Przejdź do zawartości

Niewolnicy słońca/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
NA PROGU AFRYKI.

Generalny gubernator, pan Jules Carde, przyjął mnie bardzo uprzejmie i upewnił w daleko idącej pomocy podczas mojej podróży na rządzonem przez niego terytorjum.
Pan Carde urodził się w Algerji a więc na kontynencie afrykańskim, gdzie też przeszła cała jego karjera służbowa. Był gubernatorem prawie wszystkich kolonij, któremi obecnie kieruje, był na Madagaskarze, a teraz stał się mózgiem całej Zachodniej Afryki, — olbrzymiego kraju, liczącego 3.740.000 kilometrów powierzchni i około 13.000.000 mieszkańców. Mając do pomocy gubernatorów, stojących na czele poszczególnych kolonij, dość samodzielnych w swojej polityce lokalnej, generalny gubernator nadaje jednak wszystkim określony kierunek, mający na celu wykonanie wspólnego planu.
W obszernym, przewiewnym, zacienionym gabinecie z bajeczną panoramą Oceanu, podobnego do najpiękniejszej tafli lapis-lazuli, pracowała myśl gubernatora-europejczyka nad tem, w jaki sposób do wielkiej i, niestety, niesfornej rodziny ludzkiej dołączyć nowych członków o czarnej skórze i duszy dziecka? Jakiemi metodami wykorzystać bogatą, lecz dotąd jałową ziemię, o którą walczyły przez całe wieki setki szczepów i ludów, a niczego wielkiego dokonać nie potrafiły?
Tu, za tem dużem biurkiem z książkami, mapami i raportami, nadchodzącemi z Sahary, od jeziora Czad i od Zatoki Gwinejskiej, myśl wielkorządcy z pewnością nieraz się zatrzymywała przed powstającem nagle zagadnieniem:
„Biali niosą kulturę, cywilizację, zwycięstwo nad głodem i wymieraniem, lecz czy czarni pragną tego? Czy nie wolą oni śmierć w swojej zdradliwej „brussie“ — dżungli, swoich czarowników, znachorów i swojego Allaha lub drewniane „gri-gri“ — od europejskich pługów, kolei, samochodów, lekarzy, podatków i bogactwa w postaci papierowych franków lub funtów sterlingów? Dlaczego czarni są obojętni w stosunku do białych i ich tu pracy? Czy nie odczuwają, że biali pchną ich tam, gdzie na nich czyha zagłada nagła, jak naprzykład, wojna, lub — powolna, jak porażka po porażce na polu współzawodnictwa, do którego czarny człowiek o dziecinnym układzie myśli stanie prawie bezbronny?“
Ściany tego gabinetu, po tysiąc razy dotknięte okładki książek, wytarta obsadka pióra, kałamarz, myślące oczy i drobne zmarszczki strudzenia koło ust generalnego gubernatora bezdźwięcznym głosem mówiły mi o tych troskach.
Później, gdy zwiedzałem stolicę i wyspę Gorée, gdy ujrzałem szkołę dla nauczycieli, lekarzy, techników i biuralistów, zrozumiałem, że te myśli nieraz gnębiły i niepokoiły pana Carde, a on postanowił wytworzyć zastępy wykształconych we własnych szkołach murzynów i dać im siłę i broń do walki z głodem, śmiercią, zabobonem i wyzyskiem przez białych, aby jako równi z równymi w pewnym momencie historycznym sprawę postawili jasno i wyraźnie, idąc ręka w rękę z białymi lub odmawiając im zaufania i współpracy. A tymczasem został wytknięty taki kierunek: zniewalać murzynów do powiększania przez pracę dobrobytu i życiowych zapotrzebowań i ściągać do szkół jaknajwiększą ilość najzdolniejszej młodzieży murzyńskiej, przysyłanej z innych kolonij tej grupy.
Gdy w kilka miesięcy później zakończyłem swoją podróż i spotkałem pana Carde w Paryżu, nie chciałem mówić mu o tem, co myślałem i co myślę, nie dlatego jednak, żebym chciał krytykować politykę Francji.
Przyczyna była inna. Uważam wielki wysiłek Francuzów za ogromny eksperyment, znacznie większy, niż szlachetne poczynanie Stanów Zjednoczonych, zakończone w połowie XIX-go stulecia utworzeniem wolnego państwa murzyńskiego — „Liberji“, znajdującej się w Afryce Zachodniej, pomiędzy angielską kolonją Sierra Leone a francuskiem Wybrzeżem Kości Słoniowej. Na sztandarze Liberji wypisano słowa „The love oj Liberty brought us here![1] Amerykański plan okazuje po 75 latach cechy niepowodzenia. Pozostawieni samym sobie, murzyni liberyjscy nie zrobili dotąd nic, co mogłoby świadczyć o ich cywilizacyjnym postępie, jak twierdzą Anglicy i Francuzi z sąsiednich kolonij, Harry Johnston w swojej pracy o „Liberji“, oraz kapitani statków cudzoziemskich, odwiedzających Monrowję — stolicę republiki murzyńskiej.
Francuski rząd poszedł inną drogą i, gdyby zechciał obmyśleć dla murzynów swoich zachodnio-afrykańskich kolonij hasło, to brzmiałoby ono tak:
— „Przez pracę, cywilizację, dobrobyt — do wolności!“
Uważam więc kolonjalną politykę Francuzów w znanej mi części czarnego lądu za eksperyment, potężne doświadczenie nad 13 miljonami murzynów.
Z własnej praktyki życiowej wiem, jak ciężko i przykro pracować w wieku dojrzałym nad zagadnieniem, którego rozwiązanie nie jest pewnem. Dlatego właśnie nie chciałem rozmawiać o tem z panem Carde.
Nowoczesna polityka kolonjalna jest w państwach demokratycznych, o szerzącej się ideologji socjalistycznej, otoczona pewną niechęcią. Kolonizacja, bezprawne wdzieranie się do kraju z obcą, kulturalnie niższą, społecznie słabszą ludnością, eksploatacja cudzej ziemi i sił, podbój, bandytyzm, piraterja — to są nieraz synonimy.
Jeżeli jednak nie będziemy patrzyli na kolonizację wyłącznie z punktu widzenia obecnego momentu historycznego, lecz przez pryzmat przyszłych dziejów ludzkości, okaże się, że taki pogląd jest błędnym. Pod kątem teraźniejszości dla zdobycia dzikiego, odważnego żołnierza, taniego i wytrwałego robotnika, setek tysięcy ton bawełny, cukru, ryżu, węgla lub nafty dzieją się w kolonjalnej polityce białej rasy rzeczy istotnie nie zawsze zgodne z zasadami wysokiej cywilizacji i nauki Chrystusa. Lecz, jak już wypowiedziałem się w swoich książkach o Północnej Afryce[2], nawet potępienia godne wdzieranie się białych do dzikich krajów, kierowane samorzutnie przez doskonalącego się tymczasem ducha pewnych ras, z białą na czele, daje w odległości wieków rezultaty dobre; zapewniają one całej ludzkości coraz lepsze i bardziej sprawiedliwe formy istnienia i przyłączają wszystkie rasy i szczepy do wspólnej, wielkiej rodziny ludzkiej, dążącej, być może, do celu, tymczasem nie wytkniętego jeszcze z powodu różnicy chwilowych interesów poszczególnych ludów, lecz wielkiego i, miejmy nadzieję, — świetlanego.
Jest to moje głębokie przekonanie o kolonjalnej polityce wszystkich państw współczesnych bez wyjątków. Bywają wypadki stosowania polityki twardej, nawet okrutnej ręki, zdarzają się okresy polityki serca, spotykają się systemy przystosowania się do psychologji ludności kolonizowanych terenów.
Myślę, że ten ostatni system najbardziej odpowiada charakterowi francuskiej polityki w zwiedzonej przeze mnie części Zachodniej Afryki Podzwrotnikowej.
Ludzie o sekciarskiej psychice lub wogóle nie patrzący dalej, niż na odległość dnia dzisiejszego, z uporem powtarzają stereotypowy frazes, że „barwni ludzie nie chcą mieć u siebie ani złych, ani dobrych białych kolonizatorów.“
Naturalnie, że kolonizowany kraj spoziera na kolonizatorów okiem nieprzychylnem. Lecz co powiedzieliby ci obrońcy barwnych ludów, gdyby sami znaleźli się w kraju, chociażby w swoim własnym, nawiedzonym i dziesiątkowanym przez dżumę lub trąd, bez możliwości i środków walki z temi epidemjami? Czyżby nie żądali pomocy od innych, bardziej zasobnych i zdolnych do walki narodów? Czyżby nie przeklinali ich w wypadku odmowy tak niezbędnej pomocy?
A czyż ciemnota, dziecinny stan umysłu i bezbronność niektórych barwnych ludów wobec klęski głodu, kataklizmów, chorób, bezprawia i przelewu krwi nie jest epidemją?
Czyż one nie wymagają pomocy tych ludów, które już przeżyły te klęski i zwalczać je umieją?
Że człowiek ciemny nie lubi człowieka oświeconego, przychodzącego doń nawet z najszlachetniejszymi zamiarami, to zjawisko pospolite.
Pamiętam okres grasowania cholery w Rosji nadwołżańskiej. Tam nawet, gdzie wznosiły się kościoły chrześcijańskie, gdzie istniały władze państwowe, ciemne chłopstwo zabijało lekarzy, dezynfekujących zarażone studnie i robiących zastrzyki przeciwko cholerze. W okresie panowania „arcy-postępowych“ komunistów w Rosji, gdy rząd sowiecki rozkazał wszystkich niepiśmiennych przemocą sprowadzać do szkół na naukę, w gubernji Jenisejskiej i Tomskiej chłopi podnieśli bunt i zabili kilku nauczycieli, gdyż ci szerzyli „czarci wynalazek“ — naukę!
Obskurantyzm śniedniowieczny chciał zgładzić Galileusza i Kolumba, a jednak prawda z biegiem wieków zwyciężyła. Angielscy koloniści wytępili dzikie szczepy czerwonoskórnych Indjan, lecz utworzyli rzeczpospolitą Stanów Zjednoczonych, która wydała Linkolna, Benjamina Franklina, Edissona i Wilsona, która stworzyła Liberję i otoczyła opieką pozostałych Indjan, a te Stany Zjednoczone, wolne od zgubnych przesądów w sposobie myślenia i w polityce, w najbliższym czasie niezawodnie zaważą na losach świata, ogłaszając hasła, porywające wszystkich.
Jestem przekonany, że pracę kolonizacyjną należy studjować, planować i oceniać wyłącznie pod kątem przyszłych dziejów całej ludzkości.
Te myśli nurtowały mnie podczas moich długich podróży po Azji, po północnej Afryce i podczas krótkich pobytów w Indjach, Indo-Chinach i na wyspach Sundajskich. Te same myśli ze zdwojoną siłą obudziły się w gabinecie p. Carda, gdzie się rozstrzygały losy jego olbrzymiego planu i miljonów tubylców, kierowanych na drogę postępu. Przez cały czas mojej podróży szukałem materjałów do ostatecznych wniosków.
Gdy zwiedzaliśmy Dakar, uderzył nas niezwykle ożywiony ruch, panujący na ulicach, na placu przed głównym rynkiem, w sklepach i w porcie. Wiedziałem, że Dakar posiada 35 000 mieszkańców, lecz ruch był taki, że miasto, liczące 200 000 ludności, mogłoby mu go pozazdrościć. Dowodziło to oczywiście intensywnej pracy i ożywionych obrotów handlowych. Piękne gmachy rządowe i obszerne budynki prywatne były otoczone drzewami lub stały przy ulicach-bulwarach. Ogrody publiczne cieszyły wzrok artystycznie rozmieszczonemi gazonami i klombami, pełnemi barwnych kwiatów. Pnące się, kwitnące rośliny zdobiły niektóre domy. Rynek, zatłoczony tubylcami, sprzedającymi i kupującymi, przedstawiał bardzo ponętny dla malarza obrazek z malowniczemi grupami senegalskich kobiet, wysokich, wiotkich, w ciemno-fioletowych, granatowych lub zielonych płachtach, stanowiących spódnice, w białych, ażurowych kaftanach, przypominających komże duchownych, i w misternie ułożonych na głowie barwnych zawojach o pięknych kokardach lub zawiłych, pełnych pomysłowości węzłach.
Zdziwiła nas stosunkowo mała ilość mężczyzn, wysokich, nieraz olbrzymów, wysmukłych, jak palmy, o lekkim kroku górali. Nie wiem, dlaczego, patrząc na nich, zdawało mi się, iż widzę przed sobą kaukaskich Gruzinów, Imeretynów lub Czeczeńców. A jednak tu niema gór? Są to mieszkańcy równin. Skąd oni nabyli ten lekki chód, prawie lot ludzi przepaścistych, niebotycznych gór?
Objaśniono nas, że wszyscy mężczyźni znajdują się obecnie na robotach polnych, zbierając urodzaj orzechów, stanowiących bogactwo kraju.
Strojne, wiotkie kobiety miały leniwe, ociężałe, chociaż bardzo plastyczne ruchy. Uśmiechały się rzadko, lecz ich czarne, zamglone oczy znały dokładnie, do najgłębszych tajników, sekrety wymownych spojrzeń. Te leniwe pozy, ta ociężałość ruchów należą do dobrego tonu kobiet senegalskich, słynnych z urody i... kokieterji.
Senegalskie kobiety są przedstawicielkami różnych szczepów murzyńskich, jak naprzykład: Uolof, Serer, Peuhl, Tukuler, Diola, Lebu, Malinke, Sarakole i Bambara, lecz na nich odbiła się w znacznym stopniu metyzacja, krzyżowanie się z Maurami i szczególnie z Portugalczykami w XV-em stuleciu. Metysów murzyńsko-portugalskich odróżniają znawcy na pierwszy rzut oka, z łatwością wyszukując w tłumie kobiety — „portugaises“.
Senegal, jako kraj, sąsiadujący z muzułmańską Maurytanją, wyznaje przeważnie Islam. Jednak nauka Proroka uległa tu, pod wpływem pogaństwa, wielkim zmianom. Kobiety nie ukrywają swoich twarzy, jak to czynią Arabki i Berberki, noszą na piersiach całe pęki amuletów, a na twarzy i ciele wytatuowane znaki, uszy mają ozdobione od góry do dołu złotemi i srebrnemi kółkami i, co jest najważniejszem i najdziwniejszem, nie są takiemi bezbronnemi i pokornemi niewolnicami, jak kobiety innych krajów muzułmańskich. Takiej niezależnej kobiety, jaką jest Senegalka, nigdzie więcej w Zachodniej Afryce nie spotykałem. Starałem się dociec przyczyny tego zjawiska i mam dla niego tylko jedno wytłumaczenie.
Nigdzie, z pewnością, na całym zachodnim brzegu Afryki nie można stwierdzić tak wysokiego procentu domieszki krwi europejskiej, jak tu. Więc dumna, burząca się przeciwko niewolnictwu krew białej rasy wytworzyła w mrowisku murzyńskiem senegalski typ niezależnej, pełnej godności kobiety!
Mimowoli budzi się w pamięci burzliwa historja tego kraju.
Marynarze i kupcy feniccy docierali na swoich galerach do ujścia rzeki Senegal, do miejsca, gdzie się znajduje obecnie miasto Saint Louis, a stąd zagłębiali się we wnętrze kraju, uwodząc ze sobą niewolników i niewolnice do Tyru i do Kartaginy. Zdaje się, że i Rzymianie z zachodniego wybrzeża Marokka dopływali do Senegalu, a po nich — przedsiębiorczy Arabowie, niosący ze sobą islam i mord. Od XIV-go stulecia do początku XVIII-go Francuzi, Portugalczycy, Holendrzy, Anglicy i znowu Francuzi gospodarowali na tych obszarach sposobem konkwistadorów, pozostawiając po sobie krew i łzy, i jeszcze coś, co przemawia do dnia dzisiejszego wymowniej od wszystkich kronik. Są to potomkowie białych ojców i czarnych matek, metysi, w których żyłach płynęła krew dawniejszych najeźdźców fenickich, rzymskich, arabskich.
Być może, że po mieszkańcach górskiej krainy Hedżas, Asir-el-Jemen i niebotycznego Atlasu odziedziczyli Senegalczycy ten lekki krok i rażąco cienkie, lecz foremne i muskularne nogi górali; dumę zaś i niezależność swych kobiet — od białej rasy, przybywającej z północnego wybrzeża Śródziemnego Morza.
Przebiegając Dakar, obojętnie mijałem wspaniałe gmachy, bruki, stacje elektryczne i samochody, gdyż każdym nerwem wyczuwałem dziejowe burze, szalejące pomiędzy rzeką Senegal a Capo Verdo.
Kto mi zaprzeczy, że na szczycie tego majestatycznego przylądku płonęło w pomroce wieków wielkie ognisko na cześć fenickiego boga, Baala-Markoda, pana tańców bachicznych, pozostających do naszych czasów w postaci pewnych zagadkowych tam-tamów czyli tańców afrykańskich? Być może, że na tem ognisku palono wołu lub barana na cześć Baala-Saphon, władcy wichrów morskich, lub składano w ofierze porwane czarne dzieci na przebłaganie okrutnego Molocha, aby dopomógł w wyprawie po niewolników, złoto, słoniową kość i pióra strusie.
Teraz stoją tam latarnie morskie, maszty bezdrutowego telegrafu i wysokie gmachy europejskie. Wszystko się napozór zmieniło, lecz dotąd jeszcze można znaleźć u tubylców rzeźbione z kamienia fetysze, bardzo przypominające z profilu, uczesania i okrycia głowy — fenickich żeglarzy lub figurki kartagińskiej Astarty; można obserwować dziwne tańce Uolof lub Malinke o charakterze bachicznym, a w tłumie — wyszukać niejedną twarz tubylczą, z rysów i wyrazu — obcą środowisku murzyńskiemu, mimo czarnej, jak heban, skóry.
Za stacją radio-telegrafu trafiamy do Mediny, dzielnicy tubylczej. Szerokie piaszczyste ulice, otoczone parkanami ze zwisającemi nad niemi gałęziami drzew, ukrywających w swym cieniu małe domki tubylcze lub poprostu trzcinowe chatki.
W tym labiryncie ulic Mediny dostrzegliśmy poraz pierwszy i ostatni w Afryce zachodniej przejawy nieżyczliwości dla białych ludzi. Kobiety i starcy patrzyli na nas ponuro, bez uśmiechu i na pytania nasze nie odpowiadali; kilka razy zdarzyło nam się, że dzieci, bawiące się na ulicy, rzucały na nas piaskiem i kamieniami; jakieś stare kobiety wygrażały nam pięściami i krzyczały chrapliwemi głosami coś, co nie mogło być ani pozdrowieniem, ani pochlebstwem. Było to raczej — przekleństwo i, z pewnością, bardzo dosadne i energiczne, bo inne kobiety, słysząc to, złościwie się uśmiechały, wlepiając w nas ogromne, błyszczące oczy i jednocześnie zaplatając włosy w drobne, misterne warkoczyki.
Nie zniechęciło to nas do dalszego zwiedzania okolic Dakaru, bardzo malowniczych, skąpanych w gorącem słońcu i lazurowej mgiełce oceanu. Piękne wille tonęły tu w zacienionych ogrodach, ukryte za szpalerami pnących się i kwitnących roślin. Czerwone skały laterytowe, poszarpane przez wybuchy dynamitu i piroksyliny, uległy potędze człowieka i rozstąpiły się, przepuszczając szeroką drogę samochodową, biegnącą w zakrętach wzdłuż oceanu tuż nad nagle urywającemi się brzegami. Na dole, u stóp pionowych, stromych skał, z pluskiem i hukiem biją fale Atlantyku, usiłując dotrzeć do gnieżdżących się tu drobnych chatek rybackich. Mewy i rybitwy walczą zawzięcie o każdą wyrzuconą przez morze rybę, o każdą muszlę. Bliżej miasta spotykamy gaik, a nad nim czarną chmurę ptaków. Rozróżniłem sępy i orły, duże jastrzębie i mniejsze drapieżne ptactwo. Co chwila spadają one na ziemię i znowu się unoszą w powietrzu, siadają na wierzchołkach drzew i kwilą przeciągle i żałośnie.
Dowiadujemy się, że w tym gaiku mieści się rzeźnia.
Przed przybyciem Francuzów do Dakaru cały ten teren przedstawiał piaszczystą płaszczyznę, pełną wydm i unoszących się nad niemi masywów nagich skał. Obecnie wszędzie widzimy roślinność; nawet skały już zarastają krzakami mimoz, gdzie gnieżdżą się agamy i inne jaszczurki, przybrane w piękne, mieniące się barwy; tuż wiszą czające się w sieciach olbrzymy-pająki, a jeden z nich walczył właśnie z dużą szarańczą, uwikłaną w podstępnych niciach...
Spokój panuje dokoła. Łagodne, ciepłe morze, tylko z przyzwyczajenia walczące z nadbrzeżnemi skałami; nieruchome powietrze; ruch uliczny, zdradzający możliwość spokojnej, chociaż uporczywej pracy; turkusowe niebo; leniwe, pełne powagi i gracji ruchy malowniczych kobiet tubylczych... a jednak, dlaczego widzieliśmy te objawy wrogości tuziemców do białych? Dlaczego?
Trzy dni spędziłem w Dakarze i miałem sposobność usłyszenia wielu ciekawych rzeczy. Uzupełniłem te informacje w ciągu dalszej podróży i znalazłem pewne wskazówki w oficjalnej literaturze.
Senegal i Sudan z czasów przedhistorycznych stały się areną najazdów.
Pożogę, głód i śmierć niosły ze sobą hordy najeźdźców, pozostawiając po sobie nienawiść. Tylko Fenicjanie przekazali tubylcom, prawdopodobnie bezwiednie, zaczątki rzemiosł i rolnictwa, nauczywszy ich obróbki żelaza i złota, kultury bawełny i tkactwa. Arabowie w XIV-em stuleciu wprowadzili styl architektoniczny meczetów, a ten styl przetrwał do dnia dzisiejszego. Lecz to, zdaje się, wszystko, co można zapisać na rzecz kultury, przynoszonej przez najeźdźców.
Liczne wojny, prowadzone przez murzynów Zachodniej Afryki przeciwko chciwym przybyszom z poza morza i z poza piasków pustyni, zmusiły ich do utworzenia wielkiego imperjum Gana, rozciągającego się w VII-ym wieku pomiędzy Nigrem a Atlantykiem, a posiadającego dynastję, z której wyszło czterdziestu czterech władców; panowali oni we wspaniałej stolicy, obecnie ledwie dostrzegalnej w pustyni na północ od Gambu. Potomkowie tego potężnego królewskiego rodu uprawiają teraz pola arachidowe, pasą barany i noszą na głowach bagaże europejczyków, lecz w ich żyłach nieraz burzy się i wre krew ich dostojnych przodków.
Na tych obszarach Senegalu powstała potężna dynastja sułtanów Almorawidów, walczących z Gana, podbijających mieczem wspaniałego Jussufa Ben Taszfina Marokko i Hiszpanję i pozostawiających po sobie wspomnienie w postaci arabsko-murzyńskich metysów.
Cały szereg panujących rodów, jak Dia, Keita, Askia i inne, starszych od najstarszych arystokratycznych domów Europy, a kierujących niegdyś losami drobniejszych państw, które istniały na tej połaci lądu, potracił swoje berła i królewsko-kapłańskie oznaki, lecz ich krew, a być może, i śmiałe myśli przetrwały wieki i żyją w sercach i umysłach ich potomków, wieśniaków senegalskich i sudańskich.
Śmiali, chciwi i okrutni portugalscy konkwistadorowie, należący do najstarszej arystokracji swego kraju, hiszpańscy hidalgowie, ruańscy żeglarze i angielscy kupcy wytworzyli za dawnych czasów liczne zastępy metysów i tworzą dziś jeszcze tych mieszańców, o krwi, zatrutej niejasne mi tymczasem, lecz już objawiającemi się dążeniami i pragnieniami.
Wielka wojna zmusiła Francję do powołania czarnych żołnierzy na „pola walki i sławy“ do Europy. Dla potomków dawnych królów murzyńskich, dla metysów, stokrotnie pomieszanych pomiędzy sobą, o instynktach wojowniczych i dzikich, było to „święto wojny“. Jednak nie zadowoliła ich żądzy bojowych czynów wojna współczesna, prowadzona najczęściej zdaleka, nie pochłonęła ich myśli i uczuć. Więc przyglądali się z bacznością i spostrzegawczością murzyńską życiu europejskiemu, zakosztowali innych warunków bytu, poznali zbliska, o! bardzo zbliska, niedostępne w Afryce białe kobiety, odczuli brutalne prawo silniejszego, panujące śród białych, widzieli na własne oczy rzeź śród tych, których uważają od wieków za niezwalczonych najeźdźców, i z uśmiechem pogardy na ustach powrócili do swych trzcinowych chat.
A tymczasem rząd Francji żądał coraz nowych zastępów czarnych żołnierzy z kolonij. Żeby zachęcić tubylców, nadawał całym obwodom prawa obywatelstwa francuskiego i był zmuszony do złagodzenia sposobów, któremi utrzymywał w karbach mrowie murzyńskie.
W głębi kolonij nie miało to żadnego echa, lecz tu w Senegalu i Sudanie, dokąd z Sahary dochodzą powiewy nienawiści muzułmańskiej, gdzie docierają świętobliwi marabuci, fałszywi prorocy i agitatorzy, ukrywający się w Maurytanji i w Tombuktu, gdzie niejasne marzenia potomków dawnych władców i metysów, nienawidzących swoich białych pradziadów, dziadów i ojców, przetwarzają się w żądzę zemsty — nastroje uległy po wojnie znacznym zmianom.
23 000 czarnych obywateli francuskich już żąda pełni swoich praw, zupełnie tak samo, jak niegdyś żądali tego i walczyli o to rzymscy obywatele Maurytanji cesarskiej, nie licząc się z opinją białych współobywateli, uważających ich za ludzi drugiego lub trzeciego gatunku.
Przypominam sobie bardzo charakterystyczną scenę.
Zwiedzałem wtedy inną kolonję... Oprowadzano mię po więzieniu, gdzie w małych celach o jednem okienku w drzwiach, prowadzących na wewnętrzne podwórko, siedzieli zbrodniarze.
Jeden z nich objawiał wielkie rozdrażnienie i żądał widzenia się z miejscowym administratorem.
Otworzono celę i na jej progu stanął olbrzymi murzyn, o płonących, wściekłych oczach. Był prawie nagi, a na potwornie muskularnej piersi bielały i lśniły się blizny ran.
Wzburzonym i podniesionym głosem, kalecząc francuską mowę, zaczął wykrzykiwać:
— Gdy Mussa był wam potrzebny na wojnie, gdy prowadziliście go umierać na pole chwały — Mussa był dobry! Daliście mu medale i galony; nazywaliście odważnym; wasze kobiety kochały Mussa, cha! cha! kochały bardzo... same rzucały mu się w objęcia... Teraz co? Mussa zabił kochanka swojej żony i siedzi w więzieniu, w tej ciemnej, dusznej celi... We Francji za to nie dają kary, bo każdy z was ma prawo zębami i pazurami bronić swego mienia... A Mussa — to nie? Mussa jest żołnierzem Francji, jej obrońcą, on przelewał krew na polu chwały, on jest francuskim obywatelem i żąda zwolnienia! Żąda! Słyszycie?!
Długo jeszcze mówił i krzyczał murzyn, aż piana ukazała się mu na wargach. Zamknięto go z powrotem i obiecano wszcząć w jego sprawie korespondencję z władzami centralnemi. To uspokoiło Mussę narazie.
— Mussa — to jeszcze nic, bo jest zbrodniarzem! — zauważyłem. — Lecz jak będzie z tymi lojalnymi tymczasem obywatelami, gdy będą dochodzili swoich praw?
Urzędnik nie dał mi na to żadnej odpowiedzi.
Jednak wiem, że władze centralne w kolonjach, szczególnie zaś w Senegalu i Sudanie, mają już pewne trudności z ludnością tubylczą, lecz są dobrej myśli, gdyż idą prawidłową drogą do rozwiązania tej kwestji. Droga ta prowadzi najpierw do szkoły. Tu murzyńska młodzież stopniowo, na własnym terenie, we właściwych warunkach wchodzi w świat cywilizacji europejskiej oraz w zakres zrozumienia nie tylko praw, lecz i obowiązków obywatela.
Może być, że Francuzi staną z biegiem czasu oko w oko z budzącem się dążeniem do niepodległości murzyńskiej, lecz niezawodnie, o ile mogę sądzić z tego, com widział, będą oni mieli przed sobą nie wroga, lecz młodszego członka ludzkiej rodziny, upominającego się o swoje prawa i posiadającego niezbędne przygotowanie do korzystania z nich. Będzie to w każdym razie nie wojna, lecz układ.
Na jedno tylko wskazałbym niebezpieczeństwo...
O ile islam, ta wojownicza, fanatyczna międzynarodówka, wrażliwa, jak ocean, na każdy podmuch wiatru, nie zawładnie umysłami wszystkich szczepów murzyńskich, kwestja możliwości rozbudzenia czarnych tubylców nie grozi żadnemi wstrząsami; o ile zaś Koran z utajoną w nim nadzieją ostatecznego zwycięstwa nauki Proroka ogarnie i zjednoczy całą ludność Zachodniej Afryki — wtedy nie można przewidzieć przyszłości. Dzieje mułzumańskich narodów nie zawsze są wytworem miejscowych warunków, lecz nieraz głośnem echem wypadków, wstrząsających życiem wyznawców Proroka w odległych nieraz krajach...
W tej chwili, gdy to piszę, stają przede mną niepokojące obrazy, widziane na różnych lądach i w różnych krajach, gdzie o wschodzie i zachodzie słońca fanatyczni muezzini wołają donośnemi głosami — „La Illa Illah Allah u Mahommed Rassul Allah, Allah Akbar!“
Te pobożne wołania przypominały mi zawsze budzące trwogę i przepojone nienawiścią dźwięki trąbki wojennej, rzucającej ludzi do ataku.
Jednocześnie przyszła mi na pamięć i stała się teraz bardziej zrozumiałą i bliską twarz i gorejące oczy pewnego metysa. Spotkałem go w Paryżu u znajomego księgarza i mieliśmy ze sobą długą rozmowę.
Nie chcę dawać suchego streszczenia jego namiętnych słów, bo mowa ludzka, gdy spokojnie powtarza myśl innego człowieka, zawsze jest banalna i zimna. Ton, sposób mówienia i wyraz twarzy stanowią to tło, na którem migają i miotają się cienie — wierne odbicia prawdziwych uczuć i nietajonych myśli.
A więc do ciebie i o tobie teraz słów kilka, człowieku o cerze oliwkowej, zmiennej jak niebo twojej ojczyzny przed tornado.[3]
— Pamiętasz siebie od dawna, niemal od pierwszych lat swego dzieciństwa?
— Pamiętasz? O, widzę, że tak, bo łuna wstydu okryła ci twarz! A więc opowiedz, gdyż boleję i współczuję wraz z tobą niewymownie! Słucham!... Zaczynaj!
Ponuro błyszczą oczy metysa, twarz się mieni, jak powierzchnia morza, a głos się załamuje i drży.
— Mała chata w cieniu szerokich, blado-zielonych liści bananów... Matka, brzęcząc koljami i bransoletami, chciwie przygląda się barwnej tkaninie. Przyniósł ją od białego kupca, handlującego w wiosce, czarny posłaniec.
Słyszę, jak mówi do mojej matki:
— Dla ciebie ta tkanina, Dżelibo!... Mój pan czeka na ciebie dziś wieczorem!
Posłaniec szczerzy zęby i domyślnie, bezczelnie się śmieje.
— Mówił mój pan, że się stęsknił za tobą, piękna Dżelibo! Ja wiem, co to znaczy u niego — stęsknić się za tobą!
Znowu wybucha śmiechem, a matka moja, dzika kobieta, obawiająca się słońca i księżyca, gwiazd i błyskawic, wody i dżungli, przed wszystkiem drżąca, gdyż wszędzie czają się duchy, wtóruje mu, raniąc mi serce.
Po zachodzie słońca matka rzuca mi pęk bananów i odchodzi. Długo widzę na ścieżce jej jaskrawą płachtę i zielony zawój na głowie... Odeszła na całą noc — noc hańby i ohydy!...
Powraca wczesnym rankiem. Znużona, potargana, ma nieprzytomne oczy i drżą jej nabrzmiałe usta... Usta mojej matki... Chce mnie pocałować, lecz uciekam... Nie chcę, wstydzę się dotknięcia tych ust! Wiem przecież, raczej wyczuwam, niemal widzę, co się działo w małym domku białego kupca... Moja matka!
Biały człowiek przychodził nieraz do nas, do chaty... Wypędzano mnie wtedy... lecz skradałem się i podglądałem... podglądałem hańbę matki... Raz porwałem maczetę[4] i wpadłem do chaty. Zbito mnie do nieprzytomności. Zacząłem nienawidzieć i wstydzić się matki... O, więcej, niż białego!
Dzieciaki sąsiada nazywały mnie bękartem. Nie wiedziałem, co to znaczy. Zapytałem matki — uśmiechnęła się tylko, lecz nic nie powiedziała. Poszedłem do czarownika wiejskiego po wyjaśnienie.
— Biały był twoim ojcem... Porzucił ciebie — porzuci twoją matkę... Umrzecie z głodu... Jeżeli jesteś mężczyzną, powinieneś nienawidzieć tego białego i wszystkich, wszystkich białych, bo oni pogardzają nami!...
— Będę nienawidził! — rzuciłem wtedy. — Jestem mężczyzną. Najcięższa maczeta śmiga w moim ręku, jak najlżejszy nóż!... Mogę już naciągnąć cięciwę dużego łuku... Noszę na głowie wysoki kosz, napełniony pomarańczami... Jestem mężczyzną!...
W dwa lata później, w pewien skwarny dzień, matka nie mogła wstać z posłania. Jęczała i płakała. Już kilka dni żywiliśmy się surowym manjokiem, wykradanym przeze mnie na polach sąsiadów...
— Alfa! — zawołała matka. — Alfa, chodź tu!
Gdy zbliżyłem się, rzekła:
— Idź do białego kupca i poproś go o proso i pieniądze. Powiedz, że Dżeliba jest chora, bardzo chora, że umiera...
Milczałem.
— Powiedz mu — ciągnęła matka — że przecież byłam jego żoną, a ty jesteś jego synem, że powinien pomóc nam, bo inaczej zginiemy...
— Nie pójdę! — krzyknąłem. — Lepiej umrzeć, niż iść... nie pójdę!...
Tegoż dnia porzuciłem dom i, wziąwszy maczetę i łuk, zbiegłem do „brussy“. Dopiero po pierwszych tornadach powróciłem do chaty... Matki już nie zastałem... umarła...
Sąsiedzi przyjęli mnie z łaski do swego domu, lecz nie popasałem tam długo. Syn gospodarza nazwał mnie bękartem, a ja ciąłem go maczetą i uciekłem do miasta... Pędziłem życie żebraka, ładowałem worki z arachidami na łodzie, kradłem...
Z pewnością trwałoby tak do końca życia, gdyby nie wypadek.
Spotkał mnie na ulicy skrwawionego w bójce misjonarz-mnich i zabrał ze sobą... Zacząłem uczyć się w szkole... stałem się chrześcijaninem...
Zacząłem już zapominać swoje ohydne, ciężkie dzieciństwo... aż nagle zaszedł wypadek, który obudził dawną nienawiść... Jakiś wysoki urzędnik zwiedzał naszą szkołę. Przełożony wymienił moje imię, jako najlepszego ucznia.
— Mały metys... — dodał mnich, kładąc mi rękę na głowie.
— Niewinny żart białego człowieka z murzynką! — cynicznie uśmiechając się, rzekł urzędnik.
— O! — pomyślałem. — Jeżeli biali ludzie nie odwołają kiedyś tych słów — biada im!
Skończyłem szkołę misjonarzy. Przeniesiono mnie do wyższej szkoły. Dostałem dyplom i posadę... Zwiedziłem Francję... Nie czuję się obcym... Podziwiam Europę — lecz nie przytłoczyła mnie ona swoją wspaniałością i potęgą... Nie jestem więc dzikim człowiekiem... Powracam do Afryki... Tu pokochałem białą dziewczynę, marzyłem, że zostanie moją żoną... lecz wciąż ściga mnie przekleństwo krwi!
Bękart, metys, niewinny żart białego z czarną kobietą, człowiek „w paski i centki“ — nie jest godny najgorszej i najgłupszej z białych niewiast.
Odrzucono mnie i wyśmiano... Z pogardą i wstrętem, jak gadzinę nieczystą... Skończyłem...
— Skończyłeś, człowieku o gorącej, oliwkowej skórze? Czyż skończyłeś?
Milczał, a później wybuchnął:
— Nie! Nie! Czekam na chwilę zemsty... Uderzę wtedy, gdy każdy cios może być śmiertelnym... Teraz będę uczył murzynów nienawiści do białych... Przyjdzie czas!“...
Urwał i odszedł...
Pozostały mi w pamięci twoje namiętne, gorejące nienawiścią i rozpaczą oczy, człowieku o mięszanej krwi, człowieku bez miejsca śród czarnych i białych ludzi!
Do ciebie i o tobie, człowieku o oliwkowej skórze, zmiennej, jak niebo przed tornado, były skierowane te słowa, lecz widzę teraz, że raczej do ciebie muszę wołać, biały człowieku, który zrodziłeś syna — metysa przez żart, przez rozpustę, przez wybuch zmysłów w duszną noc podzwrotnikową.
Syna swego rzuciłeś na poniewierkę, na mękę duszy, co gnębi go od rana do wieczora i — przez całe życie. Nie możesz przezwyciężyć przesądu, uprzedzeń, wstrętu społeczeństwa do metysów? Pocóż więc z taką zbrodniczą lekkomyślnością stajesz się ojcem tych wyrodków czarnego społeczeństwa i intruzów — białego? Może nie uważałeś matki swego syna za człowieka? Czy wiesz, że zabicie jej przypłaciłbyś więzieniem? Dlaczegóż zabiłeś bezkarnie ją i duszę swego syna? Dlaczego powiększyłeś zastępy wrogów słabnącej, gotowej runąć cywilizacji naszej rasy? Czyż nie widzisz, jak twój syn o ciemnej cerze odczuwa hańbę swego pochodzenia?
A więc jest człowiekiem — człowiekiem, nienawidzącym ciebie za hańbiący czyn twego życia, za twoją bezkarną zbrodnię, o której nieraz opowiadasz z rozpustnym śmiechem!...
Takie miałem myśli po rozmowie z metysem, pełnym bezsilnej tymczasem nienawiści, a to, com widział w kolonjach, zgrozą mnie przejęło.
Poniewierka, pohańbienie ludzkie woła rozpaczliwym głosem, krzyczy namiętnie, woła o pomstę do Nieba, grozi, łka...
Prawo człowieka i obywatela, szczytne prawo, jest pod tym względem rzucone w bagno, jak niepotrzebny łachman! Prawo czarnego i półczarnego tubylca przypomina w tej dziedzinie czasy niewolnictwa, a prawo białego obywatela, zrównoważone w Europie przez poczucie obowiązku — na terenie kolonjalnym zmienia się w bezprawie, w swawolę.
Jeżeli moralna strona faktu nie wzrusza nikogo, niechże przemówią do umysłu praktyczne wyniki. Tubylcy i pogardzani przez nich i przez europejczyków metysi wkrótce zapomną o szacunku dla białych cywilizatorów... Przez czarne córki, żony i matki łączyć ich będzie zbyt bliskie pokrewieństwo, dające początek... nienawiści.
Przypadkowo odsłonił przede mną Dakar tę najciekawszą, być może, kartę swoich współczesnych dziejów, a że przed Afryką zwiedziłem inne kraje kolonizowane, mogłem zauważyć nieraz drobne, lecz pouczające i ważne szczegóły.
Odwiedzaliśmy codziennie nasz „Kilstroom“, gdzie w pocie czoła pracowali nasi przyjaciele-oficerowie i cała załoga nad wyładowaniem statku.
Pewnego dnia, w południe, „Kilstroom“ ruszył dalej. Około 18 godzin płynęliśmy na południe. Morze było tak zachwycająco spokojne, że przebaczyliśmy mu wszystkie dawne jego, dość brutalne wybryki. Nazajutrz rano, zmniejszywszy szybkość i lawirując wśród rozstawionych „buj“[5] statek nasz wchodził już do ujścia szerokiej na kilka mil, mętnej rzeki Gambji, której brzegi należą do Anglików.
Zrobiwszy 15 mil rzeką, „Kilstroom“ zatrzymał się przed Bathurstem, stolicą kolonji Gambja. Natychmiast przybyła łódź motorowa z angielskim lekarzem i kilku metysami, urzędnikami celnymi. Krótka rozmowa, ostemplowanie dokumentów okrętowych i — możemy zejść na brzeg. Mały „synek Kilstrooma“, parowy stateczek, buńczucznie sapiący, przewozi nas do przystani, gdzie bardzo grzecznie witają nas angielscy policjanci-murzyni; pokazuję im dla porządku nasze paszporty, uprzejmie opatrzone przez angielską legację w Warszawie całym szeregiem wiz.
Bathurst — małe, schludne miasteczko, od strony rzeki angielskie, a wewnątrz murzyńskie. Domy firm handlowych, pałac gubernatora, gmachy urzędów i prywatne „bengalows“, zbudowane na palach dla przewiewu i dla obrony przed gryzoniami i termitami, kościół i inne zabudowania ukrywają przed oczyma podróżnika miasteczko tubylcze. Małe, czyste i malownicze domki stoją w cieniu olbrzymich baobabów, palm olejnych i kokosowych, rozłożystych bananów i ciemno-zielonych, tchnących zdrowiem drzew pomarańczowych. Ludność spokojna i grzeczna. Kobiety siedzą grupami w cieniu parkanów i żywopłotów, plotkują i śmieją się. Wszyscy tubylcy chodzą w ubraniach. Nagie, straszliwie brzydkie kobiety wiejskie spotkaliśmy na brzegu Gambji; rzuca się w oczy duża ilość metysek; są to „portugaises“. Doprawdy, co za dziwne zadanie postawili sobie portugalscy żeglarze i koloniści — zwiększenie ludności Afryki, Ameryki, Azji! I to wszędzie — na zachodniem wybrzeżu lądu, na brzegach Gwinejskiej zatoki, w Angoli, w okolicach Makao — w Chinach, w Ameryce południowej i wszędzie, gdzie tylko widziano banderę portugalską! Ci pamiętają dobrze nakaz boży: — „ite et multiplicamini!
W tłumie robotników portowych przechadza się i udaje, że pracuje, „biały murzyn“, albinos, o różowej skórze w czarne i brunatne plamy i centki. Miał białe, kędzierzawe, twarde włosy i czerwone oczy. Koło kościoła anglikańskiego — duży plac, gdzie tubylcy grali w piłkę nożną i w tenisa. Kilka szkół, szpital, poczta... lecz żadnej kawiarni, restauracji lub hotelu...
To nam zatruło przyjemność zwiedzania Bathursta, gdyż upał był straszny, pragnienie dokuczało, a tu — nic!...
Jakiś murzyn wskazał nam na nasze żądanie „hotel“ na samym końcu miasta. Szliśmy tam dobre pół godziny i znaleźliśmy nieczynny chwilowo... szpital Czerwonego Krzyża...
Nie żałowaliśmy tego jednak, gdyż tuż za szpitalem ujrzeliśmy lagunę — obszerne, wysychające topieliska, obfitujące w wodne i niewodne ptactwo. Widzieliśmy tu białe czaple (Ardea Ibis), ibisy pospolite, kormorany, pelikana i różne drobne brodźce, a w otaczających krzakach i gajach — wrony o białej piersi, granatowo-zielone, o długich ogonach i białych oczach sroki, jakieś strojne, do naszych krasek podobne ptaki, posiadające wspaniałe, mieniące się na słońcu opierzenie zimorodka.
Allah Bismillah! Widzimy meczet, a w krzakach obok całe stada jaskrawych jaszczurek. Wszędzie tkwią kolumny z kranami wodociągów, ślady kanalizacji.
Zupełnie cywilizowane miasto, lecz tłum wyłącznie tubylczy. Zrzadka tylko przemknie samochód z pędzącym do portu Anglikiem.
Kolonję Gambję mogę porównać z pompą, która drogą wodną wysysa znaczną część produktów rolnych i innych towarów z Senegalu i Gwinei, bo murzyni już trochę się znają na kursach walut i białe papierowe funty lubią więcej od bronzowych franków. To zrozumienie różnicy wartości pieniądza stało się powodem sezonowej emigracji tubylców z francuskich kolonij do angielskich posiadłości w Afryce.
Kilka godzin spędziliśmy w Bathurście i przed wieczorem byliśmy już znowu na oceanie. Szerokie, płaskie fale zmuszają „Kilstroom“ do przewalania się z boku na bok, a ten nieustający, ciężki ruch wpływa zabójczo na niektórych pasażerów, bo znikają z pokładu do swoich kabin; przy obiedzie — pustka!
Przed zachodem słońca stałem na mostku kapitańskim i podziwiałem najcudowniejszą paletę natury. Wszystkie barwy, w najbardziej delikatnych odcieniach i tonach, powlekały pogodne niebo. Lecz, gdy zgasły ostatnie błyski słońca, z pod tych barwnych mgieł, wyłaniać się zaczęły obłoki i stłaczać się w chmury o skłębionych kształtach.
Wkrótce mignęły połyski niewidzialnych błyskawic bez grzmotu i bez wiatru. Były to ciche wyładowania atmosferyczne, a nie tylko chmury wylewały z siebie kaskady elektryczności, lecz płonąć ona zaczęła małemi pióropuszami na szczytach masztów „Kilstrooma“ i na stalowych linkach takelunku. Zerwał się nagle wiatr i napędził deszcz. Przez dwie lub trzy minuty padały drobne krople ciepłej wody. Po chwili wiatr ustał, i tylko błyskawice przebiegały pomiędzy chmurami, a w wyrwach wśród nich podnosiły się niewidzialne zasłony, ukazując drgające w migotliwych płomieniach niebo. Duszno było i gorąco. Pierś z trudem oddychała, powieki nabrzmiewały, w uszach rozlegał się szum pulsującej krwi.
Przy każdej nowej błyskawicy wynurzały się z ciemnej otchłani nocy potworne zwały chmur.
Zrozumiałem wtedy nastrój i wrażenia ewangelisty Jana, gdy, wpatrując się w zjawy na niebie Patmosu, widział w nich objawienie i stworzył cudowny poemat kosmiczny — „Apokalipsę“.
Tu, z pokładu „Kilstrooma“, przy krótszych i dłuższych błyskach widziałem także olbrzymie potwory, smoki i gryfy, skłębione w straszliwej walce. Mógłbymbył dojrzeć jeźdźców na białym, czarnym i rudym koniu, a raz spostrzegłem rękę samego Antychrysta. Była nieskończenie długa i cienka, o palcach zakrzywionych. Tą ręką zygzakiem błyskawicy w ciągu kilku sekund kreślił ognisty znak, podobny do potwornej ósemki.
Te zjawiska trwały przez całą noc, upalną, duszną, bezsenną, — ostatnią noc na oceanie...
Wieczorem przepływamy koło grupy wysp Loos, z latarnią morską na jednej z nich. Wkrótce rzucamy kotwicę naprzeciwko niewidzialnego w ciemności portu Konakry. Czarne kontury olbrzymich drzew wyraźnie kreślą się na niebie, a niżej biegną w dal szeregi latarni elektrycznych, jarzące się światłem okna domów, migające ogniki powozów.
Do burty naszego statku przybija łódź portowa i odpływa. Dowiadujemy się od kapitana Soetersa, że jeszcze jedną noc mamy spędzić na „Kilstroomie“, gdyż władze nie mogą w nocy wpuścić statku do portu.
Urządzamy pożegnalną ucztę na pokładzie, a moja żona odegrywa na skrzypcach cały koncert. Wszystko się skupiło dokoła mostku kapitana — od dzielnych oficerów do ostatniego palacza-chińczyka. Gęste, leniwe, uśpione powietrze kołysało i pieściło każdy dźwięk skrzypiec i miłośnie niosło od fali do fali, aż akord dopływał do brzegu i umierał gdzieś w czarnej pomroce, w gęstwinie konarów drzew nadbrzeżnych. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że tłum spacerujących europejczyków stał się mimowolnym słuchaczem improwizowanego koncertu.
Oficerowie wygłosili bardzo serdeczne mowy, na które odpowiedzieliśmy słowami wdzięczności za opiekę i gościnność. Majtkowie dali nam kilka upominków — głowy rzadkich morskich ryb, jakieś zagadkowe przedmioty, znalezione w żołądkach potworów morskich, pancerzyki sepij i inne drobiazgi.
O wschodzie słońca już ładowano nasze bagaże na przysłane po nas łodzie motorowe i wkrótce odpłynęliśmy do Konakry, żegnając załogę małego, poczciwego „Kilstrooma“ i pozostałych towarzyszy długiej morskiej podróży.





  1. Miłość wolności przyprowadziła nas tu.
  2. PŁOMIENNA PÓŁNOC“ i „POD SMAGANIEM SAMUMU“, Poznań, Wydawnictwo Polskie.
  3. Tornado — burza tropikalna, poprzedzająca okres ulew.
  4. Maczeta — duży, ciężki nóż, podobny do miecza. Murzyni używają go zamiast siekiery.
  5. Pływające znaki (beczki, małe latarnie), oznaczające drogę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.