Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Inni też zaczęli szamotać się z Bogdankiem, który śmiejąc się walczył z napastnikami.
Wreszcie zawołał:
— No-o, cichajcie i słuchy postawcie na makówkach jak ten szarak na miedzy!
Chłopaki siedziały już spokojnie wpatrzeni w niego.
— Tedy oni tak do mnie gadają: „Dowiesz się o wszystko i za dwa dni po nocy przychodź na brzeg, co nawprost łachy leży. Spotkamy się. Jeżeli dobre wieści przyniesiesz, to ot ten trzosik dostaniesz do łapy. Ino milcz i nikomu o nas nic nie rozpowiadaj!“.
Wreszcie odezwał się Waśko Popiel:
— Tak mi się widzi, że trza Waśce Tureckiemu o tych twoich rybakach powiedzieć, albo i samemu panu Herburtowi, bo nie inaczej, ino na przeszpiegi przypłynęli tu oni, gdy o chorągwi naszej się zwiedzieli...
— Nie inaczej! — zgodził się Andrzejko.
— Trza tedy bez omieszki do Tureckiego biec — zakończył Raszko Komarnicki patrząc na brata.
Ale ten wzruszył tylko ramionami i spytał:
— I po co, głuptaki? Nasi ludzie pójdą na brzeg, to rybacy nawet się nie pokażą! Przecież nie w ciemię są bici, jeśli na takie dzieło się targnęli?
— Tedy jakżeż będzie? — spytali wszyscy chórem.
— No, wszakże do głowy po rozum poszliście, chłopaki! — zaśmiał się Bogdanko. — Powiem już wam, com obmyślił.
Położył się na plecach i prawił jak gdyby do samego siebie:
— My pojedziemy sami, ot tak jak tu jesteśmy samoczwart... Rybaków tych weźmiemy, jak się wyjmuje młode liszki z nory, i panu Herburtowi podarujemy, by ich katu oddał.