Nowy gladjator/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Nowy gladjator
Wydawca Aleksander Nowolecki
Data wyd. 1857
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


III.
W jedną girlandę męki me uwiążę,
Jak człowiek który za tysiące czuje,
I tą girlandą jako świata książe,
Czoło uwieńczę i ukoronuję.
J. S

W kilka dni późniéj, Wacław przechadzał się nierównym krokiem po swojéj malarni, nie zatrzymując wzroku na niczem, jakby go jakaś gorączka wewnętrzna parła i ciągnęła gdzie indziéj a siła woli wstrzymywała tylko. Kilka wieczorów spędzonych z Sylwią rozmarzyło go nadto, nowemi widmami zaludniając myśli — napróżno szukał w pracy zapomnienia, opór jego i wola miękły pod wdziękiem jéj oka, a ona jakby czując władzę swoją jarzmiła go zwolna i nęciła do siebie może magnetyzmem podobnegoż pragnienia. Napróżno starał się wydobyć z zaklętego koła, w którem się znajdował i bił się z myślami; gniewny na samego siebie, zamknął drzwi przysięgając że dnia tego się zwalczy i progu nie przestąpi. Ale daremnie zbierał myśli, uciekały one nieposłuszne od rozmarzonego czoła, sam nie wiedział czego pragnął i żądał, czuł się bezsilnym, smutnym, niespokojnym i gniewnym za zmianę jaką czuł w sobie, za to że wśród nadziei jego ukazywała się Sylwia nie Ewa, kobieta nie ideał. Napróżno dotąd próbował rysy jéj przenieść na płótno, Sylwia zbyt żywą była w myśli jego i mimowoli wypływała z pod pędzla uśmiechnioną, dumną i piękną, taką, jaką ją kochał, jaką nosił w sobie. Występowała wśród obrazu jakby szyderstwo duchowi artysty, jakby przeczenie myśli jego. Miłość długo zwalczana, żelazną wytrwałością, pracą i wolą, odzywała się chwilami gwałtowna, niepohamowana. Sylwia stawała ciągle przed jego okiem i zasłaniała mu świat cały, zakląwszy go niejako w swą postać. Widział ją w świetle i cieniu, w nocy i we dnie, zbliska i zdaleka. Walczył, opierał się napróżno, biegł do niéj i zbliska nienawidził za to wszechwładztwo jakie wywierała nad nim — i teraz nawet napróżno starał się ukoić dręczący go niepokój, gdy niespodzianie otworzył drzwi Kamillo. Zatrzymał się on na progu, popatrzył chwilę na młodego człowieka, który rzucał się jak lew w klatce, potrząsł głową w milczeniu i dobywszy cygaro, zapalił je i siadł w kącie a spoglądając z za kłębów wonnego dymu na Wacława zanucił półgłosem:

„Ah capisco che il tus cuore,
„Ha provato il duol d’amore.

Wacław stanął nagle przed Kamillem jakby słowa piosnki stosowały się do niego.
— Szczęśliwy człowiek z ciebie — rzekł po chwili nowo przybyły.
— Widać już że to szczęście z twoich patrzy ocz — odparł z goryczą Wacław — bo ciągle mi to słowo powtarzasz, jak zły duch wyraz szyderstwa potępionéj duszy.
— Naprzód, dziękuję za porównanie, oszczędziłbyś mi go pewnie wiedząc z czem przychodzę: Oto Sylwia chce niespodzianie zwiedzić twoją pracownię a ja wysłany jestem en eclaireur.
— Sylwia tu? — powtórzył Wacław prowadząc okiem po całéj malarni jakby szukając na co najpierwéj wzrok jéj padnie.
— Czyż nie mogę powiedzieć żeś szczęśliwy?
— Zazdrościsz mi?
— Nie, bądź spokojny, nie rozumiem zazdrości, jest to czyste kalectwo moralne. Każdy na świecie ma swoje miejsce, swój promień światła i swój dzień słoneczny, tylko dzieci nie umieją cenić tego co do nich należy i psują zabawki rozrywając je sobie.
— Skądże wiesz że to czego nie pragniesz dla mnie pożądane?
— Bom ja ograniczył się ziemią, nie sięgam nad nią, nie gonię istot co na skrzydłach ulatają w chmury. A ty, przyznaj szczerze Wacławie, zmieniłeś się od dni kilku, w téj chwili nawet myślisz o Sylwii.
— Prawda, myślę czy ta kobieta nie jest dla mnie kusicielką, czy biegnąc za nią nie zboczę z mojéj drogi, czy mi ona jest wsparciem, czy przeszkodą?
Kamillo wstrząsnął głową.
— Czemu — mówił daléj Wacław — Bóg złączył w nas dwóch wiecznych wrogów? czemu nas ciałem przykuł do ziemi gdy duchem spokrewnił z niebem? czemu najczystsze uczucie nawet, nosi w sobie jak zaród śmierci, trochę tego kału z którego nas Bóg ulepił? Czemu myślom potrzeba kształtów, miłości ciała?
— Kochasz Sylwię?
— Chwilami kocham jak jasnego anioła, co mnie skrzydłami ocienia, chwilami nie nawidzę jak szatana co ułudne kształty światłości przybiera. Czasem to Ewa moja marzona, czasem kobieta tylko która zapala żądzę w mem łonie.
— Biedna Sylwia! warta była innego uczucia.
— I spotka je pewno. Ja i ona zeszliśmy się na chwilę w życiu. Ona rzuciła mi łzę i uśmiech i pójdzie swoją drogą nie oglądając się pewno, rozdawać daléj łzy i uśmiechy póki ich starczy tylko. A ty z kolei, nie schylisz że się po nie?
— Nie — inaczéj znam Sylwię — odparł poważnie Kamillo, nie kusiłem się o nią jak się nie kuszę o gwiazdę z Nieba, niewiem czy ona gorsza czy lepsza odemnie, nie pragnę jéj bośmy odmiennéj zupełnie natury. Samemu sobie oddaję sprawiedliwość, Sylwia nie powinna mieć rywalki w sercu tego którego wybierze, jéj miłość godna czystszego ołtarza, jak ten na który ja bym się zdobył i czystszéj miłości niżbym uczuć potrafił, a kłamać nie chcę i nie mogę. Dla mnie kobieta to kwiat, którego wonią chcę się upoić, póki mi woń ta smakuje, nie przysięgam, bo wiem że nie dotrzymam, nie obiecuję bo nie chcę zwodzić. Jutro, to dla mnie mrok nierozjaśniony, dla tego nigdy o nim nie mówię a Sylwia chce jutra koniecznie, i nie wierzy, by ono nie stawiło się z takim samym uśmiechnionym rankiem, który jéj teraz świat cały w migotliwy, zaklęty pałać wszechwładnéj wieszczki „młodości” zamienił.
— Jesteś szczery Kamillo.
— Niech to zostanie cnotą tych, którzy inną pochlubić się nie mogą. Sylwia patrzyła na mnie jak na szaleńca, ja na nią nawzajem jak na dziecko, oboje może jesteśmy w błędzie, niech nam to mędrszy od nas obojga rozstrzygnie, ale wprzód niech odpowie na nieskończone pytania bytu, jakie pokolenie za pokoleniem rzucają skargą ku Niebu. Niech mi wreszcie, jedną najprostszą kwestyę rozwiąże, czy lepiéj stać na miejscu kamieniem, czy kręcić się w ciasnym od wieków zakreślonem kółku z którego wyjść niepodobna.
— Tyś zdaje mi się rozwiązał tę kwestyę.
— Dla siebie samego tylko. Nie narzucam ci mojéj praktycznéj filozofii, życie przyjmuje jakie mi Bóg dał i ludzi jakiemi ich stworzył, niebiję głową o mury więzienia, nie szarpię łańcuchów jakiemi nas skrępował, nie silę się ogarnąć co nieogarnione i czekam aż mi te wszystkie zagadki życia rozwiąże jedna, wielka i ciekawa chwila śmierci. Zresztą, gdy spotkam słodycz to ust nie odwracam ze wstrętem, piję każdą rozkosz jaką napotkam, nie gardzę żadnym uśmiechem i wielbię Boga w dziełach jego, dziękując za życie jakie mi dał, za każdą chwilę szczęścia, nie przeklinając za gorycz żadną, jeśli jéj uniknąć nie zdołam. Wiele już rzeczy przeżyło się dla mnie, wiele wiar się zachwiało, wiele uczuć przekwitło. Odrzucam to co zamarło w głębi piersi jak strząsam ten popiół przepalony z cygara i idę daléj wciągając silnie w płuca powietrze i coraz nowe chłonąc wrażenia; nie mierząc żalem ubiegłéj chwili, nie oglądając się nawet.
— Więc życie twoje zawsze niedopełnione, zawsze brzmi jakimś próżnym dźwiękiem, niby struną zerwaną.
— I coż na świecie nie jest próżnią? Daremnie ludzie w pysze swojéj wyrzekli że ona nie istnieje i całą przestrzeń zapełnili eterem. Świat, to wielka olbrzymia próżnia, gdzie gwiazdy i słońca krążą szukając się wzajem jak dusze pokutujące, aż wreszcie dzień sądu zakończy ich mękę. Niebo gwiaździste zawsze budzi we mnie jakieś smutne, posępne uczucie, jakby wiecznego zawodu, dla tego wolę słońce nasze, gorące, ożywcze... słońce i niebo rospłomienione!
— Dla tego wolisz Rozaritę niż Sylwię, dokończył Wacław, bo patrząc na jéj szlachetne czoło, w jéj oczy głębokie, musiałbyś i ty nawet zamarzyć się, zadumać jakby osłoniony skrzydłami anioła nocy.
— Masz słuszność, wolę pocałunek niż westchnienie, bom człowiek nie duch skrzydlaty, i wolę ziemię moją niż owe niebo czcze i zimne, którego pojąć nie jestem wstanie.
Rozmowę tę przerywaną nieraz dziwną jak stanowiska tych ludzi co stali na przeciwnych krańcach duchowego świata, przerwało wejście Sylwii. Młoda kobieta zmieniona była lekko, głos jéj nabrał jakiegoś metalicznego brzmienia jakby w nim drgały tłumione wrażenia. Oko było wilgotne jak gwiazda przygasła i zamiast błyszczeć dumnie zwracało się co chwila na Wacława jakby pytające, zawisłe od jego wejrzenia. I on zadrżał, obaczywszy ją nagle, głowa mu pałała, serce rozrywało piersi, szukał, i znieść nie mógł jéj wzroku. Wreszcie, jakby wyrywając się przemocą z pod tego wpływu, zdobył się na kilka słów obojętnéj grzeczności, a chociaż ręce mu drżały gdy odsłaniał obrazy, oczy jego i usta nie przemówiły więcéj.
— Na długo pan w Rzymie?
— Rzym, pani, to moja przybrana ojczyzna, marzyłem o nim, tęskniłem do niego jak do ojczyzny piękna i sztuki.
— Nie zostałaż za to w sercu inna tęsknota?
— Któż może powiedzieć że nie tęsknił za niczem? Obecna chwila składa się przecież z żalu po wczoraj, z pragnienia do jutra. Ale jest na to wszechwładne lekarstwo: praca.
— Praca? nie każdemu ona wystarczy, nie każden ją znaleźć umie.
— Idziemy w świat z zamkniętemi na wiele rzeczy oczyma — mówił Wacław coraz silniejszym głosem; bo pierwsze wrażenie przeminęło, artysta znów zwyciężał człowieka. I patrząc na Sylwię wzrokiem malarza, jakby chciał jéj rysy zachować w pamięci dodał:
— Któż śmie powiedzieć że życie jego spełzło na niczem? kto się pochwali że owoc wydało?
— Ci których myśli nie ulatywały próżnym marzeniem jak dym ku Niebu, ale co je wcielali w słowa, posągi, obrazy!
— Słowo, będzie zawsze bladem odbiciem uczucia; obraz nie przedstawi myśli mistrza; posąg nie wcieli piękności przeczutéj, żaden język nie odda tego co się unosi nad ziemią i dla tego zowie ideałem. Wiedzie on nas wyżéj i wyżéj jak Euforion Fausta, aż gdzieś się rospłynie w mgły, błękit, etery, lub jak on w upadku rozbiję się o ziemię. Są ludzie co należą do tych wydziedziczonych, których udziałem ciężka i ciągła praca bez pożytku, którym sądzono gonić cel niedościgły i zrywać się do lotu bez skrzydeł.
— Kto patrzy w przyszłość, ten jasno własnych dzieł sądzić nie może, ale ci którym one łzą szczęścia zwilżą oko, słowo modlitwy przyniosą na usta, lub choć na chwilę oderwą od smutnego, twardego nieraz codziennego życia, ci dopiero osądzą czyje życie było bezowocne.
Wacław spojrzał na Sylwię i zrozumiał prawdę dźwięczącą w jéj głosie. Zrozumiał że ich wiązał jakiś węzeł tajemny, że myśli ich zjednoczyły się i jedną szły drogą, że duch jéj w téj chwili był pod władzą jego; a ona mówiła daléj patrząc na niego wyraziście.
— Bogaci nigdy skarbów swych nie znają, cenić nie umieją.
— Bogaci? — powtórzył smutnie Wacław — iluż jest duchowych nędzarzy co stroją się w błyskotne, pożyczone szaty, ileż myśli promiennych leży ukrytych w prostym nieraz duchu jak brylanty w szaréj powłoce. Co jest bogactwem? czy pojęcia okupione niepokojem żywota, czy owa swoboda ducha z jaką zasypia dziecię po dniu słonecznym z jaką wstają ze snu ubodzy w duchu, nietrapieni snami próżnemi.
— Próżnemi? czyś pan zaszedł już tak daleko że sobie to stawiasz pytanie?
— Są chwile w życiu gdzie nam sił do dalszéj walki nie staje, gdzie duch jak Izmael skona w pustyni, jeśli mu Bóg anioła nie ześle. Poznałem w tedy w jednéj chwili iż budowa całego życia wątła jest i krucha, że ją zburzyć potrzeba by inną postawić, a przeszłość, teraźniejszość i przyszłość upostaciają się w wielki szyderczy znak zapytania, zostawiony nawieki bez odpowiedzi. Pani mnie pewno nie rozumiesz i... daj Boże byś nigdy nie zrozumiała.
— Może bardziéj niż pan sądzisz, tylko wierzę że jak niema pyłku na świecie bez przyczyny, tak niema cierpienia bez owocu, łzy bez nagrody i pytania bez odpowiedzi, ale trzeba się pytać sercem.
— Serce nigdy pytań nie stawia, to zmysł czysto twierdzący.
— Bo może w nim jest prawda. Przynajmniéj ja tak sądzę — dodała ciszéj, jakby zdziwiona że zaszła tak daleko, że się znalazła w sprzeciwieństwie z jego zdaniem.
— To bardzo naturalnie, oboje na przeciwnych stojemy stanowiskach. Może pani masz słuszność po swojéj stronie, tylko ja jéj dojrzeć nie mogę.
— Jeśli nam inne Bóg zakreślił koła przecież choć spotkać się, zrozumieć możemy.
— Trzeba choć jednéj łzy wylanéj, choć jednéj w życiu doświadczonéj goryczy by zrozumieć męczarnie ducha, co jak Prometeusz sięga po ogień z Nieba i błyskami tylko w słonecznéj ukazuje się chwila, a ludzie patrząc na dzieło mistrza, nie pomyślą — ile łez jego skrysztaliło się w święty wyraz Madonny — jak w krwi serdecznéj maczaném piórem zapisał karty czytane niedbale — jak go parła jakaś chrześcijańska, Chrystusowa chęć, dawać ciało swoje tym co go nie łakną.
— Wyście też dumni wyższością waszą, pysznicie się ranami, jakby na nie lekarstwa nie było — cierpieniem, jakby dobrowolne męki miłe były Bogu. Sami z roskoszą rozrywacie sobie piersi, byle w kropli krwi pędzel wasz maczany żywszą zabłysnął barwą. Poszlibyście do piekła po natchnienie, jak Neron spalilibyście miasto, byle w sobie chwilę zapału wywołać! — Mówiła Sylwia, podnosząc nagle czoło, dotąd schylone przed Wacławem, jakby przeczuwając że ją ten człowiek owładnął a ona wyrwać mu się chciała.
— Cierpiących szkalować łatwo, ale czyż to szlachetnie przygniatać upadłych?
— Upadłych? wy co światło i życie daliście ziemi, wy, upadający? wy, co jeśli zapłaczecie to perłami, jak owa w bajce księżniczka zaczarowana i dla tego może łez swych nie skąpicie.
— Pani uważam, sądzisz nas jak ogół, widzisz w nas jakieś odrębne istoty! które wam Bóg dał do zabawy lub igraszki, jak niewolników na których siły trucizn próbowano, jak gladjatorów, a gdy jak oni padamy w cyrku ugodzeni śmiertelnie, chcecie jeszcze byśmy z wdziękiem konali, bo widzisz tylko łzy‑perły, a tych co gorącym ołowiem padają na duszę, co wypalają oczy i twarz cierpką goryczą, tych nie dojrzysz nigdy, te, Bóg jeden rachuje. Czy pani nie pojmujesz tego rozdwojenia ducha, gdy człowiek i artysta cochwilną staczają walkę, a jeden odpycha co drugi pożąda, jednego chęci prą naprzód, gdy drugi chciałby się w zielonéj zatrzymać oazie, choć chwilę, choć chwilę tylko! i spocząć, zamarzyć, zapłakać i dać ukochanéj dłoni łzy swe do otarcia.
— Zbyt dumny jesteś na to, wasza pociecha, to dym kadzidła, chcecie by ludzkość padała przed wami na kolana, niedojrzycie z wysoka uczuć co wznoszą się ku wam, bo dumną stopą odtrącacie tych co do was zbliżyć się śmieją. Stoicie na piedestale, a żądacie przyjaznéj ręki w któréj by dłoń wasza spocząć mogła. Wiek bierny wyższych, kochamy... tylko równych lub cierpiących.
— A wiesz pani że nieszczęście to najwyższy piedestał, każda boleść to niby stopień ducha co nam wyższe koło zakreśla, świat szerszy podbija, niestarte piętno ryjąc na twarzy jak hieroglif co Bóg na ostatecznym sądzie odczyta.
Sylwia spojrzała na niego wzrokiem łzą błyszczącym, jakby upatrywała na czole Wacława hieroglifu o jakim mówił. Zapominasz pan rzekła zwolna, że to ciężka, straszna próba ognia zkąd złoto tylko nieskalane wypływa. Cierpienie wznosi silnych, łamie słabych, szczęśliwy komu go Bóg oszczędził.
— Nie — rzekł z ponurą egzaltacyą malarz — wybrani cierpieli najsrożéj i dla tego wybranemi zostali. Niech słabi drżą na wspomnienie męki, ja ją wyzywam, ja jéj pragnę! Jeśli tylko wśród bólów serdecznych zdobędę choć jedno pojęcie, jeśli jak w pierwszych dniach Chrystyjanizmu, męczeństwo odsłoni mi krawędź Nieba duch mój wzniesie wyżéj i choć jedną przedrze chmurę. Com przebolał dotąd, to skarb mój zaklęty, to ciężar którego nie chcę porzucić. A jeśli kiedy skarga poruszy mi usta, zawstydzę się dziecinnéj słabości.
— Szczęśliwy jednak kto życie pojmie miłością nie bólem — szepnęła Sylwia.
— Czyż się świat cały sprzysiągł powtarzać mi to jedno słowo? czy dźwięczy mi ono w sercu, i jak echo w każdym odbija się głosie. Czy sądzono mi zejść z drogi pracy i czynu na miękką niewieścią drogę? ja miłość pojmuję, to dość dla artysty.
— Pojęcie, zawsze pojęcie, to dźwięk próżny tylko, wszak i anioł strącony pojmuje miłość, pojmuje niebo, ale go mieć nie może.
Te ostatnie słowa wyrzekła Sylwia z gorzką ironią, choć łzy miała w głosie i wspierając się na ramieniu Kamilla, co niemym świadkiem był téj całéj sceny wyszła drząca, rozmarzona, zbolała.
Kamillo pojmował ją widać, bo długo szli w milczeniu.
— Dzieci wy, dzieci — szepnął wreszcie, igracie z życiem, ze szczęściem, jakby go wam nigdy zbraknąć nie miało.
Sylwia spojrzała mu w oczy łzawym wzrokiem.
— Pojmuję cię teraz, rzekła z cicha, wtajemniczyłam się w życie. Pojmuję uczucie co łamie wszystkie przewidzenia, rachuby, w żadne karby ująć się nie da, żyje samo w sobie i dla tego jest miłością.
— Sylwio jeśli czas jeszcze, jeśli się lękasz nowego życia, co jak wszystko na świecie, rodzi się w boleści i objawia łzami, uciekaj, zapomnij!
Kobieta uśmiechnęła się pogardliwie.
— Zapomnieć? — powtórzyła — choćby to nawet było w mocy mojéj, czy myślisz że chciałabym zapomnieć, wrócić do bezbarwnego, wczorajszego życia? Wacław mści Alfreda, dla czegożem go poznała? dla czego? czemu on mnie nie kocha?
Sylwia wymawiała te słowa bezładne, urywane jak chorobliwe majaczenie gorączki. Natura jéj ognista, samowolna, zbudzona potęgą uczucia, rozrywała ciasne ramy codziennego życia, chciała świat cały podbić sobie i rozdrażniona oporem, podniecona walką, miotała się namiętnie i upadła bezsilna. Kamillo słuchał jéj skarg tak jak się patrzy na daremne łzy dziecka.
— Sylwio, nie bluźnij — rzekł wreście — nie szemraj. Miłość jak wiara i nadzieja od Boga tylko pochodzi, on ją zsyła na świat, na ludzi, by mogli niebo i piekło zrozumieć.
— Alboż ja szemrzę? Bóg widzi że gdym uczuła po ściśnieniu serca, po bólu co je rozrywał, że promień łaski padł na mnie, klękłam przed krzyżem Chrystusa i dziękowałam mu za miłość moją, nie myśląc czy mi ona szczęście, czy rozpacz przyniesie? Kocham, mówiła daléj z dziwnym wyrazem natchnienia. Życie rozświetla się, rozognia, niebo i ziemia otwierają mi tajemnice swoje, rozumiem każdy dźwięk, każdą barwę, każdą woń wszechświata, bo on śpiewa jeden hymn miłości, wielki i harmonijny jak nieskończoność. Nie jestem w świecie próżnym dźwiękiem, zlałam się z harmoniją jego, z uśmiechem, z boleścią. Kocham, dla czegoż sama?
Nie domówiła ostatniego słowa, oczy jéj trysnęły łzami.
— On cię kocha jak szalony — rzekł Kamillo odpowiadając jéj myśli — ale przygotuj się na walki, ofiary.
— Kocha? gdyby miłość jego była równa mojéj, mówił by to każdem wejrzeniem, każdem słowem, byłoby mu to myślą każdéj chwili, uderzeniem serca i oddechem piersi.
Tyś dziecko południa Sylwio, nie rozumiesz mglistego marzącego uczucia, co się poi boleścią, karmi westchnieniem a lęka słońca, bo go niezaznało, bo promienie jego zbyt jasne, zbyt gorące olśniewają do blasku nie przywykłe oczy.
— Czegóż on się lękać może, od czego bronić?
— Lęka się byś nowa Omfalia nie przykuła go do nóg swoich zamiast pędzla, z wrzecionem w ręku, bo wie że niema sił przeciw tobie, walczy i cierpi.
— On silny lodowym puklerzem, którym mu pojęcia okoliły serce, ja walki nie pojmuję nawet, gardzę miłością rozdzieloną któréj oddajem się mimo woli i chęci płacząc żeśmy jéj zwalczyć nie mogli. Ja chcę kochać życiem, istnością całą, chcę żeby mi ta miłość była modlitwą i bluźnierstwem, cnotą i zbrodnią, życiem i śmiercią!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.