Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wić, jak w Wielkiej Chorągwi krakowskiej... — perorował pyszny pan Paweł.
Pan Kmita jednak głową trząsł i powtarzał:
— Nie lza[1], brateńku, nie lza nijak! Innym przedchorągwianym ujmę czci uczynisz, że to na szczeniaków spadł splendor[2] takowy!
I o tym spierali się niemal codziennie, bo coraz bardziej rozmiłowywał się pan Herburt w młodych rycerzykach, a pan Kmita coraz bardziej obawiał się, by druh jego i szwagier, który z powodu swej buty, miał więcej wrogów niż włosów na głowie i w brodzie, nowych sobie nie przysporzył nieprzyjaciół.
Gdy w Garbowie ćwiczono ten hufiec bitnej chorągwi ziemi przemyskiej i spóźnione glewiny — oddziały chorągwi halickiej, panowie Herburt i Kmita otrzymywali różne wieści, posyłane im przez gońców z Krakowa i od Ziemowita, księcia mazowieckiego. Dowiedzieli się więc, że król Władysław z bratem swoim, księciem Witoldem, wszystko już postanowili i że Litwini na Żmudzi powstają i niepokoją mocno Krzyżaków; że król wraz z podkanclerzym, księdzem Mikołajem Trąbą, łowy zarządził w puszczy Białowieskiej i w lasach Przyszowieckich, by mięsa solonego dla wojska jak najwięcej przygotować, że pocoś do ziemi radomskiej posłał uczonych Czechów i Morawian — słowem nikt już nie wątpił, że król i wojewodowie umyślili wreszcie przewlekłej z Zakonem małej wojny zaniechać i do większych rzeczy rękę przyłożyć.

W końcu kwietnia chorągiew Herburta poszła do Krakowa, lecz na rozkaz wojewody sandomierskiego, Mikołaja z Michałowic, wstrzymano ją w drodze i skierowano do Tarnobrzegu i tam rozlokowano.

  1. „Nie lza“ — nie można.
  2. Zaszczyt (słowo łacińskie).