Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   45   —

te okno strumieniem przytłumionych tonów klawikordu.
Celestyn, zaledwie rozczmychany, usiadł na pościeli, w postaci zaśnieżonego pagórka, po którym spływały rude zarośla brody. Rękoma objął kolana.
Wtem zdaleka doleciał spazmatyczny ryk buhaja.
Celestyn rozśmiał się głośno.
— Co ci tam? — zapytał Rewiatycki, nie odrywając oczu od lustra — czy ci we śnie jaki bałwan indyjski powiedział przypadkiem co dowcipnego?
— Nie... bo widzisz... budzą mnie głosy anielskie — wiole. To ty walca gwiżdżesz z wróblami. Wtem odpowiedź byka basem... jakby wam na brawo ozór wywiesił!
Udał głos buhaja i rozśmiał się znowu rozgłośnie.
— Cicho, Cels! nie rób z domu obory! Ludzie już wstali. Słyszę na werendzie głos Adeli, który się zlewa z kwakaniem kaczek.
Po chwili namysłu odezwał się Celestyn poważnie:
— To ty nie lubisz pani Adeli?
— Znudziła mnie baba.
— Odkąd?
— Od-kąd?! Od wczoraj, od przedwczoraj i wogóle od za wielu razy.
Łuba spojrzał na Rewiatyckiego zupełnie już zgorszony. Chciał przerwać te konfidencje:
— Sądziłem, że jesteście w przyjaźni.
— Ty to nazywasz przyjaźnią?! Porwany zostałem! formalnie porwany! Trzeba przecie jakąś drobnostką wywdzięczyć się za gościnność.