już tarczą nazywano. Nabiodrniki, nagolenniki, miecz na łańcuchu, topór, młot, dzida wszystko czarne było, straszliwie ciężkie i z gruba wykute niby dla jakiegoś okrutnego olbrzyma.
— No, smyki, stawajcie kowalowi! Wydra, bić się będziesz na młoty!
— Uhu-u-u — zaryczał przez przyłbicę kowal.
— Co on nic nie gada ino mruczy jakby niedźwiedź? — uśmiechnął się Raszko.
— Niemowa on... Tatary jego w jasyr zabrali i Turkom sprzedali, a gdy Wydra umknął ludzi im pobiwszy, złapali go i język mu ucięli bisurmany. Zawisza w jednej bitwie, gdy węgierską prowadził chorągiew, odbił go Turkom i do Garbowa przywiózł... — opowiadał Krystyn, a Wydra przestępując z nogi na nogę kwilił cienkim głosem:
— I-i-i-i...
Trzeba było jednak stawać do próbnej walki. Chłopcy wnet się przekonali, że kowal zna się na sztuce władania bronią nie zgorzej od Krystyna, a siłę ma straszliwą.
Dwóm z nich, gdy nie zdążyli jak się należy zasłonić tarczami, rozłupał je na drzazgi ciosem młota i stanął pochyliwszy się na rozkraczonych nożyskach i mrucząc:
— Uhu-u-u-u...
I na topory i na miecze ciężką z nim mieli przeprawę „orły beskidskie“, ale wszakże dali sobie z nim radę i z koła, zakreślonego na ziemi, jeden po drugim wypchnęli niemowę.
Krystyn Chwalibóg klasnął w dłonie z radości i po brodzie się głaskał wykrzykując:
— Teraz dobra nasza... Możecie choćby największemu graczowi na topory — komturowi tucholskiemu, Henrykowi von Szwelbornowi, stawić czoło... Pobić was, to w końcu może i pobije, ino przed tym napoci się, namozoli niemało...
— Dzięki wam, cny Krystynie, i cześć za naukę! Nigdy wam tego nie zapomnimy! — wołali chłopcy.
— No, nie długo już pamiętać będziecie, bo Kostucha chodzi dokoła mnie jak zły pies...
— Tedy modlić się za duszę waszą będziemy...
— Ech! Chciałbym ja doczekać dnia wielkiej z Krzyżakami wojny... bo słysz, król nasz, choć Litwin i od niedawna chrzczony, szczerze o ostatniej rozprawie z Zakonem przemyśliwa, by przez Krzyżaków zagarnięte ziemie pomorskie, mazowieckie i litewskie odzyskać... — radosnym głosem ciągnął Chwalibóg. — Powiadał mi Zawisza, gdy do króla wybierał się, że pierwszy bój zacznie przed Wielką Chorągwią ziemi krakowskiej, no, a gdzie Zawisza Czarny — tam na wrogi śmierć czarna!
— I my z nim pójdziemy do bitwy! — zawołali w jeden głos chłopaki.
Stary pokiwał siwą głową i rzekł:
— Cichajcie, malcy, cichajcie, dzieciuchy, cichajcie, orliki! Wasz czas przyjdzie, bo mnogich wrogów poskromić musi ojczyzna, by żyć w spokoju i sławie! W tej wojnie pod panem Pawłem Herburtem z Felsztyna i Marcinem Kmitą stawać będziecie i swoje tam zrobicie... Bo gdzież wam jeszcze do Wielkiej Chorągwi, w szeregu z Zawiszą?! Hej, tak miarkuję, że staną tam jako „przedchorągiewni“ najsławniejsi obok Zawiszy — Florian herbu Jelita, Domarat Grzymalita, Skarbek herbu Habdank, Paweł Złodziej herbu Niesobia, Jan Warszawski Nałęcz, Stanisław z Charbinowic Sulimczyk, Jaksa z Targowiska znaku Lis... Znam tych najdostojniejszych!
W oczach starego Chwaliboga błysnęły łzy wzruszenia i porywu.
— Najdostojniejsi obok pana mego!... — szepnął. — Oby się doczekać, oby!...
— Bóg pozwoli wam doczekać się, panie, owego dnia — pocieszył go Andrzejko.
Krystyn podniósł głowę i rzekł z mocą:
— A gdybym się nie doczekał, tedy i tak wiem, że sławą się okryje oręż lechicki!
Tego samego wieczora przybył od pana Pawła Herburta młody chorąży Jur z Rybotycz z wieścią, że nazajutrz w południe chorągiew do Garbowa przybędzie.
Jako też przybyła. Nieduża to była wprawdzie ta chorągiew własna pana Pawła Herburta. Ze dwieście może koni liczyła, ale okryta za to znakomicie. Nie pożałowali na nią trzosów ani pan Herburt z Felsztyna, ani szwagier jego, pan Marcin Kmita z Oporca i Dukli. Lud pancerny, nie młody już, lecz w wielu bitwach wypróbowany, sami dawni i nowi osadnicy wojenni, ręką zabiegliwych gospodarzy Polski rozrzuceni po rubieży górskiej — z takich to wojowników panowie na Felsztynie i Oporcu chorągiew swoją utworzyli i słusznie spokojni o nią byli. Poza samymi panami komendę w niej mieli noszący chorągiew Jur z Rybotycz, Waśko Turecki, brat „Niedźwiedzia“ — tego, który na „kniaziowaniu“ — sołtysostwie pozostał, Jan Dzieduszycki, Zanko Kulczycki i Szymek Jaworski — ten, któremu Spytko z Melsztyna niegdyś sygnet swój z krwawnikiem podarował za odwagę. Każdy z nich dowodził kilkoma glewinami[1] kiryśników[2]. Chłopaki odnaleźli swoich ojców w szeregach. Janko „Łysy“ Zawisza i Eliasz Popiel za głowy się złapali ujrzawszy swoich synów, a Daniel Jaworowski, gdy przed nim stanęli nieco niespokojni Bogdanko i Raszko Komarniccy, poznawszy mocno na dworze Garbowskim zmienionych siostrzeńców, podniósł ramiona jak mógł najwyżej i długo powtarzał:
— Bić, bić, bić, bić!...
O tym „biciu“ mruczał aż do wieczora, aż wreszcie dowiedziawszy się od pachołków zawiszowych o przygodzie chłopaków na przełęczy Użockiej, o czymś innym pomyślał widocznie, bo już o wygarbowaniu i łojeniu skóry siostrzeńców napomykać przestał.
Chorąży przeczytawszy pismo Zawiszy Czarnego oznajmił, że chłopaków przeznacza do drugiego szeregu, gdzie ludzie lżejszą nosili zbroję. Chłopcy posłyszawszy o tym do Krystyna Chwaliboga pobiegli na skargę, a tak gorzko się żalili przed starym, że aż kułakami łzy musieli ocierać, bo im ciurgiem z oczu płynęły.
Stary druh Zawiszowy wstawił się za nimi przed panem Kmitą i coś mu snadź dobrego o nich powiedział, gdyż pan Marcin w dłonie klasnął i zakrzyknął:
— Takich nam jak najwięcej potrzeba!
Tegoż jeszcze dnia wieczorem cała młoda czwórka stała na lewym skrzydle pierwszego szeregu i jak najgrubszymi i co prawda fałszywymi głosami śpiewała wraz z całym hufcem modlitwę wieczorną. Spoglądając na nich dziwili się ojcowie i wuj, trącali się łokciami i szeptali do siebie:
— Takie dzieciuchy, ledwie z pieluch a już w pierwszym szeregu! Dziwy!
Inne ich wszakże jeszcze czekały z tej strony dziwy.
Do chorągwi poczęły nadciągać z wiosną mniejsze i większe oddziały Polaków — panów, włodyków, osiedleńców wojennych i innych, których później do pospolitego ruszenia pociągnął pan starosta stryjski i niedawno przybyły na starostwo samborskie, pan Jan Wrocimowski. Spotykali się teraz przypadkiem od dawna pogubieni ludzie z jednego pochodzący rodu. Niektórzy z nich dawno z Mazowsza, czy to tam z ziemi lubelskiej i kieleckiej wyszli niegdyś, a teraz budziły się w nich wspomnienia, żyjące we krwi, jak liście brzeziny w małych pączkach ukryte, i obcowanie z innymi Polakami, wspólna modlitwa i komenda do dawnego życia naginały ich szybko.
Pracowity prowadziła żywot chorągiew panów Herburta i Kmity! W pośpiechu od brzasku do późnego wieczora uczono ludzi nowych sposobów bitewnych i ruchów hufcowych, przyzwyczajano konie i ludzi do huku armat, bo, jak słyszano, niezliczoną ich moc na głowy wojsk królewskich przygotował wielki mistrz Krzyżacki, Ulryk von Jungingen, i jego poplecznik Michał Kuchmeister — Sternberg, po całym świecie skupujący działa, prochy i kule kamienne lub ołowiane. Toteż czasami ludność okoliczna rozbiegała się w popłochu po puszczy myśląc, iż na Garbowo jakiś nieznany a straszny napadł wróg, — tak tam grzmiały armaty, które pan Herburt miał stąd zabrać i gdzie mu każą — odstawić.
Podczas ćwiczeń wojskowych nie jeden tam z kiryśników wyróżniać się poczynał, a pan Herburt każdego dobrze sobie zapamiętał, by go w swoim czasie w odpowiednim postawić miejscu. Śród ludzi wojennych najbardziej wszakże wybijali się wyuczeni przez Chwaliboga chłopcy i to ze wszystkim — czy na topory ciężkie i lekkie, czy na miecze i szable, czy w strzelaniu z kuszy i łuku, czy na długie dzidy podczas gonitw do pierścieni.
— Hej, hej! — cmokał głośno pan Herburt patrząc pytająco na pana Kmitę. — Co ty na to powiesz, bracie, jeżeli w bitwie postawimy przed chorągwią tych malców...?
— Nie wypada, brateńku, nie wypada! — potrząsał głową ostrożny pan Marcin. — Wszakże przedchorągwiani mają być najznamienitsi!
— Wiem ci ja to, ino tak rozważam, że w takiej krwawej rozprawie jak ta, co nas czeka, trza najmocniejszych postawić, by pożytek z nich był jak największy. Bo i kogo postawimy? Sami staniemy — to dwóch nas będzie. Waśkę Tureckiego, bo to wielkolud okrutny, Szymka Jaworskiego — to jeszcze czterech ino, a trza by było dla fantazji i honoru familii dziewięciu bodaj chłopa wystawić, jak w Wielkiej Chorągwi krakowskiej... — perorował pyszny pan Paweł.
Pan Kmita jednak głową trząsł i powtarzał:
— Nie lza[3], brateńku, nie lza nijak! Innym przedchorągwianym ujmę czci uczynisz, że to na szczeniaków spadł splendor[4] takowy!
I o tym spierali się niemal codziennie, bo coraz bardziej rozmiłowywał się pan Herburt w młodych rycerzykach, a pan Kmita coraz bardziej obawiał się, by druh jego i szwagier, który z powodu swej buty, miał więcej wrogów niż włosów na głowie i w brodzie, nowych sobie nie przysporzył nieprzyjaciół.
Gdy w Garbowie ćwiczono ten hufiec bitnej chorągwi ziemi przemyskiej i spóźnione glewiny — oddziały chorągwi halickiej, panowie Herburt i Kmita otrzymywali różne wieści, posyłane im przez gońców z Krakowa i od Ziemowita, księcia mazowieckiego. Dowiedzieli się więc, że król Władysław z bratem swoim, księciem Witoldem, wszystko już postanowili i że Litwini na Żmudzi powstają i niepokoją mocno Krzyżaków; że król wraz z podkanclerzym, księdzem Mikołajem Trąbą, łowy zarządził w puszczy Białowieskiej i w lasach Przyszowieckich, by mięsa solonego dla wojska jak najwięcej przygotować, że pocoś do ziemi radomskiej posłał uczonych Czechów i Morawian — słowem nikt już nie wątpił, że król i wojewodowie umyślili wreszcie przewlekłej z Zakonem małej wojny zaniechać i do większych rzeczy rękę przyłożyć.
W końcu kwietnia chorągiew Herburta poszła do Krakowa, lecz na rozkaz wojewody sandomierskiego, Mikołaja z Michałowic, wstrzymano ją w drodze i skierowano do Tarnobrzegu i tam rozlokowano.
Rycerze i brać chorągwiana nudziła się tu straszliwie i, gdyby nie karczma ormiańska, gdzie przednie wykryto w piwnicach węgrzyny i starą okowitę w zmurszałych beczkach dębowych, zanudziłaby się chyba na śmierć.
Andrzejko, którego od tygodnia już szczęki bolały od ziewania, mruknął pewnego razu do towarzyszy, gdy leżeli razem na sianie w długiej szopie, gdzie rozmieszczono dziesięć pierwszych glewin.
— No i co dalej będzie? Ani ci wojna, ani ci pokój! Tak to i ochota do wszystkiego odpadnie...
— Ano — a-a-a- ziewnął zamiast odpowiedzi Raszko i usta dłonią przykrył, by mu do niej szpaki jak do dziupli nie wleciały.
A na to Bogdanko:
— Ja wam zaraz coś powiem, brachy!
— Gadajże! — zawołali wszyscy — zaciekawieni i uradowani.
Chłopak uśmiechając się chytrze opowiadać zaczął:
— Wczoraj pławiłem w Wiśle swego ogierka i szkapy wujkowe, aż tu widzę czółno płynie...
— E-e, nie widziałem ja twego czółna, gębaczu! — machnął ręką Andrzejko.
— Czekaj, czekaj, burczymucho!... — uspokoił go przyjaciel. — Patrzę — czółno. Rybacy w nim jak się widzi, — cała góra mokrych sieci, dwa więcierze i ryby trzepocą się w koszu....
— No, i co z tego? — prychnął Waśko pogardliwie.
— A to z tego, że ci rybacy do brzegu przybili i pytają mnie, skąd ja i co tu robię? Powiadam — ciężkopancerny pierwszego szeregu chorągwi pana Herburtowej. Jak się zwiedzieli o tym, dalejże wypytywać o to i owo. Wszystko chcieliby wiedzieć — a ilu kiryśników, a ilu rycerzy w chorągwi, a jaka zbroja, a czy mamy działa...
— Gadałże ci przecie chorąży, by jęzora nie popuszczać, bo Krzyżacy wszędzie ucho i oko swoje mają! — oburzył się Andrzejko. — A ty, kluko jedna, gębę rozpuściłeś i brechałeś jak pies na miesiąc?
Bogdanko schwycił się za brzuch i tarzał się od śmiechu.
— A bodaj by was błechy[5] tarnobrzeskie zażądliły, smarkate kiryśniki! Taż ja im nic nie powiedział...
— Jakżeż tak nic nie powiedziałeś? Niemowęś z siebie zrobił, czy jak? — dopytywali się chłopcy.
— N-na, niemowę! — potrząsnął czupryną Bogdanko i zagwizdał cichutko, a chytrze. — Ja im powiedział, że choć kirysę noszę, ino własną, w chorągwi zaś za ciurę w taborze chadzam.
— A to ciągnie chłopisko, niczym z dziegciu powrósło konopne! — niecierpliwili się towarzysze. — I cóż oni na takie głupie bajanie twoje rzekli?
— Ho! To ja im rzekłem a one draby rade były i po karku mnie klepały!
— Jeżeli nie będziesz gadał po człowieczemu, to ja ci ten kark ukręcę! — krzyknął wreszcie Andrzejko.
— Nie w skok, nie w skok, braciszku! — mitygował go przez śmiech starszy Komarnicki. — Powiedziałem im, że choć nic nie wiem, bo dla mnie to jak dla wilka siano, ino zwiedzieć się o wszystko mogę. Tedy oni...
Figlarny chłopak zmrużył oko i mruknął:
— I po co ja wam to rozpowiadam, kiej wy nie słuchacie?
Zawisza zerwał się z siana i runął na Bogdanka.
— Ubiję, jak mi Bóg miły, ubiję i nie pożałuję takiego syna! — wrzasnął.
Inni też zaczęli szamotać się z Bogdankiem, który śmiejąc się walczył z napastnikami.
Wreszcie zawołał:
— No-o, cichajcie i słuchy postawcie na makówkach jak ten szarak na miedzy!
Chłopaki siedziały już spokojnie wpatrzeni w niego.
— Tedy oni tak do mnie gadają: „Dowiesz się o wszystko i za dwa dni po nocy przychodź na brzeg, co nawprost łachy leży. Spotkamy się. Jeżeli dobre wieści przyniesiesz, to ot ten trzosik dostaniesz do łapy. Ino milcz i nikomu o nas nic nie rozpowiadaj!“.
Wreszcie odezwał się Waśko Popiel:
— Tak mi się widzi, że trza Waśce Tureckiemu o tych twoich rybakach powiedzieć, albo i samemu panu Herburtowi, bo nie inaczej, ino na przeszpiegi przypłynęli tu oni, gdy o chorągwi naszej się zwiedzieli...
— Nie inaczej! — zgodził się Andrzejko.
— Trza tedy bez omieszki do Tureckiego biec — zakończył Raszko Komarnicki patrząc na brata.
Ale ten wzruszył tylko ramionami i spytał:
— I po co, głuptaki? Nasi ludzie pójdą na brzeg, to rybacy nawet się nie pokażą! Przecież nie w ciemię są bici, jeśli na takie dzieło się targnęli?
— Tedy jakżeż będzie? — spytali wszyscy chórem.
— No, wszakże do głowy po rozum poszliście, chłopaki! — zaśmiał się Bogdanko. — Powiem już wam, com obmyślił.
Położył się na plecach i prawił jak gdyby do samego siebie:
— My pojedziemy sami, ot tak jak tu jesteśmy samoczwart... Rybaków tych weźmiemy, jak się wyjmuje młode liszki z nory, i panu Herburtowi podarujemy, by ich katu oddał.
Wybuchnął głośnym śmiechem, a tak donośnym, że jego ogier ze stajni wesołym odpowiedział mu rżeniem.
— Koń do konia gada! — dociął Bogdankowi Waśko, ale Komarnicki tylko ręką odrzucił i powalił Popiela na siano.
Poczęli się borykać mrucząc i sapiąc jak dwa niedźwiedzie — piastuny.
— Zaniechajcie! — wołali Andrzejko z Raszkiem. — Gadaj, Bogdan, jak to będzie?
— Dowiecie się wieczorem, bo to dziś się kończy drugi dzień — odparł Komarnicki nie przerywając walki z Waśkiem.
Po chwili jednak przestał się szamotać i usiadłszy dodał:
— Po wieczerzy i modlitwie wdziejecie na się co najgorszą odzież i noże ino weźcie pod połę. Wychodźcie nad Wisłę, gdzie wiklinowe zaczynają się haszcze. Czekajcie na mnie — łodzią podpłynę po was... Ino z szopy ukradkiem wyślizgnijcie się, by was oboźny, czy chorąży nie zoczyli, bo wtedy nic z tego...
Na podwórzu rozległy się nagle krzyki i lament niewieści.
Chłopcy wypadli z szopy.
Przed kwaterą pana Kmity stał jakiś wyniosły, siwobrody mąż a obok płacząca niewiasta, która jazgotała rozpaczliwie powtarzając w kółko.
— Oj, biednaż głoweńka moja! Oj, jaż sierota nieszczęśliwa!
— Cicho! — huknął na nią starzec i zwrócił się do pana Marcina. — Rycerzu! Jestem Gniewosz Grzymalita z Tarnobrzegu. Synowie moi — Wojciech z Bogorii i Krystyn z Niska — do Krakowa z naszym hufcem pociągnęli. Na zamku ino z wnuczką Heleną, córką Wojciechową mieszkam... Wczoraj z chłopcem pokojowym i tą oto niepilną niewiastą służebną łodzią popłynęła wnuczka i nie wróciła... Stało się nieszczęście! Na Wiśle napadła na nich łódź z sześciu chłopa, pachołka ubili, wnuczkę moją porwali, a łódź z tą dziewczyną na nurt zepchnęli... Dopiero koło Sandomierza rybacy przełapali ją a pan starosta niewiastę do Tarnobrzegu odstawić kazał...
Pan Kmita słuchał ze współczuciem nie rozumiejąc jeszcze, po co z tym przybył do niego dziedzic na Tarnobrzegu. Ale i to się wyjaśniło, bo Grzymalita groźnie już wpatrując się w chude oblicze Kmity z takimi zwrócił się doń słowy:
— Gdy jakoweś zbóje łódź z ową niewiastą odpychali, jeden z nich krzyknął: „A kłaniaj się staremu Grzymalicie i powiedz, że to Herburtowe rycerstwo taki napad uczyniło“.
— To — kalumnia i kłamstwo! Jako żywo! — wybuchnął pan Marcin, gdyż tego już znieść nie mógł, acz układny był to rycerz.
— Na Bogarodzicę, tako powiedzieli! Oj, biednaż ja sierota! — znowu skamłać poczęła zalana łzami służebna.
— Słyszałeś, rycerzu? — z naciskiem pytał stary Gniewosz.
Pan Kmita ochłonął i krzyknął:
— Niech oboźny otrąbi zbiórkę! Zwołam koło i popytam, a co się dowiem, o tym do zamku doniosę...
Grzymalita i słaniająca się dziewczyna skierowali się ku bramie, gdzie stała karoca Gniewoszowa.
Bogdanko stał zamyślony i patrzał za nimi. Wreszcie począł doganiać ich, a zrównawszy się z zawodzącą panną służebną spytał jej:
— Powiedźcie, proszę, czy ci zbójniki mieli sieci w łodzi i czy nie było śród nich jednego rudego z siną blizną przez gębę?
Grzymalita i niewiasta stanęli i z niepokojem patrzyli na młodzieńca.
— Mieli oni sieci i zaiste był tam rudas z blizną! — krzyknęła dziewczyna, ucieszona, że zaświtała przed nią jakaś nadzieja, gdyż surowy, nielitościwy był ów Gniewosz Grzymalita, jeden z najmożniejszych panów za króla Kazimierza.
Bogdanko Komarnicki potarł sobie czoło, pomyślał chwilę i szepnął:
— Tedy, czekajcie do rana... Wiem, że to nie nasi chorągwiani napad niecny uczynili, bo lud nasz zacny i honorny... Czekajcie do rana!... Tako myślę, że ja wam zgubę odnajdę... Ino, jak się na ową niewiastę woła, żebym nie pobłądził?
— Wnuczce mojej na chrzcie świętym imię Heleny dano! — odpowiedział stary Gniewosz. — Helena tedy, córa Wojciecha z Bogorii Grzymality.
— A jak na nią w domu wołacie, cny panie? — dopytywał się Komarnicki.
— Rodziciele mówią do niej: El...
— El.. El.. Cha-cha-cha! Takie krótkie miano! — zaśmiał się chłopak. — A jakaż jest?
— Złotowłosa! Oczy jak niezabudki! Liczko jak u aniołków ze świętego obrazka — zawołała służebna.
— Stara?
— Bójcie się Boga, rycerzu! — podnosząc ręce nad głową krzyknęła. — Panienka nasza ma czternaście wiosen i sama jako ta wiosna słoneczna, kwiecista!...
— No, to już wiem wszystko i rozpoznam — kiwnął głową Bogdanko i skinąwszy ręką Gniewoszowi powtórzył raz jeszcze:
— Czekajcie do rana!
Po chwili pędził już ku kwaterze, gdyż oboźny trąbił na zbiórkę.
Stojąc w szeregu nie słuchał co mówi do chorągwi pan Kmita i mruczał do przyjaciół:
— No-no, ja wam powiadam, brachy, będzie dziś robota, niczym ta — Użocka, gdzieśmy hajduków setnie przetrzepali!








  1. Glewina — część chorągwi.
  2. Kiryśnik — wojownik w kirysie, czyli w pancerzu.
  3. „Nie lza“ — nie można.
  4. Zaszczyt (słowo łacińskie).
  5. Staropolskie słowo: pchła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.