Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   47   —

zawiadowcy, Krysińskiego, którego dyrektor poprosił do siebie dla rozmowy o sprawach dziennych fabryki i zatrzymał na kawę.
Krysiński twierdził, że wojna jest nieunikniona, dyrektor zaś przeciwnie, że wobec nowych wynalazków w technice i wobec ogromu armij, wojna jest niemożliwa, pochłonęłaby bowiem chyba połowę istniejącej ludzkości i cały dorobek kulturalny. Wszystkie te groźby gabinetów i zbrojenia, to tylko naciski przy układach dyplomatycznych. Z napięcia sił i ich kierunków można wyprowadzić linję wypadkową, która stanie się wynikiem obecnego zatargu. Ale wojny w znaczeniu dawnem dzisiaj być nie może.
— Co jednak poczniemy, panie dyrektorze, jeżeli dla wojny takiej, lub owakiej, powołają nam pod broń wszystkich robotników? Zgasimy chyba piece na czas nieokreślony?
— A nie daj Boże! — zawołał Gimbut — gasić wielkie piece? — Katastrofa! Mogą powołać jakąś część. — — No, to znajdziemy zastępców. Toż u nas, w Radomskiem, są całe wsie odlewników, siedzących na roli i wyczekujących tylko, żeby ich wzięto do fabryki.
— A jeżeli wezmą i z roli i z fabryk?
— Niepodobieństwo.
— Trzebaby jednak przygotować się i na tę ewentualność, panie dyrektorze.
— Drogi panie Tomaszu — rzekł przyjaźnie Gimbut do zawiadowcy — gdyby człowiek, budując, przewidywał głównie możliwość trzęsienia ziemi, nicby nigdy nie zbudował. I nam tak trzeba. Pracujmy