Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Do burty naszego statku przybija łódź portowa i odpływa. Dowiadujemy się od kapitana Soetersa, że jeszcze jedną noc mamy spędzić na „Kilstroomie“, gdyż władze nie mogą w nocy wpuścić statku do portu.
Urządzamy pożegnalną ucztę na pokładzie, a moja żona odegrywa na skrzypcach cały koncert. Wszystko się skupiło dokoła mostku kapitana — od dzielnych oficerów do ostatniego palacza-chińczyka. Gęste, leniwe, uśpione powietrze kołysało i pieściło każdy dźwięk skrzypiec i miłośnie niosło od fali do fali, aż akord dopływał do brzegu i umierał gdzieś w czarnej pomroce, w gęstwinie konarów drzew nadbrzeżnych. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że tłum spacerujących europejczyków stał się mimowolnym słuchaczem improwizowanego koncertu.
Oficerowie wygłosili bardzo serdeczne mowy, na które odpowiedzieliśmy słowami wdzięczności za opiekę i gościnność. Majtkowie dali nam kilka upominków — głowy rzadkich morskich ryb, jakieś zagadkowe przedmioty, znalezione w żołądkach potworów morskich, pancerzyki sepij i inne drobiazgi.
O wschodzie słońca już ładowano nasze bagaże na przysłane po nas łodzie motorowe i wkrótce odpłynęliśmy do Konakry, żegnając załogę małego, poczciwego „Kilstrooma“ i pozostających towarzyszy długiej morskiej podróży.