Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chnęła się tylko, lecz nic nie powiedziała. Poszedłem do czarownika wiejskiego po wyjaśnienie.
— Biały był twoim ojcem... Porzucił ciebie — porzuci twoją matkę... Umrzecie z głodu... Jeżeli jesteś mężczyzną, powinieneś nienawidzieć tego białego i wszystkich, wszystkich białych, bo oni pogardzają nami!...
— Będę nienawidził! — rzuciłem wtedy. — Jestem mężczyzną. Najcięższa maczeta śmiga w moim ręku, jak najlżejszy nóż!... Mogę już naciągnąć cięciwę dużego łuku... Noszę na głowie wysoki kosz, napełniony pomarańczami... Jestem mężczyzną!...
W dwa lata później, w pewien skwarny dzień, matka nie mogła wstać z posłania. Jęczała i płakała. Już kilka dni żywiliśmy się surowym manjokiem, wykradanym przeze mnie na polach sąsiadów...
— Alfa! — zawołała matka. — Alfa, chodź tu!
Gdy zbliżyłem się, rzekła:
— Idź do białego kupca i poproś go o proso i pieniądze. Powiedz, że Dżeliba jest chora, bardzo chora, że umiera...
Milczałem.
— Powiedz mu — ciągnęła matka — że przecież byłam jego żoną, a ty jesteś jego synem, że powinien pomóc nam, bo inaczej zginiemy...
— Nie pójdę! — krzyknąłem. — Lepiej umrzeć, niż iść... nie pójdę!...
Tegoż dnia porzuciłem dom i, wziąwszy maczetę i łuk, zbiegłem do „brussy“. Dopiero po pierwszych tornadach powróciłem do chaty... Matki już nie zastałem... umarła...
Sąsiedzi przyjęli mnie z łaski do swego domu, lecz nie popasałem tam długo. Syn gospodarza nazwał mnie bękartem, a ja ciąłem go maczetą i uciekłem do miasta... Pędziłem życie żebraka, ładowałem worki z arachidami na łodzie, kradłem...
Z pewnością trwałoby tak do końca życia, gdyby nie wypadek.