Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jeżeli moralna strona faktu nie wzrusza nikogo, niechże przemówią do umysłu praktyczne wyniki. Tubylcy i pogardzani przez nich i przez europejczyków metysi wkrótce zapomną o szacunku dla białych cywilizatorów... Przez czarne córki, żony i matki łączyć ich będzie zbyt bliskie pokrewieństwo, dające początek... nienawiści.
Przypadkowo odsłonił przede mną Dakar tę najciekawszą, być może, kartę swoich współczesnych dziejów, a że przed Afryką zwiedziłem inne kraje kolonizowane, mogłem zauważyć nieraz drobne, lecz pouczające i ważne szczegóły.
Odwiedzaliśmy codziennie nasz „Kilstroom“, gdzie w pocie czoła pracowali nasi przyjaciele-oficerowie i cała załoga nad wyładowaniem statku.
Pewnego dnia, w południe, „Kilstroom“ ruszył dalej. Około 18 godzin płynęliśmy na południe. Morze było tak zachwycająco spokojne, że przebaczyliśmy mu wszystkie dawne jego, dość brutalne wybryki. Nazajutrz rano, zmniejszywszy szybkość i lawirując wśród rozstawionych „buj“[1] statek nasz wchodził już do ujścia szerokiej na kilka mil, mętnej rzeki Gambji, której brzegi należą do Anglików.
Zrobiwszy 15 mil rzeką, „Kilstroom“ zatrzymał się przed Bathurstem, stolicą kolonji Gambja. Natychmiast przybyła łódź motorowa z angielskim lekarzem i kilku metysami, urzędnikami celnymi. Krótka rozmowa, ostemplowanie dokumentów okrętowych i — możemy zejść na brzeg. Mały „synek Kilstrooma“, parowy stateczek, buńczucznie sapiący, przewozi nas do przystani, gdzie bardzo grzecznie witają nas angielscy policjanci-murzyni; pokazuję im dla porządku nasze paszporty, uprzejmie opatrzone przez angielską legację w Warszawie całym szeregiem wiz.

Bathurst — małe, schludne miasteczko, od strony

  1. Pływające znaki (beczki, małe latarnie), oznaczające drogę.