Noc i świt/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 4.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
4.

Uczta kwitnącego lata jest nietylko dla ciała, ale i dla duszy pożywna. Ideały wywczasów letnich są zwierzęce, ale przez zmysły filtrują skutecznie pożywienie duchowe. Wędrować miedzą wśród wysokiego zboża — rwać kwiaty, albo lepiej: przyglądać im się na miejscu urodzenia — studjować dróżki żuczków koralowych, brunatnych i zielonych po bezmiarach dziewiczej roślinności — słuchać wymowy lasów i ruczajów — zagłębiać się w nieomylnie piękną księgę, której każda karta jest zachwycająca, a sens i cel Dzieła niedościgły. — — I kochać się! — czyli rozpływać się w miłowaniu powszechnem, chwytać natężonemi zmysłami swój udział w uczcie świata.
Taka szczęśliwa panowała aura na szmacie ziemi Radomskiej i w sercach jej mieszkańców.
Aliści przez aurę strzeliły prądy nienawistne boskiemu porządkowi Przyrody. Zaczęto gwarzyć, że Austrja chce tego, a Rosja tamtego — — że Niemcy pójdą z Austrją, a Francja z Rosją. — Puste słowa! Narody nie chcą wojny, niszczycielki szczęścia i owoców lata. Chcą Sprawiedliwości, jak pogody, i Miłości, sprawczyni rozkwitów. Tylko wyrodzone z ludzi cary i kajzery, tylko opryczniki ich, junkry i bankiery sycą krwią ludzką swe głody sławy i złota. Na te wraże zamysły kilkunastu ludzi, rozsiadłych po Europie w swych gabinetach, przy swych telefonach i telegrafach, Przyroda odpowiadała tymczasem drwiąco najsłodszemi uśmiechami; głaskała, przekupywała darami łudzi, których dreszcz przechodził czasem od wieści wojennych.
W Inogórze i Rudnikach panował naogół optymizm w zapatrywaniach na skutki zatargu europejskiego. Czasem się kto zadumał, czasem zatroskał o to, co będzie, jeżeli wybuchnie wojna w kraju, ale każdy, czując bezsilność swą w stanowieniu o potrzebie i terminie wojny, starał się żyć tak, jakby kataklizm nie był jeszcze bliski, ani nieuchronny. Do Inogóry wypisano nowe maszyny rolnicze z Anglji; w Rudnikach wielkie piece pracowały całą parą i po dawnemu bełkotał, stercząc nad okolicą, wulkan pełen niecierpliwej lawy, ujętej w pokraczne wieże aparatów Cowper’a. Dworek dyrektorski, po nieco awanturniczej wycieczce do Inogóry, brzęczał znowu dzienną pracą jednych, zabawą drugich, niby rój beztroskich owadów na kwitnącym krzaku zamieszkały.
Wstawano wcześnie. Nawet literaci, nocne zazwyczaj ptaki, nawykli do budzenia się między siódmą a ósmą, nie chcąc tracić świeżości poranków.
Łuba i Rewiatycki mieszkali w jednym dużym pokoju na piętrze. Adachna rozgościł się w trzech czwartych tej przestrzeni, objął w posiadanie łóżko, dwa stoły i rozłożył szeroko zawartość swych kuferków, bogactwa kortów, batystów, krawatów, trzewików i przyrządów gotowalnianych. Celestyn umieścił się w kącie i zajął dla siebie wyłącznie tylko długą, staroświecką kanapę, na której „spał bosko“, jak zapewniał. Mógł zamieszkać w sąsiednim, małym pokoiku, albo i zająć ten większy, gdyż oba dano przyjaciołom do wyboru, gdy razem przyjechali, ale Celestyn wolał być bliżej Adachny, gdyż twierdził, że jest tu na „jego odpowiedzialności“. Stosowało się to do wspomnienia, że Rewiatycki wyrobił koledze zaproszenie do Rudników, posiadając wielkie wpływy u pani Adeli. Za tę protekcję poczuwał się do przewagi nad kolegą i dawałby mu z pewnością buty do czyszczenia, gdyby tej funkcji nie podejmowała się miejscowa służąca. Korzystał też z bezpośredniej bliskości Celsjusza (tak go przezywał), czyniąc go ciągłym probierzem swych wdzięków, dowcipów i autoreklam, których następnie używał w szerszem gronie słuchaczy. Celestyn był delikatny, cierpliwy i, choć małomówny, dużo wiedział; był Adachnie często przydatny do korekty pomysłów oratorskich i literackich, był także nieskazitelnie wiemy w przyjaźni i dyskretny.
Przed godziną ósmą Rewiatycki, napół już wykończony w ubraniu, czesał starannie piękne włosy, o których jedna z jego wielbicielek napisała wiersz:

Klnę się na czarne lustro twej fryzury,
Żeś, jako Adam, pierwszy człowiek, który... i t. d.

Gwizdał przytem walca i kołysał lekko biodrami w takt melodji. Wesoły był; czynił konkurencję porannemu koncertowi ptaków, który wchodził przez otwarte okno strumieniem przytłumionych tonów klawikordu.
Celestyn, zaledwie rozczmychany, usiadł na pościeli, w postaci zaśnieżonego pagórka, po którym spływały rude zarośla brody. Rękoma objął kolana.
Wtem zdaleka doleciał spazmatyczny ryk buhaja.
Celestyn rozśmiał się głośno.
— Co ci tam? — zapytał Rewiatycki, nie odrywając oczu od lustra — czy ci we śnie jaki bałwan indyjski powiedział przypadkiem co dowcipnego?
— Nie... bo widzisz... budzą mnie głosy anielskie — wiole. To ty walca gwiżdżesz z wróblami. Wtem odpowiedź byka basem... jakby wam na brawo ozór wywiesił!
Udał głos buhaja i rozśmiał się znowu rozgłośnie.
— Cicho, Cels! nie rób z domu obory! Ludzie już wstali. Słyszę na werendzie głos Adeli, który się zlewa z kwakaniem kaczek.
Po chwili namysłu odezwał się Celestyn poważnie:
— To ty nie lubisz pani Adeli?
— Znudziła mnie baba.
— Odkąd?
— Od-kąd?! Od wczoraj, od przedwczoraj i wogóle od za wielu razy.
Łuba spojrzał na Rewiatyckiego zupełnie już zgorszony. Chciał przerwać te konfidencje:
— Sądziłem, że jesteście w przyjaźni.
— Ty to nazywasz przyjaźnią?! Porwany zostałem! formalnie porwany! Trzeba przecie jakąś drobnostką wywdzięczyć się za gościnność.
Celestyn spoważniał doreszty. Nie zmieniając pozy, zaczął głową kiwać, brodą znaczyć przez powietrze szereg motywów do wyroku, który po paru minutach ogłosił:
— My jednak, mężczyźni, jesteśmy — świnie.
— Mów sam za siebie, proszę. Skądże ci przyszedł ten genjalny aforyzm?
— Bo niby... żona przyjaciela... chociażby dyskrecja...?
— On jeszcze myśli o tem! — zawołał Adachna, nie przestając wiązać krawata. — — Nauczże się, człecze jaskiniowy, że to prosta uprzejmość towarzyska, zwłaszcza w tym przypadku, który nie jest... upadkiem, ale wzlotem. Ja wznoszę kobiety. To raczej dobrodziejstwo.
Celestyn nic już nie odpowiedział i zaczął się ubierać. Adachna zaś niebawem wykończył strój poranny, sportowy, zalotny i oświadczył, że schodzi na werendę, z której dolatywały opary kawy.
— Poczekaj na mnie — prosił Celestyn — ja tak nie lubię sam...
— Nie, mój drogi; kożuszki na śmietance ostygną. I poszedł.

∗             ∗

Na werendzie nie zastał Rewiatycki pełni spodziewanych wrażeń. Była kawa, była rodzina dyrektorska w komplecie, z trojgiem dzieci niedorosłych, ale nie było panny Zofji, ani Sworskiego. Toczyła się przytem rozmowa o wojnie, a to z powodu obecności zawiadowcy, Krysińskiego, którego dyrektor poprosił do siebie dla rozmowy o sprawach dziennych fabryki i zatrzymał na kawę.
Krysiński twierdził, że wojna jest nieunikniona, dyrektor zaś przeciwnie, że wobec nowych wynalazków w technice i wobec ogromu armij, wojna jest niemożliwa, pochłonęłaby bowiem chyba połowę istniejącej ludzkości i cały dorobek kulturalny. Wszystkie te groźby gabinetów i zbrojenia, to tylko naciski przy układach dyplomatycznych. Z napięcia sił i ich kierunków można wyprowadzić linję wypadkową, która stanie się wynikiem obecnego zatargu. Ale wojny w znaczeniu dawnem dzisiaj być nie może.
— Co jednak poczniemy, panie dyrektorze, jeżeli dla wojny takiej, lub owakiej, powołają nam pod broń wszystkich robotników? Zgasimy chyba piece na czas nieokreślony?
— A nie daj Boże! — zawołał Gimbut — gasić wielkie piece? — Katastrofa! Mogą powołać jakąś część. — — No, to znajdziemy zastępców. Toż u nas, w Radomskiem, są całe wsie odlewników, siedzących na roli i wyczekujących tylko, żeby ich wzięto do fabryki.
— A jeżeli wezmą i z roli i z fabryk?
— Niepodobieństwo.
— Trzebaby jednak przygotować się i na tę ewentualność, panie dyrektorze.
— Drogi panie Tomaszu — rzekł przyjaźnie Gimbut do zawiadowcy — gdyby człowiek, budując, przewidywał głównie możliwość trzęsienia ziemi, nicby nigdy nie zbudował. I nam tak trzeba. Pracujmy jak najsilniej — tyle naszej wygranej. A jeżeli siła wyższa nas zatrzyma, czy nawet złamie, nic przynajmniej nie będziem mieli sobie do wyrzucenia.
Krysiński zamilkł, niezupełnie przekonany. Z milczenia, które na chwilę zaległo, wytrysło zdanie Rewiatyckiego, płynne perełkami, jak zwykle, tym razem jednak treści poważnej:
— Czytałem wczoraj podobny artykuł w dzienniku Times, który mi przysłano z moją korespondencją.
Gdyby kto przejrzał tę korespondencję, nie znalazłby w niej Times’ów, a gdyby znał Rewiatyckiego gruntowniej, wiedziałby, że Adachna niewiele więcej umie po angielsku, jak: time is money i struggle jor life.
Rewiatycki nie lubił polityki. Nie miał zresztą na nią czasu, bo nawet na wsi wykańczał różne dzieła i dziełka, na które podobno niecierpliwie czekali wydawcy. Nadto, gdziekolwiek się znalazł, miał stałe zajęcie w zjednywaniu sobie serc: męskich, niewieścich i dziecięcych; starych i młodych; wielkich i małych. Nizał te serca na jedwabny sznurek swego wdzięku i chował do kieszeni. Jedne przydawały mu się przy tworzeniu literackiem, inne do innych użytków. Te dawały szlachetne wzruszenia, tam te — protekcje, inne — rzeczy pomniejsze, naprzykład butelkę wina. Paradował różańcem zdobytych serc, ale bez snobizmu. Szczycił się przyjaźnią nietylko książąt i wielkich ludzi, ale miłością, uznaniem, szacunkiem wszystkich i byle kogo. Starał się wszystkich znać i wszędzie być kochany.
Tej żądzy nie pozbył się bynajmniej w Rudnikach. Mało mając wspólnych rysów duchowych z Dominikiem Gimbutem, okadzał go jednak cichem uwielbieniem, które Gimbut, rad czy nierad, musiał przyjmować uprzejmie. Serce dyrektora zapisał Adachna do swych nabytków. Serce Adeli posiadł (jak zapewniał) z całą resztą. Celestynem orał jak niewolnikiem. Co do panny Zofji miał przekonanie, że jego talent i dowcip usposobiają wybornie jej umysł, a mordercze spojrzenia, przygodne wyznania wierszem i prozą hodują jej uczucie w kierunku pożądanym. Bez określonych planów trzymał ją tylko pod swym urokiem. Ze Sworskim koleżeńskie stosunki były nieco trudniejsze do zawiązania (starszy i kapryśny!), ale Rewiatycki jednał sobie względy i Sworskiego przez wprowadzenie do stosunków z nim manier ucznia względem mistrza. Z Krysińskim, który tu dziś siedział, zdążył już Rewiatycki zawrzeć przyjaźń... kolacyjną, gdyż zawiadowca lubił świętować przy winie, miał ładne kuzynki i uwierzył niezachwianie w genjusz nowo-poznanego pisarza. Kupił sobie wszystkie jego książki, na niektórych otrzymał własnoręczne podpisy autora. — Najstarszej córce Gimbutów, 14-letniej Alince wpisał Adachna wiersz do albumu, rywalizujący innemi rymam i z wierszem Słowackiego do Zosi. Alinka bajecznie go za to kochała i czerwieniła się przy każdem spotkaniu. Dziesięcioletnią Manię, zapowiadającą się najpiękniej z rodzeństwa, wesoły poeta huśtał, kołysał i witał ją zdaleka zawsze tym samym okrzykiem: kukuryku Maniuś! — co wywoływało nieomylnie wybuch śmiechu dziewczynki, która też się kochała w Adachnie. Dwunastoletni Justyś, podobny do ojca, roztropny i zamyślony, trudniejszy był do rozbawienia, niż siostry, ale i on włóczył się za Adachną, przysłuchując mu się i przyglądając uważnie.
Trudnoby upatrzeć, kto w samych Rudnikach nie był pod urokiem tego kochanego chłopca. Pokojówka najlepiej czyściła mu buty i o zmroku darzyła go wyzywającemi spojrzeniami. Furman śmiał się, gdy tylko pan literat otworzył usta, gdyż wiedział na pewno, że usłyszy coś bardzo śmiesznego. — Gdy się ukazał Rewiatycki po raz pierwszy sam w fabryce, robotnicy otoczyli go podobno kołem, pytając o różne rady. Ten czytał jedną jego książkę, tamten aż trzy. Tak opowiadał Adachna przy obiedzie po pierwszym powrocie z fabryki, i zainteresował nawet Gimbuta. Kiedy jednak innym razem poszedł Rewiatycki do fabryki w liczniej szem towarzystwie, robotnicy już nie zwracali na niego uwagi, widocznie gorzej tego dnia usposobieni.
Możnaby namnożyć przykładów o potędze tego podbójcy serc z jego własnych wyznań, które mu się wyrywały czasem w rozmowie, nawiasowe i tajemnicze, albo jaskrawo wyraźne, stosownie do gatunku słuchaczy. Przenikło to już do dzienników, że Rewiatycki był w zażyłych stosunkach z Ibsenem i Rostandem, świeżo zgasłymi. Bliżsi znajomi wiedzieli, że kochała się w nim zagranicą księżniczka Parmy, wnuczka tej, która miała romans z Garibaldim.
Dzisiaj Adachna, po stosownych przywitaniach osób zgromadzonych na werendzie, po ucałowaniu ręki gospodyni z błyskiem w oku, po wykrzykniku: „ Kukuryku Maniuś!“ — zasiadł do śniadania bez zwykłego brio. Rozmowa polityczna piłowała go solennie.
Ale Krysiński mówił jakoś przekonywająco o możliwości rychłego wybuchu wojny... A gdyby zgadywał trafnie, będzie pobór...
Rewiatycki stawał przed kilku laty do wojska i, ponieważ nic nie usprawiedliwiało jego niezdolności do służby wojskowej, został zapisany. Uzyskał prolongatę na dalsze studja naukowe, poczem stawał znowu i wyciągnął bilet — nie najgorszy — żołnierza pospolitego ruszenia. Gdyby jednak do tak wielkiej wojny, jaka się zapowiada, powołano i pospolite ruszenie?...
— O, do djabła!...
Nie odezwał się, lecz zapadł w nieprzyjemne namysły. Zgóry postanowił za wszelką cenę wykręcić się od wojskowości. Potem dobierał co najszlachetniejsze argumenty na poparcie tego postanowienia.
Bić się w szeregach moskiewskich? — Nigdy! to hańba! — — Bo przecie wojska polskiego niema i być nie może. — — A gdyby było kiedyś? — — Wtedy zobaczymy, jakie będą konstelacje...
Ten zaś argument najpierwszy: jak to? on, z gwiazdą talentu na czole, on, pomazaniec boży, miałby się wystawiać na śmierć w tej wojnie nowożytnej, mechanicznej i bezimiennej, przywarty do szeregu zwierząt umundurowanych! Gdyby nawet walka za najpiękniejszą sprawę, ta jego ofiara byłaby rodzajem świętokradztwa.
I to jeszcze: on, pieszczoch losu, ukochany przez bliźnich niemal tak bardzo, jak przez samego siebie, miałby, jak prosty człowiek, iść do wojska, pod kule? Przecież ktoś się za nim wstawi, ktoś go obroni, wyzwoli...
Zakręciła mu się w oku łza, którą dostrzegła czuła Adela.
— Dlaczego mistrz dzisiaj zafrasowany? w tym pięknym poranku?
— Pomyślałem o okropnościach wojny, a z moją wyobraźnią...
Dokończył zdanie przez podniesienie ręki, która trzepotem palców udawała wzlatującego Skowronka, lub coś w tym rodzaju.
Podczas dyskusji Łuba przybył na werendę bez efektu i milcząc pił kawę. Rewiatycki dał mu znak, aby się pośpieszył i poszedł z nim do ogrodu. Skoro to nastąpiło, Adachna rzekł do przyjaciela:
— Wiesz co, że ta wojna może być. Czuć ją w powietrzu.
— Może być — odrzekł Celestyn grobowem echem.
— I nas obu mogą wziąć do wojska. Jak ty stoisz z wojskowością, Celsjusz?
— Wybrakowali mnie, bom za wąski w piersiach.
— Mnie zaś nie, do cholery!
— Jeżeli wojna rozszerzy się, i jedynaków wezmą.
— Wesoły z ciebie prorok, Cels!
— I mogą drugi raz sprawdzać zdatność.
— Coraz lepiej! Tobie fraszka, bo jak cię sprawdzą, będziesz tak samo za wąski. Ale ja się nie zwężę.
— Pewno cię wezmą.
Rewiatycki spojrzał z oburzeniem na Łubę, który o tak doniosłej możliwości mówił bez wzruszenia.
— Więc nie nazywasz bezeceństwem poboru do wojska pisarzy, artystów, ludzi, stojących w połowie dzieła, może wiekopomnego?
— Są większe bezeceństwa na świecie.
— Ale może przyznasz łaskawie, ty soplu lodu niezmierny, że trzeba wszelkiemi sposobami przeciwdziałać, uwolnić się, choćby wykpić się od tej potwornej „powinności“?
— Pewnie — cedził wolno Celestyn — gdy kto nie ma ochoty.
— Któż pyta o ochotę. Nie słyszałeś nigdy, lunatyku, o ogólnej służbie wojskowej?
— Wiem, ale nie o tem mówię. Gdy kto nie ma ochoty, nie będzie dobrym żołnierzem.
— Ja tam nie chcę być ani dobrym, ani żadnym żołnierzem. Nie dla mnie to rzemiosło.
Tu zmiękczył znacznie ton przemowy.
— Ale chciałem cię zapytać po przyjacielsku, czy ci nie przychodzi do głowy jakiś sposób?... fortel?. wreszcie protekcja, lub wstawiennictwo czyjeś?
Celestyn zatrzymał się, pokiwał brodą zadumaną — naraz brwi podniósł, olśnione pomysłem:
— No, może ta księżniczka Parmy? co?
— Idź do djabła!
— Czego się wściekasz? Myślałem, że ją znasz dobrze.
— Znałem, znałem — ale gdzie ona tam jest?

∗             ∗

Tadeusz z Zofją wędrowali tymczasem już opodal od Rudników w pobrzeżach pięknych lasów, należących do Inogóry. Była to pierwsza ich przechadzka we dwoje od czasu przyjazdu w te strony.
Szli prześliczną łączką leśną. Niekoszone czuby nasienne traw zbiły się w puszystą tkaninę zielonobronzową, na którą liijowe dzwonki, wyczki dzikie i żółte storczyki rzucały rozwlekłe wzory, niby przytarte napisy, kreślone jakimś wschodnim alfabetem. Rosa poranna filtrowała zapachy ziół i żywicy sosnowej. Rozmaite ciche gwary przelewały się przez gęstwinę leśną. Kos gwizdał uczone warjacje weselnej piosenki.
— Za pięknie tu — odezwała się panna Zofja — wracajmy do Warszawy.
— A to poco? — zaoponował Tadeusz — Wakacje, któreśmy sobie wyznaczyli, jeszcze nieskończone. Tam zostawiliśmy w porządku wszystko, co od nas zależy.
— To prawda; ale dusza tutaj rozleniwia się.
— Ej, niechże panna Zosieńka nie będzie znów tak absolutnie doskonała!
— To tylko w teorji. W praktyce... popadam tu właśnie w niektóre zdrożności.
— Ciekawym, w jakie?
— Czuję się młodą i nazbyt kobietą. A przecie stara panna ze mnie i żołnierz.
Te zwierzenia natrafiły w głowie Sworskiego na myśli analogiczne, które chciał wyznać przyjaciółce. O czem oni już z sobą nie mówili! — o rzeczach ściśle poufnych, o tajemnicach niebezpiecznych, o rojeniach graniczących z obłędem. — — Mogli więc i teraz powiedzieć sobie wszystko, co przychodziło do głów. Jednak przedmiot z natury swej był tak śliski, że Tadeusz zaczął od pospolitego żartu:
— Zauważyłem, że młodsi moi koledzy nadskakują pannie Zosieńce — — czyżby to były dla Niej pokusy, o których wspomina?
— Co też pan opowiada, panie Tadeuszu! — odparła panna Czadowska ze szczerem oburzeniem — Rewiatycki?! — Łuba?! — Ani ich znam. A dlaczego pan mówi ze mną, jakby mnie nie znał?
— Przepraszam, żartowałem. Poprostu drwiłem sobie z nich... i z siebie. Pani przecie nigdy nie dała do serca przystępu miłości, w pospolitem słowa znaczeniu?
— Pospolitej miłości nie znałam nigdy — odrzekła panna Zofja uroczyście.
Sworski wiedział dokładnie, co znaczy to zdanie i ten wyraz twarzy. Ona kochała owego Piasta, wspólnego stryja — kocha jeszcze cień Jego, albo wierzy, że On nie zginął. — Tadeusz unikał oddawna tej rozmowy z Zofją, bo bał się wskrzeszenia szczytnej wizji i towarzyszącego jej szaleństwa. Starał się więc pokierować rozmowę prosto i rozsądnie: — Wielkie uczucie, które znaliśmy oboje, nie wyłącza istnienia innych uczuć, może... pospolitszych, ale bardziej ludzkich. I to jednak dziwne, że pani, tak zewszechmiar godna ziemskiego kochania nie przyjęła nigdy uczciwego hołdu mężczyzny.
— Nikt mi się nigdy jasno nie oświadczył.
— Bo pani nie pozwoliła nikomu. W ogromnej większości zmów miłosnych kobieta najprzód wyraża swą skłonność tym, lub owym subtelnym sposobem, poczem mężczyzna intonuje swą pieśń mniej lub więcej fortunnie.
— Może tak bywa... Ale do czego właściwie zmierzamy, panie Tadeuszu? — Do czego? ...Prawda — nie zwykliśmy z sobą dyplomatyzować po tylu latach ważnych i dobrych porozumień. Więc powiem bez wykrętów: miałbym dla pani kandydata na męża — rzekł Sworski niby lekko, lecz z widocznem wzruszeniem.
Nic podobnego nie usłyszała nigdy panna Zofja z ust Tadeusza. Zatrzymała się w przechadzce, spojrzała w oczy przyjacielowi i po krótkiem skupieniu odrzekła:
— Nie przypuszczam, aby pan mówił o innym kandydacie, jak o sobie samym.
— Głęboko wdzięczny jestem za tę domyślność — odrzekł Sworski i ujął obie jej dłonie, które ona podała mu bez wahania.
Stali tak naprzeciw siebie, mocno wzruszeni, jednak nie odurzał ich szał szczęścia, który tryska zwykle z wyznania wzajemnej miłości. Oboje byli świadomi swego serdecznego porozumienia przed wyznaniem, oboje nadto jego pewni, aby przyszło na nich olśnienie z odkrycia. Tylko rozkoszne lato, namowne zapachami kwitnącego życia, czekało na pocałunek.
Nie przyszedł. Rozłączyli uściśnięte dłonie i powędrowali w rytmicznej zgodzie kroków, w filozoficznym namyśle nad dalszym kierunkiem drogi życia.
— O czem myśli panna Zosieńka?
— Myślę... czy takie regularne połączenie naszych losów byłoby... w naszym stylu?
— Jakto?! przecie nic godziwszego na świecie — przecie wolni jesteśmy oboje.
— Fizycznie wolni. — — Jednak, czy nie ubliżylibyśmy naszym wyższym obowiązkom, naszym wielkim ślubom, gdybyśmy założyli sobie... wspólne gospodarstwo?
Uśmiechnęła się bardzo przyjemnie — zapewne do tego gospodarstwa — jednak cały jej stosunek do realnej propozycji nie zadowolił Tadeusza.
— Doprawdy przestrasza mnie pani ideologja. Dlaczego uczciwy związek małżeński ma przeszkadzać obowiązkom patrjotycznym? — bo chyba o tych pani mówi? — Naród nie składa się z samych zakonników i zakonnic.
— Panie Tadeuszu kochany! — zawołała Zofja żywiej i goręcej — proszę mnie dobrze zrozumieć. Oddanie panu mojej ręki było już i mojem ukochanem marzeniem. Nie wyszłabym za nikogo innego. Myśmy już połączeni nierozerwalnemi więzami.
— A zatem bądźmy ludźmi, Zosieńko, nietylko parą duchów — zawołał Sworski porywczo i wyciągnął do niej pragnące ramiona.
Dała się przygarnąć na chwilę i ucałować w oczy. Oderwała się jednak szybko i rzekła:
— Jedną mam tylko wątpliwość poważną: czy na to pora dzisiaj?
— Dla mnie pora z pewnością! Mam lat czterdzieści osiem — rzekł Tadeusz szyderczo, jednak rozpromieniony.
— Ach, czyż ja o tem mówię?! Toć i ja kończę rok trzydziesty! Jakoś dzisiaj nie możemy się dogadać, mój panie... narzeczony.
— Ja mówię, jak zwykle, z pełni serca, moja... najświętsza.
— Ja również. Tylko proszę zrozumieć. Mówię o innej porze, niż nasz wiek, bardzo stosowny, choć już nie wiosenny. Nadciąga wojna!
— Jeszcze jej niema. I któż zaręcza? — Ja zaręczam, że zaraz wybuchnie. Wiem nie z kombinacyj politycznych, na których się nie znam, ale przekonał mnie ów Zakonnik na drogach pod Inogórą.
— Pomyślała zaraz, że to był nasz stary, widmowy „Stryj“?
— Z pewnością On, albo Jego wysłannik.
— Być może. Miał pewne akcenty z tamtym pokrewne, chociaż słyszeliśmy tylko zdania powtórzone przez gmin.
— Sam pan był wzruszony, gdy usłyszał te zdania.
— Więc sądzi moja pani narzeczona, że wojna, która może wybuchnąć, stanie na zawadzie naszym drogim zamiarom osobistym?
— Tak sądzę. Z wojną przybędzie nam dużo pilnych, ciężkich obowiązków, nie dających się pogodzić z weselem.
Sworski spochmurniał, natknąwszy się na argument istotnie poważny:
— Czyli, że pani chce czekać nietylko na wybuch, ale na koniec wojny? — rzekł nieco zgryźliwie.
— Uzależnimy postanowienie od przebiegu ogromnych wydarzeń, które nadchodzą.
— Jak pani każe.
— A pan czy sądzi inaczej? — — Panie Tadeuszu drogi! Od tylu lat myślimy razem, pracujemy razem, zwierzamy się sobie wzajemnie z całą ufnością. Dzisiaj ujawniliśmy jeszcze w sobie jedno uczucie wielkiej dla mnie ceny. Całe to nasze wspólne dobro mamy, da Bóg, na długie jeszcze życie. Nie może być ściślejszej, piękniejszej spójni między dwojgiem ludzi.
— Ale i szczęścia trochę potrzeba — westchną Tadeusz — lekkiego, beztroskiego szczęścia.
— To kwiat, który zakwitnie w spokoju; tymczasem zaś nadciąga wojna.
— A to Rzymianka z pani!
— Tylko Polka, panie Tadeuszu, — i godna pana.
Umilkli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.