Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedźcie, proszę, czy ci zbójniki mieli sieci w łodzi i czy nie było śród nich jednego rudego z siną blizną przez gębę?
Grzymalita i niewiasta stanęli i z niepokojem patrzyli na młodzieńca.
— Mieli oni sieci i zaiste był tam rudas z blizną! — krzyknęła dziewczyna, ucieszona, że zaświtała przed nią jakaś nadzieja, gdyż surowy, nielitościwy był ów Gniewosz Grzymalita, jeden z najmożniejszych panów za króla Kazimierza.
Bogdanko Komarnicki potarł sobie czoło, pomyślał chwilę i szepnął:
— Tedy, czekajcie do rana... Wiem, że to nie nasi chorągwiani napad niecny uczynili, bo lud nasz zacny i honorny... Czekajcie do rana!... Tako myślę, że ja wam zgubę odnajdę... Ino, jak się na ową niewiastę woła, żebym nie pobłądził?
— Wnuczce mojej na chrzcie świętym imię Heleny dano! — odpowiedział stary Gniewosz. — Helena tedy, córa Wojciecha z Bogorii Grzymality.
— A jak na nią w domu wołacie, cny panie? — dopytywał się Komarnicki.
— Rodziciele mówią do niej: El...
— El.. El.. Cha-cha-cha! Takie krótkie miano! — zaśmiał się chłopak. — A jakaż jest?
— Złotowłosa! Oczy jak niezabudki! Liczko jak u aniołków ze świętego obrazka — zawołała służebna.
— Stara?
— Bójcie się Boga, rycerzu! — podnosząc ręce nad głową krzyknęła. — Panienka nasza ma czternaście wiosen i sama jako ta wiosna słoneczna, kwiecista!...
— No, to już wiem wszystko i rozpoznam — kiwnął głową Bogdanko i skinąwszy ręką Gniewoszowi powtórzył raz jeszcze: