Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   53   —

Rewiatycki spojrzał z oburzeniem na Łubę, który o tak doniosłej możliwości mówił bez wzruszenia.
— Więc nie nazywasz bezeceństwem poboru do wojska pisarzy, artystów, ludzi, stojących w połowie dzieła, może wiekopomnego?
— Są większe bezeceństwa na świecie.
— Ale może przyznasz łaskawie, ty soplu lodu niezmierny, że trzeba wszelkiemi sposobami przeciwdziałać, uwolnić się, choćby wykpić się od tej potwornej „powinności“?
— Pewnie — cedził wolno Celestyn — gdy kto nie ma ochoty.
— Któż pyta o ochotę. Nie słyszałeś nigdy, lunatyku, o ogólnej służbie wojskowej?
— Wiem, ale nie o tem mówię. Gdy kto nie ma ochoty, nie będzie dobrym żołnierzem.
— Ja tam nie chcę być ani dobrym, ani żadnym żołnierzem. Nie dla mnie to rzemiosło.
Tu zmiękczył znacznie ton przemowy.
— Ale chciałem cię zapytać po przyjacielsku, czy ci nie przychodzi do głowy jakiś sposób?... fortel?. wreszcie protekcja, lub wstawiennictwo czyjeś?
Celestyn zatrzymał się, pokiwał brodą zadumaną — naraz brwi podniósł, olśnione pomysłem:
— No, może ta księżniczka Parmy? co?
— Idź do djabła!
— Czego się wściekasz? Myślałem, że ją znasz dobrze.
— Znałem, znałem — ale gdzie ona tam jest?

∗             ∗