Nowy gladjator/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Nowy gladjator
Wydawca Aleksander Nowolecki
Data wyd. 1857
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


NOWY
GLADJATOR
POWIEŚĆ
ORYGINALNIE NAPISANA
PRZEZ
WALERYĘ MORŻKOWSKĄ.
────────
WARSZAWA.
Nakładem ALEKSANDRA NOWOLECKIEGO, Księgarza
PRZY ROGU ULICY SENATORSKIEJ I KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE
WPROST KOLUMNY ZYGMUNTA N. 457.
───
1857.
Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa d. 11 (23) Lutego 1856 r.
p. o. Starszego Cenzora,
Radca Honorowy, A. Broniewski
w Drukarni J. Jaworskiego.


I.
L'homme est un apprenti, la douleur est son maître,
Et nul ne se connaît, tant qu'il n'a pas souffert,...
...Les moissons pour mûrir ont besoin de rosée,
Pour vivre, et pour sentir, l'homme a besoin de pleurs.
Alfred de Musset.

Czy widzieliście kiedy dzień świąteczny w Rzymie? dzień jasny, błękitny, gorący, i tłum gwarny, wesoły? jakby natura i ludzie jednem zjednoczone uczuciem, jednym chórem hymn szczęścia i radości wznosiły; jakby ziemia stroiła się w wonie, kwiaty, wdzięki i modliła się pięknością swoją. A ladzie?... i na ich twarzach leżał spokój bezmyślny dziecięcéj wiary. Szczęśliwy, biegł dziękować za to co otrzymał — smutny, szedł ufny że pociechę uzyska; zniechęcony, że mu siły powrócą; znużony, że mu Bóg ulży ciężaru; szli tłumnie do świątyń, gdzie się cudowna twarz Maryi uśmiecha, gdzie Chrystus przebite otwiera ramiona, gdzie się białych aniołów pochylają głowy, jakby czekały tylko modlitwy człowieka. A każdy z prośbą swą idzie śmiało, i wynurza potrzeby, chęci, marzenia; matka prosi o zdrowie dziecka, dziewczyna o miłość kochanka, chłopiec o pocałunek ulubionéj. Wszyscy proszą gorąco, jak dzieci Ojca, ufając, że kto prosi otrzyma, a kto wierzy, wysłuchanymi będzie; bo sercem, nie tylko ustami wymawiają wielkie słowo „Ojcze nasz” i czują się synami Bożemi. Może przez szafirowe przezroczyste niebo południa, łatwiej się wzrok ludzki przebija? jaśniéj, zrozumialéj przemawia głos Boży? może krew żywiej krążąca większą, nieskończoną, miłością porusza ich serca i wszechwładztwem swojem stawa bliżéj Nieba, ukazując Boga zrozumialéj opromienionego na cudownym Taborze, niż owianego w zimne mgły północy.




W dzień Wniebowzięcia Najświętszéj Panny, gdy wszystkie dzwony wzywały ludność do nabożeństwa i modlitwy, ruch i gwar niezwykły panowały w ponurym zwykle Rzymie, a tłum różnobarwny zaległ trawą zarastające ulice, tłum strojny, gwarny, ruchliwy jak zwykle ludność południa. Wśród ogólnego wesela, przesuwał się zwolna, milczący młody człowiek, który na pierwsze wejrzenie zdradzał cudzoziemca. Płeć jego delikatna i biała, niebieskie oczy i jasne włosy odbijały od czarnych głów i ogorzałych twarzy, ale gdyby nawet rysy zbliżały go do otaczających, jeszcze by ruchem, postawą a najbardziéj wyrazem różnił się od nich jak syn północy od południowca, jak Polak od Włocha. Szedł wolnym krokiem w przeciwną stronę, rozpierając cisnącą się ludność na nabożeństwo wieczorne. Potrącony, czasem uniesiony falą ludzką i porywany jéj prądem napróżno starał się wydobyć z tłumu, ale w oporze jego nawet znać było pewną miękkość, pewien brak energii; wreszcie, jakby długą walką zmęczony, szedł posłuszny kierunkowi mass i nie kusił się już wydobyć z ich potężnego uścisku. Nagle, jak to często bywa wśród tłumu, jakiś ruch jego falisty otworzył niespodzianie wolne przejście i młody człowiek wysunął się co prędzéj, otrząsając się i jakby odpoczywając po wysileniach, które jednak zmęczyć go niemogły. Znać jakieś moralne znużenie gniotło go swym ciężarem, bo czoło jego blade schylało się ku ziemi a oczy nieprzyzwyczajone do blasku południa, przymykały się boleśnie, jakby olśnione słońcem, pod którego promieńmi niebo i ziemia zdawały się płonąć, a mury i kamienie rażącéj nabierały białości. Słuchał niecierpliwie dochodzących śpiewów i śmiechów co go fałszywym raziły dźwiękiem i smutnym echem odbijały w jego duszy. Szedł zwolna, prawie nie wiedząc gdzie idzie, chcąc tylko oddalić się od ludnych ulic; gdy głos jakiś wesoły, przemówił do niego w miękkim Romańskim dyalekcie:
— Gdzież idziesz tak samotny, mój ty marzycielu? Rafaelu w kolebce....

I razem jakaś ręka spoczęła przyjaźnie na jego ramieniu.
Zagadniony, podniósł wzrok i ujrzał przed sobą dwóch młodych ludzi, artystów jak on, towarzyszów pracy, marzeń, nadziei. Ten co przemówił do niego, Kamillo, malarz dylletant, piękny jak Antinous, nosił na wesołéj, ożywionéj twarzy, piętno głębszych myśli. Nie mąciły mu one jednak pogody czoła, owszem dodawały blasku oczom, wartości uśmiechowi, zawsze trochę smutnemu, zdradzając wyższą naturę pod lekkim, światowym pozorem. Od razu człowiek ten wyróżniał się od tłumu czemś nieokreśloném, nieujętem; można go było nielubić, nieuważać było niepodobna.
Drugi, rzeźbiarz Marcello, dziwną z towarzyszem przedstawiał sprzeczność: wieku jego trudno było oznaczyć, bo twarz blada i zmęczona nosiła na sobie piętno nieokreślone choroby, namiętności czy pracy? Czoło ogromne, szerokie, otwarte, nieproporcyonalnie rozwinięte względnie do reszty twarzy, ocieniały włosy dziwnie najeżone, co piętrząc się nad niém olbrzymiły jeszcze tę potężną głowę, na któréj nie brakło ani jednéj z wypukłości wskazanych przez Galla. Oczy wielkie, osadzone głęboko i czarno podkrążone, odbijały rażąco na bladem tle twarzy i błyskały fosforycznie, jakby połyskiem wewnętrznego ognia, jak skry ciskane w nocy z krateru wulkanu.
Patrząc na niego, mimowoli przychodziła na myśl włoska nazwa „merzo matto[1] nieraz po cichu dawana młodemu rzeźbiarzowi, którego życie i prace jakaś mgła tajemnicy obwiewała. Z resztą, któż kiedy ściśle odkreślił granice gdzie najpotężniejszy rozum styka się z szaleństwem? kto będzie śmiał zawyrokować, czy więcéj prawdy leży w głębokiéj nieraz myśli szalonego, czy w oklepanych formułkach rozsądnego życia? Może te myśli przeszły przez głowę cudzoziemca gdy patrzył na współtowarzyszy, nie odpowiadając na pytanie Kamilla.
— Gdzie idziesz Wacławie? — powtórzył ten ostatni trącając go z lekka.
— Niewiem doprawdy, smutny jestem i chory, potrzebuję powietrza i ruchu.
— Wierzę bardzo, po tylu dniach pracy; od trzech miesięcy zamknąłeś się jak ślimak w skorupie; musiałeś być bardzo szczęśliwy?
— Szczęśliwy? — powtórzył Wacław z dziwną intonacyą w głosie — dla czego szczęśliwy?
— Musiałeś się kochać?
— Nie.
Kamillo ruszył ramionami i mówił daléj z włoską żywością.
— Jakżebyś inaczéj mógł wyżyć tak samotny; to dobre z kochanką, a i tak kochać się trzeba piekielnie, by zapomnieć o przyjaciołach, o świecie Bożym, tak rozkosznym i pięknym! chyba ci on jaśniał w oczach jakiéj nowéj Beatryce, tak to rozumiem jeszcze. No, spowiadaj się.
— Spowiedź moja krótka — mówił Wacław ożywiając się cokolwiek, jakby porwany mową towarzysza. — Zgadłeś na wpół; nie byłem samotny, tylko cuda o jakich mówisz jawiły mi się we własnym duchu i widomych nieledwie nabierały postaci.
— Rozumiem, Samolubie! dziewięć muz spływało ku tobie, po promieniu słonecznym i okrążając zaczarowanym wieńcem, natchnieniem przepełniały ci piersi. To zresztą dobre na dni kilka, ale trzy miesiące? za długie na podobnie eteryczne towarzystwo. Prawda, że stoi przed tobą śmiertelny, do którego nigdy spłynąć nie raczyły!
— Może ich głośny śmiech Rozarity odstrasza od twojéj pracowni — rzekł Wacław z uśmiechem — one są samowładne i zazdrosne, a od radości uciekają spłoszone: Anioły lubią samotność, cichą modlitwę i łzę cichą.
— Może anioły, ale muzy?... nie zapominaj z łaski swojéj że te bóstwa pogańskie, są rodzaju żeńskiego, można je podrażnić bez szkody jak ziemską kochankę i przywabić weselem, rozkoszą nawet! wierz mi, chętniéj uwieńczą podniesione czoło, niż popiołem pokory posypaną głowę.
— Mówisz to z doświadczenia?
— O mój drogi! znasz mnie, wiesz że się o to nie kuszę. Sława, to dla mnie czczy wyraz, bez treści; wieńców laurowych nie pożądam nawet, praca ciągła mnie morzy, a atmosfera pracowni zabija. Podziwiam was, ale ci zazdrościć nie mogę, nawet tych dziewięciu kochanek co umilały ci długą samotność. Mnie potrzeba gwaru, ruchu, powietrza, bicia serca, i serca coby równo z mojém biło, i wesołych towarzyszy i uścisków Rozarity. Nieraz, gdy myśl jaka zabłyśnie mi w głowie, naciągam płótno, nakładam farby i zabieram się do roboty, ale niech mnie promień słońca doleci, niech piosnka wesoła zabrzmi koło okna, niech Rozarita uśmiechnie się do mnie, postanowienia moje miękną jak śnieg pod niebem naszem. Bo też na co sobie tyle zadajemy pracy, dążąc nieustannie, goniąc niewiedzieć za czem i po co? życie i tak krótkie... używajmy, używajmy póki pora! żyjmy póki życia starczy a żyć to kochać, wszak prawda?
— Prawda, wielka prawda, Kamillo ale do tego coś mówił, chrześcijańskiego słowa brakuje jeszcze. Żyć to kochać ale i cierpieć, bo kto nie przebolał, kocha źle, dziecinnie i zupełnem nie żyje życiem. Czy myślisz że ja nie żyję? gdy samotny w swojéj pracowni obiema rękami przyciskam piersi, bo je rozrywa szalone serca bicie! Czy myślisz, że nie żyję? gdy pośród nocy długich, bezsennych, gorącemi łzami modlę się Bogu i pragnę tego co ziemia dać nie może, a co wśród bólów serdecznych ukazuje mi się, jak zaczarowane wody spragnionym podróżnym Sahary, jak widzenia Nieba konającym męczennikom... a ja, wyciągam ręce bezmyślnie, by pochwycić widziadła owych wielkich, niepojętych krajów co tylko boleść objawić nam mogą; i drżę... by mi nie uleciały. Czy myślisz że nie żyję? gdy bijąc się z myślami własnemi i z trudnością formy, wcielić je chce w pojętne, dotykalne kształty, widzialne. zrozumiałe dla wszystkich, a farb mi brakuje na ich barwy tęczowe? światła mi brakuje na promienie ich oczu i wreszcie, zabraknie mi posągów odpowiednich duchom co je ożywić mają... rozumiesz?
— Nie bardzo, takie życie to piekło.
— Szukasz życia? — mówił daléj Wacław, a oczy jego gorzały natchnieniem, twarz zrumieniła się nagle gorączką wewnętrzną, a słowa dźwięczały serdecznem echem jakby całe życie miał na ustach.
Rzeźbiarz patrzał jednakim, szklistym, przenikliwym wzrokiem, co zdawał się wpijać do głębi ducha. Milczał, nie przerywając dwóm towarzyszom.
— Szukasz życia? — mówił Wacław — napróżno szukasz zewnątrz siebie, co wewnątrz tylko znaleźć możesz; nic cię nie zadowolni, nic ci nie wystarczy; wypijesz morze a pragnąć będziesz, jeśli po krople życia nie sięgniesz do głębi własnego ducha.
— Jesteś w natchnieniu, czy w gorączce — przerwał uśmiechając się Kamillo. — Mówisz, jak najlepszy kaznodzieja.
— Dla czego myśl moja płynie jasném słowem a jasną postacią wypłynąć nie chce? dla czego z gniewu połamałem paletę i rzuciłem pędzel co mi jéj obrazu wcielić nie może? dla czego ta twarz jawi mi się w snach tylko i jak spłoszona rozpływa się w mgłę niewyraźną gdy ją chcę pochwycić na płótno? igra ze mną, widzę ją... zbliża się na obłoku, błyszczy śród promieni, jeszcze chwila... a będzie moją. Ale daremnie! nim ją spamiętać zdołam, nim ją okiem spragnionem obejmę, znika! to męka Tantala! Ileżem postaci nakreślił, a przy tym ideale wszystkie blakną, wszystkie więdną — ja oszaleję nad tym obrazem!
— Brakuje ci modelu? — zapytał Kamillo.
Wacław wstrząsł smutnie głową.
— Bo nie kochasz, bo z własnéj piersi nic nie dobywasz dla niego. Posłuchaj mnie nawzajem. Żyć to kochać i cierpieć powiedziałeś, dotąd cierpisz tylko, znasz piekło, ale nie znasz Nieba, czegoś niestworzył cierpieniem, może stworzysz miłością.
— Czy myślisz że kochać tylko można kobietę? — odparł pogardliwie Wacław. — Mówisz że moje życie to piekło, a kto ci powiada żebym je na twoje chciał zamienić Niebo? Czy nie miłością uderza mi serce gdy z pod pędzla mego wypływa promienista spokojem postać anioła, lub brzemienna myślą głowa mędrca? jak nieśmiało, jak z drzeniem, dotykam końcem pędzla krańca ich szat, pukla włosów, tyś pewno tak nie zadrzał nigdy przyciskając usta namiętne do ust ukochanéj, z jaką roskoszą i trwogą zbliżam się do dzieła mego, jak łza gorąca niezmąconego szczęścia zwilża mi płomienne lice, gdy ideały, marzenia, sny moje!.. żywym uśmiechem przemawiają do mnie. Jeśli to nie jest miłość, Kamillo, to niewiem co nazywacie miłością?
— Więc czego żeś smutny?
— Mówiłem ci, braknie mi farby i światła, braknie mi natchnienia, na postać główną mego obrazu, na postać Ewy nad ciałem Abla, matki grzechu i odkupienia. Piękność mojéj Ewy winna streścić w sobie wszystkie piękności przeczute, boleść wszech boleści i miłość wszechmiłości; a przed jéj okiem otworzonem łzą, pokutą, przesuwać się muszą jak w śnie jasnowidzenia, wszystkie męki cierpienia i ofiary ludzkości. Musi ona połączyć w sobie Kassandrę i Ś. Annę. Chcesz żeby ziemia dała mi postać podobną, kiedy jéj z siebie wysnuć nie mogę?
— Wacławie — odezwał się wreszcie Marcello, co dotąd w milczeniu słuchał całéj rozmowy i tylko czasem lekkiem kiwnięciem głowy przytakiwał. Wacławie, strzeż się dumy, ja się boję czy zamiast kochać sztukę, nie kochasz siebie i tylko siebie w dziełach swoich; a taka miłość płodną być nie może.
— Żebyś wiedział — pochwycił Wacław jakie piekło leży w tem jednem słowie „chcę a nie mogę.” Jestem jak anioł strącony w przepaść, rozumiem potępienie. Widzę Nieba do których wzlecić nie mogę i zapomieć ich nie mogę!
— Aniołowie, upadli dumą, i ty grzeszysz dumą, chcesz być równym Bogu i jak On tworzyć z siebie.
— Nie rozumiesz mnie — jam zawsze tworzył z Bogiem w sercu i z modlitwą na ustach.
— Chciałeś może by Bóg cud dla ciebie uczynił? czyż to nie grzech szatana, czyż to nie pycha? Chciałeś zasklepić się w sobie, tworzyć i kochać sam w sobie, rozkosze i bóle chciałeś wysnuć z własnego łona; Kamillo mówi prawdę: nie kochasz, ztąd bezsilność twoja.
— Kocham — powtórzył Wacław z mocą — tylko ani on, ani ty nawet, miłości mojéj pojąć nie możecie.
Marcello wzruszył ramionami.
— Artysto, malarzu, rzekł z ironiją, chcesz tworzyć arcydzieła, a gardzisz formą, a gardzisz ziemskim objawem Bóstwa.
— Nie, tylko chcę by przywołana, wyższem, wszechwładnem zaklęciem ducha, upostaciła go widomie i urobiła się według myśli mojéj.
— Jakiem słowem ją zaklniesz? jakiem słowem ją opanujesz? Idź pierwéj naucz się go na ustach kochanki, wyjdź z ciasnego kręgu, który własną miłością zakreśliłeś w koło siebie, rozmiłuj się w utworach Boga, w ludziach, a wcielisz ludzkość w swoją Ewę, poznaj miłość i cierpienia w życiu a odtworzysz je w sztuce.
— Kochaj kobietę, dodał Kamillo, a ona ci streści wszystkie piękności, jak sam mówiłeś.
— Ale czyż nie powinienem stać wyżéj i patrzeć z góry, z oddali, na to co odtworzyć pragnę. Czyż wpleciony w koło namiętności i pragnień, nie zstąpię z kapłańskiego piedestału, czyż ucząc się formy, nie zapomnę ducha? Myślicież, że bez walki, bez pokonania siebie, przyjąłem życie jakie wiodę, czy myślisz Kamillo, że jak ciebie i mnie nie nęcił promień słońca, dźwięk wesoły i uśmiech kobiety? alem miłość ziemską zabijał wyższą, szlachetniejszą żądzą. Opuściłem kraj rodzinny, matkę, i ojca, a poszedłem za jakimś głosem tajemniczym, co na mnie wołał: „Daléj i daléj.” Nakazałem milczenie pragnieniom serca i krwi młodzieńczéj; ideałem zabiłem kobietę, duch mój opanował ciało samowładnie i osiągnąłem spokojność.
— Spokojność to śmierć, przerwał Marcello, gdzie niema walki, tam niema życia. Jesteś zgubiony, jeśli nie pokochasz. Będziesz cenobitą, kapłanem, ludzie będą ci stawiać posągi, ale ty już ich niezbudujesz. Wierzaj mi, dodał ponuro.
— Pokochać, powtórzył smutnie Wacław, znajdź mi kobietę którąbym mógł pokochać, piękną duchem i ciałem jak marzenia moje.
— Jak Faust, kochaj prostą Gretchen, któraby cię sercem zrozumiała.
— Gdyby wracać się można do pojęć minionych, gdyby siła niewidzialna nie parła nas naprzód jak Ahasverusa, mógłbym może Gretchen ukochać i być zbawionym jéj miłością, ale prostota ducha, jest jak raj utracony; czyja myśl i oko wybieży za granicę domowego widnokręgu, nie posiędzie go więcéj — około Gretchen przejdę ze czcią, ze łzą żalu może, ale kochać jéj już nie mogę.
— Bo zapatrzony w bezcielesne, bezkształtne ideały, odwróciłeś wzrok od ziemskich aniołów; — rzekł Kamillo — zapomiałeś jak oczy ich płoną, usta uśmiechają się rozkosznie, gdy serce żywiéj zabije w piersiach, a pocałunek wywoła rumieniec na lice. Chodź ze mną, a zaklęte koło co cię otacza, pęknie rozerwane ich uściskiem gorącym.
Wacław milczał, lice mu dziwnym rumieńcem gorzało, Marcello wzrok przenikliwy w nim zatopił, jakby chcąc wyczytać w głębi jego ducha budzące się walki i pragnienia.
— Nie — rzekł wreszcie Wacław — nie zaprę się tak w jednéj chwili przeszłości mojéj, nie stracę w jednéj nocy rozkoszy owocu tylu zwycięztw. Rozpusta, to nie miłość jeszcze.
— Kobieta, miłość i rozkosz to tak z sobą złączone, że przyznam ci się, nigdym ich nie mógł rozróżnić, ale mniejsza o to! zostańże marzycielu z twojemi marami, artysto stworzycielu, zostań z Ewą nieobleczoną jeszcze w ciało, z taką jaką była nim ją Bóg Ojciec wywiódł z serca człowieka, idź błądzić przy świetle księżyca jak dusza pokutująca i wywołuj z grobu, z popiołów, widziadła uczucia, jeśliś go zaznał kiedy, jeśli go wasze niebo północy nie zmrozi, nim się obudzi i ozwie w sercu wszechwładnie. Niech ci Ewa spłynie po promieniu księżyca, bladym jak farby twoich obrazów, zimnym jak krew w twoich żyłach; ja, idę do Rozarity.
Wacław popatrzył chwilę, za odchodzącym i z gorzkim uśmiechem obrócił się do rzeźbiarza, co stał na miejscu ciągle w niego wpatrzony.
— A ty nie kochasz jak on, nie spieszysz jak on? — zapytał.
— On kocha za wiele, ty kochasz za mało, obadwaj nie jesteście w prawdzie.
— A ty?
— Ja? — szepnął Marcello — niech cię Bóg strzeże od dróg podobnych moim, od miłości, jaka mnie pożera. Przed tobą życie całe stoi otworem, kochaj! ale nie jak ten młody szaleniec, duchem zostań w niebie, po formę tylko zstąp na ziemię. Nie mów że cierpisz jak potępiony... dziecko, wyzywasz nieznaną ci potęgę i bóle nieznane; ty kochasz ideał a ideał to przyszłość, rozumiesz? to nadzieja, ale i piekło? Dante go przeczuł. Senza speranza, senza speranza, mówił przerywanym głosem powtarzając wiersz nieśmiertelnego poety.
Po chwili podniósł głowę pochyloną i mówił daléj biorąc drżącą rękę Wacława.
— Nie bierz za śmierć chwili letargu, ale jeśli na prawdę kobieta już ci nie wystarczy, jeśli dusza twa nie trafi na ziemię z obłędnych krain ideałów, jeśli myśli twéj upostacić nie zdołasz i bezsilny, złamany, nic nie wysnujesz z siebie, to chodź do mnie: w ostatniéj chwili zrospaczenia ducha, konania myśli, przyjdź do mnie; odsłonię ci moją kochankę, a pierś jéj wielka, potężna, przygarnie nas obu w miłosnem objęciu, gdy rozpłonie pod gorącym dwóch piersi uściskiem! Pocałunkiem zaklniemy jéj usta milczące, by z nich słowo bytu wypłynęło; aż gdy lice ogrzane czystem tchnieniem naszem zrumieni się powoli, aureola zabłyśnie nad jéj bladem czołem, uwieńczonem w cyprys i powstanie dla nas promienna i jasna, śpiewając hymn jakim może kiedyś, kiedyś, dźwięczały praojcom naszym, harfy Eolskie. A gdy raz dla ciebie strząśnie pył z tęczowej szaty i ukaże ci się w blasku czarodziejskim, gdy ci raz twarz swą wszechpiękną odsłoni, ukochasz ją, jak jam ją ukochał!
I postać rzeźbiarza razem ze słowami zdawała podnosić się i olbrzymieć w półcieniu wieczornem; włos jeżył się na głowie, oczy gorzały jak pochodnie przykrym, gorączkowym blaskiem obłąkania. Patrzał przed siebie z natężeniem, jakby postać tajemnicza występowała widna dla niego we mgle wieczoru i na wywiędłą twarz wywoływała rumieniec. Stał chwile zapatrzony, rozmarzony bezmyślnie wyciągając ramiona i oddalił się spiesznym krokiem, jakby goniąc coś niedostrzeżonego dla ludzi. Wacław został sam zdumiony ostatniemi słowami towarzysza i wolnym krokiem skierował się ku miastu od którego podczas rozmowy daleko odeszli. A w duszy jego brzmiały słowa towarzyszów „kochaj, kochaj!” budząc w nim dawno uśpione pragnienia co jak hydra stugłowa podnosiły się wszechwładne szarpiąc mu serce i krwawiąc dawno zapomniane blizny. Wrócił do siebie, zapalił lampę i stanął przed wielkiem płótnem na którem dopiero „śmierć Abla” ciemną farbą podłożoną była. A jednak już w tych pierwszych zarysach poprawność stylu, harmonija linij a nadewszystko, przerażająca siła wyrazu zdradzały rękę mistrza, co samowładnie odzierżył sposób; dla którego sztuka nie miała tajemnic. Tylko główna postać obrazu nakreślona była kilku linijami, które oznaczały jedynie miejsce jakie zajmować miała; artysta ukształtował ją tak jak mu się przedstawiła, niewyraźna i w mgłę niepewności owiana. Spojrzał na obraz i wzrok jego zatrzymał się sztywny, nieruchomy na próżnem miejscu, jakby chciał potęgą, magnetyzmem woli urobić kształt dla myśli swojéj — patrzał, lica mu pałały, źrenice krwią nabiegły, usta wykrzywił bolesny wyraz rozpaczliwéj niemocy i milcząc cisnął konwulsyjnie dłońmi rozognione czoło.
— Nic! zawołał z stłumioną wściekłością uderzając piersi; wiecznież mi tu próżnia odpowie? Boże, Boże! na coś nam dał myśl, wolę i... bezsilność!
Długo tak stał pasując się z boleścią, z niemocą; oko w oko mierząc się z cierpieniem swojem i rachując nieledwie gorączkowe uderzenia pulsu. Zwolna łagodny powiew letniego wieczoru, dolatując przez otwarte okno, obejmował go czarem swoim i koił myśli wzburzone. Aż wreszcie, łza zabłysła w suchem jego oku, jak gwiazda pociechy. I jak gdyby wszystkie struny ducha naprężone gwałtownie zmiękły zwilżone tą łzą jedną, tak i on zapomniał o zwątpieniach i boleściach swoich, a myśl uciekła daleko, daleko, za rzeki, za góry! I przeniosła go do dworku rodzinnego co stał na wzgórzu, biały i jasny śród grabowych szpalerów i lip odwiecznych, nad bystrą rzeczką i łąką zieloną. Dworek wesoły, poważny, a tak cichy, tak spokojny, jakby go Anioł stróż osłaniał skrzydłami srebrnemi od myśli zgubnych i marzeń dalekich; jakby tam niczyje nigdy nie zapłakały oczy i niczyje pragnienie nie wybiegło za ściany jego! A jednak Anioł stróż tego domu nie strzegł go dość pilnie, może na chwilę odwrócił oczy od śpiących, goniąc za jaką gwiazdą wysoką, może się zapatrzył na siostrzyczkę Anielkę co śliczna jak obrazek, wesoła jak skowronek była radością wszystkich oczu, szczęściem domowego ogniska. I gdy Anioł opuścił skrzydła na chwilę, lub w inną spojrzał stronę, nowe pragnienia, dziwne niepokoje wśliznęły się do tego domu, opełzły pierś jedynaka, że od razu dom rodzicielski stał mu się ciasnym, powietrze dusznem i niebo nie dość błękitnem. Chodził smutny pośród szczęśliwych a czoło przejadały mu myśli dla nich nieznane, serce, uczucia niepojęte. Widział, jak jednego wieczoru gdy chłopiec dorósł młodzieńca, obsiedli wszyscy wesołe dawniéj domowe ognisko, ojciec ze smutnem i poważnem obliczem, ręką spracowaną pocierał czoło; na matki lice, zwykle jak dzień wiosenny pogodne, łza po łzie spływała, Anielka szlochała w kąciku, a wszystkich oczy niby promienie w ognisku zbiegały się na twarzy młodego człowieka, który ostatni wieczór przed długą podróżą spędzał w domu rodziców. I on miał oczy wilgotne, bo któż nie zapłakał za przeszłością niepowrotną na progu nowego życia? ale z za łzy dzisiejszéj przebijał się uśmiech do jutra, co go nęciło tęczową barwą nadziei, a na twarzy jego promieniało tyle wiary i tyle zapału iż ojciec zrozumiał że każde słowo będzie daremne, a matka że go nie powstrzyma. Nazajutrz płakali sami, a młody marzyciel leciał jak niewolnik wyzwolony, jak ptak wypuszczony z klatki w przyszłość, daléj i daléj! nie oglądając się za sobą, nie rozumiejąc co tracił na zawsze, i nie przeczuwając że ten domek i ogród miały wyryć się w jego pamięci jak raj utracony. I tak wspomnienie po wspomnieniu przesuwał daléj, niby ziarnka wielkiego różańca który śmierć dopiero ostatniem zamknąć miała ogniwem, a za wspomnieniami niejedna łza zbiegła, nie jedno westchnienie uleciało do téj przeszłości niepowrotnéj, do tych co go kochali z daleka, a od których dzień każdy większą oddzielał go zaporą pojęć zdobytych krwawą pracą, krwawym znojem, i bolów, których oni nie rozumieli nawet. Nieznacznie w piersi jego dumnéj zagościła tęsknota, uczuł się samotnym w téj dalekiéj ziemi, bez wiary w siebie, zawieszony między niebem a ziemią, nie mogąc ni dostać się wyżéj, ni wrócić do powszedniego życia. Bez nikogo, z kimby mógł myśl swą podzielić, ktoby łzę pocałunkiem otarł z jego oka i uśmiechem pogodę myśli przywrócił.
— Ewo moja! — rzekł, podnosząc wzrok na obraz — tyś symbolem mojego życia, to ty czarodziejko niewyraźna, ukazywałaś mi się wśród lat dziecinnych, stawałaś nad łożem śpiącego i szeptałaś mi tajemnicze wyrazy, co nie wiedzieć skąd śród dni spokojnych, gorączką krew mi burzyły i malowały jaskrawemi barwy dalekie kraje niedościgłe okiem, zaludnione postaciami nadpowietrznych światów!.. słyszałem szelest ich szat białych, widziałem migoczące gwiazdy na ich czołach, paliły mnie promienie ich oczu słonecznych. To ty podmuchiwałaś mi w nocach zapału, marzenia niebiańskie których nigdy, nigdy ziścić nie miałaś, wołałaś mnie za sobą a jam ci uwierzył. Czemuż krzyż, który mi matka kreśliła nad czołem nie obronił mnie od twojéj potęgi? czemuż palma kwietnia, zieleniejąca nad łóżkiem nie dała mi snów spokojnych jak to nam dzieciom obiecywano wieszając ją przy obrazku patrona? a dziś, cożeś mi dała za łzy gorące, za krew serdeczną? odbiegłaś mnie, zostawiłaś samego, bez siły, bez natchnienia.... Zatrzymał się a w odpowiedzi zabłysły mu wszystkie myśli wcielone, wszystkie obrazy wyszłe z pod pędzla i okrążyły go wieńcem wspomnień, jakby wymawiając tę chwilę zwątpienia.
Malarz zakrył twarz rękoma i zawołał z głębi ducha, to jedno słowo serdecznej modlitwy:
— Bluźniłem!




II.
Or, la beauté, c’est tout. Platon l’a dit lui-même,
La beauté, sur la terre, est la chose suprême.
Et moi, je lui reponds, sans crainte d’un blasphème:
Rien n’est vrai que le beau, rien n’est vrai sans beauté
Alfred de Musset.

W ogrodzie, jednego z najpiękniejszych pałaców Rzymu, przechadzał się zwolna malarz Kamillo, a z nim kuzynka jego Sylwia świeżo do Rzymu przybyła. Byli sami, wsparci jedno na drugiem; rozmowa toczyła się żywo, ale nie znać było w ich głosie najlżejszego wzruszenia, oczy ich spotykały się swobodnie, dłoń nie drżała w dłoni. A jednak Sylwia uchodziła słusznie za jedną z najpiękniejszych kobiet we Włoszech, Kamillo miał miękkie serce, a bliskie stosunki pokrewieństwa łączyły ich stosunki. Snąć duchy ich odpychały się wzajemnie, znać odmiennemi rozeszli się w świat drogami, bo nie było między niemi, w chwili powitania nawet, żadnéj myśli wspólnéj, to też i twarze ich na pozór podobne, uderzały ogromną różnicą wyrazu. Sylwia mogła już mieć lat dwadzieścia, piękność jéj była w całem rozwiciu. Linje twarzy uderzały klassyczną poprawnością, ale nie miały owego zimnego, niezrozumiałego dla nas spokoju jaki zwykle promieni z starożytnych posągów. Duch co chwila przebijał martwą powłokę, tryskał ogniem z gorejących oczu, nieprzyćmionych dotąd łzą żadną których namiętny wyraz dziwnie odbijał od ust okolonych dziecięcym uśmiechem pierwszéj młodości, pierwszych snów i marzeń gdy wierzymy że je przyszłość ziści niezawodnie. Choć na czole jéj jaśniała myśl dojrzała, był jakiś wdzięk dziewiczy, nieokreślony w całéj postaci który mówił wyraźnie że serce jéj dotąd nie zabiło w piersi, usta nie wymówiły wyrazu miłości. Dotąd patrzała w świat jak kaprysne, zepsute dziecko świata i losu, któremu nie zbrakło żadnego daru jakiemi Bóg wybranych obdarza. Ciekawie tylko zaglądała w życie, uchylała nierozważnie zasłonę cierpienia poznanego tylko z nazwiska, niecierpliwiąc się że dotąd świat ten chował dla niéj tyle ciężkich, bolesnych tajemnic i w braku prawdziwych, tworząc sobie troski urojone, zupełnie jak w dziecinnych igraszkach.
— Zawsze piękna, piękniejsza jeszcze gdyby to być mogło, powracasz nam kuzynko — mówił Kamillo wpatrując się w nią z zachwytem. Sylwia wstrząsnęła głową, może trochę smutnie, przesuwając białą rękę po czole.
— I cóż mi z tego — szepnęła. Mówicie żem piękna, a któż wie czy ta piękność jest darem Boga czy szatana? czyż dotąd przyniosła mi ona jedno czyste westchnienie, jedną chwilę szczęścia, czy choć jedno ziściła marzenie?
— Przyniosła ci miłość, któż winien jeśliś ją odrzuciła.
— Może miłość Alfreda? — zapytała z szyderskim uśmiechem.
— On cię kochał.
Sylwia ruszyła ramionami.
— On mnie kochał? — powtórzyła. Wziął z domu rodziców dziecię szesnastoletnie, bawił się mną jak ładnem cackiem, stroił jak zapłaconą kochankę, przez dumę, przez próżność, kochał nawet, ale tylko jak piękną kobietę. Zajmowałam pierwsze miejsce nie w jego sercu lecz w życiu, byłam mu potrzebna. Długo nie rozumiałam mego położenia, choć Alfred odpychał mnie i zrażał sama nie wiedziałam dla czego. Ten człowiek trzymał mnie w jakiejś sztucznéj atmosferze wiecznie jednostajnéj, by przypadkiem nie obudziła się we mnie dusza, czuł że mu ona uleci. Chciał zmrozić pierś moją młodą, lodowatem swem tchnieniem, śmierć swoją wszczepić we mnie. Przeżyły i przesycony chciał bym jak on patrzała w świat przez pył znudzenia, gdy dla mnie wszystko miało jeszcze jaskrawe, czyste barwy młodości, chciał żebym była jak on co przeżył marzenia i nadzieje swoje. Z wytrwałością upiora przypiął mi się do serca, zapierając oddech w piersiach, ziębiąc każdy wybuch każde słowo żywsze, każdą myśl nieledwie, chłodnym uśmiechem szyderstwa. A gdy nieznanem pragnieniem podnosiło mi się łono, dusza rwała do życia, gdy zobaczył łzę w mojém oku, kupował mi stroje, klejnoty, a zrozumieć, odpowiedzieć mi nie chciał lub nie mógł. Leżała między nami nieprzeparta zapora lat jego, doświadczeń, i zwątpienia, którą miłość tylko zniweczyć mogła. On nie kochał mnie nigdy, wierz mi — dodała z mocą widząc niedowiarstwo w oku Kamilla. Gdyby w tym człowieku została była choć jedna iskra świętego ognia, gdyby mnie choć chwilę w życiu ukochał, nie stalibyśmy dzisiaj na dwóch krańcach świata.
— Byłaś bez litości dla niego Sylwio, bez litości dla jego lat czterdziestu. On dawał ci wszystko co mógł dać tylko, czyż jego wina żeś żądała więcéj i odtrąciłaś go z pogardą?
— Czyż moja wina że mi to starczyć nie mogło? Posłuchaj mnie daléj. Długo tak żyłam życiem roślinnem dziecięcem, długo jak motyl w spowiciu czekałam aż mi się skrzydła rozwiną; wszystkie siły ducha, drzymały we mnie i zdawały się czekać jako natura na wiosnę odgłosu pierwszego grzmotu co ją do działalności pobudzi. Nie czekały długo. Dnia jednego, Alfred zaprowadził mnie do swojej galeryi gdzie nowo nabyty przyniesiono obraz, niewiem czy widziałeś go kiedy; były to „zaślubiny Rachelli” Dwoje tylko ludzi stoi na pierwszym planie, oboje piękni dziewiczą, pierwotną pięknością, patrzą na siebie podając sobie ręce, a promienie ich oczu jednoczą się w jednym wszechwładnym wyrazie miłości, którym oddychać się zdaje każdy ton, każda linija obrazu. Patrzałam i nieznacznie oczy zaszły mi łzami i jak gdyby łuszczki opadły mi z powiek, przejrzałam jasno w siebie i drugich, wtajemniczyłam się w życie w jednéj chwili, jakby miłość mistrza zbudziła ją we mnie, jakby iskra natchnienia spłynęła z dzieła jego w moją duszę. Może obraz ten ukazał mi się w danéj chwili, może cokolwiek innego wywołałoby podobneż wrażenie, niewiem, dość że mi on został w pamięci jak powstającemu z letargu piérwszy promień słońca i dał mi świadomość bytu. Nieprawdaż, mówił do mnie Alfred, odchodząc o kilka kroków by lepiéj effekt osądzić — jaki rysunek, jaka karnacya... bo ducha obrazu nie zrozumiał nawet. Spojrzałam na męża i znienawidziłam go od téj chwili. Za tyle dni życia mego zmarnowanego, za wiecznie jednostajny uśmiech przystygły do ust spłowiałych, wreszcie za to pierwsze słowo którym zmącił moje wrażenia, znienawidziłam go niepowrotnie, tak, że to uczucie przyrosło mi niejako do serca; napróżno starałam się je stłumić, zespoliło się ono z życiem i zrozumiałam że z życiem tylko wyrwać go mogę.
— Biedny Alfred!
— Żałujesz go? może masz i słuszność, może mnie własne cierpienia zbyt wyłącznie zajmowały bym mogła sprawcę ich pożałować.
— Byłaś Sylwio samolubna, jak każde piękne, rozpieszczone dziecko.
— Bo powiedz, jakiem prawem ten człowiek przykuwał mnie do siebie i ziębił wonią mogiły? jakiem prawem stanął między mną a życiem? Od owéj chwili gdym to zrozumiała, czułam się jak niewolnik spętany: dzień każdy stawał mi się cięższy, płakałam, marzyłam noce całe. Alfred z niepokojem patrzył na mnie jak na chore i kapryśne dziecko, dla niego całe życie byłam dzieckiem tylko, próbował żartów, ironii, ale ja rozśmiałam się tylko, żartem odpowiadałam na żart, sarkazmem na ironiję. Może na słowo serdeczne, byłabym oddaniem życia odpowiedziała. Alfred nie zdobył się na nie. Między nami wszystko skończyło się od téj chwili; nie mogłam się zdobyć na ustawiczne kłamstwo, nie mogłam ust obojętnych złożyć do uśmiechu, do pocałunku. Zbyt dumna na fałsz podobny, powiedziałam mu spokojnie prawdę, ale zaledwie wymuwiłam słowo rozstania, Alfred zbladł w jednéj chwili. Zrozumiałam w ówczas jak bardzo potrzebną mu byłam, gdy dla zatrzymania mnie nie cofnął się przed upokorzeniem. Klęczał u nóg moich, przepraszał i błagał, mówił sto razy słowa miłości co w ustach jego wyglądały niby ciało bez ducha, niby fałszywe tony cudnéj pieśni jaka mi w głębi serca dźwięczała.
— I odepchnęłaś go z pogardą, boś nie pojęła prawdy jego cierpienia; byłaś okrutna jak dziecię co niezaznało bólu. Daj Boże, by kto inny nie pomścił Alfreda.
Sylwia uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
— Jesteś surowy dla mnie, wyrzekła patrząc mu w oczy.
— Bo znam wartość łzy, bo wiem ile westchnień odbiło się od twego serca, ile spojrzeń napróżno obracało się ku tobie.
— I twoje były w ich liczbie, nieprawdaż? zapytała wesoło, figlarnie prawie.
— Prawda, odrzekł z uśmiechem, ale na chwilę tylko. Jam dumny także Sylwio, nie lubię prosić na próżno.
— Czyż myślisz że miłość daje się proszącemu? w takim razie byłby ją Alfred otrzymał.
— Rozumujesz zbyt dobrze, zbyt loicznie, bym cię chciał przekonać, a jednak wierzaj mi, pożałujesz kiedyś owego świata czarów rozkoszy odepchniętego tak pogardliwie, pożałujesz może zapóźno.
— Czyż sądzisz żem spotkała choć jedno uczucie za którém odwrócić by się warto. Jeśli zawsze taka ma być miłość wasza to nie pragnę jéj zakosztować, bo gardzę nią. Wszyscy dotąd kochali mnie dla tego żem piękna, pożądali tak jak Alfred, a czy choć jeden wniknął w głąb’ mego ducha, czy choć jeden troszczył się o serce? Szli tylko za popędem oczu i ciała, z pocałunkiem innéj na ustach; pokazywano mi ich wczorajsze kochanki, potrącałam może jutrzejsze. I to jest wasza miłość?
— Sylwio, miłość to niby w życiu promień słońca, na co go na barwy rozkładać? używajmy go gdy nam zabłyśnie, bo aż nadto prędko przemija.
— Ja nie chcę chwili szału, czuję że gdy pokocham to całą istnością, nierozumiem miłostek, chcę życia za życie, oddania za oddanie, prawdy za prawdę.
— Jesteś wyrachowana, nic napróżno dać nie chcesz, oszczędzasz serca, może i dobrze robisz, strzeż się jednak by późniéj gdy go zapotrzebujesz nie znaleźć próżnego miejsca. Serce to lotny, bardzo lotny żywioł, a szczodremu Bóg skarbów przymnaża.
— Być może, ja jednak skarb mój jak go nazywasz, dla jednego tylko zachowam lub w całości Bogu odniosę. Nie zrozumiemy się nigdy, tyś zepsuty łatwem życiem jakie prowadzisz, odpowiadasz mi szyderstwem, oburzasz się że wam wszechwładnym opierać się można — bądź szczery, czy nie tak?
— Ja z kolei odpowiem ci, być może, a jednak wierzaj mi Sylwio, miłość nie rozumuje, nie rozlicza; niepróżno też ją starożytni dzieckiem skrzydlatem upostacili. Kochamy najczęściéj nie wiedząc dla czego, nie myśląc nawet co w zamian odbierzem.
— Tak mówicie przynajmniéj, a jednak, czy tak mnie kochałeś? — zapytała śmiejąc się smutnie — ty co darmo prosić nie lubisz.
Kamillo zamiast odpowiedzi przygryzł wargi z przekorą a ona daléj mówiła.
— Cóżem winna że miłości jaką sam określiłeś, nie spotkałam i nie uczułam dotąd, od czasu jak ją pojęłam, jak mi ona z owego obrazu Racheli zabłysła.
— Bo dziwne z ciebie stworzenie Sylwio, zwyczajną miarą mierzyć cię nie można, masz coś odrębnego od wszystkich kobiet jakie znałem dotąd, jakąś fantazyę, jakiś ogień wewnętrzny, którym wszystko oświecasz, wszystko podnosisz do wyższéj potęgi i świat nieraz ukazuje ci się w promieniach odbitych od własnego oka. Tak, i ten obraz o którym mówisz stał ci się od razu pojętny, zrozumiały, bo odkrył ci to co w twojéj duszy już złożone było, jam patrzył na niego tyle razy a jednak nic więcéj nie dojrzałem nad piękną, wykończoną gruppę.
— Nie umiałeś patrzeć, jam zrozumiała od razu że w nim były złożone łzy i krew mistrza, że życie jego i miłość we mnie je zbudziły.
— To prawda, ten obraz wzrósł pod okiem moim.
— Znasz go? — zapytała z żywością Sylwia, stosując to wyraźnie do malarza nie do obrazu. Gdzie on jest?
— Tu w Rzymie — Chciałabyś go poznać jak widzę — odparł Kamillo rozumiejąc ją dobrze.
Kobieta skłoniła głowę w milczeniu niby z przyzwoleniem, niby z namysłem i odwrócona od młodego człowieka zdawała się o nim zapominać na chwilę.
— Czy chcesz go poznać? — powtórzył Kamillo, wpatrując się w nią badawczo. To także marzyciel.
— Niewiem sama — odrzekła powolnie, ten człowiek był tak długo dla mnie ideałem, boję się by jak tyle mar gonionych nie pokazał mi się zblizka w szarym spłowiałym kolorze codzienności.
— Za to ręczyć nie mogę, bo niewiem dotąd co jakie barwy przybiera w twoim oku, każdy jest dla siebie środkiem wielkiego społecznego koła, każdy go swojem koloryzuje światłem i ze swego sądzi stanowiska, a nasze są tak odległe! Ale czyż tyle już spotkałaś zawodów by się ich na każdym lękać kroku?
Sylwia uśmiechnęła się zwolna.
— Śmierć będzie może ostatnim naszym zawodem. Wszak to codzienny chleb żywota, jabym jednego tylko nie zniosła: zawodu w tém co bym ukochała.
— Może dla tego wahasz się tak długo? Sylwio, Sylwio, nie pojmujesz jeszcze życia, godzina twoja nie nadeszła. Możeś nieraz pominęła nierozważnie to czego szukasz, co pojąć warto, by potém mierność, powszedniość podnosić do ideału.
— Nie lękaj się, wzrok mój dobry i stopa pewna, nie zbłąkam, nie oszukam się tak łatwo.
— Daj Boże! aleś zbyt śmiała, zbyt bezbronna, na walki których nie pojmujesz. Czy myślisz że zachowasz zdrowe oko i myśl swobodną? czy sądzisz, że ukochasz kogo i jak zechcesz, że serce twoje nie pójdzie wbrew chęci a myśl przeciw woli? Możesz stanąć nad octhłanią, widzieć ostre skały w jéj głębi, co ci ciało rozszarpią i rzucić się w nią ciągniona czarem nieodganionym, odpychając z pogardą wstrzymującą cię rękę. Czy ty wiesz co to kochać? Dotąd otoczona poklaskiem świata, stąpałaś po kwiatach co ci nigdy kolców czuć nie dały, upojona wonną i ciepłą atmosferą uwielbień. Życie było ci łatwe jak sen dziecięcia, każde twoje słowo było rozkazem, każdy uśmiech wszechwładnym i śmiesz mówić że życie jest zawodem dla tego że między zachceniem a spełnieniem jego upłynęła godzina, dla tego może iż cię pytam o rozkaz zamiast uprzedzić życzenie, czy nie tak? — dodał z uśmiechem.
— Jesteś złośliwy Kamillo i źle myśl moją tłumaczysz, mówisz żem tak bardzo szczęśliwa? możem nią i być powinna a jednak tak nie jest, bo któż kiedy szczęście określić zdoła? któż powie w czem ono leży? w łzie, czy w uśmiechu, wspomnieniu czy w przeczuciu? Świat cały jest dla mnie martwy i zimny jak kwiat bez cierni ale i woni, zdaje mi się jakoby wszystko straciło oddech i kolory i powlokło się dla mnie spłowiałą, trupią, jednotonną barwą. Czyż to u ciebie szczęście?
Długo rozmawiali jeszcze, długo Sylwia życie swoje, marzenia w urywanych opowiadała słowach.
— Bądź spokojną — wyrzekł przy pożegnaniu Kamillo zrozumiałem cię, przyprowadzę Wacława.
Sylwia nic nie odrzekła, ale ostatnie spojrzenie jakie rzuciła młodemu malarzowi, przekonało go że myśl jéj odgadnął; bo prawdę mówił że Sylwia znudzona jednostajnością swobodnego życia pragnęła choćby cierpienia coby ją znowu z letargu ducha przebudzić mogło. Pragnęła uczepić się o coś w życiu, choćby o ciernie ręce pokrwawić miała; ale czemuż dotąd pozostała tak sama, obojętném sercem odpychając wszystkie hołdy, zawsze upatrując w uczuciu, brudnych ukrytych pierwiastków, zawsze przy świetle spostrzegając cienie. Może kilka lat pożycia z mężem wyryło się na zawsze zwątpieniem w jéj sercu, zatarło ufność dziecięcą, zostawując niezaspokojone serce i pragnienia młode. Człowiek na człowieka zawsze wpływ wywiera, żadne słowo daremnie nie wpadnie w ucho, żadne uczucie napróżno o serce nie trąci, wszystko znajdzie się w danéj chwili i mimo nas odezwie częstokroć w nowym kształcie, niepojętym dla nas samych, ni dla tych których jest odbiciem. Myśli jak szkiełka w kalejdoskopie układają się w coraz nowe kształty. Może Sylwia trzymana czas jakiś przez męża w sztucznéj atmosferze doszła do pojęć wyższych niż jej lata, mimowoli nauczyła się myśleć, porównywać i nie mogła już liczmana wziąść za czyste złoto. A może też jakaś nadzieja niewyraźna, przeczucie zamglone, wiodło ją do tego co pierwszy obrazem swoim obudził w niéj życie. Może on był w głębi ducha marzonym ideałem, przed którym składała w ofierze myśli i pragnienia swoje i drzała myśląc o chwili co mogła je w puch rozwiać. Drżała, może przeczuciem, jak przed wielką w życiu epoką, któréj pragnęła i lękała się razem, bogata cudzem tylko doświadczeniem co wskazując niebezpieczeństwo sposobu obrony nie daje.




Nazajutrz salon Sylwii ludny był i gwarny, ta kobieta zbyt była piękną by wszystkich oczy nie zwracały się na nią. Pociągała jakimś tajemnym urokiem, jaśniała jak kwiat przed burzą, co drzy przeczuciem i wznosi ku Niebu woń nieporównaną czując że życie dane mu krótkie, że za chwilę piorun go spali, ostry wicher złamie. Wszędzie gdzie oczy podniosła, widziała ku sobie zwrócone wejrzenia i z uśmiechem na ustach przyjmowała wyznania i skargi łzy i westchnienia. Jak dziecię pozwalała się kochać nic nie dając w zamian; jakby dotąd serce jéj dumne nie spotkało równego sobie; pierś jéj jednostajnie biła nieporuszona żywszem uczuciem — żadna troska nie zbledziła lica. Piękną była w téj chwili jak posąg wszechwładnem ożywiony zaklęciem, jakby w jéj czole marmurowem krążyć poczęła szybko krew gorąca i zrumieniła je lekko. Stała wsparta jedną ręką o alabastrową kolumnę, a postać jéj wysmukła rysowała się jasna i czysta na tle purpurowéj draperyi ocieniającej okno — pełna wdzięku i zaniedbania w postawie, jakby wybranéj przez malarza jakby zdjętéj z fresków starożytnych. Spoglądała bezmyślnie na otaczające ją grono jakby duch jéj wyrywał się, wznosił nad nich i panował im wyższością swoją — a oni wszyscy schylali głowę nie wiedząc sami jaka ich potęga przykuwała do stóp jéj, ogarniała przy niéj.
W téj chwili drzwi się otworzyły i wszedł Kamillo z Wacławem. Na malarzu widne były walki dni ostatnich, twarz jego bledsza była niż zwykle, cierpienie myśli wypiętnowało się niestartym stygmatem na czole. Oczy jego obojętnie przebiegły salon aż spoczęły na Sylwii nieruchome, jakby uderzone zjawiskiem szukanym długo, formą nieporównanéj piękności, a wzrok ten musiał być wyraźném odbiciem myśli nieskrępowanéj niczem, bo kobieta zadrżała pod nim, zachwiała się, chciała krok naprzód postąpić i nie mogła, chciała wzrok swój oderwać od niego.... nie mogła! Stała jakby owładnięta siłą tajemniczą, z piersią wzburzoną, z ustami poruszonemi, zaczętem słowem — Wacław ścisnął konwulsyjnie rękę towarzysza, nachylił się ku niemu i szepnął zaledwie słyszalnym głosem:
— To Ewa!




III.
W jedną girlandę męki me uwiążę,
Jak człowiek który za tysiące czuje,
I tą girlandą jako świata książe,
Czoło uwieńczę i ukoronuję.
J. S

W kilka dni późniéj, Wacław przechadzał się nierównym krokiem po swojéj malarni, nie zatrzymując wzroku na niczem, jakby go jakaś gorączka wewnętrzna parła i ciągnęła gdzie indziéj a siła woli wstrzymywała tylko. Kilka wieczorów spędzonych z Sylwią rozmarzyło go nadto, nowemi widmami zaludniając myśli — napróżno szukał w pracy zapomnienia, opór jego i wola miękły pod wdziękiem jéj oka, a ona jakby czując władzę swoją jarzmiła go zwolna i nęciła do siebie może magnetyzmem podobnegoż pragnienia. Napróżno starał się wydobyć z zaklętego koła, w którem się znajdował i bił się z myślami; gniewny na samego siebie, zamknął drzwi przysięgając że dnia tego się zwalczy i progu nie przestąpi. Ale daremnie zbierał myśli, uciekały one nieposłuszne od rozmarzonego czoła, sam nie wiedział czego pragnął i żądał, czuł się bezsilnym, smutnym, niespokojnym i gniewnym za zmianę jaką czuł w sobie, za to że wśród nadziei jego ukazywała się Sylwia nie Ewa, kobieta nie ideał. Napróżno dotąd próbował rysy jéj przenieść na płótno, Sylwia zbyt żywą była w myśli jego i mimowoli wypływała z pod pędzla uśmiechnioną, dumną i piękną, taką, jaką ją kochał, jaką nosił w sobie. Występowała wśród obrazu jakby szyderstwo duchowi artysty, jakby przeczenie myśli jego. Miłość długo zwalczana, żelazną wytrwałością, pracą i wolą, odzywała się chwilami gwałtowna, niepohamowana. Sylwia stawała ciągle przed jego okiem i zasłaniała mu świat cały, zakląwszy go niejako w swą postać. Widział ją w świetle i cieniu, w nocy i we dnie, zbliska i zdaleka. Walczył, opierał się napróżno, biegł do niéj i zbliska nienawidził za to wszechwładztwo jakie wywierała nad nim — i teraz nawet napróżno starał się ukoić dręczący go niepokój, gdy niespodzianie otworzył drzwi Kamillo. Zatrzymał się on na progu, popatrzył chwilę na młodego człowieka, który rzucał się jak lew w klatce, potrząsł głową w milczeniu i dobywszy cygaro, zapalił je i siadł w kącie a spoglądając z za kłębów wonnego dymu na Wacława zanucił półgłosem:

„Ah capisco che il tus cuore,
„Ha provato il duol d’amore.

Wacław stanął nagle przed Kamillem jakby słowa piosnki stosowały się do niego.
— Szczęśliwy człowiek z ciebie — rzekł po chwili nowo przybyły.
— Widać już że to szczęście z twoich patrzy ocz — odparł z goryczą Wacław — bo ciągle mi to słowo powtarzasz, jak zły duch wyraz szyderstwa potępionéj duszy.
— Naprzód, dziękuję za porównanie, oszczędziłbyś mi go pewnie wiedząc z czem przychodzę: Oto Sylwia chce niespodzianie zwiedzić twoją pracownię a ja wysłany jestem en eclaireur.
— Sylwia tu? — powtórzył Wacław prowadząc okiem po całéj malarni jakby szukając na co najpierwéj wzrok jéj padnie.
— Czyż nie mogę powiedzieć żeś szczęśliwy?
— Zazdrościsz mi?
— Nie, bądź spokojny, nie rozumiem zazdrości, jest to czyste kalectwo moralne. Każdy na świecie ma swoje miejsce, swój promień światła i swój dzień słoneczny, tylko dzieci nie umieją cenić tego co do nich należy i psują zabawki rozrywając je sobie.
— Skądże wiesz że to czego nie pragniesz dla mnie pożądane?
— Bom ja ograniczył się ziemią, nie sięgam nad nią, nie gonię istot co na skrzydłach ulatają w chmury. A ty, przyznaj szczerze Wacławie, zmieniłeś się od dni kilku, w téj chwili nawet myślisz o Sylwii.
— Prawda, myślę czy ta kobieta nie jest dla mnie kusicielką, czy biegnąc za nią nie zboczę z mojéj drogi, czy mi ona jest wsparciem, czy przeszkodą?
Kamillo wstrząsnął głową.
— Czemu — mówił daléj Wacław — Bóg złączył w nas dwóch wiecznych wrogów? czemu nas ciałem przykuł do ziemi gdy duchem spokrewnił z niebem? czemu najczystsze uczucie nawet, nosi w sobie jak zaród śmierci, trochę tego kału z którego nas Bóg ulepił? Czemu myślom potrzeba kształtów, miłości ciała?
— Kochasz Sylwię?
— Chwilami kocham jak jasnego anioła, co mnie skrzydłami ocienia, chwilami nie nawidzę jak szatana co ułudne kształty światłości przybiera. Czasem to Ewa moja marzona, czasem kobieta tylko która zapala żądzę w mem łonie.
— Biedna Sylwia! warta była innego uczucia.
— I spotka je pewno. Ja i ona zeszliśmy się na chwilę w życiu. Ona rzuciła mi łzę i uśmiech i pójdzie swoją drogą nie oglądając się pewno, rozdawać daléj łzy i uśmiechy póki ich starczy tylko. A ty z kolei, nie schylisz że się po nie?
— Nie — inaczéj znam Sylwię — odparł poważnie Kamillo, nie kusiłem się o nią jak się nie kuszę o gwiazdę z Nieba, niewiem czy ona gorsza czy lepsza odemnie, nie pragnę jéj bośmy odmiennéj zupełnie natury. Samemu sobie oddaję sprawiedliwość, Sylwia nie powinna mieć rywalki w sercu tego którego wybierze, jéj miłość godna czystszego ołtarza, jak ten na który ja bym się zdobył i czystszéj miłości niżbym uczuć potrafił, a kłamać nie chcę i nie mogę. Dla mnie kobieta to kwiat, którego wonią chcę się upoić, póki mi woń ta smakuje, nie przysięgam, bo wiem że nie dotrzymam, nie obiecuję bo nie chcę zwodzić. Jutro, to dla mnie mrok nierozjaśniony, dla tego nigdy o nim nie mówię a Sylwia chce jutra koniecznie, i nie wierzy, by ono nie stawiło się z takim samym uśmiechnionym rankiem, który jéj teraz świat cały w migotliwy, zaklęty pałać wszechwładnéj wieszczki „młodości” zamienił.
— Jesteś szczery Kamillo.
— Niech to zostanie cnotą tych, którzy inną pochlubić się nie mogą. Sylwia patrzyła na mnie jak na szaleńca, ja na nią nawzajem jak na dziecko, oboje może jesteśmy w błędzie, niech nam to mędrszy od nas obojga rozstrzygnie, ale wprzód niech odpowie na nieskończone pytania bytu, jakie pokolenie za pokoleniem rzucają skargą ku Niebu. Niech mi wreszcie, jedną najprostszą kwestyę rozwiąże, czy lepiéj stać na miejscu kamieniem, czy kręcić się w ciasnym od wieków zakreślonem kółku z którego wyjść niepodobna.
— Tyś zdaje mi się rozwiązał tę kwestyę.
— Dla siebie samego tylko. Nie narzucam ci mojéj praktycznéj filozofii, życie przyjmuje jakie mi Bóg dał i ludzi jakiemi ich stworzył, niebiję głową o mury więzienia, nie szarpię łańcuchów jakiemi nas skrępował, nie silę się ogarnąć co nieogarnione i czekam aż mi te wszystkie zagadki życia rozwiąże jedna, wielka i ciekawa chwila śmierci. Zresztą, gdy spotkam słodycz to ust nie odwracam ze wstrętem, piję każdą rozkosz jaką napotkam, nie gardzę żadnym uśmiechem i wielbię Boga w dziełach jego, dziękując za życie jakie mi dał, za każdą chwilę szczęścia, nie przeklinając za gorycz żadną, jeśli jéj uniknąć nie zdołam. Wiele już rzeczy przeżyło się dla mnie, wiele wiar się zachwiało, wiele uczuć przekwitło. Odrzucam to co zamarło w głębi piersi jak strząsam ten popiół przepalony z cygara i idę daléj wciągając silnie w płuca powietrze i coraz nowe chłonąc wrażenia; nie mierząc żalem ubiegłéj chwili, nie oglądając się nawet.
— Więc życie twoje zawsze niedopełnione, zawsze brzmi jakimś próżnym dźwiękiem, niby struną zerwaną.
— I coż na świecie nie jest próżnią? Daremnie ludzie w pysze swojéj wyrzekli że ona nie istnieje i całą przestrzeń zapełnili eterem. Świat, to wielka olbrzymia próżnia, gdzie gwiazdy i słońca krążą szukając się wzajem jak dusze pokutujące, aż wreszcie dzień sądu zakończy ich mękę. Niebo gwiaździste zawsze budzi we mnie jakieś smutne, posępne uczucie, jakby wiecznego zawodu, dla tego wolę słońce nasze, gorące, ożywcze... słońce i niebo rospłomienione!
— Dla tego wolisz Rozaritę niż Sylwię, dokończył Wacław, bo patrząc na jéj szlachetne czoło, w jéj oczy głębokie, musiałbyś i ty nawet zamarzyć się, zadumać jakby osłoniony skrzydłami anioła nocy.
— Masz słuszność, wolę pocałunek niż westchnienie, bom człowiek nie duch skrzydlaty, i wolę ziemię moją niż owe niebo czcze i zimne, którego pojąć nie jestem wstanie.
Rozmowę tę przerywaną nieraz dziwną jak stanowiska tych ludzi co stali na przeciwnych krańcach duchowego świata, przerwało wejście Sylwii. Młoda kobieta zmieniona była lekko, głos jéj nabrał jakiegoś metalicznego brzmienia jakby w nim drgały tłumione wrażenia. Oko było wilgotne jak gwiazda przygasła i zamiast błyszczeć dumnie zwracało się co chwila na Wacława jakby pytające, zawisłe od jego wejrzenia. I on zadrżał, obaczywszy ją nagle, głowa mu pałała, serce rozrywało piersi, szukał, i znieść nie mógł jéj wzroku. Wreszcie, jakby wyrywając się przemocą z pod tego wpływu, zdobył się na kilka słów obojętnéj grzeczności, a chociaż ręce mu drżały gdy odsłaniał obrazy, oczy jego i usta nie przemówiły więcéj.
— Na długo pan w Rzymie?
— Rzym, pani, to moja przybrana ojczyzna, marzyłem o nim, tęskniłem do niego jak do ojczyzny piękna i sztuki.
— Nie zostałaż za to w sercu inna tęsknota?
— Któż może powiedzieć że nie tęsknił za niczem? Obecna chwila składa się przecież z żalu po wczoraj, z pragnienia do jutra. Ale jest na to wszechwładne lekarstwo: praca.
— Praca? nie każdemu ona wystarczy, nie każden ją znaleźć umie.
— Idziemy w świat z zamkniętemi na wiele rzeczy oczyma — mówił Wacław coraz silniejszym głosem; bo pierwsze wrażenie przeminęło, artysta znów zwyciężał człowieka. I patrząc na Sylwię wzrokiem malarza, jakby chciał jéj rysy zachować w pamięci dodał:
— Któż śmie powiedzieć że życie jego spełzło na niczem? kto się pochwali że owoc wydało?
— Ci których myśli nie ulatywały próżnym marzeniem jak dym ku Niebu, ale co je wcielali w słowa, posągi, obrazy!
— Słowo, będzie zawsze bladem odbiciem uczucia; obraz nie przedstawi myśli mistrza; posąg nie wcieli piękności przeczutéj, żaden język nie odda tego co się unosi nad ziemią i dla tego zowie ideałem. Wiedzie on nas wyżéj i wyżéj jak Euforion Fausta, aż gdzieś się rospłynie w mgły, błękit, etery, lub jak on w upadku rozbiję się o ziemię. Są ludzie co należą do tych wydziedziczonych, których udziałem ciężka i ciągła praca bez pożytku, którym sądzono gonić cel niedościgły i zrywać się do lotu bez skrzydeł.
— Kto patrzy w przyszłość, ten jasno własnych dzieł sądzić nie może, ale ci którym one łzą szczęścia zwilżą oko, słowo modlitwy przyniosą na usta, lub choć na chwilę oderwą od smutnego, twardego nieraz codziennego życia, ci dopiero osądzą czyje życie było bezowocne.
Wacław spojrzał na Sylwię i zrozumiał prawdę dźwięczącą w jéj głosie. Zrozumiał że ich wiązał jakiś węzeł tajemny, że myśli ich zjednoczyły się i jedną szły drogą, że duch jéj w téj chwili był pod władzą jego; a ona mówiła daléj patrząc na niego wyraziście.
— Bogaci nigdy skarbów swych nie znają, cenić nie umieją.
— Bogaci? — powtórzył smutnie Wacław — iluż jest duchowych nędzarzy co stroją się w błyskotne, pożyczone szaty, ileż myśli promiennych leży ukrytych w prostym nieraz duchu jak brylanty w szaréj powłoce. Co jest bogactwem? czy pojęcia okupione niepokojem żywota, czy owa swoboda ducha z jaką zasypia dziecię po dniu słonecznym z jaką wstają ze snu ubodzy w duchu, nietrapieni snami próżnemi.
— Próżnemi? czyś pan zaszedł już tak daleko że sobie to stawiasz pytanie?
— Są chwile w życiu gdzie nam sił do dalszéj walki nie staje, gdzie duch jak Izmael skona w pustyni, jeśli mu Bóg anioła nie ześle. Poznałem w tedy w jednéj chwili iż budowa całego życia wątła jest i krucha, że ją zburzyć potrzeba by inną postawić, a przeszłość, teraźniejszość i przyszłość upostaciają się w wielki szyderczy znak zapytania, zostawiony nawieki bez odpowiedzi. Pani mnie pewno nie rozumiesz i... daj Boże byś nigdy nie zrozumiała.
— Może bardziéj niż pan sądzisz, tylko wierzę że jak niema pyłku na świecie bez przyczyny, tak niema cierpienia bez owocu, łzy bez nagrody i pytania bez odpowiedzi, ale trzeba się pytać sercem.
— Serce nigdy pytań nie stawia, to zmysł czysto twierdzący.
— Bo może w nim jest prawda. Przynajmniéj ja tak sądzę — dodała ciszéj, jakby zdziwiona że zaszła tak daleko, że się znalazła w sprzeciwieństwie z jego zdaniem.
— To bardzo naturalnie, oboje na przeciwnych stojemy stanowiskach. Może pani masz słuszność po swojéj stronie, tylko ja jéj dojrzeć nie mogę.
— Jeśli nam inne Bóg zakreślił koła przecież choć spotkać się, zrozumieć możemy.
— Trzeba choć jednéj łzy wylanéj, choć jednéj w życiu doświadczonéj goryczy by zrozumieć męczarnie ducha, co jak Prometeusz sięga po ogień z Nieba i błyskami tylko w słonecznéj ukazuje się chwila, a ludzie patrząc na dzieło mistrza, nie pomyślą — ile łez jego skrysztaliło się w święty wyraz Madonny — jak w krwi serdecznéj maczaném piórem zapisał karty czytane niedbale — jak go parła jakaś chrześcijańska, Chrystusowa chęć, dawać ciało swoje tym co go nie łakną.
— Wyście też dumni wyższością waszą, pysznicie się ranami, jakby na nie lekarstwa nie było — cierpieniem, jakby dobrowolne męki miłe były Bogu. Sami z roskoszą rozrywacie sobie piersi, byle w kropli krwi pędzel wasz maczany żywszą zabłysnął barwą. Poszlibyście do piekła po natchnienie, jak Neron spalilibyście miasto, byle w sobie chwilę zapału wywołać! — Mówiła Sylwia, podnosząc nagle czoło, dotąd schylone przed Wacławem, jakby przeczuwając że ją ten człowiek owładnął a ona wyrwać mu się chciała.
— Cierpiących szkalować łatwo, ale czyż to szlachetnie przygniatać upadłych?
— Upadłych? wy co światło i życie daliście ziemi, wy, upadający? wy, co jeśli zapłaczecie to perłami, jak owa w bajce księżniczka zaczarowana i dla tego może łez swych nie skąpicie.
— Pani uważam, sądzisz nas jak ogół, widzisz w nas jakieś odrębne istoty! które wam Bóg dał do zabawy lub igraszki, jak niewolników na których siły trucizn próbowano, jak gladjatorów, a gdy jak oni padamy w cyrku ugodzeni śmiertelnie, chcecie jeszcze byśmy z wdziękiem konali, bo widzisz tylko łzy‑perły, a tych co gorącym ołowiem padają na duszę, co wypalają oczy i twarz cierpką goryczą, tych nie dojrzysz nigdy, te, Bóg jeden rachuje. Czy pani nie pojmujesz tego rozdwojenia ducha, gdy człowiek i artysta cochwilną staczają walkę, a jeden odpycha co drugi pożąda, jednego chęci prą naprzód, gdy drugi chciałby się w zielonéj zatrzymać oazie, choć chwilę, choć chwilę tylko! i spocząć, zamarzyć, zapłakać i dać ukochanéj dłoni łzy swe do otarcia.
— Zbyt dumny jesteś na to, wasza pociecha, to dym kadzidła, chcecie by ludzkość padała przed wami na kolana, niedojrzycie z wysoka uczuć co wznoszą się ku wam, bo dumną stopą odtrącacie tych co do was zbliżyć się śmieją. Stoicie na piedestale, a żądacie przyjaznéj ręki w któréj by dłoń wasza spocząć mogła. Wiek bierny wyższych, kochamy... tylko równych lub cierpiących.
— A wiesz pani że nieszczęście to najwyższy piedestał, każda boleść to niby stopień ducha co nam wyższe koło zakreśla, świat szerszy podbija, niestarte piętno ryjąc na twarzy jak hieroglif co Bóg na ostatecznym sądzie odczyta.
Sylwia spojrzała na niego wzrokiem łzą błyszczącym, jakby upatrywała na czole Wacława hieroglifu o jakim mówił. Zapominasz pan rzekła zwolna, że to ciężka, straszna próba ognia zkąd złoto tylko nieskalane wypływa. Cierpienie wznosi silnych, łamie słabych, szczęśliwy komu go Bóg oszczędził.
— Nie — rzekł z ponurą egzaltacyą malarz — wybrani cierpieli najsrożéj i dla tego wybranemi zostali. Niech słabi drżą na wspomnienie męki, ja ją wyzywam, ja jéj pragnę! Jeśli tylko wśród bólów serdecznych zdobędę choć jedno pojęcie, jeśli jak w pierwszych dniach Chrystyjanizmu, męczeństwo odsłoni mi krawędź Nieba duch mój wzniesie wyżéj i choć jedną przedrze chmurę. Com przebolał dotąd, to skarb mój zaklęty, to ciężar którego nie chcę porzucić. A jeśli kiedy skarga poruszy mi usta, zawstydzę się dziecinnéj słabości.
— Szczęśliwy jednak kto życie pojmie miłością nie bólem — szepnęła Sylwia.
— Czyż się świat cały sprzysiągł powtarzać mi to jedno słowo? czy dźwięczy mi ono w sercu, i jak echo w każdym odbija się głosie. Czy sądzono mi zejść z drogi pracy i czynu na miękką niewieścią drogę? ja miłość pojmuję, to dość dla artysty.
— Pojęcie, zawsze pojęcie, to dźwięk próżny tylko, wszak i anioł strącony pojmuje miłość, pojmuje niebo, ale go mieć nie może.
Te ostatnie słowa wyrzekła Sylwia z gorzką ironią, choć łzy miała w głosie i wspierając się na ramieniu Kamilla, co niemym świadkiem był téj całéj sceny wyszła drząca, rozmarzona, zbolała.
Kamillo pojmował ją widać, bo długo szli w milczeniu.
— Dzieci wy, dzieci — szepnął wreszcie, igracie z życiem, ze szczęściem, jakby go wam nigdy zbraknąć nie miało.
Sylwia spojrzała mu w oczy łzawym wzrokiem.
— Pojmuję cię teraz, rzekła z cicha, wtajemniczyłam się w życie. Pojmuję uczucie co łamie wszystkie przewidzenia, rachuby, w żadne karby ująć się nie da, żyje samo w sobie i dla tego jest miłością.
— Sylwio jeśli czas jeszcze, jeśli się lękasz nowego życia, co jak wszystko na świecie, rodzi się w boleści i objawia łzami, uciekaj, zapomnij!
Kobieta uśmiechnęła się pogardliwie.
— Zapomnieć? — powtórzyła — choćby to nawet było w mocy mojéj, czy myślisz że chciałabym zapomnieć, wrócić do bezbarwnego, wczorajszego życia? Wacław mści Alfreda, dla czegożem go poznała? dla czego? czemu on mnie nie kocha?
Sylwia wymawiała te słowa bezładne, urywane jak chorobliwe majaczenie gorączki. Natura jéj ognista, samowolna, zbudzona potęgą uczucia, rozrywała ciasne ramy codziennego życia, chciała świat cały podbić sobie i rozdrażniona oporem, podniecona walką, miotała się namiętnie i upadła bezsilna. Kamillo słuchał jéj skarg tak jak się patrzy na daremne łzy dziecka.
— Sylwio, nie bluźnij — rzekł wreście — nie szemraj. Miłość jak wiara i nadzieja od Boga tylko pochodzi, on ją zsyła na świat, na ludzi, by mogli niebo i piekło zrozumieć.
— Alboż ja szemrzę? Bóg widzi że gdym uczuła po ściśnieniu serca, po bólu co je rozrywał, że promień łaski padł na mnie, klękłam przed krzyżem Chrystusa i dziękowałam mu za miłość moją, nie myśląc czy mi ona szczęście, czy rozpacz przyniesie? Kocham, mówiła daléj z dziwnym wyrazem natchnienia. Życie rozświetla się, rozognia, niebo i ziemia otwierają mi tajemnice swoje, rozumiem każdy dźwięk, każdą barwę, każdą woń wszechświata, bo on śpiewa jeden hymn miłości, wielki i harmonijny jak nieskończoność. Nie jestem w świecie próżnym dźwiękiem, zlałam się z harmoniją jego, z uśmiechem, z boleścią. Kocham, dla czegoż sama?
Nie domówiła ostatniego słowa, oczy jéj trysnęły łzami.
— On cię kocha jak szalony — rzekł Kamillo odpowiadając jéj myśli — ale przygotuj się na walki, ofiary.
— Kocha? gdyby miłość jego była równa mojéj, mówił by to każdem wejrzeniem, każdem słowem, byłoby mu to myślą każdéj chwili, uderzeniem serca i oddechem piersi.
Tyś dziecko południa Sylwio, nie rozumiesz mglistego marzącego uczucia, co się poi boleścią, karmi westchnieniem a lęka słońca, bo go niezaznało, bo promienie jego zbyt jasne, zbyt gorące olśniewają do blasku nie przywykłe oczy.
— Czegóż on się lękać może, od czego bronić?
— Lęka się byś nowa Omfalia nie przykuła go do nóg swoich zamiast pędzla, z wrzecionem w ręku, bo wie że niema sił przeciw tobie, walczy i cierpi.
— On silny lodowym puklerzem, którym mu pojęcia okoliły serce, ja walki nie pojmuję nawet, gardzę miłością rozdzieloną któréj oddajem się mimo woli i chęci płacząc żeśmy jéj zwalczyć nie mogli. Ja chcę kochać życiem, istnością całą, chcę żeby mi ta miłość była modlitwą i bluźnierstwem, cnotą i zbrodnią, życiem i śmiercią!




IV.
Ja niechcę ducha pogrześć w grobie własnych kości,
I serce karmić kęsem powszedniego chleba,
Ale jak Eliasz wsiadłszy w rydwan namiętności
Chcę ogniem namiętności żywcem wejść do Nieba.
R. B.

Gdy Wacław sam pozostał w pracowni, gdy usłyszał ostatni odgłos oddalających się kroków, pochylił smutnie głowę na piersi jakby go nagle odstąpiły faktyczne siły i myśli szalone które rzucał w oczy Sylwii chcąc sam się niemi upoić. Ale słowa wyszłe z ust jego co kiedyś były mu wyznaniem wiary, dziś brzmiały fałszywym, próżnym dźwiękiem, jakby mu tylko pozostały w pamięci i płynęły z głowy nie z serca, nie budząc już żadnego wrażenia. Sam z przerażeniem mierzył przestrzeń jaka go oddzielała od tych pojęć zdobytych bólem i męką, co dziś ulatywały bez oddźwięku, bez echa, jak przeszłość miniona niepowrotnie. Gorączkowo rzucił się do pracy ale napróżno. Sylwia wymykała się z pod pędzla jego, jak dawniéj bezcielesny ideał bo oczy jéj pałające miłością, usta drżące tłumionym wzruszeniem stawały między nim a płótnem, to wabiąc uśmiechem, to koląc szyderstwem. Raz smutne jak łzy matki nad cierpieniem dziecka, to wesołe swobodne jak pierwszy uśmiech szczęścia. Wreszcie, z gniewem rzucił pędzle, skrzyżował konwulsyjnie ręce na piersiach jakby ją pochwycił i przyciskał do rozmarzonego łona, z namiętnem niepohamowanem pragnieniem pierwszéj miłości. Długo tak zostawał zatopiony w sobie, sam przed Bogiem spowiadając przeszłość i przyszłość swoją, napróżno chcąc się zaczepić o wiarę o nadzieję jaką. Zwątpiały, nieraz bliski upadku, podnosząc się jedném pragnieniem gorącem do jasnych, słonecznych wyżyn, jakie wśród mgły łez zamigocą czasem, budząc w nas dawno przygasłe nadzieje, przyszłości ducha czy pamięci przedbytu. Straszne to chwile, burzy wewnętrznej, gdy wichry namiętności szaleją w sercu, szarpiąc je jak sępy Prometeusza, a widma myśli własnych nie uśpione niczem, powstają wśród samotnéj ciszy urągając konaniom ducha skrzywieniem szyderczem; stawiają przed oczy zblakłe, podarte łachmany, tego co wczoraj jeszcze tęczową połyskało barwą; jak szkielety wyciągają ręce odarte z ciała, pokazując nagie kości, niby przepowiednie że co dziś żyje jutro umrzeć musi i rzucając na wszystko w około całun mogiły. Na końcu chwil takich leży zrozpaczenie, szaleństwo! i gdybyśmy czytać mogli ostatnią spowiedź samobójcy, ostatnie myśli jakie nim miotały, gdy przykładał broń do czoła lub sztylet do piersi, przyniosły by nam echo podobnego cierpienia. Wacław znajdował się na téj śliskiéj drodze, jak zawieszony nad przepaścią, którą myśl każda pogłębia, a każda chwila zdaje się kamień usuwać z pod nogi, coraz straszniejszym wirem okrążając głowę, coraz szaleńszy budząc w niéj zawrót. Głosy wesołe rozlegające się w sieni i kilka razy wymówione imię jego zbudziły go nagle i wróciły do rzeczywistego bytu. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wszedł Marcello a znim jeszcze kilku młodych ludzi.
— Wszak mówiłem — odezwał się jeden — że go tu zastaniem jak zawsze w zachwycie nad własnemi dziełami.
— Dziś do nas należysz — zawołano chórem. — Antonio ukończył wielki swój obraz i zaprosił nas wszystkich.
— Dobrze, dobrze, zawołał gorączkowo Wacław, pójdę z wami choćby do piekła.
— Co tobie? — spytał Marcello — lice twoje rozgorzało, oko płonie, drżysz, chwiejesz się!
— To nic, poiłem się samotnością, myślą, pracą. Dobrze żeście przyszli, bo na Boga niewiem czybyście mnie za godzinę zastali — wyrzekł szybko Wacław jakby chcąc się otrzeźwić i oswobodzić od mar dręczących.




Kilkunastu młodych ludzi okrążało stół wielki, a wszystkich wiązały jedne myśli i prace. Wszyscy do jednego dążyli celu, choć drogami różnemi; wszystkich serca poruszało jedno wielkie wspólne uczucie, sztuka. Ona to promieniała im z czoła, jaśniała gwiazdą nad głowami i prowadziła przez walki i boje, uśmiechem swym barwiąc im życie i przykre, cierniste koleje. Na czele zgromadzenia, stał Antonio, najstarszy wiekiem i zasługą. Był to wysoki, wysmukły mężczyzna lat może trzydziestu kilku, blade lice jego piętnowało ciche cierpienie i ponury spokój rezygnacyi. Znać wysoko wzniósł się nad życie i troski jego, ale mimo to nie pogardził ziemią, nie z dumą zwycięzcy, raczéj z współczuciem męczennika patrząc na tych co innym szli torem, co bojowali krwią swoją znacząc ciernie i głogi. Miał zawsze słowo zachęty dla upadłych, uśmiech współczucia dla walczących, bo wiedział ile potrzeba łez serdecznych by się w wyraz rezygnacji skrysztaliły, bo sam przebolał, przecierpiał i pił zatrute krople z gorzkiéj czary życia. Oczy jego siwe przyćmione długą powieką zdawały się łagodne — pobruździła je troska; włos posrebrzony na skroniach, opadł na czaszce, znać od myśli palących i nadawał mu piętno chrześcijańskiego mędrca. Rozumiał młodszych braci i w każdym dojrzał źdźbło dobrego, bo wiedział iż wszyscy do ogólnéj przykładali się harmonii, bo natura jego czysta upatrywała zawsze dobre pierwiastki, i jak magnes żelazo na jaw je dobywała.
Po nim najbardziéj odznaczał się Wiktor, bujna, fantastyczna natura, co w żadne kluby w żadne ramy ująć się nie dała. Płótna jego były olbrzymie jak pomysły, koloryt ognisty jak namiętności, rysunek pewny i śmiały grzeszył więcéj przesadą jak niedokładnością. Marzeniem jego były freski, ideałem — Michał Anioł. Czasem gdy myśl nowa zabłysła mu w głowie, rozwijał pomysły godne Tytanów, rzucał szkice genijalne, ale do wykonania ich brakło mu zawsze wytrwania i woli; nie umiał opanować fantazyi swojéj i na jéj falach bezbrzeżnych bujał na przemian różnemi uniesiony prądami bez steru i żagli. Czarne, bujne włosy spadały mu na ramiona, przysłaniając szerokie czoło, oczy błyszczące jak węgle rozżarzone uderzały od razu złożoną w nich potęgą. Obok niego, Maryan zupełną z nim przedstawiał sprzeczność. Ci dwaj ludzie złączeni, byliby jedną, wielką, wybitną indywidualnością, jaka pojawia się od wieku do wieku z piętnem Bożem na czole, by nowe drogi torować ludzkości i nowem oblać ją światłem. Maryan miał wszystko czego brakło Wiktorowi: żelazną wytrwałość i cierpliwość Niemiecką. Obrazek jego każdy wypracowany był starannie; nie brakło mu ni cienia, ni światła, ni koloru, ni harmonii, tylko nie umiał tchnąć życia w postacie swoje, nie stało mu zawsze tego, co żadna praca, żadna nauka dać nie może — twórczości! Zimno, wionęło z obrazów jego a każden zdawał się dawno znanym, spotykanym wszędzie, powszednim tylko, bez powietrza, bez ruchu.
Przy nim zajmował miejsce ośmnastoletni, jasnowłosy chłopiec, którego twarz tchnęła dziecięcą prostotą a czoło dziewicze, przypominało najczystsze utwory Rafaela, promieniało anielstwem. Towarzysze przezwali go Cherubino, a pierwszy rzut oka nazwę tę usprawiedliwiał. Szczupły, drobny, biały, delikatny jak kobieta, jasnemi oczami widział tylko jasną stronę życia. Walka każda, burza wewnętrzna byłaby złamała tę wiotką, idealną naturę, któréj do życia, do oddechu potrzeba było ciepła wiary, to też, jakby oszczędzając słabość jego, jakby tarczą przeciw burzom życia otaczała go jakaś błoga atmosfera spokoju, nosił ją z sobą, rozlewał w około i przechodził bezpieczny z uśmiechem niewinności, przez burzliwe żywioły, jak gdyby płomienie dotykając szat jego zmieniały się w róże otaczając go wonią swoją. Natura ta przeczysta musiała przecież zawsze pozostać w pieluchach, sądzono mu było być wiecznie dzieckiem i jak aniołowi zbłąkanemu, prześliznąć się po ziemi na promieniu bezwłasnowoli i samoistności, a dzieła jego tchnęły tą bezbarwnością jednotonną światła, jaka zalewała mu duszę, bo on nie pojmował, nie rozumiał nic więcéj; jeśli zatęsknił to do Nieba, jeśli zapragnął to nieskończoności. Życie, walki i rozkosze jego; ludzie, ich współczucie, szyderstwo czy miłość, to zawsze pozostać miało dla niego tajemniczą, zamkniętą księgą. Po nim kilka jeszcze powszedniejszych figur składało resztę towarzystwa i niby tło ożywionego obrazu, na różne dzieliły się gruppy.
Chwilę trwały powitania, rozmowy, aż w jedno skupili się grono, ale czy ich ogarnęło usposobienie Wacława co napróżno starał się wybuchem głosu stłumić wzruszenie wewnętrzne, czy woń smutku leżała w powietrzu, nie sypały się jak zwykle słowa wesołe, szalone nawet, jakie cechują gorączkowe chwile życia artystów. Usta ich były milczące a kieliszki krążyły rzadkim święcone uśmiechem.
— Czyśmy na stypie pogrzebnéj? — odezwał się wreszcie Wiktor. — Czy miecz Damoklesa wisi nad nami, że ust naszych nawet to Lacrima­‑Christi, rozwiązać nie może? Maryan poważny jak matematyczne zadanie, Marcello, z uśmiechem wiecznie szatańskim na ustach, Wacław blady jak winowajca, oczy błyszczące wytęża gdzieś w nieskończoność, i tylko ja jeden na przekor wam wszystkim wznoszę toast wesela!
Wszyscy podnieśli kielichy, ale daremnie; wesele pozostało na dnie czary, nie rozjaśniło im twarzy, nie trysnęło z oczu.
— Czyś odkrył przypadkiem drzewo gadające, śpiewającą wodę i zdrój wesela? — spytał go Antonio — jak w bajce którą nas niańki bawiły.
— W bajce piastunki, leży nieraz mądrość życia, zawołał Wiktor. Patrz na to wino co pieni się i złoci w kryształowéj czarze, tu każden znajdzie czego szuka, co zapragnie, co zamarzy.
— Znajdzie może szał pijany — rzekł Antonio — gorączkowy uśmiech obłąkania, ale wesele?
— Bo dla czego — przerwał mu Wiktor — nie ma tu twojéj Beppy Antonio, twéj Gulii Maryanie? uczta nasza pusta i głucha bez ich śmiechów perłowych. Niech żyje kobieta, to zdrój żywy miłości, natchnienia, wesela.
— Kobieta i wesele? — zapytał nagle Wacław, podnosząc głowę. Czy na szyderstwo łączysz je z sobą. To dwie krawędzie, dwa bieguny ziemi.
— Widzę że jakieś czarne wspomnienia obsiadły chmurą twe czoło — wyrzekł Wiktor. Precz z wspomnieniami wczoraj! jutru święcim zapomnienie. Dziś niech myśl nasza wolna od troski i bolu wzbije się swobodna jak orzeł w powietrze, strząśnijmi pył z skrzydeł naszych, dziś wolno nam marzyć, i niebo, i piekło przywołać na ucztę naszą. Czemu patrzysz Cherubino, jakbyś nierozumiał? weź czarę, może ci ona słowa moje objaśni, ale daremnie usta twoje różowe, maczają się w kroplach nektaru, odbija on zawsze twój obraz. Ty dziecię śnij nam o niebie, w pijanych marzeniach twoich ukaże się archanioł nie szatan.
— A tobie? — spytał Maryan.
— Mnie? — powtórzył Wiktor — z potężnym wyrazem siły i woli. Mnie posłuszne będą marzenia nawet, otoczą mnie widziadła jakie sam wywołam. Niech świat powstaje z chaosu i w chaos powraca, niech mi zabłysną szumiące, wzburzone, osrebrzone pianami wody potoku, i szczyt Araratu i gołąbka biała z gałązką oliwną, tęcza przymierza niech wypłynie na niebie zamglonem ognistą chmurą co twarz Jehowy przysłania! oto, obrazy jakie chcę wywołać, co mgłą mi się i krążą wśród piany wina, wśród złotych fal jego.
— I to natchnienie? — rzekł zwolna Marcello prowadząc okiem po zgromadzeniu; takie ono jak myśli i sztuka, jak świat dzisiejszy. Piję na cześć Pigmejczyków! To lud olbrzymi, niezliczony jak ziarnka piasku w pustyni, on zapanował światu, objęliście go łańcuchem maluczkości waszych, jak mrówki opasaliście ziemię. Dajcie mi wina, na cześć waszą, raz jeszcze! Jesteście silni równością, jednością i miłością waszą. Cieszcie się myślami, widnokręgiem dla was nieskończonym, żyjcie chwilę sławą, rozgłosem waszym, ale nie myślcie o jutrze, nie dojrzycie go nawet. Przyszłość nie do was należy, to dziedzictwo olbrzymów. Daremnie Lacrima­‑Christi sączy się dla was z winnic wulkanu, nie rozgrzeje waszych piersi zakrzepłych. Przestaliście różami wieńczyć czoła i czary Falernu uleciała wam woń wesela. Codzienność zasiadła na ucztach waszych jak tajemniczy kościotrup w pośród kapłanów Izydy, ziębiąc wam słowa na ustach i myśli w mózgu. Julia, Rozarita, to kochanki wasze, karły jak wy, co zapomnicie jutro ich imienia nawet. Gdzie między wami Aspazia, Tea, Phryne? opromienione miłością mędrców, okryte niby płaszczem z purpury imionami Alcybiadesów, Peryklesów! Świecą one wśród mgły wieków, jak te białe posągi którym wy wyznawcy innéj wiary, innego Boga cześć mimowolną składacie — zdumieni, nieporównaną pięknością tych kształtów, które napróżno odwzorować chcecie. Napróżno, mierzycie je cyrklem chcąc im wydrzeć tajemnicę życia, jakby ona leżała w linii matematycznéj, nie w iskrze wydobytéj z Nieba. Wenus wasza dzisiejsza pozostanie na wieki bryłą marmuru, z jéj oczu nie tryśnie miłość, usta nie wezwą pocałunku. Na głowach Świętych waszych kładziecie gwiazdy aureole, bo was nie stać na promienie ducha co przebijają ciało, Boskością piętnując czoło. Żyjecie ślimaczym torem wśród błotnych ulic i ciemnych domów, w szacie obcisłéj... nie wasza przyszłość, nie wasza, Pigmejczyki!
Przyszłość? zapytał Antonio, a któż ją odgadnie, kto ją przeczuje? Napróżno jak gladjotory staczamy walkę z tym potworem nieujętym. Pokolenie za pokoleniem, zastęp za zastępem, świetne młodością, błyszczące wiarą, konają zdeptane stopą jego niewidzialną, teraźniejszość wymyka się z rąk naszych omdlałych, a któż z nas dość silny by z jutrem pójść w zapasy? zwyciężyć je, owładnąć i jak na piedestalu oprzeć się na nim z podniesionem czołem.
— Więc po co walczyć? — pochwycił Wacław — jeśli gdzieś w dali nie promieni wieniec zwycięztwa, jeśli nie wierzysz sam w siebie, jeśli nadzieja nie podnosi ci piersi, na co zwątpiały zostajesz w szrankach? Jam podbił wczoraj, wywalczyłem dzisiaj, jak ty bezsilnych nie opuszczam ramion i jutro do walki wyzywam. Choćbym miał przenieść skały Tytanów, jak oni legnąć pod dziełem własnem, czuję siłę co mnie porywa wiecznie, wiecznie, do jutra.
— Ty? — rzekł Marcello — ty marzysz o jutrze, a wiesz że co siła Tytanów? Siła Tytanów i ich wielkość to myśl co ich parła ku niebu, to uczucie co gorzało w ich łonie, tak że dziś jeszcze niewygasłe, tryska wulkanami z pod wieków mogiły i wstrząsa posadami ziemi, zasypując miasta, otwierając przepaście. Siła Tytanów, to miłość, ale kto z was kocha?
— Miłość powtórzyli chórem, ze śmiechem pijanym. Tytaniśmy wszyscy, wszyscy kochamy!
— Kochacie Tytany? a wiecie przynajmniéj, co to miłość? to kwiat cudowny, dla jednego tylko widzialny na ustach kochanki. Don­‑Kiszot widział go w zaklętej królewnie Dulcynei, kładł myślą koronę na jéj czoło, w purpurę prostą szatę przemieniał, jak mistrz w cudny posąg, mokrą glinę urabiał. Dziś nie ma mistrzów niema posągów, bo kto z was kocha? Czy ty Wiktorze, coś w pierwszym uścisku spełnił czarę rozkoszy i odrzucasz ją jak kwiat spopielony twem tchnieniem ognistem. Miłość jak Bóg jest wieczna. Czy ty Antonio? — mówił daléj zwracając się do niego i topiąc wzrok w jego twarzy cierpiącéj, któréj nawet wino zrumienić nie mogło. Ty, coś silną dłonią ogarnął namiętności i pragnienia twoje, co nosisz ciało jak kajdany a myślą orlą szybujesz w powietrzu, daremnie wyschłe serce chcąc zpokrewnić z Niebem, daremnie je chcąc przykuć do ziemi. Napróżno bijesz czołem o marmur ołtarzy, padasz na twarz przed krzyżem Chrystusa, biała gołąbka miłości nie opromieniła ci serca, nie owiała je łaska wiary. Pozostałeś skamieniały jak posąg Nioby, wielki i piękny boleścią twoją tylko, i ty mówisz że kochasz? Kogo... Boga w którym nie dosyć masz wiary? sztukę co ci starczyć nie może, czy siebie, byt twój, którego nie pojmujesz?
— Dość, na Boga! przerwał Antonio, przerażony siłą jasnowidztwa z jaką rzeźbiarz czytał w jego duchu i najgłębsze rany odkrywał. Dość, powtórzył schylając z niechęceniem czoło, i wskazując na Cherubina jakby w nim błyszczała ta miłość szukana na próżno.
— On — mówił daléj nieubłagany Marcello, odpowiadając na myśl Antonia. Cherubino? Idź dziecię śpiewać hymny w chórach kościelnych, przypnij skrzydła, wdziéj szatę białą i rzucaj przez wieczność ziarnko po ziarnku wonną mirrę na węgle kadzielnic, schyl kornie czoło przed głosem dzwonu, słowo kapłana będzie ci wiarą, spokojem, i słowem Boga na ziemi. Idź prześnij życie białe, bezbarwne, wiecznie na miejscu, wrośnij filarem w nawę kościelną z okiem wlepionem w błękit sklepienia! Ale nie mów że żyjesz, że kochasz; dłoń twoja drobna, niewieścia złamie się pod ciężarem życia, przygasłe oko nie dojrzy Nieba. Idź na walki i boje, a jeśli w zapasach ze Sfinxem bytu, wystarczy ci puklerz modlitwy, i po latach wielu powrócisz z jednakim spokojem na białem czole, z jednakim uśmiechem na ustach różanych, ja w miłość twoją uwierzę, ale nie dziś Cherubino. Miłość to siła walki, to zwycięztwo, kto umie kochać, musiał nienawidzieć. Na co ci dziecię poruszać burzą bałwany życia, gdy po ich wierzchu prześliźniesz się łatwo, spokojnie?
— Nienawiść pochodzi od szatana, jak miłość od Boga, na co je łączysz? — spytał Cherubino, podnosząc na niego łagodne oczy.
— Myśl wasza któréj stawiacie ołtarze, daremnie ciężkiemi skrzydły chce wznieść się od ziemi, łamie się ona, rozpryska o nieprzebite sklepienie Nieba, co jak Sfinks tajemniczy, tysiącem oczu połyska ku wam, nieporuszony i niezbadany jak Bóg, jeśli wam wzroku nie otworzy miłość, ów klucz mądrości i wiedzy, oś tajemnicza na któréj świat jest osnuty, zagadka bytu i wieczności, alfa i omega żywota. Z krwi Chrystusa, z wody Jordanu nie padła na was kropelka! Świat dawny, świat jasny, dziś zwany pogańskim, mitami swemi, tą prawdą do was przemawiał a rozumieliście go, pojmowali wówczas, bo mówił do ludzi ludzkim językiem.
— A ty — zawołał Antonio — co bluźnisz na wiek twój i wiarę, czem wzniosłeś się nad nas? jeśliś Tytanem — gdzie dzieła twoje?
— Nadaremnie modłą waszą mierzyć mnie chcecie. Nie jestem wam równy, choćby dla tego żem was poznał i jak mistrz sprężyny zegara, znam myśli i uczucia co wam grają w łonie. Między wami, jestem jak orle w bocianiem gnieździe, czuję jak rosną mi pióra, wzrok mój nie ślepnie w blaskach słońca, zachcę... a wnet rozwinę skrzydła i polecę gdzie oczy wasze nie dosięgną nawet.
— Ikarze, Ikarze! — zawołano chórem — pamiętaj o skrzydłach swoich. Duma połyska w twych oczach.
— Duma? — mówił daléj Marcello, jakby nie mogąc powstrzymać słów co ognistym potokiem płynęły z ust jego. Duma, czy to nie siła, nie poczucie siebie? dzieciom powtarzajcie bajkę o Ikarze, nie zaś tym którym już skrzydła wyrosły, co widzą przestrzeń, co łakną powietrza i nie wyżyją w ciasnem kole waszem.
— Dajcież mu pokój — szepnął ktoś z boku.
Mezzo matto — wyrzekł Maryan.
Mezzo matto? — pochwycił rzeźbiarz — to u was wielkie, ostatnie słowo, po za które nie przejdziecie nigdy. Rzucacie niem jak kamieniem w każdą głowę co nad tłum się wznosi, jak chmura gromy w najwyższe drzewo. To wy stawaliście przy Trojańskiéj Kassandrze i wołali na nią, szalona! szalona! Wy cykutę podaliście mędrcowi Grecyi, wy mordowali proroków, krzyczeli na Piłata o mękę Chrystusa, wy uwolniliście Barabaszę. Świat obiega nieskończone drogi, a wy stoicie zawsze na miejscu nieruchomi, niezłomni. Pokolenie za pokoleniem wznosicie głowy, zawsze jednacy, z jednym krzykiem na ustach, nienawiścią w sercu, przeciw wszystkiemu co niepojęte.
— Ja ci dłoń podaje — rzekł Wacław powstając — bo czuję w twoich słowach echo własnego bolu.
— Toś bliski szaleństwa, szalony także — odparł Marcello — alboż chcę waszego spółczucia? litość przyjmę tylko od Boga, od ludzi nigdy. Hańba tym co żebrzą miłosierdzia skargą dziecinną, łzami bezsilnemi. Kamień, którym na mnie rzucacie, rozpryśnie się o stopy moje, podejmę ten znak pogardy waszéj i złożę jako perłę najcenniejszą na jéj skroni wszechwładnéj.
— Na jéj skroni? Któż ona — przerwał Wiktor — wszyscy rzucili nam imie kobiety, tylko twoje usta pozostały milczące.
— Jéj imienia nie dowiecie się odemnie, w chwili konania nawet; jéj postaci, nie ujrzycie nigdy, wy szczęśliwi! ona należy do potępionych, ona im piekło opromienia. Ile ludzi na świecie żyły i minęło, każdy nosił w sercu obraz cudny, każden imie miał na ustach, a to co dla jednego roztajemniczało rozkosze i bóle życia, dla innych było tylko próżnym dźwiękiem. Na co wam jej imię?
— Więc wnoszę zdrowie nieznajoméj kochanki Marcella — rzekł Wiktor — jak w dawnéj Grecyi stawiano ołtarze Bogu nieznajomemu.
— Daremnie — zawołał rzeźbiarz — daremnie uczcić ją chcecie. Serca wasze nie zdobędą się na ołtarz, na którym by spocząć mogła, usta na słowo zaklęte, coby wam ją uwidomiło.
— Cóż to za słowo?
— Słowo, którym Jehowa świat wywiódł z chaosu, dał jako prawo bytu światom, postawił jako granice morzom, co jak hieroglif tajemniczy tkwi w ziarnku piasku rozsypanem na ziemi, jak w ziarnku światła zawieszonem w górze, które natura cała wymawia wszechhymnem a człowiek tylko zrozumieć nie może. Życie wasze rozbiliście na tysiąc części, stworzyliście teoryę i pewniki wiary i doktryny; chcieliście jak nową Babel, wznieść wasze pojęcia tam gdzie samo serce wystarczyć mogło. Bóg wam pomięszał nie języki ale rozumy. Idzcie błądzić wieczność całą oślepieni pychą i dumą, napełniając powietrze narzekaniem waszem. Gardzę wami jak wy mną — i tobą Antonio, męczenniku bez wiary, i tobą Wiktorze, Ugolino w duchu, i tobą Cherubino, aniele bez skrzydeł, nawet tobą Wacławie, co widzisz światło a dojść doń nie możesz; co kochasz zarówno sztukę i kobietę i dwoma uczuciami targany, napróżno z bolu łamiesz rozpacznie ręce, co ni ją odtworzyć ni uścisnąć nie mogą. Samsonie skrępowany, Goliacie powalony kamykiem Dawida.
Wacław powstał blady na ostatnie słowa rzeźbiarza, co dumny jak szatan, wzrok wyzywający i spokojny prowadził po zgromadzeniu, rzucając każdemu słowo swojéj pogardy jak niecofniony wyrok przeznaczenia.
— Kochajcie, kochajcie! to tajemnica życia, tajemnica sztuki; czy nie to mówisz nam różnemi słowy — odparł Wacław. — A ja wam powiadam że to fałsz, kłamstwo! Jam kochał pełną piersią, nieskalanem sercem i życiem całem była mi miłość moja, a jednak dziś, przychodzę zwątpiały, złamany, bo com chciał, com rozumiał, otworzyć nie mogłem.
— Kochałeś sztukę? miłość mierzy się ofiarą, coś jéj poświęcił?
— Co? spojrzyj na czoło moje i spytaj jakie je myśli zbruździły przedwcześnie. Spojrzyj na usta, wyschłe, spieczone, czy choć raz ochłodził je pocałunek rosą niebieską? czy choć raz zabiło mi serce do innéj piersi, do innego serca. Poświęciłem jéj wszystko com kochał na ziemi, ona stała mi się wiarą żywota, nadaremnie! Szukałem ciała dla myśli mojéj i znalazłem kobietę piękniejszą niż była Afrodyta, Artemis, Pallas Ateńska. Piękniejszą niż to coście marzyli kiedy w nocach zachwytu, niż widzenia w raju! tak piękna że i pragnienia uśpione ozwały się tłumnie pożądając ją więcéj jako kobietę niżeli jako ideał. Ona stanęła między mną a sztuką, wabiąc uśmiechem huryski i marmurową ręką zakreśliła mnie kołem zaklętem po za które przejść niepodobna. Ale napróżno! ja je rozerwę...Ty dumna i piękna nie ujdziesz mi, ja także mam siłę tajemną, zaklnę cię w płótno moje, głowę pochylę ci na piersi; włos czarny rozpuszczę strumieniem potoczystym na nagie ramiona; oczy, te brylanty czarne, błyszczące ogniem wykradzionym z nieba, przymglę łzami, przyćmię cierpieniem, ust koral wilgotny ściągnę boleścią, wykrzywię zbledzę, ty będziesz Ewą, moją Ewą! Nie! taką dojrzeć cię nie mogę, głowa twoja podnosi się, wtył przechyla, niby dumą, niby ciężarem kruczych warkoczy, co spadając jak węże wiją się w koło białéj szyi. Oko połyska świetne, panujące, szydercze, z pod długiéj rzęsy z pod brwi czarnéj, jak ostatnie wejrzenie któreś mi rzuciła. Nie, łzy nie pojmuję na twojéj twarzy, ty zawsze będziesz dla mnie Sylwią, nie Ewą; szczęśliwą nie cierpiącą; dumną, nie złamaną; w myśli mojéj jak w życiu.
— Dla czego? — zapytał Marcello — jeśli masz potęgę woli i miłości, daj ją uczuć téj kobiecie; jeśli jéj pojąć nie możesz zbolałéj, złam ją żywą, owładnij i schyl żelazną ręką jéj czoło do ziemi. Jeśli jéj życie było dotąd rajem, zrób je piekłem, wytocz krew serdeczną z jéj piersi, łzę gorącą z jéj oka, aż stanie blada, posągiem boleści, jakiego potrzebujesz.
Wacław słuchał w milczeniu dzikich słów rzeźbiarza, który mówił je naturalnym i spokojnym głosem, jakby radził użycie farby lub światła.
— Ja ją kocham — rzekł tylko.
— Kochasz ją, to nie dość, niech ona cię kocha, niech cierpi przez ciebie.
— Ty jéj nie znasz Marcello. Gdybyś zobaczył tę postać przejrzystą, z spokojem dziecięcia na czole, z uśmiechem anioła, lękałbyś się ją skalać tchnieniem swojem, dotknąć zbyt szorstką dłonią, chciałbyś klęknąć jak przed obrazem świętéj, i tak przemarzyć życie i wieczność. Ona taka czysta i jasna, że żądza moja nawet, kona u stóp jéj, jak morska fala rozhukana, kona na brzegu, srebrną wykwitając pianą. I chcesz bym został katem téj kobiety którą szatan nawet uszanować by musiał, coby anioła­‑mściciela rozbroiła!
— A więc rzuć pędzle, zaprzyj się dawnego życia, odrzuć nadzieje przyszłe, zapomnij jeśli możesz w objęciach kochanki, zapomnij dumny gladjatorze o walkach cyrku! Ale nawet na jéj białem łonie, głowa twa nie znajdzie, spokoju, nie zamarzy swobodnie. Widziadło pierwszéj nieśmiertelnéj kochanki, stanie między wami, wsliźnie się między usta wasze złączone, budzić cię będzie ze snu i dręczyć na jawie, odrywać pierś twą od jéj piersi, oczy od jéj oczu słowami przekleństwa. Bo kto raz ją ukocha jak tajemniczą wód dziewicę, do niéj należy na wieki i musi dzielić jéj pałace z bursztynu i jak ona karmić się perłami. Zawarłeś z nią święte, nierozdzielne śluby, łez i ofiary, do niéj należysz, do niéj powrócić musisz, jak topielec unosząc Sylwię w przejrzyste głębie jéj państwa.




V.
Die Engeln nennen’s Himmelsfreud
Die Teufeln nennen’s Höllenleid
Die Menschen nennen’s Liebe.
H. Heine.

Dziwną sprzeczność z tą całą sceną marzeń pijanych, tworzył cichy ogród Sylwii. Drzewa oblane promieńmi księżyca, stały jak widma białe, ścieląc długie, wahające cienie na okroploną rosą murawę. Noc letnia, Włoska, rzucała na wszystko swój cień fantastyczny, nadając pozór życia posągom a dziwne kształty cieniom i światłom, jakby przyroda cała budziła się ze snu, w godzinie snów ludzkich i powoli jakby zaklęta siłą niewidzialną, odrzucała z cicha zasłonę, jaką w naszych okrywa się oczach. Siłą jéj czarodziejską łagodziła bole, koiła cierpienia, tęsknotę tylko zostawując w sercu, jakby ona jedna w harmonii była z duchem natury i podnosiła się zarówno wonią z kielicha kwiatów, śpiewem z piersi ptaka, westchnieniem z łona człowieka. Zdawało się, że Boży Duch wionął na ziemię i w godzinie ciszy stawał widomy uśpionym, pociągając do siebie wszystko, co nie skalane wszystko, co świeci odbłyskiem Nieba; jakby świat cały rozmawiał z Bogiem, i tylko skrzydła aniołów szeleszczących w przelocie, przerywały ciszę szmerem nie odgadnionym.
Śród marmurowych posągów co wynurzały się gdzie niegdzie z pół­‑cienia świecąc jak chwile szczęścia w pamięci, siedziała Sylwia, biała jak one, jak one piękna, nieruchoma. A jeśli świat cały tchnął jakąś tajemniczą, mistyczną tęsknotą, rysowała się ona i na jéj twarzy. Siedziała blada, obojętna, na świat zewnętrzny, nie czując łez co wzrok jéj mroczyły, ni wiatru co muskał jéj skronie, ciskając niekiedy z oka błyskawicą dawnéj dumy, na którą serce jej teraz napróżno zdobyć się chciało. Miłość jéj obmyta chrztem boleści, jak duch wodą żywota, wznosiła się jasna, i czysta, otaczając czoło aureolą, przebijając zasłonę ciała niby światło lampę alabastrową. Długo tak zostawała, schylona pod ciężarem życia, czując wreszcie na wątłem ramieniu żelazną rękę przeciwności, co ją gniotła do ziemi ciężarem większym niż jéj siły. Tak była pogrążona w myślach, że nie słyszała jak żwir zaskrzypiał pod stopami i Wacław stanął naprzeciwko. Młody malarz zmieniony był bardzo, jakby przez te dni kilka przeżył wiek cały. Wszystkie muszkuly twarzy, nieposłuszne woli jego, drgały konwulsyjnie, zdradzając straszliwą walkę wewnętrzną. Blady, jakby mu krwi zabrakło, jakby się cała zbiegła do serca a życie tylko w oczach skupiło, patrzał na Sylwię gorączkowo, otaczając ją atmosferą tak ognistą, że kobieta podniosła się nagle, jakby gorącem żelazem dotknięta, spotkawszy ten wzrok co zdawał się ją opanowywać i krążyć nad jéj głową jak orzeł nad zdobyczą. Chwilę patrzeli na siebie; szczęśliwi, mimo wszystko co stało między niemi, a oczy ich mówiły wyraźnie słowo co konało na ustach. Milczeli oboje, jakby lękając się by głos nie rozwiał uroku, nie wrócił ich do codziennych stosunków, nie przypomniał zewnętrznego świata, jakby czuli że przepaść leżała między niemi i chcieli o niéj zapomnieć.
— Przerwałem pani marzenie, czy modlitwę? — spytał wkońcu Wacław drżącym głosem.
— Nie zawsze modlić się można — odrzekła kobieta po cichu. Nieraz łakniemy słowa Bożego, ale daremnie, modlitwa zamiera na ustach, gdy ona jedna zbawić by mogła, jakby i Bóg odwrócił się od tych, od których ludzie się odwracają.
— I to pani przemawiasz w te słowa? dla któréj niebo ma jednostajną pogodę, ziemia wonie, ludzie uśmiechy, co może boleść zaznałaś tylko z nazwiska i nie dźwignęłaś nigdy krzyża Golgothy?
— Czyś pan tak do głębi przejrzał kiedy w duchu bliźniego, by wiedzie jakie uczucia kryje pogoda czoła? czyś tak mało i dziecinnie poznał życie, żeś nie dostrzegł nigdy konania myśli pod pokrywką wesela? Chrystus sam krzyż swój dźwigał póki pod nim nie upadł, oto mądrość Chrześcijańska — iść naprzód, póki sił staje, choć pusto, straszno w około. A biada temu co miłością swoją nie okoli ramion krzyża Golgothy, co sercem niedosięgnie Nieba! biada temu co sam sobie nie jest siłą, wytrwaniem, bo daremnie na ziemi wsparcia szukać będzie, twarde mu będą serca ludzkie i gdzie stąpi napotka kamień, gdzie rękę wyciągnie o cierń ją rozkrwawi. Przekleństwo Kaima wisi nad głową jego, ognistemi wyryte zgłoskami, napotka je zawsze i wszędzie, gdzie skłoni głowę zmęczoną, gdzie zapłacze gdzie się uśmiechnie.
Sylwia mówiła te słowa zniechęcenia, upadku cichym, rozbitym głosem; aż Wacław uczuł litość nad tą kobietą, któréj niweczył życie, i przyszłość, zawahał się w postanowieniu swojem rzekł miękkim głosem.
— Dla pani, Kaim będzie zawsze złem nie odgadnionem, niepojętem jak dla Abla — dodał ciszéj drżący, porównaniem którem się myśl jego skryta wyraziła. Synowie Kaima nie wyginęli na ziemi, nie wytępiły ich wody potopu, ni wody chrztu odkupiły. Strzeż się by któren nie stanął ci na drodze życia, z potępionym znakiem krwi na czole, z odbłyskiem piekła w źrenicy.
Sylwia podniosła na niego oczy łzami nadziei przyćmione, jakby w tym ciemnym słów chaosie dostrzegła dla siebie promień nadziei.
— Niech cię anioł stróż twój ustrzeże — mówił daléj zaledwie słyszalnym głosem, patrząc na nią z rodzajem obłąkanéj rozpaczy — niech cię anioł stróż ustrzeże od miłości Kaima.
— Czyż Kaim kochać może? — zapytała Sylwia, stając na przeciwko Wacława i zatapiając w nim głębokie, przejrzyste wejrzenie.
— Miłością szatana, odrzekł głucho.
— Miłość każda pochodzi od Boga; choćby ludzie zwichnęli ją i nagieli do celów swoich, w niéj zawsze leżeć będzie zbawienie, życie i niebo.
— Sylwio, słowa moje przyszły za późno, już cię anioł­‑stróż nie obroni odemnie — zawołał Wacław wyciągając ku niéj ręce i otaczając ją wejrzeniem niewysłowionéj miłości. Ona cofnęła się z lekka; drżąca szczęściem, patrząc na niego i nie mogąc znaleźć wyrazu ni głosu.
— Ty — mówił Wacław coraz namiętniéj patrząc na nią — stanęłaś mi na drodze życia i pociągnęłaś za sobą wszechwładnie. Skupiłaś w sobie promienie ducha mego, myśli, marzeń! oddałem ci miłość jaką serce moje dla nieskończoności pałało. Dla ciebie schylam się do bałwochwalstwa, stawiam napowrót ołtarz wywrócony, i zniżam czoło które przed żadną kobietą nie zniżyło się dotąd. Wiesz‑że coś mi winna w zamian?
— Winnam ci szczęście — szepnęła.
— To mało, winnaś dzielić ze mną bóle i trudy, cierpienia i męki, nie zatrzymywać mnie w swych więzach złotych, ale rzucić się ze mną na burzę żywota bez skargi i żalu.
— Pójdę śmiało, gdzie mnie zawiedziesz, będę ci pogodą w burzy, ciszą wśród gromu, oazą w pustyni. Krew moją oddam ci kropla po kropli jeśli jéj zażądasz, otoczę czoło twoje spokojem, a źrenice blaskiem, nauczę usta twoje uśmiechów, z ocz wysączę łzy szczęścia, boś ty mi odtąd życiem, wiarą, i wszystkiem!
— A wiesz‑że — spytał Wacław wlepiając w nią oczy — kto jestem ja? któremu się oddajesz bez wahania, bez myśli wstecznéj? Zapytaj się wprzód jaka była przeszłość moja, spytaj na jakie wywiodę cię drogi, obrachuj siły czy mi wydążysz, bo późniéj nie czas ci będzie wracać się i kwilić za dawnem życiem, za dawnem spokojem i wiarą dawną.
— Siły moje w miłości nie wyczerpane, jeśli na twojem wesprę się sercu, jeśli ty będziesz mi w życiu tarczą i obroną.
— Życie moje nie było dotąd snem dziecka na kwiatach Sylwio, ale ciężką, nieustanną walką z ludźmi i sobą. Niech przy tobie znajdę, czego mi dotąd uskąpiło życie, łzę współczucia, uśmiech pocieszenia! Niech mi w oczach twoich zabłyśnie promień nieba, promień Boży, miłości, co świat cały w słonecznem ukaże mi świetle; niech usta twoje nauczą mnie pocałunkiem tajemnicy życia. Sylwio — mówił zbliżając się do niéj i obéjmując ją drżącem ramieniem — nie wiem czy mnie pojmujesz, czy rozumiesz te straszne walki co teraz nawet tłoczą mi słowa sprzeczne na usta, gdy jedno tylko wymówić chciałem? Odbierz mi pamięć odbierz mi myśl, spojrzyj w głąb’ serca i osądź czy ono godne ciebie?
— Ja? — rzekła kobieta wlepiając w niego oko błyszczące, czy myślisz że wahać się, że rozważać będę, kocham cię z przeszłością i przyszłością twoją, w cierpieniu i szczęściu; niech ci to słowo streści wszystko czego żądać, o czem zamarzyć możesz!
Umilkła, jakby jéj głosu zabrakło, jakby uczucie rozbijało się w dźwięki, a w słowo skrysztalić się nie mogło — tylko serce jéj biło gwałtownie pod namiętną ręką Wacława, a spojrzenie topiła w jego źrenicy, jakby z kolei chciała go opanować potęgą miłości i odkryć mu świat zaklęty, co nagle odsłonił się błyskawicą w jéj sercu. I jego wzrok miękł, omdlewał pod jéj spojrzeniem — na zbledzone lice występował rumieniec, a głowa jego zwisła bezwładnie na ramie Sylwii jakby go złamał ten wybuch tłumionego uczucia. I on, niezachwiany na walki i bole, konał prawie pod brzemieniem szczęścia, a serce stęsknione rozrywało mu piersi.
— Sylwio — szepnął tylko, przyciskając usta płomienne do ust jéj. Tyś moja na wieki, Bóg sam nas stworzył dla siebie; dziś życie moje, przyszłość, nadzieję, wszystko oddaję tobie. Ty, będziesz mi światem i sztuką, ideałem i kobietą!




VI.
Denn, immerhim, Ihr alten Götter,
Habt Ihr’s auch ch’mals, in Kämpfen der Menschen,
Stets mit der Parthei der Sieger gehalten,
So ist do eh der Mensch großmüth’ger als Ihr,
Und in Götterkämpfen halt’ ich es jetzt
Mit der Pathei der besiegten Götter.
H. Heine.

Dla zakochanych czas szybko płynie, a szybciéj jeszcze dla tych, którym do czary rozkoszy żadnéj nie braknie kropelki, jakby szczęście wyniosło ich na jaką wyspę zaczarowaną bliską nieba i nieskończoności, wiecznym blaskiem oblaną, z któréj świat cały wydaje się źdźbłem błota, oddzielonym szarą obojętności chmurą.
Dla Wacława, mijały dnie, tygodnie, a jak sam wyrzekł, Sylwia była mu światem i sztuką, ideałem i kobietą. Zapomniał o życiu dawnem, o marzeniach, nadziejach, zapomniał o Ewie! Natura jego wrażliwa i gorąca, długą walką zmęczona, odmładzała się niejako pod ożywczym promieniem szczęścia. Im więcéj cierpiał, im więcéj przebolał, tém więcéj czuł cenę jego. Życie to starczyło długo obojgu, starczyło na wieki Sylwii, któréj Wacław był jedyną, przeczutą, marzoną długo miłością. Ale on zbudził się jednego ranka i ujrzał że ciasno mu było w tém cichem kole niewieściego serca, i jak orle długim lotem zmęczone, co spoczęło chwilę, rwał się znowu do słońca, do nieba! a skrzydła skrępowane białemi ramionami Sylwii, rozwijały się i niosły go daléj. Artysta budził się z miłości wyłącznéj, niby umarły z letargu, i przesycony, smutny, bez samowiedzy, bez przyczyny, wyszedł orzeźwić się wonią wieczoru, odświeżyć samotnością.




Słońce zachodzące zdawało się rzucać kraj złotego płaszcza na jasne niebo, obleczone ognistemi chmurami. Ziemia płonęła barwami, mieniła się pod tém światłem niepewnem, ruiny Partenonu lśniły odłamami marmuru, a karyatydy Erekteum zdawały się ożywiać, poruszać cudne czoła i wstrząsać kamiennemi włosami, które aureolą wieńczyły ostatnie promienie słońca.
Wacław stał na Forum Romanum, patrząc bezmyślnie na cuda natury i sztuki, jakie otaczały go w koło, wieńcem zaczarowanych pamiątek. I na miejscu gdzie tyle głosów podnosiło się przez wieki, depcąc prochy olbrzymów; rzucał i on swą myśl w otchłań czasu, i w otchłań własnego ducha.
Milczenie uroczyste panowało do koła, ostatni przechodnie przemijali z ostatniemi dnia brzaskami, coraz bardziéj ciemniało niebo, gwiazda za gwiazdą wypływały niepewnem migocąc światłem, śląc ku ziemi promienie srebrne, tęskne a czyste, niby pierwsze spojrzenie miłosne dziewczyny. Mrok zapadał przezroczy i tajemniczy, jak gdyby wiódł za sobą długi szereg cieni jakby duchy umarłych powstawały tłumnie z mogił zapadłych, z grobów kamiennych, a widma mgliste w togach szkarłatnych, obsiadały stopnie Kapitolu i żywi ustępowali im z drogi. Tylko Wacław zaskoczony nocą, owiany jéj tchnieniem, szedł zwolna jakby lękając się poruszyć i stąpić, by otchłań mogilna nie otworzyła się pod stopami, by nie poruszyć prochów i kości, co bielały widne dla niego, z pod ziemi jak w śnie proroczym Ezechiela. Tak zbliżył się do wzgórza, gdzie ruiny świątyni Wenus zaścielały ziemię szczątkami posągów, odłamami kolumn, a liście akantowe kapitelów korynckich, zdawały się wśród nocy miesięcznéj, otwierać i rozwijać pod promieniem księżyca. Wśród bujnych traw i bluszczów, wsparty o fryzę wywróconą, stał Marcello, ale nie ten którego znali wszyscy. Rzeźbiarz zdawał się odmłodzony o lat kilka, zmarszczki ustąpiły mu z twarzy, niepokój z czoła. Oczy gorejące blaskiem obłąkania, przymgliły się jakby pod spojrzeniem kochanki, twarz jego zwykle wykrzywiona szyderczo, co prześlizgała się wśród ludzi budząc tylko wstręt lub obawę, niepojęta dla wszystkich; teraz łagodna, wypogodzona, tchnęła jakąś dziwną, promienną pięknością. Stał, szepcąc ciche wyrazy, wyciągając ręce i przyciskając je do piersi jakby cień jakiś chwytał w objęcie; jakby obłąkanie które wśród ludzi błyszczało mu w oczach, teraz objawiło się w słowach i czynach. I on spostrzegł Wacława, bo zamilkł nagle, twarz ściągnęła mu się boleśnie, jakby przed oczyma obcemi, zwykłą swą maskę przywdziewał.
— Czego chcesz tutaj? — zapytał gwałtownie. Czego chcesz odemnie i od niéj? Ona należy do potępionych, ona im piekło opromienia.
— Piekło? — powtórzył Wacław, któż nie poczuł go w sobie, kogóż choć raz sen życia nie uniósł w niebo, a zbudzenie nie strąciło w piekło?
— Zawsześ jednaki, nienasycony, niezaspokojony.
— Tak, nienasycony — rzekł Wacław wstępując zwolna na wzgórze i stając obok rzeźbiarza, którego postać osrebrżona księżycem, zdawała się wrośnięta wśród gruzów, jak posąg grobowy. Spełniłem do dna czarę rozkoszy, uczyłem się miłości na ustach kochanki, zapomniałem o świecie w jéj uściskach; dziś, czuję że mi to niewystarczy, że ta nić pajęcza na któréj się wsparłem, chcąc wysnuć z niéj żywot, pękła pod ciężarem jakim ją obarczyłem. Kochałem, przeszedłem przez męki i rozkosze.
— Kochałeś Sylwię nie Ewę, miałeś przed sobą dwie drogi, dwa życia, dwie miłości. Wybrałeś sam, zgotowałeś sobie dzisiejszą chwilę. Jakiem prawem, gdy serce twoje bije jeszcze żądzą ziemską, przychodzisz do tego przybytku nieśmiertelnéj miłości? jakiem prawem chciałbyś wniknąć w nieskończoność, ty coś skończoność ukochał. Ty, co dla sztuki, nie poświęcisz nawet jednéj łzy kochanki? i jak dziecię lękasz się jéj westchnienia, dziecinny zawsze; słaby do miłości i nienawiści. Jak śmiesz deptać groby Tytanów, poruszać prochy umarłych świętokradzką stopą? ty tu nie masz praojców. Czemu wstępujesz w dziedzinę cieni i mięszasz harmoniję zagrobowych światów?
— Czemu? Świat umarły, to spuścizna żywych, w nim leży zagadka przeszłości. Jak ty przychodzę ją badać, jak ty czuję się synem przeszłości i jak dziecię na łono matki, odnoszę serce skrwawione.
— Zapytaj wprzód, czy matka ta nie zaprze się, nie odtrąci wyrodnego syna? Ona nie przytuli was skarłowaciałych; twoje bole w jéj bohaterskiéj piersi nie znajdą oddźwięku, i łza twoja nie dość gorąca, by poruszyć jéj serce z marmuru.
— A wiesz ty, co boleść? Bóg jeden ją sądzi, Bóg, co ogarnia nieskończoność, zmierzyć ją może i łzy policzyć. On jeden wie ile modłów streściło się niemi, ile słów serdecznych zagłuszyło łkanie.
— Patrz — mówił Marcello wyciągając rękę przed sobą, jakby z natchnieniem, a drugą kładąc na ramieniu towarzysza z tak potężnym wyrazem woli, z taką wszechmocą uczucia, że Wacław porwany tą wyższą, jednolitą indywidualnością, szedł mimowoli za duchem jego, jakby uniesiony na skrzydłach anioła przeszłości.
— Patrz — powtórzył rzeźbiarz. — Spójrz w około siebie na gruzy, jakiemi wiek za wiekiem zasłał tę ziemię wielką. Przed tobą Kapitol, niegdyś Panteon Bogów, dymiący gorącą krwią ofiar, wonią kadzideł, dziś, nakształt wielkiego cmentarza, świeci pomnikami tylko mieszkańców Olympu. A zwano ich nieśmiertelnymi, a świat podbijano w ich imieniu! Patrz, Zeus, wielki, wszechwładny Zeus, napróżno wznosi czoło z którego myśl potężna uleciała, pioruny zastygły mu w ręku bezsilnem, orzeł rozpuścił skrzydła rozpostarte, i on sam, nieśmiertelny! pochylił głowę i skonał. Patrz, Pallas, królowa mądrości, któréj ołtarzy strzegł święty ogień zapału, którą czcili zarówno Eschyles, Platon i Fidyasz, pod któréj tarczą wzrosły Ateny, kwitnęła Grecya: pierś jéj dziewiczą, napróżno puklerz osłaniał, napróżno węże posłuszne wiły się u stóp jéj posągów, napróżno hełm błyszczący pokrywał czoło, upadła i ona, skonała także, mimo czcicieli i grodów swoich. A daléj dumna Hera, matka Bogów, Posejdon o żelaznym trójzębie, Febus na złotym rydwanie, Artemis wieńczona księżycem, zaściełają ziemię. I owa najpiękniejsza, jasnowłosa, z piany wód, pod blaskiem wschodzącego słońca, na perłowéj muszli wykwitła, któréj tęcza była opaską, szatą mgły ranne, strojem krople rosy, któréj imie z czcią powtarzały ludy, zowią ją Afrodytą, Wenus, Astarte, co w każdem sercu miała ołtarze, wśród Bogów samych, czcicieli! patrz, ona także cudną głowę pochyliła na piersi, ona co była streszczeniem Olimpu, ideałem piękna. Runęły sklepienia jéj świątyń, opuścili kapłani, rozbiegli się czciciele. Lud któremu panowała, podniósł świętokradzką przeciwko niéj rękę, a ona nieśmiertelna, ona nie skonała, tylko rozwinęła skrzydła białe, gołąbką uleciała, opuściła tych co ją czcić nie umieli; zawisła w niebiosach. A ludzie nie obejrzeli się nawet nie pojęli czego im brakło, najpiękniejsza tęcza zagasła na niebie, słońce najżywsze straciło promienie, świat piękna zniknął im z oczu. Grecyo moja gdzież jesteś? kraino posągów, karmicielko olbrzymów, ojczyzno mitów, matko Bogów! Gdzie twoje igrzyska, młodzieńcy o silnem ramieniu, dziewice z kwiatami na skroni? gdzie twoje portyki, i uczelnie, gdzie mędrcy i snycerze twoi? gdzie rycerze Termopylów, Salaminy? a gdzie duma twoja, o pierworodna! Ty coś świat ograniczyła Helladą i oślepiona słońcem jéj wybrzeży, blaskiem jéj myśli, siłą jéj synów, niedostrzegłaś dzikiéj wilczycy, rosnącéj w olbrzyma na siedmiu pagórkach, niedosłyszałaś jéj ryku. Uwieńczona rozkoszą, otoczona wonią róż i kadzideł, upojona Falernem, gdy życie twe było szałem, użyciem; nie uczułaś, jak tchnienie jéj ogniste dosięgło cię przez morze i jak lawa wulkanu osuszyła twe wieńce, spopieliła grody, zabijała synów i z piedestałów strącała Bogi, by krzyż drewniany wznieść na ich ołtarzach. Patrz, nieśmiertelni w prochu walają czoła, marmurowe ciała zaściełają ziemię, jęk konania wydobywa się z piersi kamiennych, a ty na ruinach starego świata, śmiesz wznosić skargę nad sobą, śmiesz płakać przeszłość umarłą? Czy straciłeś kiedy matkę, siostrę, kochankę? i zbudziłeś się rano z jéj imieniem na ustach, szukając ją obok siebie, a zastałeś na łożu śmiertelnem. Czy rospatrywałeś kiedy rysy, zbledzone śmiercią co dla ciebie wspomnienia wieńczyły aureolą nieśmiertelnéj piękności? a gdy zabiegłeś myślą w dni minione, czyś wszędy nie spotkał jéj obrazu, już nie w powłoce grzechu, ale świetną, bez zmazy! Jeśliś to uczuł kiedy, to zrozumiesz co miłość w śmierci, miłość, co kruszy jéj więzy i jak w micie Orfeusza, wyrywa kochankę z łona Tartaru. Ona dla mnie nie ma cienia, niema chwili upadku, ale jest zawsze blaskiem i wonią, cała pięknością, i cała szczęściem. Ona mi świeci w promieniu księżyca jak w blasku słońca, mgli mi w obłoku rannym i w chmurze piorunnéj. I w nocy, gdy samotny zamykam się w pracowni, ukazuje mi się w kształtach Afrodyty, promieni z czoła Hery i przemawia do mnie przez ich usta z marmuru. Ona dla mnie nie skonała nigdy! Ja, rzeźbiarz, kapłan formy i piękności umarłéj, wybrałem sztukę bez przyszłości, i życie bez nadziei, by tylko zbliżyć się do niéj. Z pod ręki mojéj wychodzą Bogi, ostatni uśmiech wykwita na licach konających, a ja klękam przed dziełem mojem, któregom sam twórcą i czcicielem. Ja dłuta mego wam nie zaprzedam, nie zniżę go do odbicia szat i myśli waszych, poświęcam go nieśmiertelnym i pokruszę w godzinę śmierci wraz z pracą życia całego. Z mitami Grecyi rzeźba skonała, daremnie płaszczy się ona, nagina; ciasno jéj, duszno, w ramach waszego świata. Odtworzyła plastycznie ideę piękna w najwyższym rozwoju, wcieliła Bogi w kształty dotykalne, w kształty człowieka, symbol Bóstwa, obnażyła je z zasłon, by piękność w całym ukazać blasku, by dziełem ludzkiem, nie psuć harmonii nieśmiertelnéj. Forma kryła ducha, jak dzisiaj duch formę pochłania. Rzeźba wyrzekła słowo swe ostatnie, i jak posąg nagrobny siadła na ruinach starego świata martwa i niema. Daremnie szarpiecie jéj łono niepłodne; ona kapłanka umarłego świata, tylko ten świat naśladować, jego tylko musi być odbiciem. Wenus Miléjska, Apollon Belwederski, Herkules Farnezyjski, to zawsze dla was niedościgłe wzory, wieczne wzory, ostatnie słowo wielkości minionéj. Jak dzieci, co nigdy ojców niedorosną, powtarzać je będziecie dzień za dniem, wiek za wiekiem, po za nie nie przejdziecie nigdy, bo dawne Bogi staną wam na drodze i nie puszczą daléj ciałami z marmuru. Świat krzyża inną objawi się formą, nowi mistrze nowe wyszukają drogi, ta dla was zamknięta na wieki. Dźwięk, kolor, oto dzisiaj, oto przyszłość. Dla was lśni nadzieja, pracujcie! dla was nagrody i wieńce, dla was sława, dla mnie... walka bez nadziei, znój bez spoczynku, boleść bez nagrody, męczeństwo bez palmy, przekleństwo zawsze i wszędzie. Ale dla mnie także jéj uśmiech ostatni; dla mnie ona w nocach zachwytu, powstaje promienna i jasna, kochanka moja, Hellado moja!!..... Igrzyska Olimpijskie zgromadzają dzieci twoje rozproszone i trzy plemiona twoje, na chwile zjednane, obsiadają stopnie cyrku. Brzmią lutnie, śpiewy, a w niebo biją kadzidła, hymny... młodzieńcy głos natchniony podnoszą, przy dźwięku liry złotostrunnéj: lud milczy, słucha, nim wyrok wyda, poi się pieśnią, poi natchnieniem, pływa w blasku i woni, żyje i słucha, jak w słowach pieśni drga i pulsuje odbicie życia! A dla zwycięzcy gotuje laury, zaplata wieńce. Jeden po drugim wstępują w szranki, i bicie serca streszczają w słowo. Lud milczy ciągle, jak gdyby brakło czegoś ich pieśniom, jakby iskra jeniuszu nie trysnęła z ich piersi, co jak bałwany morza wznoszą się i opadają gwałtownie pod oczyma tysiąców. Piewcy umilkli, wyczerpali siły ducha, wytężyli głosy, płacz i śmiech wywołali na twarze słuchaczy, lecz nie zdobyli wieńca nagrody..... Słuchajcie! chwila głuchéj ciszy, jakby Hellada cała badała sumienia i zapytywała z trwogą saméj siebie, czy łono jéj obfite przestało płodzić wieszczów? Dziewica wstępuje w szranki, włos jéj kruczy i bujny w bogatych splotach okręża czoło szerokie, jasną myślą błyszczące, oko połyska silnie, gwałtownie, jakby w niem tkwił promień słoneczny, jak brylant czarny pod gęstą brwią osadzony. Rumieńcem zapału iskrzy jéj lice, a usta krwią serdeczną tryskają, podnosi lutnię i... śpiewa. Czemuż dziewico, ty co miłość opiewać będziesz, ty co skargi bolesne, nieśmiertelnem słowem streścisz, twardą Eolską wybrałaś mowę? Czemu odrzuciłaś niby zasłonę co nadto pierś twą rozgorzałą uciska, kwieciste, miękkie Jończyków słowo? A pieśń twoja jak lawa wulkanu gorącym płynie potokiem, krystali się stalaktytem i niby posąg widomych nabiera kształtów. Mowa Jończyków zbyt miękka dla ciebie, nie odda bólów serdecznych, wykołysały ją morza błękitne bałwany, pod pogodnem niebem wykwitła. Zostawiasz ją dzieciom, zostawiasz ją słabym i tym co swobodnie śród marzeń zachwytu prześnią swe życie na kwiatach. Ty w inną strunę uderzysz, ty wieszczko miłości, coś serce rozhukane o twarde skały rozbiła, coś dla piersi kipiącéj w głębi zimnego wód łona szukała ochłody. Pieśń twa wznosi się ognista, natchniona, a Hellada cała słucha ciebie, drżąca z rozkoszy i dumy, aż jednym, wszechwładnym zabrzmiała okrzykiem i na skroń twą włożyła wieniec oliwny. Patrz, królowa pieśni, Sapho stoi przed tobą. Teraz patrz, ....... Amfiteatr olbrzymi, przed nim wznosi się ołtarz Bachusa, chór przychodzi składać ofiary i zawodzi hymn uroczysty. To podania Hellady występują widomie — przemawiają wierszem Eshylesa, Sofokla — to nie ludzie co miłość kłamaną w waszych udają drammatach, to wielkie nieśmiertelne myśli — to mity obleczone ciałem! Stają przeciw sobie, przemawiając z za maski aktora. Człowiek wówczas rosł w olbrzyma, rostrącał niebiosa — pokazywał ludowi, nie rany, ułomności swoje jak wy co się z nich pysznicie, lecz dumne, nie zachwiane czoło — on, co niezbadane fatum, jak Edyp, wywołał do walki, a lud spoglądał, uczył się bohaterstwa, wzrastał Tytanem, patrząc na Prometeusza, wykradał Zeusowi pioruny i iskrę świętą tchnął w dzieła swoje. Posągi wznosiły się wszędzie, palono im kadzidła w świątyniach, stały na straży domów i miast — świat czcił piękność i Bogi swoje ubierał w kształty ludzkie — a one zstępowały do ludzi. Tak ziemia ta piękną i ponętną była, że nie wiedzieć czy ziemia rozkoszna była Olympem, czy Olymp ziemią? Blask, wonie, dźwięki otaczały cię w koło — tu starcy poważni, z brodami białemi, czytają prawa przy dźwięku lutni — tu dziewice jasnowłose, piękne, jak posągi Polikleta, Fidyasza, czerpią wodę w krynicy Callirvhoe — tu młodzieńcy słuchają wzniosłych słów Platona, tam się gromadzą w portyku Tei, Aspasii. — Chodź, chodź zemną! mówił rzeźbiarz coraz szybciéj, gorączkowo, cisnąc konwulsyjnie rękę Wacława... I my wejdziem między nich, i my odetchniem czystem Attyki powietrzem — z chórem zmięszamy głosy nasze — wieńczyć będziem Sapho, Korynnę i ja stanę w zapasy z Praksitelem, Fidyaszem i z niemi zmierzę posągi moje. Chodź ze mną! i w obłąkaniu postąpił kroków kilka, wlepiając wzrok w jasne obłoki, co jakby zaklęte słowem jego, dziwne, fantastyczne przybierały kształty. Jakby świat o którym mówił, świat miniony, ukazywał mu się w chmurach nocnych, jaśniał w promieniach księżyca i odzywał się w nieodgadnionych szmerach letniéj nocy. Stał tak długo, milczący, rozmarzony, jakby wywoływał z prochów mogiły, przeszłość potęgą woli, i zasiadał do biesiady tajemniczéj z wielkiemi duchami mędrców umarłych, i żył chwilę życiem wieków minionych.




VII.
Ich unglückselger Atlas! eine Welt,
Die ganze Welt der Schmerzen, muss ich tragen,
Ich trage Unerträgliches, und brechen
Will mir das Herz im Leibe.
Du stolzes Herz! du hast es ja gewollt!
Du wolltest glücklich seyn, unendlich glücklich
Oder unendlich elend, stolzes Herz,
Und jetzo bist du elend.
H. Heine.

Cała noc ta fantastyczna dla Wacława, co jak szalony upajał się wspomnieniami i porwany gorączką rzeźbiarza, wraz z nim gonił mary przeszłości, która mignęła mu jak chwila jedna, jak obraz cudny, latarni czarnoksięzkiéj — dla Sylwii była chłodna, długa, nieskończona jak czas oczekiwania. Widząc jego czoło przyćmione smutkiem, usta zimne pod jéj pocałunkiem, napróżno starała się przywrócić mu pogodę, wesele; napróżno tłumiąc ból co ściskał jéj łono, stroiła lice uśmiechem. Wacław jakby budząc się ze snu długiego, zdawał się nie poznawać téj, co przez dni tyle była mu łzą i uśmiechem. Innemi zajęty myślami, zimnym otaczał ją wzrokiem i wyszedł ponury, milczący — zostawując ją schyloną pod ciężarem obojętności, płaczącą przeczuciem. Długo pozostała na miejscu, oczekując co chwila powrotu, śledząc wytężoném uchem najmniejszy gwar miéjski najlżejszy gwar uliczny, co wśród ciszy nocnéj dochodził ją z daleka, podnosząc jéj łono nadzieją. A ile razy czyje kroki zbliżyły się do jéj drzwi, podnosiła się jakby ją życie odbiegło na chwilę.
Godzinę po godzinie uderzał zegar, a każda ołowiem padała na serce Sylwii, dodając swój ciężar do tego co je tłoczył. Napróżno zapytywała siebie, czy mimowoli i wiedzy, nie zawiniła przeciw niemu, serce jej było czyste jak miłość, miłość nieskończona jak niebo. Tak, przeszła noc i ranek zabłysnął — księżyc skłonił ku ziemi twarz zbledzoną, jak kobiéta po nocy bezsennéj od dni wielu słońce po raz piérwszy powstało i nie zbudziło ich razem do nowych zwierzeń, do nowego dnia szczęścia. Sylwia klęczała blada w tém samém miejscu, gdzie usłyszała jego namiętne wyznanie, gdzie piérwszy raz przycisnął ją do wzburzonéj piersi, i swoją nazwał na wieki. Klęczała bez łzy i modlitwy, bo usta nie mogły złożyć się do niéj — tylko czuła jak liść po liściu opadał z kwiatu jéj szczęścia, zwątpienie odpychało nadzieje i świat cały szarym powlekał się kirem a blask poranku, woń kwiatów, drażniły tylko jéj duszę zbolałą, jakby urągając jéj samotności, tęsknocie. Kwiat każden zdawał się otwierać usta purpurowe, stroić się; migotać rosy kroplami i szeptać szyderczo, „jam szczęśliwy, jam piękny, kochany! a ty coś mnie dumną deptała stopą, wsparta na jego ramieniu, coś braćmi memi swoje zdobiła włosy, teraz plączesz sama, sama.” Sama, to słowo dźwięczało jéj w sercu i jak echo odbijało się w szmerze liści, w szeleście wiatru.
— Sama, powtórzyła głośno, zawsze sama!
— Dla czego? zapytał za nią głos znany.
Wacław stał od chwili niepostrzeżony, pożerając ją wzrokiem nieledwie — bo w téj zniechęconéj, bolesnéj postawie, zabłysła mu raz piérwszy wcieleniem Ewy.
— Dla czego sama? powtórzył.
Sylwia podniosła się nagle; piękna wzruszeniem wewnętrzném, choć usta jéj białe prawie, drżały bladym okolone uśmiechem.
— Dla czego? rzekła podnosząc głowę, Bóg to wié jeden, co dał mi serce gorące i dumą ukoronował mi czoło — że dotąd w życiu wszystko było mi małe i obce i nic téj piersi zapełnić nie mogło. Dzieckiem nie umiałam się bawić z rówiennikami, obce mi były ich śmiechy, zabawy, obcą się czułam wśród sióstr i braci, jakby wygnana z innego świata. Ojciec i matka kochali siebie, kochali rodzeństwo moje, mnie jednak nie wystarczały dzielone pieszczoty, chciałam być sama w ich sercu i myśli i uciekałam od pocałunków co jak z obowiązków składano w wieczór na mojém czole. Sama, wśród ciszy nocy, spoglądałam ku gwiazdom, ku nieprzejrzanéj przezroczy nieba i wznosząc ręce i ducha do góry, pragnęłam kochać i być kochaną. A ile razy gwiazda mignęła, strącona siłą niewidzialną, zdawało mi się że jasny anioł spłynie ku mnie na jéj promieniu, że on odpowie marzeniom moim i uniesie mnie z sobą do nieba. Bom nieuwierzyła by na całéj ziemi, znalazło się drugie serce mojemu bratnie, bom nic na świecie nie kochała tutaj, pókim nie spotkała ciebie. Ty jeden zdałeś mi się równy, wyższy nawet — tylko pod promieniem twego oka, z głową wspartą na twojéj piersi, spoczęłam spokojnie, i raz piérwszy gdym spojrzała w około, świat nie oddźwięknął mi próżnią, nie przeraził chaosem — zapomniałam o wszystkimi i tak zapatrzyłam się w ciebie, żem nie spojrzała gdzie mnie zawieśdź możesz. Ty, któregom czciła jak ojca, miłowała jak brata, kochała jak kochanka, zapełniłeś mi świat cały, jak ja tobie — a teraz spójrz w głąb’ twego serca i zapytaj nie mnie, lecz siebie, czemu znów ogarnęła mnie samotność? czemu rachuję z drżeniem gwałtowne bicia serca, i nie znajduję im oddźwięku. Czemu po raz pierwszy obejrzałam się w koło siebie, zimnym tchnieniem twojem strącona z wyżyn gdziem jak w ojczyźnie swobodną oddychała piersią, gdzieśmy wzajemnie tworzyli sobie świat miłością, i powiedz, dla czegom zbudziła się nagle i ujrzała się jak wędrowiec na dzikiéj skale z przepaścią w około? Bom ja badała myśl i serce moje, i znalazłam w nich tylko twój obraz, ciebie, i zawsze ciebie!
Wacław słuchał w milczeniu i czuł się małym w obec téj miłości i czuł że jéj nie wydoła. On który noc całą zapomniał o niéj, słuchając marzeń szaleńca, on co ją pokochał może więcéj piérwszém pragnieniem, niż pierwszą miłością; co ciągle żądał więcéj i więcéj! i do dna czarę rozkoszy wychylił. Milczał, oskarżając się wgłębi ducha, upokorzony jéj wyższością, nie mogąc odzyskać wrażeń utraconych, ni wrócić do piérwszego dnia miłości. Myśl jego ulatywała od niéj nieposłuszna, wracała do opuszczonéj pracowni, zawisła mu nad głową i wołała jak głos Boży na wiecznego tułacza: „daléj, daléj.“ Zbyt dumny na kłamstwo, stał naprzeciw Sylwii, jak winowajca milczący i blady.
— Wy kobiety, rzekł wreszcie z ukrytym gniewem, chcecie być słońcem naszem a zapominacie że ono darzy życiem i ciepłem. Chcecie świat nam zapełnić i wynieść się na piedestal bóstwa, a zapominacie że jedna tylko cnota, poświęcenie, może was dźwignąć na niego.
— Poświęcenie? zawołała Sylwia, ty mówisz mi o niem, powiedz co ci poświęcić mogę ja co cię kocham. Każ mi umrzeć, umrę dla ciebie szczęśliwa, to będzie rozkosz, nie poświęcenie. Poświęcenie? wymysł ludzki by miłość zastąpić — niech ono panuje w krainie zimna i cienia, ale nie w słonecznym rozkochanych świecie. Niech świeci tam gdzie miłość zagaśnie. Ja się dziś dla ciebie poświęcić nie mogę, ja com byt i wolę straciła — co stałam się odbiciem i oddźwiękiem twoim — ja twoja!
— Moja? powtórzył Wacław. Dla tego ciężkie ci życie? ale pamiętaj, jam cię nie zwodził, nie obiecywał krain roskoszy — tylkom chciał dłoń zmęczoną na twojéj oprzeć dłoni i iść naprzód. Bo chwila obecna, choć piękna, pogodna, oświecona nawet czarowném wejrzeniem twojém, to dla mnie za mało. Ty gdy swobodnie na mojém marzysz łonie, nie słyszysz jakie szarpią je burze — nie widzisz widnokręgów olbrzymich co rozświecają się dla mnie — tyś mnie długo przykowała do ziemi, lot mój zwichnęła, uśpiłaś mnie szczęściem, rozkoszą i chciałaś bym wiek cały przemarzył u nóg twoich. Sylwio, życie to nie sielanka, tylko dziecku kwiaty wystarczą, bo nie wie że one więdną — tylko dziecko motyl zabawi barwami, bo ono nie przeczuwa że piérwsza kropla wody je spłucze.
— A ty czemu przeczuwasz, to co może nigdy nienastąpi? Na pogodnych niebiosach upatrujesz burzy i jak ptak złéj wieści, rzucasz wśród dni wesela, przepowiednie złego.
— Bo burza o któréj mówisz wre w mojej piersi, bo mi dość marzeń, dość spokoju. Ręka moja drzy do czynu i daremnie dłoń twoja przesuwa się po mojem czole; nie odsunie myśli palących co jak dzieci o chleb powszedni, wołają na mnie o ciało! Każde słowo co trąci o ducha urabia się dla mnie w kształt dotykalny obleka w szatę plastyki i dręczy jak mara piekielna, póki go pędzlem nie streszczę. Obrazy nieutworzone, snują się przed oczyma memi, rozsadzają mi czaszkę; a ty chcesz bym nigdy myśli i oka od twojéj twarzy nieodwrócił. Teraz kolej na ciebie, teraz ty chodź ze mną do krain moich nadpowietrznych, chodź! stań mi się wzorem żywym, stań mi się natchnieniem.
Sylwia słuchała słów jego z natężeniem winowajcy, co słucha swego wyroku.
— Wacławie, rzekła, szłam za tobą jak niewolnica posłuszna, nie cofnęłam się przed boleścią żadną, nie cofnęłabym nawet przed zbrodnią. Szłam za tobą, gdzieś zapragnął, gdzieś zamarzył, pókim wspierała się na sercu twojém — bo życiem i siłą wytrwania była mi miłość twoja. Umilkła schylając głowę, jakby lękała się słów własnych i nie chciała dokończyć myśli zaczętéj. I była tak piękna w téj zrospaczonéj postawie, że Wacław postąpił ku niéj, ale ona zdawała go się nie widzieć i mówiła z cicha.
— Więc już sen mój, sen życia skończony, zrozumiałam to w chwili gdy wzrok twój odwrócił się odemnie i gdzieś w nieskończoności gonił swoje widziadła. Zimno grobowe wionęło na mnie, bo ty jedyny którego ukochałam, opuściłeś mnie!
— Nie rozumiesz mnie Sylwio — kocham cię, przysięgam ci to na wszystko co czciemy wspólnie, w obec Boga, co patrzy na nas mdlejących gwiazd oczyma, co nam się ukazuje w purpurowem łonie jutrzenki, co przemawia do serc naszych miłością. A słowa tego nie tylko serce, lecz usta nie wymówiły nigdy — czego chcesz więcéj?
— Na co te słowa? czyż myśli twoje przysięga krępuje? czy przysięgaliśmy sobie gdy raz pierwszy usta nasze złączyły się pocałunkiem, gdy świadkiem ślubu naszego był Bóg jeden i nieskończoność. Ale ja byłam tobie światem i sztuką, ideałem i kobiétą — a dziś? odpowiedz mi bez wahania; jam silniejsza niż sądzisz, nie będę cię trudzić wymówką i łzami.
Wacław milczał ponuro, Sylwia wzrok gorączkowy topiła w jego twarzy.
— Rozumiem, szepnęła głosem w którym drgało życie całe zawiedzione. Sztuka mnie zwycięża — ty ją kochasz, ją jedną! mówiła gwałtownie, ją jedną! Czemuż nie mogę wykraść jéj woni i blasków? ubrać w jéj skrzydła motyle i na promieniu tęczy, jak ona ulatać przed tobą, nieśmiertelną strojna pięknością.
— Kochaj mnie jak chcę być kochanym, ja jéj nie porzucę dla ciebie, rzekł Wacław, na którego twarzy piętnowały się jéj słowa boleścią.
— Wybierz ją, lub mnie — odrzekła kobiéta, namiętnym, drżącym głosem. Ja sercem twojém dzielić się nie chcę, nie mogę — oddaję ci się cała, i w zamian żądam oddania.
— Mówisz że mi już nic poświęcić nie możesz, to fałsz, to pycha, poświęć mi tę dumę dla któréj odpychasz mnie teraz.
Sylwia wstrząsnęła głową, wargi jéj zadrgały, jakby słowem zaczętém.
— Posłuchaj mnie jeszcze, mówił Wacław. Poświęć mi jedno jeszcze, ty coś dotąd była mi słodyczą szczęściem życia — bo inaczéj biada mnie i tobie. Serce rozpęknie mi może z boleści ale rzucić cię muszę — pójdę daléj ciernistą drogą żywota, na któréj krańcu świeci mi ona, nieujęta, niedościgła. Pójdę z niezgojoną raną w głębi piersi, z wiecznym żalem, z wieczną tęsknotą, z nieoschłą łzą w źrenicy, gdzie mnie woła głos nieubłagany; ale bez ciebie, życie będzie mi tylko wielkim cmentarzem, świat, mogiłą szczęścia minionego. Tak jak dla ciebie próżnią, chaosem! bo Bóg nas przeznaczył sobie i wiódł oboje z jednaką żądzą, z jedną tęsknotą, aż nas połączył. Nie targaj jednym słowem miłości naszéj, nie łam przyszłości. Czy wiesz że chwila każda będzie straszna wspomnieniem, będzie nam męką, wyrzutem! Ty drugiéj miłości nie odsnujesz w sercu, jak ja znowu nie zapomnę ciebie i wiecznie zostanę samotny, zbolały.
— Mówisz żem dumna, rzekła Sylwia, byłam nią kiedyś, myśl moja kształtowała ideały i błąkała się pośród ludzi napróżno szukając ich wcielenia. Szłam z głową wzniesioną goniąc marzenia moje gdzieś po gwiazdach rozpierzchłe i tęsknotę moją koiłam nadzieją — bo jutro połyskało dla mnie niby raj zaczarowany — a jam dążyła ku niemu, rzucając tym co szli przy mnie, nie widząc mar moich, uśmiech litośny, wejrzenie pogardy. Byłam dumna, świat cały wyzywałam do walki, bom nie znała boleści, dziś nie mam jutra — cierpienie zwichnęło mi skrzydła co mnie ku krajom myśli méj unosiły. Czoło pochyliło się jak kwiat przedwcześnie burzą zwarzony; kocham, mówiła podnosząc głowę i wzrok błyszczący — kocham! wierzę w ciebie, a serce moje bezsilne nie podbije twego, a wola moja nie pociągnie twojéj; — i piękność w którą Bóg ubrał mi ducha, nie zatrzyma oka twego. Z rojeń ze snów życia, nie zostało mi nic prócz dumy — przyszłość przedemną szara, chłodna, bezbarwna jak noc zimowa, ona jedna prowadzi mnie jeszcze. Umilkła, jakby upadając pod brzemieniem boleści, jakby płacząc nad grobem najdroższych nadziei. Głowa jéj zwisła na piersi, włosy rozwiał chłodny wiatr poranku — łzy cisnęły się do jéj oczu i mimowoli i wiedzy, płynęły po marmurowo­‑bladéj twarzy. Zdawało jéj się, że świat cały, rozpada się, rozpryska na tysiąc części, jak myśli jéj zmącone, a każden odłam kręci się i wiruje, pchnięty siłą niewidzialną i znika jéj z oczu w jakiéjś otchłani bezdennéj. Stała na miejscu wrośnięta posągiem, chwytając oddech piersią ścieśnioną, — a wzrok Wacława spoczywał na niéj brzemienny bólem serdecznym, niemym wyrzutem gniotąc ją do ziemi. Jednak nie postąpił ku niéj, nie przemówił słowa — tylko wzrok jego nie schodząc z Sylwii, powoli, inny wyraz przybierał, jakby szczęścia, zapału.
— Ewa, Ewa!; szepnął tylko niezrozumiałym głosem i wyszedł szybko, nie oglądając się nawet.
A Sylwia jakby tylko wsparta jego spojrzeniem, czy dosłyszawszy słowo ostatnie, padła na ziemię jakby on zabrał jéj siły i życie.
— Wacławie, Wacławie! wołała, będę cię kochać jak chcesz, jak każesz!
Ale on jéj nie słuchał i szedł daléj, inną myślą zajęty, nie czując już jéj boleści. Jak szalony pochwycił pędzle porzucone tak długo i skreślił w jednéj chwili gorączkowego zapału, tę postać szukaną tak długo, któréj zdobycie kosztowało go tyle krwi serdecznéj — dla któréj poświęcił ją i siebie — złamał życie, potargał miłość i grzechem Kaima obciążył sumienie. Ewa wypłynęła wśród obrazu z mgły jaka ją otaczała — wyszła promienna pięknością Sylwii, strojna jej łzami, wielka jéj boleścią. Stanęła przy trupie pierworodnego i zapłakała krwawo nad grobem nadziei swoich i miłości jak ona.




VIII.
Night brings rest, night brings solace,
rest to the weary, solace to the sad,
but to the desperate, night brings
despair.
Alray, by Disraeli.

Pierwsza chwila gorączki, zapału minęła, szybko; Wacław zmordowany wrażeniami ubiegłéj nocy zasnął snem ciężkim, kamiennym, bez marzeń — jaki szatan może zsyła czasem cierpiącym by siły ich wzmocnić; tak jak męczennikom wśród bólów śmiertelnych dawano krople otrzeźwiające, by dłużéj cierpieć mogli. Wacław spał zapominając o wszystkiem — rysy jego zmęczone walką wewnętrzną, wyeksaltowane tworzeniem, powoli zwykłego nabierały wyrazu. Czoło znów zaległa pogoda i spokój jaki chyba sen śmierci mógł mu powrócić na wieki. Anioł­‑stróż, roztoczył nad nim skrzydła promienne i unosił ducha jego daleko, w swobodne kraje pamiątek, lub ukazał mu błękit bez końca, ognisko wszech wiedzy za którem dążył, wiedziony jakąś iskrą oderwaną. A może mu łza czysta anioła padła na skronie i dała skarb pojętny tylko dla cierpiących, zapomnienie! póki go promień słońca, czy odbłysk jaki rzeczywistości nie obudził. Otworzył oczy i pozostał tak chwilę w tym stanie pół‑snu, pół­‑marzenia, jakby powoli wracając do życia. W téj chwili wzrok jego padł na płótno podmalowane, na Ewę co stała zatopiona w boleści, patrząc na niego Sylwii oczyma. I od razu otworzył się w myśli jego dzień wczorajszy i wspomnienia ozwały się gryzącym chórem w głębi jego piersi, ogłuszając go nawałem swoim. Spojrzał w około i objął ciężką samotność jaka go ogarnęła. Sylwia tak zespoliła się z życiem jego, iż z razu nie zrozumiał jak je mógł utracić, podnosił oczy jakby ją chciał zobaczyć, i spotykał tylko obraz zaczęty — wyciągał ręce chcąc ją przycisnąć do piersi zbolałéj i próżnię tylko chwytał w objęcia. Wszystko w około mówiło mu o niéj, wszystko tchnęło jéj wspomnieniem, szukał ją myślą i znaleźć nie mógł. Zbrakło mu nagle téj miłości, którą sam stargał i poświęcił, jak oczom światła, jak powietrza płucom. Przymknął powieki jakby go raził blask dnia, jakby chciał szukać obrony w marzeniu od ciężkiéj rzeczywistości. Cierpiący tylko znają cenę snu, gorycz przebudzenia; oni wiedzą tylko, jak ciężko uderza blask słońca zmęczoną źrenicę, jak boleść szarpie ściśnięte łono spodwojoną siłą — jak ta chwila młodości dnia, co zdaje się tchnąć nadzieją ciężka i nieprzebyta dla zrozpaczonych, gdy dzień długi, bezbarwny, rozwija się przed myślą niby pustynia bezbrzeżna. Czas, to wszechwładne lekarstwo słabych, co koi małe boleści lecz wielkie cierpienia rozżarza tylko — on, w czas nie wierzył, bo czuł w głębi piersi, że Sylwia będzie mu odtąd natchnieniem życia, on jéj zapomnieć nie chciał i nie mógł. Teraz na próżno szukał spokoju, duszno mu było, ciasno w pracowni którą szybkim krokiem przebiegał — wyszedł, i mimowoli, kierując się zwyczajem tylko, szedł ku mieszkaniu Sylwii — gdy przez okno otwarte doleciał go głos świeży, wesoły i śmiech tak czysty, tak wymowny prostotą, swobodą, że jego nawet zatrzymał. Znać, pierś, z któréj wychodził, nigdy nie ścisnęła boleść, nie podniosło westchnienie. Znać, życie płonęło dla téj wybranéj istoty najczystszemi barwami. Świat był ojcem nie ojczymem; i sypał przed nią kwiaty bez cierni, dawał sen bez marzenia, rozkosz bez przesytu i miłość bez tęsknoty. Bo kogo choć raz nadzieje zawiodły, choć raz jeden świat drasnął, zranili ludzie, już takim śmiechem śmiać się nie potrafi. Głos ten wesoły padł na Wacława, jak kropla zimnéj wody — zbudzony nagle, spojrzał w około, spostrzegł przed sobą mieszkanie Kamilla i wszedł pociągnięty nieopisanym urokiem szczerego wesela.
W pracowni, przed wielkim zwierciadłem, stał malarz i Rozarita tworząc gruppę godną starożytnego dłuta. Rozarita ośmnastoletnia Transteweranka, zdawała się wcieleniem żywem południowéj piękności. Kibić jéj okrągła, pierś potężna, pełna jednak była wdzięku. Postać cała niby wykuta z marmuru, plastyką kształtów, przypominała ideały sztuki — była ona upostaceniem siły w spoczynku. Rysy jéj energiczne i śmiałe, ciepłym kolorytem oblane, jakby promieniem południowego słońca, zdawały się wyszłe z pod pędzla Tintoretów, Verenezów. Przez płeć miękką, ciemnawą, i mszystą, przebijała krew żywym rumieńcem — w spojrzeniu jéj na przemian jaskrawem i przymgloném, leżała obietnica rozkoszy. Usta pełne, wilgotne, zdawały roztwierać się pocałunkiem, a włos bujny którego ciężaru wielkie, złote szpilki utrzymać nie mogły, spływał w połyskliwych warkoczach do stóp prawie, pięknéj dziewczyny. Jaśniała ona w całym blasku ponętą ziemi — każden podziwiąć ją musiał, nikt odgadywać. Nie jeden zapragnął, nikt o niéj nie zamarzył. Stała przed lustrem, lubując się sama własnym obrazem, uśmiechając do siebie, czy też do kochanka? Ubranie jéj spadało w nieładzie, naśladując draperye rozrzucone. Kamillo chciał ją wziąść za model do jakiegoś mitologicznego obrazu — dziewczyna którą słońce wabiło, któréj myśl błąkała się na polach wesołych, broniła mu się siłami całemi; skoczyła wreszcie jak młoda łania wydobywając się z ramion jego i pochwyciwszy paletę, zmięszała wszystkie farby nałożone, śmiejąc się owym perłowym śmiechem, co aż na ulicy doleciał Wacława. Nie słuchając gróźb Kamilla rzucanych pół żartem, uciekała przed nim, po całéj malarni, którą wesołemi napełniali głosami — rozrzucając i łamiąc wszystko co im stało na drodze.
— Poczekaj minutę jednę, zawołał malarz zmęczony, poczekaj swawolnico!
— Nie, odpowiadała Rozarita, dogoń mnie wprzód, a zrobię co chcesz.
— To nie tak łatwo, jak wąż wyślizgasz mi się z ręki. Wy Transteweranki jesteście zręczne jak istne szatany.
— Musisz dzisiaj spełnić moją wolę.
— Czy dziś tylko? zapytał śmiejąc się Kamillo.
— Dziś i zawsze.
— Oh! jakżeś zarozumiała, poproś o to przynajmniéj.
— Prosić? powtórzyła dziewczyna, przybierając postawę obrażonéj Junony. Prosić? dodała innym głosem patrząc mu w oczy figlarnie. Wiktor będzie szczęśliwy z rozkazu, idę do niego.
Powtórz to jeszcze, powtórz, zawołał Kamillo głosem w którym się groźba przebijała, ale Rozarita nie dała mu dokończyć, jak strzała pobiegła ku niemu, zarzuciła mu ręce na szyję:
— Zabiłbyś mnie, szepnęła, całując włosy jego namiętnie. Wszak prawda?
— Zabiłbym jak Bóg w niebie, odparł Kamillo. W téj chwili wzrok jego padł na Wacława co stał w progu, jakby przykuty. Rozarita odwróciła głowę, idąc za wzrokiem kochanka i na widok boleści wypiętnowanéj na twarzy Wacława, śmiech zamarł jéj w piersi, pocałunek zastygł na ustach. Zwolna wysunęła się z objęcia Kamilla i stanęła o kroków kilka nieufna i ciekawa.
— Czemu? zapytał Wacław zbliżając się do nich, wesele kona na twarzach waszych? — czy noszę słowo przekleństwa wyryte na czole że mi nie wolno nawet cudzem uśmiechnąć się szczęściem?
— Wacławie, co tobie?
— Czemu, mówił daléj, nie odpowiadając na to pytanie, nie umiałem kochać jak ty, czemu mi piękność, miłość, nie starczyły nigdy? Czemu światem moim jak tobie, nie był jéj uśmiech, jéj uśmiech zawsze tęskny, jakby za rajem utraconym? — czemu, choć kochamy się jak może i kochać nie wolno, życie wspólne stało nam się piekłem, a łańcuch co nas wiązał razem tak ciężki, żeśmy go rozerwać musieli. Ty tego nie pojmujesz, tyś szczęśliwy! Bo i dla czegóż byś nim nie był?
— Szczęście dla wszystkich zarówno zakwita; mam go jak ty, jak z nas każdy co sięgnąć po nie umie.
— Dla czego to co tobie źródłem rozkoszy, dla mnie męczarnią tylko?
— Dla czego, czemu? To wieczne słowo w twych ustach — wiesz mi Wacławie, to słowo przeklęte, od czasu gdy je raz pierwszy wąż wymówił w raju, nie doprowadzi nigdy do szczęścia, to niby błędny ognik na bagniskach bez blasku i ciepła. Czemu nie patrzysz w koło siebie wzrokiem miłości, i zamiast zbierać dary Boże tak hojną rozsypane dłonią, silisz się rozwiązywać odwieczne zagadki, jakiemi nas kusiciel otoczył. Śmiesz rozdzierać mgłę tajemniczą co wzrok nasz zasłania i słabym umysłem mierząc nieskończoność, znajdziesz tylko zrozpaczanie, szaleństwo! Sam zatrujesz sobie życie, własną ręką zniweczysz przyszłość.
— Nie, Bóg nas nie karze, za to że poznać go chcemy — za to że myśl naszą w nieznane puszczamy szlaki. Nie przyjmujem łatwego życia, gnuśnie, bez marzeń i cierni, ale po drodze stroméj pniemy się wyżéj.
boleści, szukacie dróg nieznanych, co może umyślnie dla was cierniami zagrodzone, byście własnéj nie znaleźli zguby?
— I gdzież dojdziecie? ja nie wierzę by Bóg od nas wymagał cierpień i bojów — on którego ojcem nazywamy — on wszystko co nam potrzebne położył blisko, byśmy bez trudu dostać je mogli. Dla czego szukacie sami — Cierpieniem dokupujemy się Nieba.
— To bluźnierstwo, chcecie czcić Chrystusa, jak Molocha krwi ofiarą, Bóg wam cierpieć nie kazał; jęków waszych nie słucha, konacie w mękach, a słońce i gwiazdy nie wzruszą się w posadach swoich — a jeden listek nie spadnie z drzewa by wam otoczyć skronie wieńcem chwały. Szaleni, szaleni! piekło leży w was samych — sami wybraliście go sobie, dobrowolnie w niém pozostać chcecie; — zamykając oczy na światło, odrzucając niebo. Patrz na tę dziewczę, kocham ją, nie mówię że ją Bóg stworzył dla mnie; kocham, przyciskam do piersi, co wznosi mi się westchnieniem szczęścia nie biorąc to za grzech ni zasługę. Idę za miłością moją bez wyrzutu, ni dumy. Jutro może nowa chęć powstanie mi w głowie, nowa żądza serce zapali — pójdę za nią aż póki życia mi starczy, a wówczas zejdę ze świata bez żalu i trwogi, nie pragnąc łez, pomników, żałoby ni wspomnień! Wy stawiacie siebie jako półbogi, stroicie się w szaty kapłańskie, i spełniacie ofiary, których Bóg nie wymaga, nie zapragną ludzie.
— Słowa twoje, jak wszystko w świecie są względną prawdą — błogosławiony, komu to życie wystarczy, kto ma czyste serce i spokojny umysł. Pojmuję ciebie, a jednak drogą twoją nie pójdę — bo może co dla ciebie jest dobrem, dla mnie byłoby grzechem — wiem tylko że nie w mojéj mocy inną iść drogą, wiem że cierpię, że patrząc na was odzywa mi się w piersi miłość moja zerwana.
— Zerwana? tyś porzucił Sylwię? zapytał Kamillo patrząc na niego z wyrazem litości i podziwu.
— Nie będę jak dziecię kwilił za przeszłością, jeśli ból zostanie mi w piersi, nie upadnę pod ciężarem jego. Droga moja rozświetliła mi się przed oczyma, ta miłość to dzisiaj, co minąć musi wiodąc mnie do jutra, a w nim niby w zorzy nieskończonéj, promieni mi mój obraz, ożywia tchnieniem mojém, krwią koloryzuje. Gdy braknie mi farby i krwi serdecznéj, dobędę jéj z cudzego łona — poświęciłem mu siebie, poświęcę mu drugich.
— Rozumiem, zawołał Kamillo patrząc mu w oczy z rodzajem pogardy; poświęciłeś Sylwię, i teraz chodzisz jak Kaim po zabójstwie brata, szukając napróżno spokoju.
— Kaim? powtórzył Wacław, dla czegóż Bóg stworzył mnie Kaimem. Ty, cobyś ją zabił, dodał wskazując na Rozaritę, gdyby pokochała innego, jak śmiesz mi grzech Kaima wyrzucać?
Gdy grzech pojmujesz, toś już na wpół winny.
Któż z nas ostoi się czystym na świecie, od kogo anioł-stróż nie odsunął jasnemi skrzydły pokusy złego. Ty w walkę nie wierzysz, bo idziesz ślepo za instynktem twoim — jeżeliś na drodze życia nie napotkał zbrodni, uklęknij i podziękuj Bogu — jeśli wierzysz w Boga i w modlitwę? Jam ją poświęcił, ale nie dla siebie, łzy jéj padały mi kamieniem na serce, ale daremnie — przyszłość i sztuka stały między nami jak widma nieubłagane — jak niecofnięty wyrok przeznaczenia. Czemuż walczyć chciała z jego prądem wszechmocnym? czemu dumna, i samowładna, chciała tak być kochaną, jak kochała sama? Jam nie winien jéj boleści, Bóg sądzić mnie będzie. On, sprawiedliwy, zbada głąb’ mego ducha, siły moje zmierzy z czynami — pokusę z walką — grzech z pokutą i rozkosz z cierpieniem.
Umilkł i pozostał chwilę nieruchomy, jakby serce i myśli otwierał przed Bogiem, napróżno chcąc uśpić głos wewnętrzny co go oskarżał mimo słowa jego i odzywał się niepokojem w każdém biciu serca. Rozarita patrzała zadumana na młodego człowieka, ze słów zamienionych chwytając tylko próżne dźwięki. Wreszcie jakby instynktem wiedziona, zbliżyła się do kochanka zwolna i przez ramie jego, wielkie, trwożliwe oczy, jak spłoszonéj gazelli, topiła w Wacławie. Kamillo chwilę popatrzał na niego; nieznacznie wzruszył ramionami, wziął ołówek i z półuśmiechem na ustach, począł wielkiemi kreskami coś rysować na papierze.
— Co robisz? zapytał go Wacław, spoglądając machinalnie.
— Obacz, odparł obojętnie Kamillo.
Wacław zbliżył się i poznał samego siebie w skarykaturowanéj postawie błędnego rycerza, z pochmurném czołem, idącego gdzieś po skałach, przepaściach, za straszném widmem, którego nagie kości, mgły przysłaniały. A scena ta skreślona po mistrzowsku, tak była pełna podobieństwa i prawdy że sam Wacław uśmiechnąć się musiał.
— Masz, rzekł Kamillo, oddając mu papier, oto kochanek ideału.
— Prawda, odparł Wacław, podobny jestem do ducha w Hamlecie, czy też do tego szalonego księcia, co nie wiedzieć czemu zrywa ze światem, z miłością Ofelii, i chodzi wśród ludzi i kościotrupów, wśród pól i cmentarzy — marząc głośno, śniąc na jawie. Tylko jak on, nie wykrzyknę z rozpaczą: „Czemu takie jak ja istoty mają snuć się między niebem a ziemią.” Wiem dla czego żyję — wybrałem sam drogę moją i jak gladjotor namiętności wyzwałem do walki. Śmiech twój, to wszystko czego spodziewać się mogę, jeśli upadnę. Dziś, jak dawniéj, dla upadłych nie ma litości. Śmiech twój, łzy ciężkie, jak łzy Sylwii, lub przestrach, dodał wskazując na Rozaritę. Masz słuszność, zasłużyłem na to wszystko, ale i na litość — a daléj na co zasłużę? może na sławę? Czyż dla niéj zrzekłem się szczęścia. Nie, przynajmniéj rękę na sercu położyć mogę i przysiądz żem jéj nie pożądał nigdy — nawet w snach dziecinnych, młodzieńczych marzeniach.
— Choć całe życie twoje, dla mnie trochę na śmieszną zagadkę zakrawa, w tém jedném jednak przyznaję ci słuszność. Niech przepadnie sława, wawrzyny! oto co powtarzam sobie patrząc na świeże lice Rozarity — jeśli mi one na myśl kiedy przychodzą. Niech żyje swoboda, miłość, szczęście! Wierzaj mi i ciebie znudzi kiedyś ta wędrówka po chmurnych krainach myśli — goniąc za tym nieujętym stubarwnym motylem fantazyi. I ty po orlim locie nie mając gdzie spocząć, zlecisz na ziemię, tylko zbolały, złamany, bezsilny do życia, bo je pojmiesz za późno.
— A ty, gdy wśród uciech i szału, doczekasz ostatniéj chwili i spojrzysz po za siebie, nieskończonością rozjaśnionym wzrokiem, nie uczujesz­‑że bólu, zgryzoty, za siły niezużyte, cele niedopięte, marzenia nieziszczone? Nie ozwież ci się głos nieubłagany w głębi łona i nie zapyta o owoc żywota o czyny?
— Nie, użyłem życia, jakem go pojął, to ty pożałujesz uśmiechów młodości, uścisków miłosnych i wszystkiego czém pogardziłeś. To ty zawołasz z rozpaczą w ostatniéj godzinie, gdy siły twe niknąć będą — gdy zmrok konania padnie na oczy. „Ja żyć muszę, jam nie żył dotąd.”
— Bóg sądzić nas będzie, gdy dojdziem aż tak daleko; a kto wie na jakiej spotkamy się drodze. Kto wie z jaką myślą powstaniem jutro, jakie nauki, jakie cierpienia, zmienią lub utwierdzą dążenia nasze. Któż z nas będzie tak śmiały, by za przyszłość zaręczyć? Dziś chcę wytrwać wśród łez jéj i śmiechów waszych, wśród szyderstwa i bólu, samotności i pracy, aż myśl moja wcieli się płomienna i jasna w ten obraz którego doskonały pierwowzór, pali mi mózg i rozrywa serce. Ten obraz co streścić musi mi życie moje, pojęcie — w któregobym na wieki zaklął własnego ducha, byle mi życiem oddźwięknął. A potém gdy ujrzę go raz tchnącego myślą moją, umrę spokojny, bez łzy i żalu, choćbym nie usłyszał nigdy okrzyku zapału, choćby mi nigdy wieniec laurowy nie spadł na czoło, choćby mi nawet zbrakło pomnika a imie moje zaginąć miało.




Mrok zapadał, a Wacław malował jeszcze, nie zważając że mu już dnia brakowało — farby zdawały się same mięszać, topić, rozpływać pod natchnioną ręką jego. Ciała nabierały prawdy, rysy harmonii, w nieporównaném szale tworzenia, oczy jego wytężone zwracały się na przemian na obraz i w myśl własną z któréj go wysnuwał barwą tęczową. Czoło spoważniało mu nagle myślą dojrzałą, jakby wiekowa mądrość nań siadła i wieńczyła go aureolą genijuszu. Młodzieńczy zapał promieniał mu na licu, modlitwa zdawała się wychodzić z ust na wpół roztwartych. Pięknym był, w téj chwili potęgi i siły jakąś nieludzką pięknością — która w samotnych chwilach natchnienia, piętnuje znamieniem Bożém czoło wybranych, — która zakwita pod rosą łez, pod piorunem boleści i zdaje się płonąć odblaskiem nieba. Malował ciągle, nie patrząc w około, nie słysząc że drzwi otworzono po cichu i Sylwia wsunęła się do pracowni, milcząca, jak duch przeszłości. Stała chwilę, spoglądając na Wacława, wzrokiem pełnym żalu, miłości i dostrzegła ten wyraz natchnienia, jaki opromieniał rysy jego. Takim jakim był w téj chwili, Sylwia nie zaznała go nigdy, nie przeczuła nawet — zrozumiała wszystko co poświęcił jéj dotąd — życie jego minione i chwile zamyślenia, niby letargu, dla niéj nie pojęte. Zrozumiała jaki duch uwięziony był w tém wątłém ciele, jaki ogień płonął w jego źrenicy i wstrząsał nim, niby ogień wulkanu posadą ziemi. Jak owa pasterka, co ujrzała kochanka swego Zeusa w piorunnéj chwale — tak ona ulękła się ujrzawszy go po raz pierwszy w całym majestacie jenijuszu.
Mrok coraz gęstszy zapadał, przez wielkie okno malarni, rzucając fantastyczne cienie na wszystko w około. Wacław porzucił paletę, nie odwracając oczów od płótna, i tak pozostał w milczeniu zamyślony, mierząc wzrokiem, to co uczynił dotąd i co mu do zrobienia pozostawało jeszcze. Patrzał na Ewę i powoli łzą żalu zaszło mu oko; z wyrazem bólu zakrył sobie twarz rękoma, głowa zwisła mu na piersi, jakby brzemieniem myśli bolesnych tłoczona.
— Sylwio, szepnął tylko, nie wiedząc że była tak blisko. W téj chwili duże łzy palące zwilżyły mu skronie. Spojrzał, przed nim klęczała Sylwia, zwieszając ręce na jego szyi.
Uścisnęli się znowu wśród łez cichych, wśród miłości gorącej, ale już bez nadziei szczęścia — jakby widmo jakie stawało między niemi niewidzialnie.
— Wacławie, mówiła kobieta przerywanym głosem — przebacz mi jam winna, powracam do ciebie, jak dziecię zbłąkane, marnotrawiące skarby serdeczne. Przysięgłam być ci osłodą w smutku, pociechą w życiu — przebacz mi — ja chcę żebyś był szczęśliwy. I uścisnęła go gwałtownie, namiętnie, jakby chciała zatrzeć w myśli jego, pamięć przeszłości, i zwiać gorącém tchnieniem, żal co mroczył mu czoło.
— Jak ty, mówiła daléj, nie mogłam łez moich skrystalić, boleści wyryć na płótnie, ja, któréj jedyném życiem, jedyną myślą było kochać!
— Sylwio, nie mówmy o tém, to minęło na zawsze. Nieprawdaż? mówił Wacław obejmując ją i przytulając do siebie jakby znów lękał się utracić. Powiedz mi, że nie sen sprowadza cię znów do mnie, że nie marzę, czując na mojéj piersi bicie twego serca.
— Minęło na zawsze, powtórzyła drżącym głosem, przyciskając do ręki jego rozpalone czoło. Ja już dnia jednego nie wyżyję sama.
A mrok coraz gęstszy nie pozwolił mu widzieć dziwnego wyrazu, jakim twarz jéj zabłysła.
— Bóg jeden widział, mówił malarz, czém dzień ten był dla mnie.
— Dniem natchnienia, rzekła Sylwia, wskazując na obraz.
— Patrz, mówił daléj, wiodąc ją przed płótno, i odsuwając firankę z okna, by z reszty dnia korzystać. Nie byłaś obcą natchnieniu nawet.
— Prawda, szepnęła Sylwia, blednąc i odwracając mimowoli oczy od obrazu, spojrzała na malarza, co stał zapatrzony nie w nią ale we własne dzieło.
— Patrz, mówił on po długiém milczeniu ciągle jedną myślą zajęty. Tu brak jeszcze prawdy w położeniu ręki, gdy wszystko przemawia boleścią — rozpacz zdaje się wionąć z téj postaci — ta ręka jedna psuje mi harmoniję całości. Wszak prawda?
— Prawda, szepnęła nieprzytomnie prawie, słaniając się i opierając mimowoli, na stojącej obok staludze.
Ale Wacław nie zważał na to, tylko dłoń jéj pochwycił i prawie nieprzytomną Sylwię, ułożył w postawie Ewy. Ona milczała, tylko czoło jéj coraz bardziéj bladło, ale malarz składał ciągle jéj ręce według myśli swojéj, nie czując jak ziębły, jak opadały bezsilne. Odchodził, zmieniał postawę, przyglądał jéj się z daleka, z coraz innego punktu porównywając effekt jaki sprawiała.
— Tak, dobrze wyrzekł wreszcie z twarzą rozjaśnioną. Ale Sylwia nie słyszała go już i jak skamieniała nie ruszyła się z miejsca.
Wacław dotknął jéj ręki, była zimna jak lód.
— Sylwio, zawołał drzącym głosem, Sylwio! co ci jest na Boga, Sylwio! wołał nieodbierając odpowiedzi. Przycisnął usta do ust jéj zbladłych, okrywał pocałunkami jéj oczy zamknięte.
— Wacławie, szepnęła wreszcie, jakby tym wybuchem uczucia zbudzona, jakby kończąc jakieś gorączkowe marzenia. Ty bądź szczęśliwy, chcę żebyś był szczęśliwy!




IX.
Ich hab’s es ja mit allem, allem, was
Mir theuer ist, erkauft — O Karl, wie süß
Wie groß ist dieser Augenblick! Ich bin
Mit mir zufrieden....
Schiller. Don Karlos. Akt V. Scena 3.

....Od owéj chwili rozpoczęli oboje nowy żywot. Wacław dnie całe trawił w pracowni, jakby mu wkrótce życia zabraknąć miało. Malował ciągle, spiesząc się z wykonaniem obrazu który stał mu się odtąd myślą każdéj godziny, snem każdéj nocy. Powracał do sztuki z podwójną namiętnością jak kochanek chcąc jéj nagrodzić chwile utracone, a Sylwia coraz mniéj znaczyła w jego życiu. Serce jego zbyt wielkim otworzyło się uczuciom; wzrok przywykł mierzyć większe przestrzenie, by mógł się zamknąć w domowém kole. Co chwila zapominał o Sylwii, tonąc duchem w błękitach bez końca, powołując do życia pomysły swoje. Czasem powracał do niéj, całował ją chłodnemi usty, przemawiał z roztargnionym umysłem, lub wpatrywał się w nią jak artysta w cudny posąg. Ona stała mu się przywyknieniem nie namiętnością, powiernicą więcéj niż kochanką, modelem, nie kobietą. Ale od dnia tego, żadna skarga nie wyszła z jéj ust zaciśniętych, tylko twarz bladła coraz bardziéj — wypieczony rumieniec krasił chorobliwe lice, oczy jakiegoś dziwnego nabrały blasku i świeciły tajemniczym wyrazem, jak głębie otchłani. Czasem przychodziła do pracowni Wacława, niepostrzeżona, gorączkowo patrząc na malarza, co nie widział jéj nawet. Jak niewolnica, posłuszna była rozkazom jego, woli i chęci — jakby szczęście jego było jéj myślą jedyną — jakby żyła tylko jego oddechem, a wesele zaznała tylko z jego uśmiechu. Ale obraz zaczęty, sprawiał na niéj wrażenie którego ukryć nie mogła. Gdy spojrzała na niego, oczy jej krwią zachodziły i tkwiły w nim sztywne, nieruchome, niby jakąś siłą niewidzialną przykute, — jakby mu zazdrościła miłości jego, i wzrokiem swoim zniszczyć chciała. Wacław, jak zwykle ludzie jedną myślą zajęci, niespostrzegał zmiany na jéj twarzy i z samolubstwem artysty, z okrucieństwem dziecka, rozdzierał i szarpał jéj serce. Nie domyślał się łez połykanych w cichości, i walk strasznych co tę dumną kobietę do nóg jego schyliły, co ją zmusiły przyjmować za najczystsze ofiary okruchy jego miłości. Nie pojmował; że pod pozornym chłodem wrzał ogień niewygasły — że pioruny i gromy zdawały się wisieć jak chmura nad jéj bladem czołem, nieugiętém w boleści, zawsze dumném, choć go zbruździła troska niedostrzeżoną zmarszczką. Życie jéj upływało na pozór jednostajnie, a świat zewnętrzny przesuwał się przed nią jak senny obraz, zapomniany, skoro przeminie; — i rzucał jéj zdala; swą litość, lub zazdrość co rozbijały się o jej stopy, nie budząc żadnego echa w duszy. Ale chwila każda różniła się od ubiegłéj doznaném wrażeniem, myślą, boleścią. Dnie liczyły się rzadkiemi słowami Wacława, spojrzeniem jego, uśmiechem — liczyły się rozpaczą czy szczęściem, cichą łzą lub słowem namiętném. Życie to nie miało powiernika, Bóg jeden może widział tę miłość, co jasnym płomieniem dosięgała Nieba, — tylko anioł­‑stróż może zapłakał nad nią gdy cisnęła zimną ręką pierś zbolałą i zamiast modlitwy, wymawiała imię jego.
Nieznacznie Wacław odbił się od towarzyszy, zatopiony w pracy; — dnia było mu mało, często do późna lampa płonęła w jego malarni. Marcello jeden miał wstęp do niego, a ile razy dziwna postać rzeźbiarza ukazała się w jego progu, Wacław namiętniéj jeszcze pracował: — w chwili wytchnienia nawet, fale myśli bruździły mu czoło, mgła zasuwała oczy — patrzał na kochankę nie widząc jéj nawet, cały jednéj miłości oddany.
Sylwia dnie, noce trawiła sama, passując się z myślami, na każdym kroku spotykając wspomnienie. Godziny całe walczyła z sobą, by zdobyć się przy Wacławie, na spokój, na uśmiech, sama, poddawała się wrażeniom swoim z całą siłą niepohamowanéj, południowéj natury. Jak lwica raniona, przebiegała ona swój ogród, z oczyma gorejącemi i stłumioném łkaniem w piersiach, — lub stała nieporuszona ściskając konwulsyjnie dłonie, by powstrzymać krzyk rozpaczy, co gwałtem, wyrywał się z jéj piersi ścieśnionej straszném konaniem marzeń i nadziei żywota. Tak, dnia jednego zeszedł ją Kamillo i przeraził zmianą, jaką w niéj zobaczył. Piękną była zawsze, piękniejszą może niż w chwili gdyśmy ją poznali; — na twarzy jéj wychudłéj, wypiętnował się duch cierpiący — oczy nabrały blasku dziwnego, jaki czasem zaświeca na kilka chwil przed śmiercią — jakby za światowym promieniem. Wyraz ciekawy swobody dziecięcéj, znikł na zawsze z jéj ust, co drżące, krwią nabiegłe, składały się już tylko w gorzki uśmiech zwątpienia.
— Gdzie Wacław? zapytał nowo przybyły, patrząc na nią z wyrazem zdumienia i żalu.
— W pracowni, odrzekła Sylwia, głosem zwilżonym łzami.
Kamillo ujął jéj rękę, — była sucha, gorąca i konwulsyjnie ścisnęła dłoń jego.
— Jak zawsze, dodała po chwili.
— Kiedyż skończy ten obraz dla wszystkich niewidzialny, który go nawet od ciebie odrywa?
— Niewiem, odparła zaciskając usta.
— Czyż i ty nie możesz go widzieć?
— Nie mogę, szepnęła, ten obraz mnie zabija, nienawidzę go za chwile które mi kradnie, nienawidzę siłą miłości mojéj.
— Zazdrosnaś?
— Gdybym mogła być zazdrosną o inną kobietę, wyrzekła namiętnie. Ale jak walczyć z ideałem, jak zniszczyć to co nie ujęte. A jednak czasem, mówiła coraz ciszéj, niby sama do siebie, zdaje mi się że ta Ewa schodzi wśród nocy żywa z obrazu, że krąży koło niego, wabi uśmiechem a mnie rzuca szydercze spojrzenie.
Czasem myśli moje tak krzyżują się i plączą, tak dziwnie snują po głowie, że sama niewiem co było snem, a co rzeczywistością?
— Więc i ty marzysz Sylwio.
— Powiedz mi jak nie marzyć, gdy wszystko w com wierzyła, gdy to na czem życie oparłam, osunęło mi się nagle jakby różczką czarodziejską zaklęte. Dzieciom niańki na uśpienie mówią bajki niepodobne do rzeczywistości, — i ja na uśpienie boleści mojéj, marzę o tém co się nigdy nie ziści — marzę, bez nadziei.
— Czyż w życiu jedna tylko nadzieja, jedna miłość? I jam kochał Sylwio, zawsze z myślą wieczności, a jednak nie jedno przeżyłem rozstanie, nie jeden ogień przysypał na zawsze popiół zapomnienia.
— Ty umiesz zapominać, nie każdego Bóg tak hojnie obdarzył.
— Każdego, kto pragnie.
— Zapomnieć, rzekła Sylwia, to już na w pół umrzeć.
— Wszystko w świecie śmiercią i odrodzeniem! ranek to konanie nocy, jak zachód słońca jest dnia konaniem. Umierać to warunek bytu i ty co dzień grzebiesz dzień jeden, co dzień jedną nadzieję jutra.
— Tylko, nadzieje moje nieodradzają się jak Feniks z popiołów własnych. Nie podzielę życia mego na tysiąc części, serca na tysiąc miłostek. To co wieczne nie kona, i miłość moja nie skona nigdy.
— A jednak, połóż rękę na sercu, czy ono bije jeszcze tak silnie jak wczoraj?
— Powiedz mi skąd zaczerpnąłeś tyle niewiary? na czyich ustach wypiłeś tę zatrutą kroplę nieufności — że każdą boleść mierzysz skalpelem i każdą miłość twą własną modłą?
— Jedném słowem odpowiem ci Sylwio. Żyłem, nie w idealnéj, nadpowietrznéj sferze, ale na ziemi. Widziałem tyle gorżkich łez osuszonych, tyle cierpień zapomnianych — widziałem jak wszystko przeżywa się na świecie, niby barwy kwiatów, lub woń wiosenna, tak że „zawsze” stało się dla mnie czczym wyrazem, który mi może sama wieczność dopiero objaśni.
— Niema wieczności, dla tego co jéj za życia nie pojął — co jéj choć raz nie uczuł w świętym, wszechwładnym szale miłości. Na czyje serce nie padł wtedy nawet odblask niebieski; od czyjego ducha twarz wiecznego Boga odwróciła się w owéj chwili, ten potępiony na zawsze mówiła Sylwia, z natchnionym wyrazem; — jakby zagadki życia rozwiązywały się dla niéj w nocach cierpienia — jakby przed okiem jéj rozstępowały się sklepienia niebios, a widne dla niéj jednéj tajemnicze lica nieskończoności, rysowały się promieniem tęczy na tle z szafirów. Milczeli oboje, zapominając o sobie przez chwilę, — ona, życie pojmowała miłością, on użyciem. Mierzyli oboje drogę ubiegłą i cel osiągnięty, na przyszłość obliczając siły swoje. Jéj ścieżki zasłane były ostrym cierniem, ale wśród nich wykwitał niekiedy kwiat cudowny nieporównanej woni i blasku, jakiego on nigdy zaznać nie miał, na jednostajnéj drodze którą obrał sobie. Patrzał na nią z rodzajem poszanowania, bo może w téj chwili dopiero, pojął siłę ducha która w niéj tkwiła, i przepaść co ją od reszty świata oddzielała. Patrzał na nią, znalazł ją piękną i po raz pierwszy może pozazdrościł Wacławowi, nie pojmując jak mógł przy niéj, inną zapłonąć miłością.
— Sylwio, rzekł biorąc jéj rękę. On kochać cię musi, chyba go Bóg dotknął ślepotą, szaleństwem, — skończy swój obraz i wówczas powróci do ciebie z sercem pełnem żalu. Bądź cierpliwą, czekaj.
— Czy ty wiesz co to czekać? zapytała gorączkowo. Gdy chwila każda zdaje się wiekiem, a mnóstwo mar strasznych, myśli palących, przesuwa się po mózgu nieskończonym szeregiem, w ciągu każdéj minuty. Czekać mogą ci tylko, którym serce równo i wolno uderza w łonie, którym krew zastygła w żyłach, codzienność zlodowaciła. Ci niech czekają cierpliwi, spokojni, aż przyszłość dopełni czego im teraźniejszość uskąpiła. Niech żyją nadzieją jutra, bo nie oszaleją za nim to jutro nastąpi — bo im śmierć nie zamyka widnokręgu! A czy ty pojmujesz jaka przestrzeń nieskończona oddziela to jutro od dzisiaj? czy wiesz ile noc liczy godzin — godzina minut — minuta uderzeń serca! czekać i kochać, nie można razem, bo siły nie wydołają.
W téj chwili kroki pewne i śmiałe, słyszeć się dały w przyległym pokoju. Sylwia przeczuła je, za nim słyszeć się dały. Twarz jéj żywy oblał rumieniec, nie była to jednak barwa szczęścia wykwitająca na uśmiechnione lice, ale raczéj jakiś płomień wewnętrzny, jakiś odbłysk nadziei, namiętności i trwogi co zjawił się na jéj twarzy i zniknął bez śladu. Wacław ukazał się na progu. Cała postać jego tchnęła niezwykłą pewnością jakby świętą dumą tryumfu, a twarz jego promienna przypominała zwycięzcę Archanioła, gdy depce nogą zwalczonego szatana. Wzrok jego zdawał się gdzieś wlepiony w przestrzenie szklisty, bezbarwny — jakby przedmioty zewnętrzne zaledwie dostrzeżone, nie budziły w nim myśli żadnéj. Nie spojrzał nawet na Sylwię, która cofnęła się nagle, niby dotknięta chłodem wiejącym od niego. Spostrzegł tylko Kamilla. Pochwycił dłoń jego wyciągniętą i milcząc jakby mu słów lub tchu brakowało powiódł go z sobą. Kobieta została chwilę na miejscu, ponura, drżąca, z głową zwieszoną — wreszcie podniosła się i wybiegła za niemi z dziwnym, prawie obłąkanym wzrokiem.
Obraz był skończony, wszystko co dane człowiekowi uczuć i zrozumieć, wcielone było w niego. Sam twórca patrzał na dzieło swoje i czuł, że więcéj powiedzieć nie może. Ten obraz był dla niego kresem doskonałości, jaką pojmował w obecnéj chwili — wszystkiém co mógł wysnuć z siebie. Tu forma nie pochłaniała ducha, duch nie niweczył formy — i on sam, pierwszy, najsurowszy sędzia, zmierzył kształt z ideałem i pojął że mu wyrówna — że tchnął życie w dzieło swoje, że łzy i krew jego nie byty daremne. Kto przeczuje kiedy te chwile potęgi, tę wielką chwilę? gdzie, jak Bóg na świat wywiedziony z chaosu, mistrz spogląda na dzieło swoje powstałe z nicości. Tak Wacław stał przed swoim obrazem, wyciągając ku niemu ręce z uniesieniem, jak matka do nowonarodzonego dziecięcia, z wyrazem miłości niewysłowionéj, szczęścia niepojętego. I Kamillo stał obok niego z milczeniem uwielbienia poglądając na skończone dzieło — bez owych słów pochwały, słów czczych oklepanych co jak pył padają na świeży kwiat natchnienia.
— To piękne, szepnął wreszcie, składając ręce niby do modlitwy. To piękne wyrzekł ciszéj jeszcze, lękając się głosem przerwać ciszę uroczystą, rozwiać urok boskości, wionący od obrazu, i spłoszyć widziadła niepojęte jakie zaklął weń pędzel mistrza.
— Tak, to piękne, powtórzył Wacław, podnosząc wzrok piorunujący potęgą i siłą. A wiesz­‑że co znaczy to słowo w moich ustach? Czy pojmujesz świętą rozkosz téj chwili, w któréj się życie moje streściło? Nie będę się przed tobą drapował w skromność konwencyonalną, nie będę udawał niewiary w siebie — to mnie niegodne. Jam żył prawdą dotąd, nie wstydziłem się upadków i zwątpień, nie będę się wstydził dumy tryumfu. Okupiłem go dość drogo; dziś przed tém płótnem czuje się wielki — jam stworzył! Duch mój rozpościera skrzydła łabędzie, wznosi się ku niebu i z Bogiem rozmawia — świat cały zdaje się znikać z przed oczów moich — jakbym spoglądał nań z zamierzchłych, niedościgłych przestrzeni. Jam stworzył! Boże, pracowałem na tę chwilę, lata całe, wymodliłem ją palącemi łzami — pragnieniem płomienném — ona opłaciła mi wszystko. Dziś umrzeć mogę, bo cóż mi, jutro, więcéj dać może?
— Czyż to twój pierwszy obraz?
— Ludzie uwielbiali już nieraz, spoglądali z zachwytem na dzieła moje, ale jam stał zimny na wieńce jakie mi rzucano, z szyderczym uśmiechem na ustach i rozpaczą w duchu. Bom sam siebie sądził sprawiedliwie, bo gdym porównał to com utworzył z marzeniem mojém, czułem się bezsilny, karłowaty, jak świat któremu zapanowałem na chwilę. Ale dziś, dziś zrównałem się z ideałem, dziś sam klęknę przed dziełem mojém — takim go pojąłem — takim zapragnąłem. Dziś spoglądam śmiało po niebie i ziemi, i po raz pierwszy nie rzucam pytań zwątpienia. Bom nie zmarnował danego mi życia, bom ziarnko dorzucił do ogólnéj harmonii. Dziś mogę stanąć przed Bogiem, otworzyć mu sumienie moje i powiedzieć „oto uczyniłem, com mógł tylko uczynić.”
— Teraz możesz spocząć Wacławie.
— Spocząć? nigdy. Bóg tylko mógł spoczywać bo miał wieczność przed sobą, ale ja ograniczony, warunkami bytu, czasu, przestrzeni, nie spocznę, bo chwila każda płodną być może. Nie spocznę, póki ręka moja pędzel utrzyma — póki mi życia, siły, tchu stanie. Ten obraz, to dopiero dźwięk jeden z mego ducha wysnuty — inne i może równie piękne tam leżą uśpione, a je do życia powołam.
— A Sylwia? zawołał pytając Kamillo, jakby chciał zmierzyć czém była jeszcze dla Wacława.
— Sylwia? powtórzył malarz, jakby go to imię ze snu budziło. Sylwia? kochałem ją, ona do Ewy mojéj podobna, możem ją i kochał dla tego, że była odbiciem myśli mojéj niewcielonéj.
— A dzisiaj?
— Dzisiaj? to przeszłość. Ona znika z méj pamięci jak zwierciadło co na chwilę promień słońca odbiło. A jednak jam płakał kiedyś za nią jak dziecię. Jam dla niéj rzucił pędzle na chwilę; — dziś to wszystko przemija jak sen, jak śnieg wiosenny. Dziś przyszłość jasna przedemną jak niebo bez chmury — jakbym przedarł się przez burze i przepaście na najwyższy szczyt świata i tam przeczystém oddychał powietrzem, spoglądał w przestrzeń nieskończoną.
Zanim Wacław słów tych domówił, Sylwia wysunęła się z półcienia, gdzie stała niepostrzeżona, słuchając rozmowy, któréj słowo każde kamieniem na serce jéj padało. A tak była straszna, rozpaczą, namiętnością, że obadwaj cofnęli się przerażeni, owładnięci duchową siłą jaka nią miotała. Usta jéj sine, drgały konwulsyjnie słowami jakie napróżno siliła się wymówić — bladość śmiertelna, marmurowa, czyniła ją podobną do posągu Nemezis, gdy z rozrzuconym włosem, ze sztyletem w ręku, mierzyła Wacława gorejącym wzrokiem. Nagle odwróciła się od niego i jakby zazdrość tłumiona dni tyle, wybuchnęła niepohamowana; skoczyła jak pantera do obrazu i rozdarła go z obłąkanym śmiechem.
— Daremnie, daremnie! wołasz litości Ewo, kusicielko, szatanie!
I rwała łono Ewy, która dla niéj zdawała się ożywiać i poruszać w konwulsyjnem konaniu — zanim Wacław dostrzegł co czyni i mógł jéj przeszkodzić. Jak szalony rzucił się ku Sylwii — już było zapóźno. Kobieta rzuciła mu tylko w oczy kawał płótna oderwany, śmiejąc się rozpacznie, gorączkowo.
— Oto kochanka twoja! krzyknęła. Ona zabrała mi duszę, ja jéj ciało odbieram. Patrz, krew płynie, oblewa mi ręce, tryska na usta! Piłabym ją i piła jeszcze, jak ona łzy moje, jak ona, nienasycona! Teraz już mnie dla niéj nie porzucisz. Niema jéj, niema!
Oczy Wacława ciskały błyskawice tak zjadliwe, jakby chciał zabić ją wzrokiem.
— Bądź przeklęta! zawołał tylko, wyciągając ręce, jakby pomsty Boga wzywał na jéj głowę. Bądź przeklęta!
Słowa te padły na Sylwię jak grom piorunu, dosłyszała je, pojęła, w chwili obłąkania nawet, i pozostała na miejscu nieruchoma, drżąca, jakby nagle ze snu ciężkiego zbudzona. Spoglądała bezmyślnie, naprzemian to na ziemię zasłaną szmatami arcydzieła Wacława to na malarza po którego twarzy napiętnowanéj straszliwém cierpieniem, toczyły się zwolna duże łzy krwawe; — ryjąc bruzdę niczém niezatartą i zostawiając oczy spiekłe, błyszczące jakby zdrój ich wysechł na zawsze. A oczy co podobnemi łzami zapłakały, na wieki muszą suchemi pozostać.
Długo stali oboje, mierząc się wzrokiem, a cisza tak była głucha, że ją tylko bicie ich serc przerywało. On ciągle do przekleństwa wyciągniętą ręką, wstrząsał nad głową Sylwii i patrzał na podarte łachmany dzieła swego — na ruiny nadziei i pracy żywota — na wszystko co ukochał, zniszczone niepowrotnie. A Sylwia stała w téj saméj postawie słupem w ziemię wrośnięta, uderzona tém słowem przekleństwa. Wreszcie jakby mgła jaka opadła jéj z powiek, osunęła się na kolana, wznosząc ku niemu oczy błagające, omdlałe. Wacław wstrząsnął tylko głową, bo mu tchu zabrakło, a żal tak straszny ściskał mu piersi, że słowa konały na ustach, rozbijając się w jakieś dźwięki niewyraźne. Kobieta zrozumiała go, załamała ręce i jęknęła głucho, jakby w tém jęku ostatnie pękało ogniwo co ją ze światem łączyło.




EPILOG.
To gwiazda szalona,
Z miłości kona,
Nie dobrzeż jéj było,
W chmurze żyć,
I rosę pić.......
D. Magnuszewski.

Sylwia leżała na łóżku nieruchoma, blada, w białéj szacie niewinności i śmierci. Ręka jakaś przyjazna, obrzuciła ją kwiatami, otaczając wonią upajającą, ulubioną za życia, jak dymem kadzidła. Na twarzy jéj zawsze pięknéj nieporównanie, siadł święty uroczysty spokój śmierci — jakby anioł stróż odlatując, zwiał tchnieniem swojém ślady palących namiętności, łez gorzkich, i mąk żywota. Czoła nie zmroczyły boleści konania; jaśniało ono promienne i czyste z pod czarnéj korony włosów, z pod wieńca róż i lilii, co je oplatały gasnąć przy śnieżnéj białości jego. Podobna była do alabastrowego posągu, uśpionego nad grobem anioła. Jedną ręką, cisnęła konwulsyjnie szmat obrazu Wacława, jakby unosząc z sobą ostatnią myśl życia. Pokój cały oblany był światłem które zachodzące słońce słało z za drzew ogrodu purpurowemi promieniami, przedstawiając straszną sprzeczność życia i śmierci. Przez okno otwarte dolatywał wonny powiew letniego wieczoru, ptaki świegotały wesoło, gwar daleki dochodził z miasta. Natura, wiecznym uśmiechem swoim, pogodą południowego nieba, jaskrawemi barwami kwiatów, zdawała się urągać boleści ludzkiéj, urągać śmierci — jakby wzywając do życia, do szczęścia tę, któréj już nic dać nie mogła.
Przy zwłokach kochanki klęczał Wacław, uderzony nawałem boleści; — i on także upadał pod brzemieniem życia. Miłość jego podniesiona widokiem śmierci odzywała się powoli w głębi piersi, samowładna, wyłączna, jakiéj pragnęła biedna Sylwia i jaka tylko zapanować mogła w sercu artysty dla wszystkiego co posiąść nie mógł — co niepodobieństwo kształtowało w ideał niedościgniony. A głos sumienia odzywał się w duchu nie uśpiony niczém słowami. „Tyś ją zabił, tyś zabił! ją piękną, ufną, kochającą!” Jak szalony rzucił się ku Sylwii, przyciskał usta do jéj ust zimnych — jakby chciał pierś jéj zakrzepłą rozegrzać krwią własną i przelać w nią życie swoje.
Marcello zimny i nieporuszony, spoglądał spokojnie na tę scenę rozpaczy i śmierci — tylko jakiś uśmiech na wpół szyderski, na wpół litośny przebiegał mu usta. Patrzał na Wacława jak na bezsilne dziecko, które samo nie wie czego żąda i płacze dziś nad utratą tego, co dobrowolnie odrzuciło wczoraj. Smutne i surowe oko jego spoczywało na Sylwii, jakby z żalem dla jéj piękności — może mu ona przypomniała posąg Wenus lub Dyanny — może mu była postacią Grecyi pogańskiéj, uśpionéj w wiekowym letargu, pięknéj i ukochanéj, którą miłość bezsilna, do życia powołać nie mogła, skrapiając tylko próżnemi łzami. Może żal mu było tego serca co biło tak żywo i zastygło dla tego tylko, że mu nikt odpowiedzieć nie umiał. Może w duchu podziwiał i uwielbiał tę kobietę co z raz wytkniętéj drogi nie zboczyła nigdy, co żyła tylko i umarła, jedném, wielkiém uczuciem, niezbrudzona namiętnościami ziemskiemi, wyższa nad świat i ludzi, nad ich pociechy, litość i ponęty. Ale nie winił Wacława, wiedział, że w czyjéj piersi ozwie się pragnienie nieskończoności, ten innéj miłości nie podoła; wiedział, że on Sylwię mógł tylko kochać umarłą, a choćby zmartwychpowstała ożywiona łzami jego, jutro, zabił by ją znowu zimném słowem, obojętném spojrzeniem.
— Wacławie, rzekł wreszcie po długiém milczeniu, dotykając z lekka ramienia jego — dość żalu, niech jéj krew będzie ci chrztem miłości, teraz naprzód możesz iść śmiało, przyszłość do ciebie należy. Poznałeś życie, możesz każdą boleść nazwać po imieniu, bo wiesz zkąd jaka łza wypływa. Martwa kochanka ubarwi ci życie i będzie wiecznie żywym zdrojem natchnienia. Idź śmiało, przyszłość do ciebie należy.
— Nie mogę, krew jéj ciąży nademną.
— Krew ta, to krew ofiary co przelewa się dymiąca na ołtarzu, dla zjednania bogów...
— Fałszywych.
— Więc upadasz jak dziecię pierwszym bólem zwalczone, ty, dumny gladjatorów potomku. Jak ów praojciec twój konający w cyrku.
— Nowy gladjator, w nowéj konam arenie, Romo nie zmieniłaś godła swego. Wiek za wiekiem, ojczyzna moja szle ci synów swoich na rzeź, na zagubę. Dawniéj dzikiemi zwierzęty szarpałaś ich ciało, dziś inną zabijasz ich bronią.
— Bluźnisz Bogu i siłom własnym. Wy to synowie Prometeusza, przychodzicie do nas, niby do ogniska światła, po iskrę ożywczą. W świecie formy walczyliście ciałem, w świecie krzyża, duchem zdobyć chcecie laur zwycięztwa. Synowie, nie przerośliście ojców nie pomścili ich śmierci. Patrz na posąg konającego gladjatora, co mgłą śmierci zaszłe oczy, zdaje się zwracać ku mrocznym krajom swoim. Jakby wyglądał tych nowych rycerzy co z nowym znakiem przyjdą zmyć krew jego, zdobyć wawrzyn i poklask Romy — a w śmierci saméj, ciało jego układa się w kształty posągu, on kona, lecz duchem nie upada jeszcze i wśród bólów śmiertelnych nie złamie cudnej harmonii linii, ust nie wykrzywi cierpieniem. Patrz na śmierć jego nowy gladjotorze i z téj śmierci, ucz się żyć i cierpieć.

KONIEC.




  1. Pół-waryat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.