Nowy obywatel/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Gruszecki
Tytuł Nowy obywatel
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

— Już i po targach! — zawołał pan Szyszkowski, wchodząc do saloniku i całując rękę panny Zofii — ot jest i dokument, tak ja teraz pan Popielówki, ona jest nasza.
— Wierzę panu; po co mi papiery?
— Ot dla ciebie, dla pani, dla duszy mojej, przywiózł ja prezent — wyjął pudełeczko z zegarkiem złotym, otworzył i podał z uśmiechem zadowolenia.
— Ach, panie Tadeuszu, po co te ciągłe podarunki, my jesteśmy za ubogie, aby panu się odwzajemnić, a to tak przykro brać, nic w zamian nie dając.
— Już ja sobie odbiorę, aby ślub był tylko prędzej...
— Jeszcze przynajmniej dwa tygodnie... moja wyprawa nie skończona...
— Czort bierz wyprawę! Co mnie ona obchodzi?... Już ja z mamą pogadam, bo ja chcę tylko ciebie, boś ty moja dusza, moje serce, moje wszystko!... Ot zadurzył się ja w tobie po wieki i nikogo nie baczę, tylko ciebie.
— Wiem coś o grzeszkach pana — uśmiechnęła się.
— Nabrechali i tyle: ot zazdroszczą mi szczęścia!
— Podobno pan dla wszystkich hojny?
— Ja? A czort z nimi!... Ot dziwisz się, że przywożę to i owo, nu dlaczego?... Tak ubrałbym cię tylko w złoto i srebro, jak święte obrazy i wstawił na ołtarz, a modlił się, a prosił, a ofiary przynosił, abyś tylko zeszła do mnie i pocieszyła, i uspokoiła... nu, a tyś zawsze ta sama...
— Nie rozumiem...
— Ot, zawsze to samo, a twoje serce chowa się jak ślimak w skorupie, ile razy ja zwrócę się do pani... Ja rozumiem wstyd pani: gdy jest Julcia, ona zaraz powie mamie, ale inna rzecz, kiedy my sami... Tak powiedz mi: »ty!...« ot jedno małe słówko, a już będzie mi się zdawać, żem bliższy, żem kochany, że ot za chwilę będziesz moją... Nu, powiedz: »ty... Tadeuszu... ty...«
Porwał ją, nie opierającą się, w swe ramiona, ściskał, całował, przytulał, póki nie wymodlił pożądanego słówka.
Cała zaczerwieniona, trochę ze wstydu, trochę z podniecenia, wysunęła się z jego ramion, mówiąc:
— Pogadajmy rozsądnie...
— Tak kto?
— Ja i pan.
— Tu niema pana, jest twój niewolnik.
— Więc dobrze, ja i... ty.
— Słucham, duszo moja.
— Mam prośbę, wielką prośbę do... ciebie... Pragnęłabym, aby ten, którego kocham, był dla wszystkich najlepszym, najmilszym...
— Ja tylko dla ciebie chcę być takim — i zacałowywał jej ręce po łokcie.
— Ale niewolnik powinien słuchać — zaśmiała się wesoło.
— Jaż sam o posłuszeństwo...
— Otóż pan... no, nie chmurz się... otóż ty za wielkie dajesz pozory, że lubisz... że lubisz żyć wesoło...
— A po kiegoż czorta mam być smutny? — zaśmiał się nieszczerze — pieniądz jest, majątek jest, kochanka piękna, to i co mi za niewola żyć jak mnich!
— Nie mówię o wesołości, bo sama nie lubię smutnych i zgryźliwych, ale u pana... u ciebie, na każde zawołanie szampan, koniak, wina rozmaite...
Zachmurzył się i rzekł dosyć opryskliwie:
— Cóż komu do tego, co robię, i co piję?... to wszystko za moje pieniądze... już ja widzę, że podbechtała ciebie twoja mama.
— Ależ nie... mama broni cię zawsze... tylko ludzie obcy... żydzi z miasteczka... nawet Marciński to przywiózł z jarmarku...
— Oho... Marciński!? — zaśmiał się szyderczo — jemu pola i gospodarstwa pilnować, a nie pana.
— Mówił, co słyszał od innych... wszyscy się dziwią, więc proszę...
— Ot, wszyscy oni durnie i tyle... nie mnie usprawiedliwiać się przed nimi... ale ty, lubka moja, ty pani moja, tak powiem ci prawdę... a całusa dasz?
— A zaraz nagroda! — uśmiechnęła się.
— Ja już taki — chciał ją ująć i przycisnąć do siebie.
— Zwolna, zwolna, wpierw powiedz.
— W tem rzecz cała, że oni tu życia nie znają i nie rozumieją. Każdy z nich wypiłby, ale nie za swoje, bo i skąpi, i boją się... Im zobaczyć, jak hulają tacy kupcy w Moskwie, a nawet synki kupców... tam niema pożałowania, bo jak pić i hulać to dobrze, a jak robić, to już robić... Nu, a powiedz sama, serce ty moje, czy ja nie lepszy od kupców, toż ja szlachcic, i pieniądz u mnie jest, a życie krótkie, użyć go trzeba.
— No tak, zapewne... ty masz słuszność zupełną... ale pozory, ale świat...
— A cóż mnie obchodzi świat!? — obruszył się — ty jedna, ot i cały świat dla mnie... A podoba mi się, to oni wszyscy jak pajace koło mnie skakać będą, im aby wina dać. Czy nie tak, co?
— Dla mnie ty zawsze masz słuszność.
— Ot, tak to lubię — uśmiechnął się — bo ja zgodny człowiek i po dobroci wszystko można ze mną zrobić. Nu, a nagroda?...
Nachylił się ku niej, wtem drzwi się otworzyły, i stanęła w nich drobna, szczupła szatynka.
— Dzień dobry panu.
— Chyba dobre południe, Julciu...
— Mama prosi na śniadanie.
Dziewczynka zniknęła.
— Ja swego nie podaruję — szepnął narzeczony.
— Później, później... Julcia wejdzie.
— Ot, ja popadł w niewolę — mówił, odgarniając z czoła ciemne włosy i idąc za panną Zofią — nie mama, to Julcia, a zawsze ktoś jest...
— Taki zwyczaj... — szepnęła z uśmiechem. — O jeszcze znudzi pana późniejsze sam na sam.
— Oj, co to, to nie!
Zasiedli do stołu, obficie zastawionego, i panna Zofia po chwili rzekła:
— Mamo, pan Tadeusz przywiózł dziś wypis hypoteczny.
— Jaki?
— Popielówka już moja, a pani piętnaście tysięcy zaraz po Towarzystwie, z procentem siódmym — podał arkusz ostemplowany.
Wzięła do ręki, spojrzała:
— Ciężko mi przychodzi czytać urzędowe papiery... Co tu napisano?
— Jakże miało iść gospodarstwo — zaśmiał się — jak pani nie czyta?.. Ja jednak człowiek honorowy: kazała pani wpisać połowę na Julcię, wpisano, ot: Julii Władysławównie Bielskiej, małoletniej...
— Dziękuję; wystarcza mi zapewnienie pana.
Julcia tłumiła śmiech.
— Czego się śmiejesz, Julciu?
— Bo pan Tadeusz, tak mnie nazwał, jak madame, która nas uczy...
— Tak i należy — mówił pan Szyszkowski — toż Julii Bielskich może być przepaść, a Julia Władysławówna jedna, ot co.
Gospodyni prosiła gościa na wódkę.
— Dziękuję.
— Cóż to się stało?
— Mają ludzie mówić, że piję, ot pokażę, że to brechnia.
— Ależ my tu sami swoi.
— Jak charakter, to charakter, tak pić nie będę.
Pani nie nalegała więcej, i cała rozpromieniona spoglądała na córkę, która skinęła głową leciutko.
Rozmawiano o żniwach, spodziewanych omłotach, o cenie zboża, o plonie buraków.
— Już dawno miałam zapytać pana — zaczęła pani Bielska — na jakim wydziale był pan w Moskwie?
— Trzy lata był ja na uniwersytecie; z początku studyował prawo, ale znudziło się, tak potem chodził na historyczno-literackie wykłady. Uczył się człowiek, no żył także, ot zwyczajnie jak młody.
— Gospodarstwem nie zajmował się nigdy?
Zaśmiał się.
— Alboż to sztuka?.. toż każdy chłop gospodaruje, i dobrze mu jest!
— Co innego chłopskie gospodarstwo.
— Wszystko jedno, pani moja... Mam ja towarzysza i przyjaciela pod Humaniem, ma wieś, ale ukraińską, tysiąc dwieście dziesięcin czarnoziemu, a tyle zna się na gospodarstwie, co i ja.
— Czy był pan u niego?
— Toż byłem i pytam: jakże ty gospodarujesz? A on mi na to: »Powiem tobie, co całe gospodarstwo to pusta rzecz: pługiem poskrobią, zasypią ziarno, powłóczą, i ot dał Pan Bóg pogodę, jest urodzaj, i tylko bieda, że rąk mało, aby starczyło na zbieranie; a wypali słońce, wysuszy wiatr — to splunąć szkoda«.
— Może tam tak na bujnej ziemi, ale u nas inaczej...
— A Boże, toż jedno niebo i jeden Bóg, da pogodę albo deszcz, co kiedy trzeba, a jest urodzaj, to jest co sprzedać i co schować.
— Jednak agronomia... — zaczęła pani Bielska, a on przerwał:
— Agronomia!? Ot, wydrwigrosze, aby ludziom oczy zablachmanić; toż Bóg najlepszy gospodarz; daje deszcz, daje pogodę w sam raz, a niema tego — cóż robić? — Bóg tak chciał i koniec.
— Zdaje mi się, moja mamo, że pan Tadeusz ma zupełną słuszność.
— Jednak nadzór, dopilnowanie, pilność, porządek, o połowę zwiększają, lub zmniejszają dochody.
— O tem niema co i gadać, to potrzebne wszędzie: ot państwo, wielka rzecz, a bez dozoru i porządku upadłoby zaraz; od tego żandarmerya, policya, no i urzędnicy... Ja dopilnuję Popielówki, oho, u mnie musi być rygor wojskowy. Tak musi być, i koniec.
— U nas na roli praca ciężka — westchnęła pani Bielska.
— Bo każdy u was gospodaruje bez kapitału, nu i mędrkuje, tak i przemędrkuje wszystko, a potem płacz. Żal mi was; cóż robić?... nie przemienisz świata, choćbyś świętym był — kończył z westchnieniem współczucia.
Przy czarnej kawie odezwała się panna Zofia:
— Nie widziałam dziś w czwórce pana mego faworyta, szpaka?
— Zakulał coś, ale ja przezorny i u mnie w stajni zawsze stoi para luźnych koni.
— Musi pana drogo kosztować utrzymanie koni w mieście — dorzuciła pani Bielska.
— Drogo, bo drogo, ale jest wygoda dla mnie; za to dla nich niema wygody: stoją w szopie, woda daleko, dopilnować trudno: już mi to dojadło... Ot, ja z prośbą do pani, mówiła mi panna Zofia, że przyjdzie mi czekać na ślub dwa tygodnie... co tam wyprawa... można zrobić i po ślubie, a już mi dokuczyło siedzieć w miasteczku.
— Obliczyłyśmy z Zosią, że ślub może być dopiero za dwa tygodnie...
— I zmienić nie można? co?
— Nie, panie Szyszkowski.
— Cierp, kozacze, będziesz atamanem; no, cierpiał ja tyle, wycierpię więcej.
— Nie znać tego po panu — zaśmiała się narzeczona.
— Bo pani serca nie widzisz.
Rozmawiali o rzeczach obojętnych; w czasie przerwy odezwał się pan Szyszkowski:
— Nie można ślubu przyśpieszyć, to przynajmniej pogadajmy, abym formy zachował.
— Ślub będzie cichy... kilka osób... opiekun... i koniec.
— Wolałbym ja, aby cały świat wiedział o mojem szczęściu i zapamiętał ten dzień, ale chcecie panie inaczej, ja zgadzam się z wami... A po ślubie my w podróż, co? — zwrócił się do panny Zofii.
— Możeby lepiej zostać u siebie — radziła matka.
— E, nie. Ja z moim skarbem chcę uciec daleko... Pani zostanie z Julcią tutaj, a my w świat...
— Zaraz po ślubie przeprowadzam się do Warszawy.
— Zaraz? A pani połowa dochodu?
— Dopilnuje Marciński i... pan.
— Tak przez czas podróży zostań pani tutaj.
— Na jak długo chce pan wyjechać?
— Ot, chciałbym zawieźć pannę Zofię do Moskwy: warto zwiedzić; a potem choć na tydzień do Petersburga... Żal, że wszyscy na daczach, to i miasto puste.
— Czy to nie jest zbyt daleko?
— Pan Tadeusz, mamo, chce mi pokazać miejsca, gdzie się uczył, pracował...
— To zależy od waszej woli... ale... taka męcząca podróż w upały...
— Pojedziemy pierwszą klasą, wezmę oddział osobny, i dobrze będzie. Ot, zawiózłbym panią do Odesy, na liman, ale, tam upały wielkie, a podróż do Moskwy i Petersburga korzystną będzie... panna Zofia pozna kraj i ludzi.
— A nie będzie to zbyt kosztowna podróż?
— W tem moja głowa... pieniędzy nie zabrakło u mego ojca, nie za braknie i nam nigdy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ślub cichy dał proboszcz miejscowy w kościółku wiejskim po rannej mszy, gdyż państwo młodzi po południu wyjeżdżali w podróż poślubną.
Matka i nieliczni zaproszeni odprowadzali młodą parę na stacyę kolejową. Wśród zaproszonych był i opiekun, pan Turski. Gdy pociąg ruszył, pani Bielska, żegnając się z odjeżdżającym do swego majątku opiekunem małoletnich, nalegała, by wydał sąd o jej zięciu.
— Za krótko go znam.
— Jednak, proszę pana...
— Hm... dobry człowiek, tylko...
— Co? co tylko?
— Tylko... że taki jakiś inny, niż wszyscy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.