Od kolébki do mogiły/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rok upłynął. Bojarski stał w oddalonéj uliczce, ku przedmieściom wysuniętéj, na poddaszu niemal, bo część mieszkania które zajmował miała, zamiast pułapu, dach zaledwie od przeciekania zabezpieczony.
Najlepsze izby były przeznaczone na bezpieczne umieszczenie książek do pracy; w najciaśniejszych on pisał i tulił się na spoczynek.
Kamieniczka stara, niepozorna, odrazu zbudowana tak, aby jaknajwiększy dochód przynosiła, zajęta była cała przez łudzi ubogich i pracowitych. Dół zamieszkiwali rzemieślnicy i zalegały warsztaty; piérwsze piętro najmowali biédni, obarczeni rodzinami urzędnicy, drugie familia zubożała, która do miasta przybyła dla procesu, ciągnącego się od lat wielu. Na trzeciém tulili się robotnicy z różnych fabryk, żonaci, a nad nimi wybrał sobie pół-poddasze Bojarski. Miało ono dla niego dogodność i wdzięk pewien. Był sam jeden i nie przeszkadzali mu w niczém sąsiedzi, a okna wychodziły na stary, cudem ocalały ogród, niepiękny, ale pełen zieleni, drzew i zapachu roślinności. Otworzywszy okno, do którego dosięgały gałęzie kasztanów, słyszał w nich świergot gospodarujących ptasząt, mógł na chwilę zapomniéć, że był w wielkiém mieście.
Turkot i wrzawa ulic i rynków nie dochodziły tu prawie; czasem tylko, gdy powietrze było wilgotne, a cisza nocna i spokój dźwiękom széroko dawały się rozchodzić, słyszał zdala dochodzące bicie zegara, który zdawał się powtarzać staropolskie owo godło godzinników:

Bóg patrzy, czas ucieka...
.... wieczność czeka...

Bez sługi, z pomocą stróża starego, który mu przynosił wodę i niekiedy nagromadzone śmiecie wymiatał, Bojarski się doskonale obchodził. Wiele drobnych usług sam sobie oddawał, znajdując w nich rozrywkę, potrzebny ruch, zajęcie, które nużącą pracę przerywało zbawiennie.
Pamiętał na ten przepis ojcowski, na to wielkie prawidło, którego trzymać się powinni ci, co wiele pracować są zmuszeni, aby zmieniać zajęcia, nie próżnując nigdy. Bawiło go niemal zrana czyszczenie butów, trzepanie sukien i wybieganie po wodę.
Stróż, którego łobuzy i dzieci przezywali Fafułą, oswojony z tém przezwiskiem, stary, gdérliwy człowiek, który dlatego może chętnie służył Bernardowi, iż on niczego prawie odeń nie wymagał, gniéwał się i burzył, widząc czasem przychodzącego ze dzbankiem do studni. Wyrywał mu naówczas naczynie, mruczał coś, zżymał się i sam je napełniwszy, niósł na górę.
Z pożywieniem działo się różnie... Bojarski miał osobliwszą teoryą, z któréj się doktorowie wgłos śmieli, a on się przy niéj upiérał. Dowodził że najsilniejsze i najzdrowsze ludy, najpiękniéj wyglądające zwierzęta, ani regularnych pożywienia godzin, ani zapewnionéj codziennie strawy nie mają; jedzą niekiedy więcéj, naprzemiany głodem mrą, obchodzą się małém i z tém wszystkiém jest im dobrze. Wyprowadzał z tego wniosek, że najhygieniczniejsze jest życie nieregularne, a najniebezpieczniejsze zégarkowe, do godzin przywiązane i zawsze jednostajne.
Powtarzał, że z głodu umiéra bardzo niewielu, z przesytu zaś i obżarstwa conajmniéj połowa ludzi. Ile razy się z tém odzywał przy doktorach, klepali go po ramieniu z politowaniem; on wszakże trzymał się uparcie swéj teoryi i zdrowie zdawało się ją potwierdzać. Silny był i rzeźwy, praca nie zdawała się go nużyć i wyczerpywać.
Zrana jadał czasem bułkę, popijając wodą, pił mleko, niekiedy robił sobie kawę; siedział potém przy stoliku i książkach, dopóki nie uczuł się znużonym i głodnym. Nie pilnując godzin, wybiegał gdy mógł do najbliższéj, bardzo lichéj traktyerni, w któréj ubodzy jak on ludzie się stołowali, i tu, nigdy całego obiadu nie potrzebując, kazał sobie coś podać jaknajprostszego. Na apetycie mu nie zbywało, ale nie zajadał dużo, a nie pił nic, oprócz wody, lub czasem szklanki piwa.
Znała go już właścicielka garkuchni, pani Nosińska, olbrzymich rozmiarów niewiasta, z trudnością się poruszająca, ale dla swych gości uprzejma i dobrego serca. Wiedziała co Bojarski lubił i zawsze mu się czémś posilném a zdrowém umiała przysłużyć.
— Tylko to biéda, że pan tak mało jesz — mówiła — a to wszystko przez tę sedenteryą, bo kto ruchu nie ma, ten i apetytu miéć nie może.
— Ale ja jem tyle, żem syty zawsze — odpowiadał Bojarski.
Nosińska nawykła już była i do godzin niespodziéwanych wiernego swego gościa i zawsze do późna coś dla niego zachowywała, bo czasem jadał wieczorami, pod noc, a niekiedy raz tylko na dzień.
Z towarzystwa, które się u Nosińskiéj zbiérało, niewiele korzystał Bojarski, bo czasem już nikogo tu nie zastawał, niekiedy zaś nowych ludzi. Ci z którymi się spotykał częściéj, wszyscy podzielali dla niego uczucie gospodyni, bo miał dar ujmowania sobie ludzi. Wiedziano że był jakimś profesorem i człowiekiem pióra, dziwowano się ubóstwu, a jeszcze więcéj dobremu humorowi jaki mu towarzyszył i przystępności człowieka, który ani z nauki, ani z mądrości nie szukał chluby i nie wynosił się nad innych.
Tak samo w kamienicy, w któréj mieszkał, począwszy od dzieci — a było ich tu na wszystkich piętrach podostatkiem — aż do starszych, mężczyzn i kobiét, Bernard miał tylko życzliwych. Bliższych znajomości nie zabiérał, nie narzucał się nikomu, ale nikogo téż nie odpychał. Z dziećmi, które lubił, w dziedzińcu, na schodach, w sieniach się spotykając, rzadko kiedy nie zatrzymał się, aby na ich pytanie odpowiedziéć, lub nawet do zabawy im dopomódz.
Fafuła, człowiek który nigdy nikogo nie chwalił i z lokatorów żadnego nie lubił, o jednym Bojarskim mówił, podnosząc rękę dogóry, z uszanowaniem największém.
Być może iż stosy książek, które widział u niego, obudziły pewien rodzaj respektu, ale więcéj jeszcze cały tryb życia i obyczaj człowieka.
Dla wszystkich sąsiadów Bernard był zagadkowym; nie znajdywano go podobnym do pospolitych ludzi i niedobrze rozumiano celu jego życia, a wesołości i pogody, z jaką nosił na ramionach brzemię ubóstwa nietajonego.
Podpatrywano, chcąc w nim odkryć jakąś słabostkę, coś coby go do pospolitych stworzeń czyniło podobnym — i nic znaléźć nic umiano.
Dawni znajomi, którzy go znali, gdy przy matce żył inaczéj i na wcale przyzwoitéj stopie — trochę zrażeni byli tém, co zwali upadkiem i zwichnięciem. Coraz bardziéj utwierdzano się w przekonaniu, że w głowie Bojarskiego czegoś brakło, że jakieś dziwactwo przyplątało się do znakomitych zdolności. Złośliwsi gotowi byli posądzić go, iż umyślnie czynił się dziwakiem, aby siebie od innych wyróżnić.
Rzadko kto go tu odwiédzał.
Grochowski, który sam się mieścił w nieodgadnionéj gdzieś i tajonéj dziurze na strychu, dotarł tu, aby się przekonać naocznie, jak Bojarski nowe sobie życie urządził.
Obszedł i zrewidował wszystkie kąty, głową potrząsał i znalazł, że stosunkowo ten strych literacki był dosyć praktycznie wybrany i znośny.
— To tylko złe — skonkludował — że niezmiernie od miasta daleko, a po robotę i z roboty trzeba jużciż maszerować do ogniska.
— Mam trochę ruchu, a na wypadek parasol i kalosze — rzekł Bernard.
— No, i jesteś optymistą — dodał Grochowski.
— Powiédz coby mi to pomogło, gdybym pesymistą został? — odparł gospodarz.
Skórka, ów wódz Cyganów-literatów, dowiedziawszy się iż Bojarski mieści się gdzieś licho na poddaszu, dostrzegł w tém symptom zbliżenia się do cygaństwa wogóle i wyszukał profesora, aby się naocznie przekonać, do czego była podobną owa pustelnia.
Nie znalazłszy w niéj ani szpagatówki, ani takiego nieładu, jaki Cyganów odznaczał, zbyt wiele ksiąg i czysto utrzymane izdebki — uspokoił się, iż mu Bojarski jego buławy nie odbierze.
Spokojny umysł, zapatrywanie się na świat trzeźwe, wiara w pracę, gdy Cyganie wierzyli tylko w geniusz i z obawy utracenia oryginalności woleli nieuctwo, do reszty przekonały Skórkę, iż Bernard do jego bandy nigdy należéć nie będzie.
Żardyński niemal się gniéwał za dobrowolne upokorzenie i zniżenie stopy życia młodego pracownika.
Wszystko to bardzo piękne — mówił — ale ludzie jak cię widzą, tak cię piszą. Czynisz się maluczkim, to chętnie powiedzą żeś niczém. Widzą żeś ubogi, niewymagający, więc zamiast dopomódz, będą wyzyskiwali twe położenie i wymagania skromne. Zła rachuba ze wszech miar.
— Ja bo wogóle rachmistrzem nie jestem — westchnął Bojarski.
Przez bardzo długi czas Mulińca wcale nie widywał Bernard; zjawił się nareszcie jednego dnia, zatęskniwszy za dawnym przyjacielem i zaniepokojony tém, co słyszał o nim.
Pobyt w domu hrabiny, wśród towarzystwa najwykwintniejszego, na Mulińca miał wpływ wielki. Zawsze dbający o powierzchowność, teraz przejął zupełnie arystokratyczny obyczaj i zewnętrzną fizyognomią tych, z którymi obcował. Można go było wziąć zdala za panicza czystéj krwi, a i żargon w potrzebie, i strój, i ruchy i nawyknienia pańskie złudzenie to powiększały... Pan Cezar miał przed sobą najświetniejszą przyszłość, stosunki poufałe z ludźmi wielkiego znaczenia, fawory kobiét, uznanie zdrowych zasad jakiemi się w życiu kierował. Szeptano nawet, iż bardzo być mogło, że w kołach arystokratycznych znajdzie towarzyszkę życia.
Zastawszy Bojarskiego nad robotą, z pewném wzruszeniem obie ręce wyciągnął do niego Muliniec.
— Nie mogłem już dłużéj wytrzymać — zawołał — żeby się naocznie nie przekonać, co się z tobą dzieje, dlaczego się zaszyłeś w taki kąt. Co robisz i czy ja nie mogę ci w czém być użytecznym?
Bojarski posadził go obok siebie na staréj kanapie.
— Widzisz co się zemną dzieje — rzekł. — Mieszkam na poddaszu, pracuję i jest mi dobrze, bo robię to, do czego czułem się powołanym. Wprawdzie rozmiary mojéj działalności są szczupłe, ale i te mi starczą. Serdecznie ci jestem wdzięczny za pamięć. No, a ty?
— Ja równie jestem uparty i trwam téż na stanowisku, które winienem tobie. Jest mi dobrze, z hrabiną się godzę, choć mnie męczy. Labusia uchodziłem, choć cierpiéć go nie mogę, a Gwalbertowi daję tyle swobody, ile tylko mi wolno, aby sobie serce jego pozyskać na przyszłość... Cóż ty robisz? Pracuję! — to nie dosyć. Opłacaż ci się trud? masz co przed sobą, coby na ciebie oczy zwróciło i mogło cię wyprowadzić z téj otchłani do sfer jaśniejszych?
— Do jakich? — rozśmiał się Bojarski. — Według mnie, są to najjaśniejsze sfery dla takiego jak ja móla i pustelnika. Nadzwyczaj wysoko cenię swobodę, a tę mam zupełną. Mogę pracować w takim kierunku, nad tém co sobie sam wybiorę; jestem panem moich godzin... nie zależę od nikogo i nie mam nadzoru nad nikim, co także jest rodzajem niewoli.
Muliniec głową kręcił.
— Optymista! — przerwał. — Sofista! Musisz przecie żyć i na życie zarabiać, zatém szukać zajęcia, a wybiérać nie masz prawa. Narzucają ci je.
— Rzekłeś żem optymista, chcę więc poprzéć twierdzenie twoje — odezwał się Bernard — ale wierz mi, że mówię to nie na przekorę tobie, lecz z najgłębszego przekonania. Prawdą jest, że dla chleba muszę się podejmować prac różnych, niekiedy pośledniéj natury, niezawsze miłych; lecz nie sądź, ażeby ten rodzaj niewoli był dla człowieka bez korzyści. Wiem że genialne natury, to jest takie, które się mają za powołane do wielkich dzieł, choć ich nigdy nie dokonywają, wzdrygają się od pracy przymusowéj. Deklamacya przeciw téj niewoli brzmi szczególniéj pięknie w ustach poetów, jako elegia ducha, skutego w kajdany; ale z drugiéj strony ów przymus jest prawie zawsze zbawienny. Jest-to gimnastyka inteligencyi, podbicie jéj i uczynienie posłuszną woli człowieka. Dlatego się nie wzdrygam podjąć drobnostki, którą inni odrzucają z dumą, jako siebie niegodną. Zmuszam się do pisania drobiazgów, i wierz mi, że się wiele przez to uczę.
— Ale tracisz przez to siły, pozbywasz się oryginalności, odejmujesz sobie natchnienie do dzieł większych.
— To pewna — przerwał Bojarski — że owe wielkie dzieła i arcydzieła, jeżeli do nich człowiek jest przeznaczonym, dokonać się muszą, pomimo wszelkich przeszkód, jakieby im na drodze los stawił. Człowiek przynosi je z sobą, żyją w nim i w danéj chwili ani Miltona, ani Schillera, ani Goethego ubóstwo, zajęcia urzędowe, życie obciążone obowiązkami od wyśpiéwania arcydzieł nie wstrzymały.
Muliniec zamilkł wkońcu i rozpatrywał się ciekawie po izdebkach.
— Cóż teraz piszesz? — zapytał.
— Potrzeba rozróżnić — odparł Bernard — to co piszę dla siebie, od tego co muszę robić dla chleba.
Uśmiechnął się figlarnie, podsuwając parę zapisanych arkuszy Cezarowi, który z ciekawością je pochwycił. Na jednym z nich było sprawozdanie przeznaczone do dziennika, na drugim poczęta treść nowego dzieła niemieckiego historycznego, leżącego na stoliku...
Oprócz tego dojrzał przed sobą Muliniec nową powieść W. Hugo, w którą włożone kartki papieru zdradzały tłumaczenie.
— To są moje roboty dla chleba — odezwał się Bojarski. — Gdy umysłowo potrzebuję wypocząć, zwracam się do nich. Sprawozdania i treści nie są rzeczą łatwą właściwie, ale w pewnych momentach i usposobieniach przychodzą lżéj, niż własne tworzenie. Tłumaczenie z języka, który dla nas nie ma trudności, jest rzeczą lekką, a niezawodnie pod względem języka własnego nauczającą. Nie poznaje się własnéj mowy tak dobrze, jak gdy się ją z obcemi porównywa.
— Tak, wszystko to prawda. Cóż jednak robisz dla siebie? — zapytał Muliniec.
Bernard spuścił głowę.
— Mam mnóstwo rzeczy rozpoczętych — odezwał się — znowu nieszczęsny poemat jakiś i coś z historyi piśmiennictwa. Z poematu nie wiem czy co będzie, może znowu fragmenta, które zmuszony zostanę zszyć jakąś nitką niezgrabną. Historya literatury nasza zdaje mi się dotąd tak jakoś odcięta z jednéj strony od dziejów kraju, z drugiéj od historyi ogólnéj oświaty europejskiéj, że pragnąłbym rzucić na nią światło z tych dwóch ognisk.
— Myśl piękna — potwierdził Muliniec.
— Lecz — dokończył gospodarz — ponieważ na ten budynek cegła niegotowa, ani nawet glina nienakopana, potrzeba samemu, począwszy od gliny, pracować, materyał znosić, obrabiać, oczyszczać — zatém do położenia nawet fundamentów gmachu daleko.
Muliniec, przybywając do dawnego przyjaciela, oprócz ciekawości, miał i poczciwą myśl, którą dotąd chował za nadrą. Opowiadano w mieście o wielkiem ubóstwie Bernarda, o prywacyach, jakiemi okupywał swobodę. Muliniec, mający zaufanie hrabiny Anny, któréj usposobienie dla Bojarskiego nie było nieprzyjazne, korzystał z niego i wyrobił zgodę na to, aby Bernarda umówiono do kilku godzin historyi dla Gwalberta. Profesor, który ją wykładał, nie podobał się Francuzowi; Muliniec ręczył za przyjaciela i przybywał teraz z korzystném wezwaniem do godzin w domu znajomym, dla chłopaka którego Bojarski kochał.
Zagaił wiec natychmiast.
— Niepotrzebnie się pozbyłeś wszystkich lekcyj — rzekł. — Jeżeli ci idzie o to, co zowiesz gymnastyką umysłową, one ci także dać ją mogą. Wiesz co... profesor Miller odchodzi, historya wakuje w programie Gwalberta; bierz ją. Trzy godziny w tygodniu, dobrze zapłacone, ciążyć ci nie będą, a życie może choć trochę osłodzą.
— Dziękuję ci za pamięć o mnie — odezwał się Bojarski, wyciągając przez stół rękę do uścisku. — Ale do tych trzech godzin sumiennie się gotując, muszę dodać dziesięć, bo z historyą trzeba być w żywym związku, aby ją wykładać, a potém.... odwykłem, zleniwiałem.
— Cóż znowu! — ofuknął się Muliniec — dla Gwalbertka, którego kochasz, powinieneś przecie to uczynić. Rachowałem na ciebie i nie odstąpię.
Zamyślił się Bernard.
Tymczasem Cezar nagłos, powoli, dobitnie wyrzekł, co za lekcye ofiaruje. Stanowiło to niemal więcéj, niż przynosiły dorywcze roboty. Pokusa była wielka; Bojarski tarł czoło i wahał się.
— Ale cóż na to powié hrabina?
— Zgadza się i prosi.
— A Francuz?
— Woli ciebie, niż Millera.
— No, daj mi czas do namysłu — zakończył Bernard. — Lekcye twoje wieki trwać nie mogą. Jeżeli się ich podejmę, będę musiał wyrzec się moich literackich zarobkowań, pozrywać stosunki, które się niełatwo zawiązują, a potém...
Spuścił głowę i zamyślił się znowu.
— Lekcye — dorzucił jeszcze — chwilowo są dla mnie bardzo powabne, lecz to znowu wprzęga mnie w koło, z którego się wydobyłem, i wykoleja. Chcę żyć z pióra i dowieść, że to jest rzeczą możliwą.
— Mrąc napoły głodem.
— Bogdajby! — dorzucił Bojarski.
Skończyło się więc na odroczeniu; chciał się namyśléć i odważyć.
Zaledwie Muliniec, napróżno usiłujący go skłonić do natychmiastowego stanowczego przyjęcia propozycyi, odszedł, nic nie zyskawszy, gdy posłaniec zjawił się z kartką.
Na kopercie poznał Bernard rękę zamaszystą pana Teofila, który w tonie poufałym zapraszał go na skromny obiadek do bardzo lichego traktyerzyku przy teatrze, w którym miał na niego oczekiwać w danéj godzinie.
Rzadko się to nader trafiało, by nadzwyczaj oszczędny wileński wydawca występował w roli amfitryona, i to chyba zapraszając tak niewymagających jak pan Bernard gości. Sam on jadł chętnie i dużo, lecz gdy płacić przychodziło, gotów był raczéj się nie nasycić, niż piéniądz wyrzucić dla brzucha.
Bernardowi niebardzo chciało się iść na te biesiadę, któréj lokal zapowiadał serwetki z bibuły i niewykwintne potrawy, z wielką czasu stratą; miał wszakże w stosunkach z panem Teofilem na względzie obowiązek działania na niego i wyobrażał sobie, że go powoli nawraca, tak samo jak niegdyś Klarę.
Pan Teofil ze swojéj strony pewien był, że poczciwego, skromnego a sumiennego pracownika uzyska. Znał go już doskonale. Miał naówczas w myśli rodzaj encyklopedyi, do któréj mu właśnie było potrzeba zaprządz takiego wołu, coby się żadnéj pracy nie wzdragał, a samo dzieło wziął do serca.
Miał nadzieję, że Bernarda skusi do współpracownictwa, przedstawiając mu, jak podobne dzieło niezmiernie krajowi jest potrzebne i jak wielką sumę światła przynieść mu mogło.
Gdy Bojarski, przyodziawszy się nieco, nie śpiesząc bardzo, przyszedł do wskazanego mu traktyerzyku, zastał już tam oczekującego na siebie pana Teofila, który tymczasem coś przekąsiwszy sam, piórkiem już w zębach przebierał.
Opóźnienie literata było mu na rękę, posilił się bowiem tak, że zbyt już wiele nie potrzebował aby być sytym, i mógł przez to obiadek wspólny uczynić skromniejszym jeszcze.
Przywitanie było serdeczne. Pan Teofil wyspowiadał się z utęsknienia za panem Bernardem, rozpytał go o zdrowie, o zajęcia, potém potrącił o to, iż może obiadek bardzo wykwintny nie będzie, ale obrał ten kątek, aby im nie przeszkadzano.
Zadysponowana już uczta wistocie była skromną, na co Bojarski nie zważał, bo jednéj potrawy było mu zawsze dosyć.
Pan Teofil miał niezmienną jednę metodę zagajania rozmowy z literatami: poczynał zawsze od skarg i użalań na straty które ponosił i od zapewnień swojéj gotowości poświęcania się dla ogółu.
Z tego wypłynęło, iż mu poddawano myśl wydania encyklopedyi. Spytał o zdanie Bojarskiego. Przedsięwzięcie wymagało kosztów znacznych, współpracowników wielu, połączone było z trudnościami bardzo łatwemi do przewidywania.
Bernard milczał długo; myśl była dla niego nową, ważył ją i rozważał. Gdy potém mówić począł, pan Teofil, trochę już naówczas mający słuch przytępiony, przyłożył rękę do ucha i z natężoną uwagą chwytał każde słowo. Bojarski nie był tak bardzo przejęty encyklopedyą, znajdował że do dzieła takiéj doniosłości należało się przygotowywać długo, siły pozbiérać i albo je uczynić doskonałém, epokę stanowiącém, lub się go nie podejmować.
Gotową miał na to odpowiedź pan Teofil. Nie szło mu o stworzenie rzeczy zupełnie nowéj; stały otworem bogate źródła obce, o których tylko przyswojenie chodziło i dodanie do nich wiadomości kraju dotyczących. Te właściwie tylko stanowić miały całą dzieła oryginalność.
Bojarski przyznał, że i w ten sposób dawało się coś pożytecznego uczynić, zawsze jednak zadanie, choćby ograniczone do tych rozmiarów, nie było zbyt łatwém do rozwiązania.
Skończyli już oddawna skromny obiadek i wypili czarną kawę, a rozmowa encyklopedyczna do niczego jeszcze nie doprowadziła. Pan Teofil wyjąknął nareszczie, iż chciał sobie spółpracownictwo Bernarda zapewnić i przebąkiwał o warunkach. Bojarski nadto był skromnym i sumiennym, aby się chwycił lekkomyślnie pracy takiego znaczenia. Potrzebował rozmysłu, naostatek świadomości o spółpracownikach innych i o tym, który miał całości nadać jednolity charakter.
Zwolna pan Teofil z imionami ludzi i z planem już osnutym zdradzać się począł, starając się koniecznie Bernarda pożytecznością dzieła skusić do niego. Wiedział, że ta pobudka najprędzéj go skłonić potrafi.
Rozeszli się jednak, nic nie postanowiwszy; ale trzeciego dnia spotkać się znowu mieli i mówić o tém obszerniéj. Dla Bojarskiego owa encyklopedya, jakkolwiek bardzo skąpo opłacana, na lat kilka dostarczała zajęcia, które z natury swéj zbyt długich i mozolnych nie wymagało studyów, a dawało sposobność obeznania się z wielu źródłami, których wydawca powinien był dostarczyć.
Przez parę dni nosząc się ze swą encyklopedyą, dla któréj starał się Żardyńskiego pozyskać, Grochowskiego do niéj wciągnąć, Mulińca nią zająć — Bojarski wkońcu postanowił nie odrzucać wezwania pana Teofila. Wolał encyklopedyą, niż lekcye u hrabiny.
Żardyński od spółpracownictwa wymówił się wiekiem, Grochowski nie wierzył wydawcy, Muliniec nie miał czasu.
— Teofil ze wszystkiego chce się, za pozwoleniem, psim swędem wykręcić — rzekł nielitościwy Piotruś. — Spółpracowników będzie wykwitowywał na różny sposób, a za pracę nie zapłaci jak należy. Ja się w to nie wdaję.
Na drugą schadzkę przyniósł Bojarski więcéj myśli, wątpliwości, ale i ochoty więcéj do pożytecznego przedsięwzięcia. Pan Teofil ostrożnie, zdaleka, okazywał perspektywy bardzo wdzięczne, gdyby tylko dzieło powodzenie miało. Ale początek był trudny, piérwsze tomy musiały być oszczędnie redagowane i ostrożnie...
Gdy przyszło do cyfr, Bojarski się wcale targować nie umiał, miękł, ustępował i dał się spętać umową najniekorzystniejszą w świecie.
W dodatku, przez miłość dla sprawy oświaty, któréj encyklopedya służyć miała, podjął się, prawie darmo, najcięższego zadania — ostatnich korekt dzieła, które dla najróżnorodniejszych wiadomości wymagało sprawdzeń i poszukiwań niezliczonych.
Spisano na wszelki wypadek mały kontrakcik... Praca około encyklopedyi natychmiast rozpocząć się miała. Rozumié się samo z siebie, że prospekta, zapowiedzie, wszystkie przygotowawcze reklamy, Bojarski wziął na siebie bezpłatnie.
Natychmiast potém pan Teofil wyjechał.
Zostawiony sam sobie, Bojarski dopiéro z zimną krwią rozważając co wziął na barki swoje, poczuł, że się nadzwyczaj obciążył, że to go pochłonąć musiało i siły wyczerpać.
Pocieszało go tylko, iż ogół miał korzystać z jego ofiary.
Grochowski, odrzuciwszy spółpracownictwo, niezmiernie jednak całéj sprawy był ciekaw i w parę dni przyszedł na zwiady.
Nie miał sekretów Bojarski i ze wszystkiego mu się wyspowiadał najnaiwniéj. Wczasie gdy mówił, Grochowski okulary poprawiał, ramiona podnosił, prychał, śmiał się i wkońcu ręce spuściwszy, załamał je rozpaczliwie.
— Człowiecze, kamień sobie do szyi uczepiłeś! — zawołał. — Rozważ, pomyśl, ciężar ogromny! Nielitościwy Teofil korzystał z twéj dobroduszności i przeciążył cię zobowiązaniami. Zaprzedałeś mu się w niewole, a z tego wszystkiego ani nawet do syta się nie najész.
Zmilczał Bernard, długo myśląc.
— Rzecz jest pożyteczna — rzekł wkońcu — trzeba było zachęcać wydawcę, a nie zrażać wymaganiami. Zresztą nie tak to straszne, jak się zdaje.
— Przyjacielu! — przerwał Grochowski — dla mnie może nie byłoby to wistocie tak straszném, bo jabym się umiał z tego sianem wykręcać, ale ty, z twojém, jak Żydzi mówią, delikatném sumieniem... ty, co dla jednego wątpliwego wyrazu będziesz ślęczał po nocach, nie ważąc się go pominąć, ty się zabijesz!
Bojarski w żart to obrócił.
Impavidum ferient ruinae — szepnął, śmiejąc się.
I na tém się skończyło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.