Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   58   —

— Dla mnie pora z pewnością! Mam lat czterdzieści osiem — rzekł Tadeusz szyderczo, jednak rozpromieniony.
— Ach, czyż ja o tem mówię?! Toć i ja kończę rok trzydziesty! Jakoś dzisiaj nie możemy się dogadać, mój panie... narzeczony.
— Ja mówię, jak zwykle, z pełni serca, moja... najświętsza.
— Ja również. Tylko proszę zrozumieć. Mówię o innej porze, niż nasz wiek, bardzo stosowny, choć już nie wiosenny. Nadciąga wojna!
— Jeszcze jej niema. I któż zaręcza? — Ja zaręczam, że zaraz wybuchnie. Wiem nie z kombinacyj politycznych, na których się nie znam, ale przekonał mnie ów Zakonnik na drogach pod Inogórą.
— Pomyślała zaraz, że to był nasz stary, widmowy „Stryj“?
— Z pewnością On, albo Jego wysłannik.
— Być może. Miał pewne akcenty z tamtym pokrewne, chociaż słyszeliśmy tylko zdania powtórzone przez gmin.
— Sam pan był wzruszony, gdy usłyszał te zdania.
— Więc sądzi moja pani narzeczona, że wojna, która może wybuchnąć, stanie na zawadzie naszym drogim zamiarom osobistym?
— Tak sądzę. Z wojną przybędzie nam dużo pilnych, ciężkich obowiązków, nie dających się pogodzić z weselem.
Sworski spochmurniał, natknąwszy się na argument istotnie poważny: