Orły podkarpackie/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Orły podkarpackie
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudki“
Data wyd. 1938
Druk Spółka Wydawniczo-Drukarska „Kadra“
Miejsce wyd. Przemyśl
Ilustrator Ary Sperski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
PRZYGODA NA WIŚLE.

W szopie wszyscy dawno już spali.
Twardy był ten sen mocnych, zdrowych ludzi.
Nikt przeto nie słyszał szelestu siana i cichego szmeru bosych stóp Andrzejka, Raszka i Popiela.
Chłopcy skradli się cichutko do ławy, na której kiryśnicy stawiali skórznie i rozwieszali onucze, owinęli sobie nogi i wciągnęli obuwie. Andrzejko na kolanach podczołgał się na sam koniec ciemnej szopy, gdzie obok wuja miał swoje posłanie Bogdanko. Miejsce jego było puste.
Chłopak powrócił do towarzyszy i szepnął:
— Już poszedł... wymknął się Bogdaniec!
Jeden po drugim prześlizgiwali się teraz przez wpółotwarte drzwi szopy i czając się w cieniu drzew, rosnących przy ogrodzeniu dziedzińca, skradali się ku znanemu im wyłomowi pomiędzy palami. Wkrótce znaleźli się już po tamtej stronie płotu i odetchnęli z ulgą.
Szli teraz jakąś wąską uliczką pomiędzy zabudowaniami gospodarskimi. Zwęszyły ich spuszczone na noc z łańcuchów psy i wściekle ujadając odprowadzały nie mogąc dorwać się do nieznajomych ludzi, gdyż na przeszkodzie stała wysoka palisada z grubych belek.
Znalazłszy się w polu popędzili ku Wiśle i zatrzymali się dopiero koło haszczy wiklinowych, nad którymi pochylały się dziuplaste, rozwichrzone wierzby. Powolnie płynął półksiężyc rogaty, kląskały w zaroślach słowiki; z przeciwległego brzegu dobiegało kraczenie stadka dzikich kaczek i pojękiwała czymś strwożona czajka, a z kałuż, co się ciągnęły po piaszczystym pobrzeżu, kumkały i rechotały żaby.
Chłopcy stali cicho w oczekiwaniu niecierpliwym wschłuchując się z takim natężeniem, że aż im w uszach cisza dzwoniła.
Drgnęli więc mimowoli, gdy od strony rzeki rozległ się stłumiony świst i spokojny głos Bogdanka:
— Wychodźcie na brzeg!
Zbiegli natychmiast przedarłszy się przez gąszcz krzaków i ujrzeli Komarnickiego, który bez plusku wiosłował ku nim.
Wparł wreszcie czółno na piaszczystą kosę i wyskoczył na brzeg.
— Spieszcie się! — powiedział bardzo poważnym głosem. — Dobra! Noże są... Ty, Andrzejko, właź pod te mokre sieci, i ty, Waśko też — zmieścicie się tam obaj, a ty, Raszko, wślizgnij się do skrytki pod rufą i dziurę przykryj deskami. Kiedy krzyknę, wyłaźcie i bijcie, ino tego rudego z blizną na pysku żywcem wziąć musimy, bo, tak mi się widzi, że to ich wojewoda... No, już! Tedy z Bogiem! Siedźcie cicho, jak mysz pod miotłą!
Czółno zgrzytnęło dnem o żwir. Plusnęły wiosła i skrzypieć poczęły.
Minąwszy Tarnobrzeg Bogdanko skierował łódź ku przeciwnemu brzegowi, ku czerniejącym w oddali wysokim topolom, gdzie pełgało jakieś malutkie światełko.
— Ho-ho-ho! — dotoczyło się po siwiejącej od mgły rzece.
— Są! — mruknął chłopak do towarzyszy i odpowiedział na okrzyk — Ho-ho!
Posłyszał po chwili łoskot nóg wskakujących do łodzi ludzi, zakładanych wioseł i miarowy ich plusk. Z oparów wynurzyło się duże czółno z masztem, owiniętym żaglem. Dwóch ludzi chyliło się siedząc na wiosłach a czworo innych rozmieściło się na dziobie i na rufie, koło steru. Za chwilę jeden z nich bosakiem uczepił się burty Bogdankowej łodzi.
— Jesteś przecie... tyś mądry chłop... Zwiedziałeś się o wszystkim? Gadaj, a prędko! — padały krótkie słowa i pytania.
— Ano... ano... — pomrukiwał opieszale chłopak. — W naszej chorągwi teraz jest już dziesięć sta koni i trzydzieści sta kuszników pieszych a armat tom zliczyć nie mógł: może piędziesięć, może siedemdziesięć... Strach jakie wielkie... a kule to jak głowy człowiecze...
Bogdanko mówił wszystko leniwym, powolnym, prostackim głosem, udawał, że ziewa, to znów że się przeraża, a potem czochrał się pod pachami i drapał się w głowę, ale bystre jego oczy góralskie zaglądały wszędzie, szperały po łodzi i czegoś szukały. Nagle wyciągnął rękę przed siebie i krzyknął wystraszonym głosem:
— Na Bożyca, a tam co takiego?
Wszyscy obejrzeli się, a siedzący przy sterze rudy człowiek o zezowatych, wyłupiastych oczach i sinej bliznie przez nos i policzek szybko się podniósł z ławy i jął się wpatrywać w ciemny brzeg i czarną ścianę lasu.
Bogdanek natychmiast przechylił się przez burtę i zajrzał pod pokładzik na rufie, gdzie już przedtem coś mu zamajaczyło na chwilę. Teraz rozejrzał wyraźnie bladą twarz, obwiązaną jakąś szmatą i rozwichrzone złociste włosy nad czołem.
— El! — przemknęło mu przez głowę ale ani mruknął i mocniej zawarł szczęki. Siedział już na dawnym miejscu i rozglądał się dokoła głupkowato.
— Coś tam zoczył na brzegu, palu dębowy? — gniewnym głosem zapytał go jeden z siedzących na rufie.
— Cosik wychynęło z nurtu... przywidziało mi się, że to rusałka... ...topielica... — odpowiedział bezmyślnie patrząc na rudego.
Ten zaś coś szepnął do swego sąsiada, który spytał złośliwie:
— A co robi stary, ów Gniewosz Grzymalita z Tarnobrzegu.
Bogdanek wybuchnął jakimś dziwnie radosnym śmiechem, lecz pomiarkował się i odparł beztroskim głosem:
— Taki cudak!... Pęta się po okolicy i pyta wszystkich o wnuczkę swoją, jakowąś El!
Pomyślawszy chwilkę szeptać począł:
— Zwiedziałem się ja też o królu naszym i węgierskim, bo konia czyściłem wiechciem, kiej pan Herburt panu Zankowi Kulczyckiemu w tajemnicy jakoweś pismo odczytywał... Opowiem... ino łodzie zwiążę, bo odnosi mnie... sposobniej gadać będzie, bo gadanie to — długie...
Szepcąc to i pomrukując zarzucił pętlę na słupek na dziobie i zadzierżgnąwszy ją mocno do swojej łodzi uwiązał starannie, inną zaś linką przymocował do masztu.
Obejrzawszy się dokoła powiedział tajemniczym, a zarazem groźnym głosem:
— Król zjechał cichcem do Tarnobrzegu i tak do kiryśników naszych rzekł: „bij, zabij!“.
Ten okrzyk padł jak grzmot i jak echo odpowiedziały mu natychmiast krzyki ukrytych chłopaków, gramolących się ze swych skrytek.
Bogdanko, nie czekając na nich, na odlew gruchnął pięścią jednego z siedzących na wiosłach rybaków, a ten niby kamień ciśnięty z katapulty[1] wyleciał w powietrze i plusnął do nurtu. Drugiego dosięgnął chłopak wiosłem i zepchnął do wody, z radością spostrzegłszy, że związane łodzie trzymają się mocno i nie przechylają się zbytnio na wodzie.
Pozostali w jednej chwili stłoczyli się na rufie. W rękach ich błysnęły szable, wyciągnięte spod długich kapot.
Bogdanko i Andrzejko porwawszy za wiosła grubymi ich końcami poczęli grzmocić szpiegów, ale nie wiele to pomóc mogło przeciwko ciężkim szablom.
Sytuacja stawała się trudna, bo przeciwnicy widząc, że napastnicy nie mają długiej broni, jęli już nacierać na nich.
Chłopcy odbijali się wiosłami jak maczugami.
I raptem wszystko się zmieniło.
Nad głowami Bogdanka i Zawiszy zaszeleściło coś nagle i furknęło obsypując ich kroplami zimnej wody i żwirem a — na ludzi nacierających z szablami opadła ciężka od wody sieć i okryła ich.
Raszko i Waśko zarzuciwszy ją zręcznie jak rysie skoczyli ku szpiegom. Błysnął nóż w ręku młodego Popiela i jeden z przeciwników krzyknąwszy przeraźliwie runął na dno łodzi.
Bogdanko jednocześnie opuścił imadło ciężkiego wiosła na głowę drugiego i natychmiast poprawił cios straszliwym kopnięciem w brzuch.
W tej samej chwili rudy człowiek wydostał się spod zwojów sieci i stanął na rufie.
Trzymał w ramionach postać niewieścią i przechyliwszy się w tył z jakimś zgrzytliwym krzykiem cisnął ją do wody.
W blasku księżyca zaświeciły się na chwilę gęste sploty złocistych włosów i powiewna, długa szata.
— Na rany Chrystusowe! Toż to wnuczka Grzymality!
Okrzyk ten wydał przerażony Andrzejko i przebiegłszy na dziób nieprzyjacielskiej łodzi skoczył do wartkiego nurtu. Wynurzył się po chwili i popłynął to wyrzucając ręce ponad mknącą z sykiem strugą, to znów nurkując. Wreszcie spostrzegł, że z jakiegoś leja na mgnienie oka mignęła biała tkanina. Dał nura i po chwili trzymał już w ręku szamoczącą się dziewczynę. Uniósł ją nieco, by wynurzyła głowę, i mocno ścisnąwszy ją lewym ramieniem, położył się na boku, prawą ręką i nogami płynąc z prądem ku widniejącej w oddali kępie.
Płynęli długo, bo chłopak posuwał się wolno, dźwigając nieruchomą, coraz bardziej ciążącą mu dziewczynę. Wreszcie poczuł grunt pod nogami, stanął i wyciągnął na piach nieprzytomną, niby nieżywą wnuczkę Grzymality Tarnobrzeskiego, dziedziczkę na Bogorii, Rytwianach i Osieku.
Niedarmo jednak od maleńkości żył Andrzejko nad Stryjem. Nauczył się nie tylko pływać jak ryba ale i ratować tych, których w czasie powodzi z nurtów bez tchu wyciągano.

Długo się trudził przewracając nieprzytomną z boku na bok, podnosząc i rozkładając jej ręce aż dziewczyna westchnąwszy kaszlać poczęła i wreszcie uniosła posiniałe powieki.
Na rany Chrystusowe! Toż to wnuczka Grzymality!

Andrzejko wpatrywał się w nią z podziwem i jak gdyby lękiem, ale po pewnym czasie ośmielił się powiedzieć:
— Nie bójta się już niczego, bo jam jest przy was i nikomu nie dam was ukrzywdzić!
Patrzyła na niego przerażonym wzrokiem i milczała, słaba, drżąca, jeszcze nie całkiem przytomna.
Widząc, że boi się go i nic nie mówi, znowu przemawiał do niej cicho i łagodnie:
— Po co strachacie się mnie? Jam kiryśnik z chorągwi pana Herburtowej, nie jakiś tam zbójnik... Andrzejko jam Zawisza — z tych Zawiszów, co pod Beskidem na straży osiedli, i rycerza znamienitego Zawiszy Czarnego Sulimy... druh jam... i familiant...
Słuchała go uważnie, ale wciąż milczała.
— Nie strachajta się przeto mnie, na Bożyca i Przeczystą Pannę, nie strachajta! My waszych krzywdzicieli pobili... Ja was temu siwemu Gniewoszowi w Tarnobrzegu oddam... ino moi chłopcy z łodzią nadciągną... O-o-o, słysz, już płyną!
Rzeczywiście z coraz gęstszych kłębów oparów nocnych dobiegało dalekie jeszcze wołanie:
— Andrzej-ko-o-o! Za-a-a-wisza-aaa!
— Płyń z nu-u-rtem! Trzy-maaaj na kę-pę! — odkrzyknął chłopak i uśmiechnął się do dziewczyny. — No, dobrze jest! Hej, przed brzeszczeniem jeszcze staniemy na zamku tarnobrzeskim! Ino nie bójta się mnie!
Długo przekonywał ją i prosił aż wyszeptała drżącym głosikiem:
— Dank[2] wam składam, rycerzu! Jam Helena, Wojciecha Grzymality jedynaczka.
Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem i zawołał:
— Wiem ci ja i o tym, i o tym takoż, że stary Gniewosz woła na was — El!
— El! — powtórzyła cicho. — Tak przezwała mnie rodzicielka, bo z italskiej ziemi do Polszczy[3] przywiózł ją ociec, kiedy tam na turniejach się srożył...
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale w tej samej chwili na łachę z rozpędem wślizgnęła się łódź i dziobem zaorała w piach.
— Bywajcie! — krzyknęli chłopcy biegnąc ku Andrzejkowi i siedzącej na ziemi dziewczynie. — Dogodziliśmy tym oczajduszom! Ho-ho! Dwaj utonęli, dwóch zadźgaliśmy, a owego rudaka z gębą pokiereszowaną i drugiego, co mnie wypytywał, powiązaliśmy i panom Herburtowi i Kmicie podarujemy, choć małą pociechę z nich mieć będzie, bo żebra im, słysz, pognietliśmy mocno...
— Gadać będziecie potem, a teraz co tchu do zamku płyńmy, bo El na kość zmarzła i zmarnieje nam! Chłodno przecież niczym u nas w dujawicę — szepnął Andrzejko do przyjaciela.
Chłopcy z ciekawością i zdumieniem przyglądali się bladej i drżącej niewiastce.
— Prawda, że ziąb, bo i mglica mokra pełza po wodzie — zauważył Waśko.
Wsadzili Gniewoszową wnuczkę do łodzi, otulili kurtą Bogdanka i drugą jeszcze, którą Raszko na poczekaniu zdarł z jednego z jeńców i popłynęli przez Wisłę by już pod brzegiem sunąć ku miastu.
Niebo na wschodzie ledwo szarzeć zaczynało, gdy poczęli kołatać do bramy zamkowej.
Strażnik posłyszawszy, że odnaleziono młodą dziedziczkę, narobił krzyku. Wybiegli pachołkowie i służba a za nimi panny pokojowe i wreszcie z komnat swoich wyszedł sam pan na Tarnobrzegu.
Wysłuchawszy krótkiej opowieści Bogdanka troskliwie spojrzał na wnuczkę i powiedział do zgromadzonych niewiast:
— Weźcież ją, osuszcie, okryjcie ciepło, bo zachorzeje nam ze strachu, głodu i zimna!
El jednak nie poruszyła się nawet oparta o ramię Andrzejka, a gdy podeszły do niej służebne, przytuliła się do niego jak gdyby bojąc się pozostać sama. Po chwili jednak chwyciła go za rękę i przycisnęła się do niej zimnymi wargami, szepcąc:
— Tyś, rycerzu, uratował mi życie! Nigdy tego nie przepomnę i co każesz, wszystko uczynię dla ciebie!
Andrzejko wyrwał jej swoją rękę i stał zmieszany, lecz wzruszony zarazem, nie mogąc głosu wydobyć.
Wreszcie niewiasty uprowadziły ze sobą El a wtedy stary Grzymalita spytał:
— Jakie masz imię, zawołanie i klejnot, młodzieńcze?
— Andrzejko Zawisza spod Turki... z włodyków rubieżnych, co nad Styrem pod Beskidem osiedla bronne mają — odpowiedział cichym głosem chłopak, wciąż jeszcze mocno zmieszany.
— A klejnot?
Nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Wyręczył go Bogdanko, mówiąc:
— My tam niby wszyscy bodaj półksiężyc z gwiazdami po rogach i strzałą we środku... za klejnot mamy....
— No, tedy to herb Sas — burknął starzec.
— Choć są u nas i tacy, co powiadają, że ojcowie dawniej pieczętowali się Leliwą, Lisem, Śreniawą, Porajem... ale w bojach wszyscy chadzają „stryjcami“ na jedno zawołanie „Sas“ — dokończył swoją odpowiedź Komarnicki. — Ten klejnot dziadowie z Wołoszy przynieśli, gdy do naszych gór powrócili....
Grzymalita słuchał uważnie.
— Tedy szlachta? Herbowa? — spytał.
Chłopcy wzruszali ramionami nieznacznie, ale nie odzywali się, bo nie wiedzieli, jak mają odpowiedzieć.
— Możebyście spoczęli i ogrzali się — zaproponował Gniewosz.
— Bóg zapłać, ale śpieszno nam do chorągwi, bo my jeńców do niewoli wzięli — odpowiedzieli chórem.
— Jak służba, to służba! — kiwnął głową stary. — Tedy my z wnuczką do pana Herburta przyjedziemy, by wam przy nim dank złożyć i czymś za ratowanie odpłacić zacnie! Z Bogiem!
— Ostawajcie i wy z Bogiem, panie! — powiedzieli chłopcy i prawie biegiem skierowali się do bramy.
Tylko Andrzejko dwa razy się obejrzał zanim dobiegł do końca dziedzińca i przywidziało mu się, a może tak i zaprawdę było, iż w oknie baszty narożnej ktoś białą chustą powiewał.








  1. Maszyna wojenna, wyrzucająca kamienie lub duże, ciężkie strzały.
  2. Dank — podziękowanie.
  3. Polszcza — stara nazwa Polski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.