Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gadałże ci przecie chorąży, by jęzora nie popuszczać, bo Krzyżacy wszędzie ucho i oko swoje mają! — oburzył się Andrzejko. — A ty, kluko jedna, gębę rozpuściłeś i brechałeś jak pies na miesiąc?
Bogdanko schwycił się za brzuch i tarzał się od śmiechu.
— A bodaj by was błechy[1] tarnobrzeskie zażądliły, smarkate kiryśniki! Taż ja im nic nie powiedział...
— Jakżeż tak nic nie powiedziałeś? Niemowęś z siebie zrobił, czy jak? — dopytywali się chłopcy.
— N-na, niemowę! — potrząsnął czupryną Bogdanko i zagwizdał cichutko, a chytrze. — Ja im powiedział, że choć kirysę noszę, ino własną, w chorągwi zaś za ciurę w taborze chadzam.
— A to ciągnie chłopisko, niczym z dziegciu powrósło konopne! — niecierpliwili się towarzysze. — I cóż oni na takie głupie bajanie twoje rzekli?
— Ho! To ja im rzekłem a one draby rade były i po karku mnie klepały!
— Jeżeli nie będziesz gadał po człowieczemu, to ja ci ten kark ukręcę! — krzyknął wreszcie Andrzejko.
— Nie w skok, nie w skok, braciszku! — mitygował go przez śmiech starszy Komarnicki. — Powiedziałem im, że choć nic nie wiem, bo dla mnie to jak dla wilka siano, ino zwiedzieć się o wszystko mogę. Tedy oni...
Figlarny chłopak zmrużył oko i mruknął:
— I po co ja wam to rozpowiadam, kiej wy nie słuchacie?
Zawisza zerwał się z siana i runął na Bogdanka.

— Ubiję, jak mi Bóg miły, ubiję i nie pożałuję takiego syna! — wrzasnął.

  1. Staropolskie słowo: pchła.