Od kolébki do mogiły/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na plebanii u hrabiostwa siedział więcéj niż siedemdziesiąt lat już liczący sobie ks. Wojucki, kanonik honorowy katedry lubelskiéj, dziekan, prałat i duchowny starego autoramentu.
W czasach tych, w których kościół nie miał do walczenia z nikim, oprócz filozofów francuskich, a tych wpływ u nas słaby był, nieznaczny i do pewnych kółek ograniczony — duchowieństwo całe miało inny charakter, obowiązki, można powiedziéć powołanie. Nie wydzielało się ono tak z ogółu, lecz szło z nim równym krokiem, w wielu zadaniach posiłkując mu, było pobłażającém, a w związku serdecznym ze społecznością czerpało siłę, która i religii w pomoc przychodziła.
Ks. Wojucki pamiętał te stare dzieje i zupełnie odmienne stosunki społeczne. Był to kapłan tych czasów patryarchalnych, dziś okrzyczanych, w których dwór, plebania, wioska składały jednę całość, wielorakiemi zniszczoną węzłami. Wieśniak nie marzył o emancypacyi, ale rachował na opiekę: dwór popiérał plebanią, a proboszcz stał po stronie władzy patryarchalnéj.
Zwolna przyszły pojęcia, wymagania nowe i nagle okazało się, że to co latom długim starczyło, dla przyszłości było zgubne. Zażądano swobody dla włościan, kościół znalazł się pod kontrolą już nie oddalonego Rzymu, ale miejscowéj władzy świeckiéj. Nastąpiły starcia... dwór coraz się stawał bardziéj osamotnionym i poczuł otoczonym nieprzyjaciołmi. Nadchodziły lata walki dla wszystkich, mające nowy organizm państwowy wyrobić, epoka przesileń... Kościół stał się w całém znaczeniu tego wyrazu wojującym.
Ks. Wojucki patrzył na to, ze stanem nowym rzeczy pogodzić się nie mogąc. Staruszek był gawędziarz wesoły, niewyczerpana skarbnica wiekowych podań, anegdot, dowcipów, tradycyj; pobożny, dobry, wyrozumiały, lecz musiał znaczną część spraw zdawać na młodszego zastępcę, bo ich nie rozumiał. Po staremu godził, jednał, zbliżał, błogosławił, a na stanowisku bojowém długo wytrwać nie umiał.
Dla Bojarskiego plebania z tym staruszkiem, przykutym wiekiem do fotelu, siedzącym zawsze w domu, radym gościowi, opowiadającym o starych dziejach z zapałem, który na chwilę prawie młodość mu przywracał — była najmilszym poobiednim spoczynkiem. Ks. Wojucki bardzo sobie podobał Bernarda, z którym mógł nawet po łacinie się rozmówić, a łaciną chlubił się i lubił ją. Oczekiwał téż na niego niecierpliwie i równie ciekawie przysłuchiwał się temu, co Bernard mu o nowych czasach prawił i o wielkich ich wynalazkach.
Raz wśród téj gawędy, gdy mówić zaczęli o ludzie, Bojarski się odezwał z zapytaniem o szkółki.
— Dawniéj w Polsce było ich pełno, każdy znaczniejszy kościół miał swą szkołę, nauczyciela i dozorcę...
Ks. Wojucki ręką zamachnął w powietrzu.
— Myślisz asindziéj, że to ludowi koniecznie potrzebne? — rzekł. — Ma on swój rozum i swoję naukę, a jak liźnie innéj, w głowie mu się zawraca i od roboty odpada ochota. Byle pacierze umiał, a katechizm, to dla niego dosyć.
— Mnie się zdaje że nie, księże prałacie dobrodzieju — odparł Bernard. — Jak wszędzie, tak i wśród ludu są zdolności różne, rodzą się z talentami ludzie i marnieją bez wykształcenia. Trzeba choć furtkę otworzyć, aby to co ma siły mogło w świat wyjść i tak się podnieść wysoko, jak tylko zdoła.
— To są wasze nowe utopie — odparł ks. Wojucki.
— Ale choćby dla samego oświécania się w rzeczach wiary, nauka nie jest do pogardzenia. Kto do niéj nie będzie miał ochoty i usposobienia, zmuszać go nie potrzeba, lecz... Jużci u hrabiostwa, tak troskliwych o dobry byt ludu, szkółka być musi.
Ks. Wojucki strzepnął rękami obiema.
— Była szkółka, któréj budynek rozwalony do dziś dnia stoi; jest paręset złotych dla bakałarza; ale gdzie tu kto myśli dzieci posyłać do nauki? Majętniejszych włościan niewielu, a ci, gdy się uprą dzieci uczyć czytać i pisać, szukają sobie bakałarzy po miasteczkach. Reszta woli, aby chłopaki gęsi pasły.
Poruszył głową Bojarski i na tém się skończyło, bo ks. Wojucki począł rozwijać széroko teoryą tego, że każdy powinien trwać w tym stanie dla którego się urodził i t. p., a Cham był do roli przeznaczony.
Wieczorem Bernard zagadnął hrabinę, która się czynnie ludem opiekowała, o szkółkę. Nigdy tu o niéj mowy nie było. Wspomnienie o tém rozgrzało bardzo panią domu. Nadszedł hrabia Zygmunt, który sam niegdyś próbował wskrzesić szkołę elementarną we wsi, ale się rozbił o tysiące małych trudności, jakie spotykał na każdym kroku.
— Dziś koniecznie potrzeba myśléć o szkółkach po wsiach — począł Bernard — bo inaczéj gospodarstwa włościańskie upadną i gdy przyjdzie nieunikniona emancypacya, oczynszowanie, zmiana która jest w powietrzu — wieśniak się wobec niéj znajdzie nieprzygotowanym, ciemnym i może stać niebezpiecznym.
— Ja to zawsze mówiłem, mówię i apostołuję za tém — rzekł hr. Zygmunt — ale trudno poczynać piérwszemu i samemu, a początek każdy niezmiernie ciężki.
— Któś jednak począć musi — dodał Bernard.
Przeszkodziło cóś dalszéj rozmowie, ale Bojarskiemu szkółka ludowa, oświata ludu utkwiła w umyśle i nie dawała spokoju. Nie mówiąc o tém nikomu poszedł obejrzéć ruderę dawnéj szkoły przy plebanii; służącą za skład drzewa i starych sprzętów; począł, spotykając się z ludźmi na polu, badać usposobienia wieśniaków.
Wielkiego zapału do nauki tu nie znalazł, a natomiast bezmierne utyskiwanie na dolę, na nieopłacający się trud, który nigdy się niczego dorobić i mienia powiększyć nie dozwalał.
Ze statystyki dóbr przekonał się, że na ogromnych obszarach, wśród tysięcy dusz, ledwie wyjątki bardzo nieliczne czytaniem i pisaniem pochlubić się mogły.
Obok tego ze zdumieniem nadzwyczajném spotykał ludzi, co nic nie umieli, co cały rozum winni byli sobie i tradycyom, a z którymi o wszystkiém, nawet o największych zadaniach, rozmówić się było można i nauczyć czegoś od nich.
Zkąd pochodziła ta mądrość, zupełnie odrębna od książkowéj, wyczerpnięta z życia, będąca owocem samoistnego trudu?... Bernard pojąć tego nie mógł.
Reszta jakiéjś zagubionéj staréj cywilizacyi tułała się widocznie pomiędzy ludem i potrzeba było przyznać, że naukowe wykształcenie w wielu punktach stycznych schodziło się z temi prastaremi prawidłami życia i obyczaju.
Im więcéj zbliżał się tak do ludu Bernard, tém miłość dla niego rosła. Zdawało mu się zadaniem wielkiém i szczytném z tego surowego materyału najwyższéj ceny próbować dobyć nową siłę społeczną. Potrzeba tylko było światła, światła!
Poświęcić się temu roznoszeniu go pomiędzy zgłodniałe rzesze, mogłoż być co piękniejszego?
Według niego, zbiérać umiérające piosenki i przysłowia, gusła i zabobony, nie było dosyć; należało uczyć, podnosić, kształcić.
Jednego dnia przy stole, gdy się ciągle wznawiana w tym przedmiocie rozmowa wszczęła nanowo, Bojarski już był tak rozogniony, iż mu się wyrwało, że za najszczęśliwszegoby się uważał, gdyby mógł czynnie dla oświaty ludu działać i poświecić się.
— Gotówbym wdziać siermięgę i zostać bakałarzem — zawołał.
— Ale zmiłuj się pan — przerwała hrabina — na to panaby było szkoda; masz większe zadanie i zdolności wyższe. Tu dosyć bardzo pospolitych a poczciwych bakałarzy.
— Nie, pani hrabino dobrodziéjko — odparł z zapałem Bernard — tu potrzeba apostołów, mężów poświęcenia i ducha wielkiego, którzyby swe wielkie powołanie zrozumieli. Biédny taki, ubogi bakałarzyna, któremu życie jest ciężkiém, który walczy z niedostatkiem, naucza z musu, czuje się nieszczęśliwym — szczepi razem z nauką nienawiść do ludzi, zazdrość względem możnych, pożądanie cudzego mienia. Wpaja już w dzieci, zamiast uczuć braterstwa i poszanowania, niechęć i usposobienia nieprzyjazne.
Hrabia ujął go za rękę.
— Masz wielką słuszność — rzekł — ale gdzież znaléźć takich ludzi, coby się zadaniu cichemu, niedającemu ani sławy, ani uznania, chcieli poświęcić? W dawnych wiekach tworzyła takich, jak słusznie ich zowiesz, apostołów, wiara; dziś agitatorów tylko wywołać może namiętność polityczna, lub obałamucone doktrynerstwo.
— Zapewne, że o ludzi niełatwo być może — odezwał się Bernard — ale właśnie dlatego ci, co jak ja czują obowiązek, głosowi sumienia powinni być posłuszni. Czém ja światu lepszém przysłużyć się mogę? Napisaniem rozprawy, któréj nikt czytać nie będzie, lub ci co ją przeczytają, zrozumieją fałszywie. Ulepieniem poematu, w którym czytelnicy znajdą to, czego ja weń nie włożyłem? Powtórzeniem rzeczy, które postokroć były już powiedziane? Mnie się uśmiecha nauczycielstwo wiejskie.
Hrabiostwo obrócili w żart ten zapał Bojarskiego, który téż umilkł.
Od tego dnia jednak zaczął coraz pilniéj chodzić po wsiach i nieustannie wieczorami namawiać oboje państwa, aby się koniecznie dla swych włości postarali o szkółki.
Hrabina wreszcie wzięła to do serca, a Bojarski zobowiązał się pomagać.
Ks. Wojucki krzywił się trochę na to, gdy mu stary budynek szkolny zaczęto wypróżniać i przysłano ludzi do pokrycia go nanowo, oczyszczenia, ustawienia w nim ławek i stolików. Bojarski począł biegać do miasteczka, szukając bakałarza; chciał zrobić jaki taki początek.
O nauczyciela wiejskiego trudność była największa. Zapłaty wielkiéj otrzymać nie mógł, praca była nużąca i wielka, ludzi do tego usposobionych wcale nie spotykał Bernard.
Szło wprawdzie o skromne bardzo nauki czytania, pisania, katechizmu, cztérech reguł arytmetycznych, ale i tych nie każdy był panem, a wielu, co je umiało, nauczać nie potrafiłoby wcale. Naostatek w miasteczku napotkał Bojarski starego zakrystyana, który w młodości nieco bakałarzował, a teraz biédny siedział przy kościele, niemal dziadkiem na łasce. Miał on tę wadę, że się napijał, lecz dopuszczał się tego dopiéro wieczorem, więc z biédy we dnie mógł klepać z dziećmi A B C. Do pensyjki wyznaczonéj przez hrabiostwo, Bojarski w sekrecie dodał sto złotych ze swojéj kieszeni i pan Łukasz Sitko przeniósł się do jako tako polepionéj szkoły.
Książki potrzebne sprowadzono z Warszawy, wszystko było przygotowane, brakło tylko jednéj rzeczy — uczniów. Wieśniacy tylko potrząsali głowami, nie chcąc zrozumiéć, na co im się mogła przydać nauka i szkoła. Dla nich jasném było, że dzieci, pomagające im w domu, odrywała od roboty, wdrażała do swywoli; korzyści dalszych dopatrzéć się nie mogli.
Piérwszych uczniów potrzeba było werbować, ściągać, namawiać, niemal kupować do szkoły. Bernarda to bynajmniéj nie zrażało. Owszem, trudności go podżegały jeszcze, zachęcały i gdy przyszło powracać do Warszawy, Bojarskiemu żal tak było porzucać rozpoczęte tu wielkie dzieło oświaty, iż dla niego gotów był wyrzec się dawnych zatrudnień i sam tu na pustyni zamieszkać, dla marzonego apostolstwa.
Szczęściem oboje hrabiostwo łagodnie i rozumnie postarali go się odwieść od tego kroku nierozważnego, dowodząc, że oświecie więcéj i skuteczniéj mógł służyć w mieście, gdzie klasy rzemieślnicze liczne równie pozbawione były szkółek, opieki i pomocy naukowych, a tam łatwiéj się mógł, nie odrywając od zajęć, poświęcić im Bojarski.
Trafiło to do jego przekonania. Wymówił tylko sobie, że nad szkółką, przy któréj Sitkę umieścił, wolno mu czuwać będzie. Hrabia również podjął się sam trwanie jéj zapewnić. Z głową pełną myśli tych o wychowaniu klas pozbawionych dotąd oświaty, powrócił Bojarski do Warszawy, i dawni znajomi jego i przyjaciele znaleźli go zmienionym, przejętym, obałamuconym, jak mówił Piotruś, tą misyą oświécania.
Żardyński nawet zimno słuchał gorących jego wywodów i zarzucał mu marzycielstwo.
— Ale czego-bo ty chcesz? — mruczał. — Non omnia possumus omnes... nie wszyscy są stworzeni do tego, aby na téj Jakubowéj drabinie, wiodącéj ku światłu, wysoko zajść mogli. Nie dokażesz tego nigdy, abyś masy oświécił, a bądźcobądź wybranym zawsze przypada posłannictwo przodowania.
— Ale pewien stopień oświaty jest niezbędnym, bo nas odróżnia od zwierząt, bo człowieka podnosi i uszlachetnia — wołał Bojarski.
— Tak, tak — dokończył Żardyński — pewien stopień, a usposobienia są tak różne, że tych stopni oznaczyć niepodobna. Pracownikom jak my potrzeba o tém myśléć, aby nauka stanęła jaknajwyżéj, ale rozpowszechnianie jéj rzecz nie nasza.
Wyśmiewano się wprost z Bojarskiego, a co gorzéj, ten zapał podał go teraz w podejrzenie, że poślubił jakieś idee demagogiczne.
Radca Emil, który o tém zasłyszał, mając złość do Bernarda, z przekąsem mówił o nim, jako o człowieku niebezpiecznym, chwytającym się niedowarzonych mrzonek i mogącym wpływem swoim źle oddziaływać na młodzież. Znowu więc i właścicielki pensyj i ci co powierzyli uczniów Bojarskiemu, poczęli się wahać, czy mu ich nie odebrać. Wpływ pana radcy był dosyć wielki, słowo jego miało wagę, lekcye przeto uciekać zaczęły.
Bernard tak był zajęty i przejęty rozmaitemi pomysłami, iż wcale się o to nie troszczył. Dla siebie potrzebował bardzo mało.
W kilka dni po powrocie z wakacyj, poszedł się dowiedziéć o Klarę, którą powierzył dozorowi staruszki, mającéj czuwać nad nią. Nie chciał sam iść do niéj, aby się nie spotkać z Saską, wezwał ją więc do siebie.
Przyszła znękana wielce i smutna.
— Robię co mogę — rzekła z westchnieniem — ale ani pańskie ofiary, ani moje dobre chęci nie uratują podobno zwichniętego zawcześnie i obałamuconego dziéwczęcia. Napozór słucha ona niby powoduje się, robi co się jéj radzi, ale nie z przekonania, bez ochoty, niecierpliwiąc się i jakiś inny cel mając przed sobą. Dozoruję krok każdy, ale zmuszona pilnować domu, nie mogę ani ciągle chodzić za nią, ani szpiegować co czyni, gdy się wymknie. Wiem jednak, iż stosunków dawnych z rozmaitemi osobami nie pozrywała, że z niemi potajemnie chodzi to na teatr, to na wieczorki, z których wraca podweselona i podrażniona. Z kasy giną piéniądze. Słowem, kochany panie, wielkich panu nadziei nie czynię i nie życzę się łudzić. Popsuć człowieka bardzo łatwo, ale poprawić go może chyba szczególna łaska Boża. Ja prawie rozpaczam, abym się panu przydać tu mogła.
Rozpytując o szczegóły, Bernard dowiedział się rzeczy wcale niepocieszających. Chciał jednak wytrwać i zachęcał swoję współpracowniczkę, aby łagodnie a wytrwale, powoli starała się nawracać tę nieszczęśliwą Klarę.
To o czém dozorczyni powiedziéć nie śmiała Bernardowi, było dla niéj widoczném, że Saska zgodziła się na zmianę życia, na ten nowicyat dla niéj nieznośny, tylko w nadziei, że pozyska tém serce Bojarskiego i skłoni go do ożenienia.
Dlatego męczyła się, milczała, znosiła kontrolę, udawała oszczędność, pracowitość, aby pociągnąć tém Bernarda. Gdy jednak przez czas dłuższy on się nie pokazywał i mniéj zaczął zajmować nią, Saska, zachwiana w postanowieniu, pozwalała sobie emancypować się.
Po powrocie uznał Bojarski potrzebném odwiédzić ją, sądząc że słowo zachęty przyczyni się do utrzymania jéj na dobréj drodze.
Niespodziane te odwiédziny uradowały bardzo pannę Klarę. Wszystko co w jéj zakładzie było dziełem staruszki w pomoc dodanéj, pokazywała z chlubą, jako owoce własnéj pracy.
— Widzisz pan — odezwała się do Bojarskiego, rozkładając przed nim książki rachunkowe i pokazując porządek jaki panował wszędzie — nie zawiodłam zaufania jego. Jestem na drodze, na któréj widziéć mnie chciałeś.
— Pozostaje tylko wytrwać na niéj, panno Klaro — odezwał się Bojarski — przywiązać się do tego trybu życia, uznać że on jest lepszym, zamiłować go.
Zukosa spojrzała na niego Saska.
— No cóż? i pozostać sobie starą panną? — mruknęła.
— Lub za mąż wyjść dobrze, gdy serce przemówi — odparł Bernard.
Klara poruszyła ramionami. Gniewało ją to, że nie okazał dla niéj czułości najmniejszéj. Wszystkie ofiary jakie uczynił ceniła mało; chciała dopiąć celu, a ten się jéj wyślizgał i uciekał.
Pod koniec rozmowy z Bernardem, która go nie potrafiła rozgrzać, nie ukrywała już swéj niecierpliwości.
Bojarski wyszedł, łudząc się jakimś postępem i wyprowadzającéj go staruszce szepnął, ażeby się nie zrażała, bo wiele już uczyniła i teraz szybkiemi kroki wszystko iść musi ku lepszemu.
Omylił się najmocniéj.
Klara na tych odwiédzinach budowała ostateczną nadzieję, a widząc ją zawiedzioną, zaraz po wyjściu opiekuna odezwała się kwaśno do swéj towarzyszki:
— Jeżeli się nic nie ma zmienić, a ja muszę pozostać przykutą do téj taczki nazawsze, to prawdziwie powiadam pani, że nie wytrwam. Bojarski tak wszystko to co ja uczyniłam i czynię znajduje prostém i naturalném, tak ocenić nie umié mojego poświęcenia...
— Ale panna Klara czynisz to dla siebie i swojego dobra, nie dla niego — odezwała się dozorczyni.
Spojrzeniem pogardliwém odpowiedziawszy tylko na to, Saska wyszła, trzaskając drzwiami. Od tego dnia zmieniło się zupełnie jéj postępowanie.
Bojarski był zupełnie spokojnym, gdy w parę tygodni potém, o rannéj godzinie wbiegła do niego staruszka, ze zmienioną twarzą, przelękła.
— Stało się co przewidywałam, ale czemu ja winną nie jestem — zawołała od progu. — Robiłam co tylko było w mojéj możności, ale to niegodziwe i przewrotne stworzenie miało jakieś rachuby, a gdy te omyliły....
— Cóż się stało? — podchwycił Bernard niespokojny.
— Co? odbiła sobie kasę, zabrała co było piéniędzy, posprzedawała co mogła pokryjomu i uciekła.
Bernard zbladł i ręce załamał.
— Ale cóż z nią się stało? Nie napisała nic? nie wytłumaczyła tego kroku? nic pani nie wiész?
— Nie czuła się w obowiązku uniewinniać z tego kroku — odparła wzruszona jéjmość. — Starsza panna nasza powiada, iż się domyśla stosunków z jakimś wojskowym, który do niéj pisywał i miał się z nią podobno ożenić.
Strata jaką poniósł Bojarski była dla niego obojętną, a tym razem oswobodzonym już był raz nazawsze od zajmowania się losem nieszczęśliwéj. Żal mu jéj było, lecz gonić za nią nie myślał. Zajął się wynagrodzeniem staréj jéjmości, zlikwidowaniem zakładu, na który Klara potajemnie długi pozaciągała — i umył ręce od wszystkiego. Był wolnym.
W kilka tygodni późniéj głośnem było wyjście za mąż panny Saskiéj za podżyłego wojskowego, który słynął z zamożności i zajmował w hierarchii dosyć wysokie stanowisko.
Ani słówkiem nie odezwała się do opiekuna swojego, nie poczuwając się dla niego do najmniejszéj wdzięczności. Bernard nie zajmował się już wcale panią generałową.
Własne jego położenie doznało téż zmiany znacznéj, którą pokątne intrygi radcy wywołały. Najrozmaitsze podejrzenia rzucano ze wszech stron na Bojarskiego; mówiono o nim rzeczy tak potworne, przedstawiano go w świetle tak różném, że conajmniéj posądzić było można tak dziwacznie malowanego człowieka o przewróconą głowę, o brak logiki w życiu.
On sam mimowolnie dobrodusznością swą, szczérotą, chętném rozprawianiem o różnych przedmiotach w sposób taki, iż ze słów jego wnioski było można najsprzeczniejsze wyciągać, przyczynił się téż do zyskania sobie sławy jakiegoś egzaltowanego dziwaka.
Wczasie lekcyj na pensyach, łatwo było jedném zapytaniem, w przedmiocie który go żywiéj obchodził, odciągnąć go od historyi lub nauki języka; w zupełnie obce strefy.... Panienki czyniły na niego zasadzki, w które wpadał naiwnie. Zadawano mu pytania, wiedząc że niemi go było można pociągnąć, i godziny schodziły na rodzaju kazań, zupełnie zbytecznych.
Naczelnice pensyj, pomimo gorliwości, sumienności, bezinteresowności Bernarda, musiały wkońcu i pod naciskiem opinii i dla tych dziwactw pana profesora szukać prozaiczniejszych nauczycieli.
Powtórnie więc zaczęto się pozbywać Bojarskiego, który tym razem nieustraszony, śmiejąc się i niemal radując, pozbywał tego, co mu dawało jedyny środek do życia.
Wprzeciągu pół roku zwolna powymawiano mu wszystkie prawie godziny. Zostało parę tylko lekcyj prywatnych i nic więcéj. Urzędowa insynuacya radcy przyśpieszyła tę katastrofę.
Bojarski, obrachowawszy się jednego dnia ze swoją kasą, z dochodami, z potrzebami, znalazł się w położeniu, które kogo innego przyprowadziłoby do rozpaczy.
Bilans w bardzo krótkim przeciągu czasu ukazywał nieuchronny deficyt.
Coś na zaradzenie mu potrzeba było przedsięwziąć, ale co?
Niepewien trochę, niezbyt biorąc do serca chwilową tę troskę, Bernard poszedł do Żardyńskiego, z mocném postanowieniem pomówienia z nim o sobie i zaradzenia się co do przyszłości. Złapał starego filologa nad Iliadą Homera. Poczęli tedy rozprawiać o niéj, o duchu języka, o przymiotach charakterystycznych epopei, o sprzecznościach jakie się w niéj znajdowały, o samym Homerze i kwestyi Homerydów, o łączności rapsodów, o mnóstwie szczegółów, które dostępne są tylko i widoczne dla znawców języka, dla tych, co w poematach owych zagłębiali się, anatomizując każdą w nich żyłkę i nerw każdy.... i — Bojarski o sobie zapomniał.
W progu dopiéro, po pożegnaniu się już z profesorem, przyszło mu na myśl, iż przybył tu z czém inném; ale dłużéj nudzić nie chciał staruszka.
Nazajutrz, zamiast niego, los mu narzucił Grochowskiego.
Wiedział o tém dobrze, iż Piotruś, wprawdzie nie opływający w dostatki, żył z tak zwanych prac swych literackich; dlaczegóżby on także nie miał się im oddać i poświecić cały?
Zajęcie to więcéj przypadało mu do smaku, niż dawanie lekcyj po pensyach.
— Słuchaj-no, Piotruś — zaczepił go — nie wiem czy słyszałeś o tém, że mi prawie wszystkie lekcye się powymykały. Jestem zupełnie wolny. Prawdę powiedziawszy, mieli słuszność, że mnie odprawili, bo jestem złym nauczycielem, to nie moja rzecz... Otóż, mój Piotrusiu, ty, co żyjesz z pióra, powiédz mi otwarcie, ja ci konkurencyi niebezpiecznéj nie uczynię — jakby to można znaléźć co do roboty, coby się jako tako opłaciło?
Skrzywił się Grochowski.
— Jakto, ty zszedłeś już na pióro? — zawołał. — Nie winszuję ci. Ja, co istotnie ssę z niego soki żywotne, mogę ci najsumienniéj zaręczyć, że smutniejszego zawodu niéma na świecie... Lepiéj już buty szyć, bo te przynajmniéj pewną oznaczoną mają wartość, gdy praca literacka zawsze się tak honoruje, jakby ci dawano jałmużnę, a żebrać jeszcze trzeba o nią, aby znaléźć.
Bojarski niedowierzająco głową potrząsał.
— Jużciż tak źle być nie może. Ty jesteś pesymistą... Niepodobieństwo, aby człowiek sumienny, pracujący uczciwie na skromny kawałek chleba, nie zarobił piórem.
Śmiał się Grochowski.
— Kochany Bernardzie — rzekł — jak ci się zdaje, co można wymagać za przetłumaczenie tomu, choćby romansu Walter-Scotta?
— Nie mam o tém wyobrażenia — odparł Bojarski.
— Ja tłumaczyłem tom po dwieście złotych — dodał zimno Grochowski.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Za spory artykuł w gazecie, czasu głodu, pobiéram od rubla do złotych ośmiu — mówił daléj Piotruś. — Potrzeba zaś żebyś wiedział, iż za nim biegać muszę, że mi nie łatwo się doprosić.
Bojarski podumał trochę, ale się nie zmieszał wcale.
— Tak — szepnął — ale w najgorszym razie, gdyby w przecięciu zarobiło się od rubla do dziesięciu złotych, dlaczegoby to nie miało starczyć na życie?
— Z głodu umrzéć wprawdzie nie można, ale ani utyć także — uśmiéchnął się kwaśno Piotruś. — Tyś chyba na anachoretę stworzony.
— Nie — odparł Bojarski — ale zawsze to sobie za zadanie ważne zakładałem, aby nawyknąć do najprostszego sposobu życia i umiéć się obchodzić jaknajmniejszém. Natura szczęściem obdarzyła mnie temperamentem, który na zmysłowe pokusy nie czyni zbyt czułym. Wychowałem się ubogo, nie mam ani zepsutéj gęby, ani nałogów.
— Ale siebie nie znasz, a może i ludzkiéj natury — przerwał Grochowski — a właśnie dlatego, żeś nie używał nigdy, przyjdzie na ciebie godzina, gdy wszystkie pragnienia śpiące w tobie się obudzą i domagać będą zaspokojenia.
— Na to jest jeden tylko sposób — począł Bojarski — należy walczyć i głupim zachciankom ciała opiérać się siłą duszy.
Grochowski desperackim ruchem okazał jawnie, że dysputować z człowiekiem, który wszedł na to pole, nie myślał.
— Ciało ma swe prawa — odparł zimno — i nie rozumiem, dlaczegobyśmy mieli wymagania jego odpychać. To są... to są...
Chciał coś powiedziéć dobitnego, ale przez wzgląd na Bernarda, zamilczał nagle.
— Mój kochany Piotrusiu — począł, korzystając z jego milczenia, Bojarski. — Gdyby nie było innych powodów do walczenia z ciałem, starczyłby ten, że bój ten prowadzi do wyswobodzenia człowieka. Wierz mi, że potężniejszym jest ten, który po Diogenesowsku obejść się potrafi kawałkiem chleba i wodą, niż pieszczony wychowaniec losu, który bez łakoci istniéć nie może. W życiu mojém spotkałem dwa przykłady potwierdzające to, co mówię... Znam człowieka, który czując w sobie powołanie duchowne i mając wdziać sukienkę kleryka, poświęcił kilka miesięcy umartwieniom ciała, aby się przekonać, że podoła temu, czego powołanie wymagać odeń będzie. Słyszałem o inném, wypieszczoném książątku, które, wystawione na próbę wytrwałości, gdzie o cześć chodziło, ze łzami uległo słabości... a potém przez całe życie ją opłakiwało, powtarzając: — Bogdajbym był w dzieciństwie zahartowany!
Grochowski słuchał, widocznie zbytniéj wagi nie przywiązując do tego co mówił Bojarski, który, ciągnął daléj:
— Otóż ja mogę się tém poszczycić, że jestem dosyć nawykły do najprostszego życia. Wiele mi nie potrzeba. Mogę więc zostać literatem, zaspokoić tém wymagania duszne, bo do tego czuje po-wołanie, a nawet niezbyt czuć, żem uczynił dla niego ofiarę.
— Nie przeczę — odezwał się Grochowski, z szyderskim wyrazem skłaniając głowę — że ty, kochany Bernardzie, jesteś między nami istotą wyjątkową. Zazdroszczę ci tego, ale z tém wszystkiém zachęcać cię do porzucenia lekcyj, a zdania się na łaskę losu i pióra, nie mogę. Gotujesz sobie ciężkie do przejścia godziny.
— Jeżeli one mnie i ludziom wyjdą na korzyść... amen! — dokończył Bojarski i z pogodném czołem, uśmiéchnięty, pożegnał Grochowskiego, który patrzył długo za odchodzącym, ramionami poruszył i mruknął:
— Przewrócona głowa!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.