Nowy obywatel/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Gruszecki
Tytuł Nowy obywatel
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

— Dobrze, że przyjechałeś, Tadziu — odezwała się do wchodzącego męża — byłam taka niespokojna o ciebie.
— Niespokojna!? — spytał, zrzucając ciężkie futro — toż ja nie dziecko, niańki mi nie trzeba.
— Już tak późno... i gdzie byłeś? — spytała, poprawiając negliżowy szlafroczek.
Wyjął z kieszonki zegarek, spojrzał:
— Ot blizko północ, bo konie były liche... Czemu stangret nie czekał na mnie, co?
— Był na dwóch pociągach...
— Jego psi obowiązek wyjeżdżać na wszystkie, póki ja nie wrócę! — zawołał gniewnie. — Wypędzę jutro tego psi-syna.
— Sama nie kazałam czekać.
— Ty?... Nauczę ja jego! — wołał głośniej — on musi mnie słuchać, ja jego pan...
Żona spojrzała uważniej na twarz męża. Zaczerwienione policzki, błyszczące oczy, skłonność do gniewnego unoszenia się, nieumiarkowane ruchy były dla niej znanymi dowodami podniecenia się męża w mieście.
— Siądź-że, Tadziu, odpocznij; może chcesz herbaty? Jest gotowa.
— Nie chcę... uf, jak gorąco... dlaczego kazałaś tak napalić?
— Zdawało mi się, że będzie mróz...
— Tobie zawsze coś się zdaje — mruknął, siadając ciężko na krześle.
— Może lufcik otworzyć?
— Otwórz... bo niewytrzymanie.
Wstała, podeszła do okna, otworzyła lufcik, a wracając, przystąpiła do męża, odsunęła spadające na czoło włosy i ucałowała. To go rozczuliło:
— Z ciebie dobra kobieta, ja ciebie zawsze kocham... ty się nie gniewaj na mnie...
— Ależ się wcale nie gniewam...
Ucałował ją, przycisnął do siebie i mówił półgłosem:
— Ot, zabałamuciłem się dzisiaj, spotkał znajomych, z tym kieliszek, z drugim znowu, i tak jakoś...
— Ty zmęczony, pójdźmy spać.
— Nie chcę... daj mi kawy.
Podeszła do nowego, lśniącego kredensu, wyjęła puszkę z kawą mieloną, dotknęła ręką samowaru.
— Przestał kipieć samowar, kawa będzie niedobra.
— Niech nastawią...
— Już późno, służba śpi.
— Zbudź... jeśli ja, ich pan, nie śpię, niech i oni czuwają... Słyszysz?
Spojrzała na niego zła i chmurna, wiedząc jednak z doświadczenia, że ustępstwo jest drogą najlepszą w tym wypadku, wzięła samowar i opuściła pokój, mówiąc:
— Przypilnuję sama.
Siedział chwilę przy stole, oparłszy się rękoma; rozgrzany pokój wzmagał podniecenie winem; zdawało mu się, że jest w restauracyi, i pamiętał, że kazał podać kawę. Ręką pocierał spotniałe czoło, zapalił papierosa, rozejrzał się, poznał swój jadalny pokój i znów począł się niecierpliwić z powodu braku kawy czarnej, jedynego i pożądanego lekarstwa w takiej sytuacyi.
— Kawy!... kawy! — wołał półgłosem.
Wreszcie rozgniewany pochwycił nóż, leżący na stole, i zaczął dzwonić o szklankę. Nikt nie przychodził.
— Pogłuchli, czy co?
Podszedł do drzwi, otworzył, wołając głośno:
— Hej! Kawy!... Podawaj!... Kawy! — i zaklął głośno.
Zjawiła się żona.
— Cicho, nie hałasuj, dom zbudzisz.
— Wolno mi krzyczeć! — wrzasnął.
— Cicho! — rzekła drżącym głosem z gniewu, odsunęła go z drzwi i weszła do pokoju.
Spojrzał na nią złemi oczyma i rzekł z drwinami:

— Zofia Władysławówna, pamiętaj, że to mój dom, moja Popielówka, moja wola, ty u mnie tylko pierwsza sługa, nic więcej!
Tych słów zanadto jej było, zmierzyła go oczyma, rzuciła pogardliwe słowo:
— Pijak!... — i wyszła z pokoju.
Zaklął za wychodzącą, znów usiadł przy stole, przysunął do siebie karafkę z wodą i wypił kilka szklanek. Zaczął rozczulać się nad swem nieszczęściem, bez przyjaciela i towarzysza, nad sporem z żoną, rozpamiętywał dzień dzisiejszy, i zwolna mijało podniecenie.
Podszedł do lufcika otwartego, owionął go wiatr chłodny; prawie zupełnie oprzytomniał i rzekł głośno:
— Ano ja był pijany!
Rozmyślał nad przyczyną nieobecności żony; nie zdawał sobie jasno sprawy ani ze swoich, ani z jej słów. Zapragnął wyjaśnienia, czuł rosnącą miłość ku żonie, ogarnęła go nadzwyczajna czułość dla niej. Otworzył drzwi i zawołał nieśmiało:
— Zosiu! Zosieczku! Serce ty moje, duszo, no, przebacz, chodź, zmiłuj się!
Weszła z nachmurzoną twarzą; padł jej do nóg:
— Depc mnie, bij, zabij... ja ciebie niegodny, ale ja ciebie kocham... nie ruszę się z miejsca, póki mi nie przebaczysz, ty, pani moja, ty królowa, daruj mi, daruj!
— Wstań... zawsze mnie przepraszasz i zawsze robisz to samo.
Powstał i, całując jej ręce, mówił:
— To ostatni raz, już nie będę.
— I to słyszałam.
— Ale teraz dotrzymam, zobaczysz.
— Zobaczymy — westchnęła. — A teraz opowiedz mi, tylko szczerze, co robiłeś w Warszawie?

— Byłem w banku, podniosłem tysiąc rubli.
— Pokaż.

Wyjął pugilares i podał. Przeliczyła.
— Jest tylko osiemset pięćdziesiąt.
— A cóż? stracił... Ot zahulał się... no, znalazł ekonoma, chwat chłopiec, jutro przyjedzie..
— Ma świadectwa?
— Najlepsze, a jedyny do koni i zna rygor: służył w dragonach.
— Szkoda Marcińskiego...
— E, stary, uparty, czort go bierz.
— Byłeś u mamy?
— Nie, bo i po co?... wysłuchać kazania o oszczędności? Na to kościół.
— Zawsze wypada ci być.
— Alboż ona wie, czy ja w Warszawie?
— Może się dowiedzieć, bo ty za hulaszczo żyjesz...
— To i co? głowy mi nie urwie.
— Ileż jest jeszcze w banku?
— Dwa tysiące pięćset.
— Bój się Boga, było przecież pięć tysięcy — zawołała przerażona.
— No było, było i więcej, i poszło...
— Ale gdzie? ale jak?
— Ot przyjechał mój towarzysz z Moskwy, no i potrzebował na umor, toż człowieka należy poratować, co? On nieznajomy w Warszawie, to ja mu pożyczył tysiąc.
— Kiedyż odda?
— Przyśle z Moskwy.
— A gdzież pięćset?
— Rozeszło się, to tu, to tam...
— Jakto? W jednym dniu sześćset pięćdziesiąt rubli?
— Któż mówi w jednym dniu?... Ot był tam raz, nie miał drobnych i zadłużył się, tak trzeba zapłacić, bo kredyt upadnie; kupił to i owo do gospodarstwa. No i poszło.
— Ależ, Tadziu, ty mówisz to tak lekko...
— Nu, a smutek wróci pieniądze? Co?
— Bój się Boga, przecież to dopiero siedm miesięcy po ślubie, tyle pieniędzy poszło, a jednak Popielówka odłużona, pamiętaj o tem.
— Wiem o tem; szkoda gadania, toż mam jeszcze dwadzieścia tysięcy zakładnych... nu, dosyć tego, chodźmy spać — ziewnął i wstał.
— Tadziu, przyrzeknij mi jedno.
— Co?
— Nie ruszysz grosza z banku bez mej wiedzy.
— A dobrze... Teraz spać...
Na drugi dzień pan Szyszkowski w kurtce podbitej barankami krymskimi, w butach z cholewami lśniącemi, po zrobionym przeglądzie gospodarskim, wszedł zgłodniały do pokoju jadalnego razem z nowo przyjętym ekonomem Michałem Wierczakiem, wysokim, sztywnym szatynem, którego twarz zawsze uśmiechnięta, z zarostem krótko przystrzyżonym, nosiła na sobie cechę owej służbistości, gotowej na skinienie najlżejsze.
— Napijesz się wódki? co?
— Jeśli łaska jaśnie wielmożnego pana.
— Ja dla dobrych mam łaskę; tak wypijesz? co?
— Dobrze, jaśnie panie!
Nalał dwa spore kieliszki wódki, stuknął:
— Pij zdrów.
— Za zdrowie jaśnie pana.
— A teraz siadaj, może się coś znajdzie na przekąskę.
— Dziękuję, jaśnie panie, ja nie przywykł do przekąski.
— Ot, chwat z ciebie... ale ty nie pijak?
— Uchowaj Boże, jaśnie panie... tylko przy sposobności...
Weszła pani Zofia i spojrzała dumnie na ekonoma.
— Czy to konferencya gospodarska?
— Ot, niby tak, niby nie — odparł mąż lekko zmieszany — zrobiliśmy przegląd koni i zaszli na wódkę.
— Czy i krowy oglądał już...
— Wierczak — podpowiedział ekonom z ukłonem.
— Tak... Wierczak?
— Jeszcze nie zdążyłem, jasna pani.
— Proszę zobaczyć, czy dostały już na południe.
Wyszedł w ukłonach, zgięty we dwoje.
— Ot, ty wielka pani, tak go wygnałaś jak psa od misy — rzekł mąż, trochę zdziwiony i poirytowany.
— Z takimi ludźmi nie można inaczej...
— Nu, tak i ja szlachcic, ale uszanuję człowieka pracy...
— Dziś wejdzie do pokoju jadalnego, a jutro do salonu mu się zechce...
— E nie, on zna miarę.
— Ty ich nie znasz; raz pozwolisz, i już przepadło.
— Może twoja racya... Tak na drugi raz pogadam z nim w kancelaryi.
— To będzie najstosowniej.
W kilka dni później, spostrzegła pani Zofia, że mąż każe przynosić do oficyny wódkę z kredensu i przekąski.
— Dlaczego nie przychodzisz do jadalnego pokoju?... Lokaj po drodze sam pije i drugich częstuje...
— Widziałaś, co?
— Sposobność robi złodzieja.
— Ja nie zwykł o człowieku źle mówić, póki nie sprawdzę — odparł dość surowo.
— Ale nie widzę racyi, abyś tam jadł...
— Nu, a ja mam racyę... Toż ty wódki nie znosisz — zaśmiał się drwiąco — a ja do lustra pić nie umiem.
— A tam do kogo przypijasz? — spytała z rumieńcem na twarzy.
— Jak się zdarzy... czasem gumienny... czasem interesant...
— I Wierczak — dodała z ironią.
— Czy to nie człowiek? czy nie pracuje? To chwat chłopiec! Jak on jeździ! a na koniach się zna!
— Cóż dziwnego, służył w kawaleryi...
— Ba, nie on jeden; ale drugi jest głupi, a on mądry i sprytny... Ot, i teraz wykazał jak na dłoni, że z owsem, prosem, grochem i żytem daleko się nie zajedzie... no i mam plan...
— Jaki?
— Tak będę siał mak, słoneczniki, gorczycę, rzepak... i zbiorę tysiące z włóki waszej.
— Nie znam się na tem, ale czy nie lepiej iść drogą utartą, jak wszyscy sąsiedzi nasi?
— Cóż? mam iść za nimi, jak cielę za krową? Ja im pokażę, jak się gospodaruje... Ot, gospodarstwo przemysłowe to sztuka!
— Może, ja nie wiem...
— Tak po cóż gadasz?... Ot, jak morga da po sto pudów rzepaku, jest już z włóki trzy tysiące dwieście rubli... a jak mak urodzi, da więcej...
— Jeśli urodzi.
— Co nie ma urodzić?... Rodzi ludziom, urodzi i nam.
— Daj Boże... ale miałabym, Tadziu, prośbę do ciebie...
— Słucham.
Mówiła z ociąganiem, spoglądając badawczo w twarz męża, popijającego czarną kawę.
— Prosiłabym ciebie, abyś... tego ekonoma... Wierczaka... nie spoufalał z sobą...
— Hm... dlaczego to mówisz?
— Widzisz, już nawet służba przebąkuje, że on ma u nas śniadanie codziennie... to nie wypada...
Zaśmiał się głośno.
— Ot, znalazła ty racyę!?... Nie wypada, nie wypada, u was wszystko nie wypada... Formy, polityka, komedya... Jak pracuje, uczcijże go, przywiąż do siebie, toż on człowiek, jak i ty...
— Ale jak można z nim pić? — zawołała rozdrażniona.
— Tak z kim? co?
— Pojedź na jarmark, poznaj się z naszymi sąsiadami, ludźmi twego stanu i wychowania...
— Ot gadasz, aby gadać... Toż byłem na jarmarkach, poznałem, i cóż?.. ani pić, ani siedzieć nie umieją, głupcy, im tylko na śmieszki w głowie... a to mówią, że ja śpiewam, że gadam nie po waszemu, że inną mam uprząż, inne konie... a każdy z nich pan, choć u Żyda w kieszeni siedzi, i każdego kupiłbym za dziesiątek tysięcy...
— Może źle trafiłeś...
— Co mam źle trafiać? Oni wszyscy jednacy.
— Szkoda, że nie zrobiliśmy wizyt poślubnych...
— Nu, teraz już za późno — spojrzał na jej figurę, a widząc rumieniec młodej kobiety, zaśmiał się — ot, panieński wstyd u ciebie, ale ja nie żałuję tych wizyt, bo ja domator...
Po chwili milczenia rzekła z uśmiechem:
— Może spróbujesz, Tadziu, mego domowego likieru?
— A maszże ty co dobrego?
— Spróbuj.
Wyjęła z kredensu flaszkę i nalała. Dotknął ustami, chwilkę się namyślał:
— Nu... niezły... a jak robisz?
— To mój sekret.
Znów się napił.
— Daj drugi... tak majątku na nim nie zrobisz... ale dobry... w tem rzecz, że mocny... nawet nie byłoby mi wstyd przed ludźmi...
— Mój Tadziu — zaczęła, czerwieniąc się.
— Tak cóż?
— Mam nietylko likier, ale i miód stary...
— Hm... miód księdzem czuć... ale twój może i dobry...
— Chciałabym się pochwalić...
— I przed kimże?
— Masz tylu przyjaciół, znajomych w Warszawie... zaproś ich do nas...
— Tak po co?
— Tobie się nudzi, przykrzy, a ci już nie wystarczam...
— Nie dziwo... toż słabość u ciebie za pasem... — śmiał się.
— Otóż radabym poznać twych przyjaciół, poproś... Może polowanie jakie?
Zaśmiał się.
— Ot, wylazła i baba z ciebie, Zosiu... Toż w marcu niema polowania, to czas weselny u zwierzyny, nie godzi się przeszkadzać...
— Nie wiedziałam...
— Ja się nie dziwię, bo i ja nie wiem, kiedy zmienić kurę na pulardę, a koguta na kapłona...
— Ty zawsze z dowcipami niewczesnymi — mówiła z udanem niezadowoleniem.
— Ja tylko szczery...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.