Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   55   —

graniczących z obłędem. — — Mogli więc i teraz powiedzieć sobie wszystko, co przychodziło do głów. Jednak przedmiot z natury swej był tak śliski, że Tadeusz zaczął od pospolitego żartu:
— Zauważyłem, że młodsi moi koledzy nadskakują pannie Zosieńce — — czyżby to były dla Niej pokusy, o których wspomina?
— Co też pan opowiada, panie Tadeuszu! — odparła panna Czadowska ze szczerem oburzeniem — Rewiatycki?! — Łuba?! — Ani ich znam. A dlaczego pan mówi ze mną, jakby mnie nie znał?
— Przepraszam, żartowałem. Poprostu drwiłem sobie z nich... i z siebie. Pani przecie nigdy nie dała do serca przystępu miłości, w pospolitem słowa znaczeniu?
— Pospolitej miłości nie znałam nigdy — odrzekła panna Zofja uroczyście.
Sworski wiedział dokładnie, co znaczy to zdanie i ten wyraz twarzy. Ona kochała owego Piasta, wspólnego stryja — kocha jeszcze cień Jego, albo wierzy, że On nie zginął. — Tadeusz unikał oddawna tej rozmowy z Zofją, bo bał się wskrzeszenia szczytnej wizji i towarzyszącego jej szaleństwa. Starał się więc pokierować rozmowę prosto i rozsądnie: — Wielkie uczucie, które znaliśmy oboje, nie wyłącza istnienia innych uczuć, może... pospolitszych, ale bardziej ludzkich. I to jednak dziwne, że pani, tak zewszechmiar godna ziemskiego kochania nie przyjęła nigdy uczciwego hołdu mężczyzny.
— Nikt mi się nigdy jasno nie oświadczył.