Na zgubnej drodze/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na zgubnej drodze | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1879 | |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
NA ZGUBNEJ DRODZE.
POWIEŚĆ
ERNESTA DAUDET.
(Przekład z francuzkiego).
WARSZAWA
Gebethner i Wolff.
1879. Дозволено Цензурою,
Варшава, 26 Декабря 1878 года.
W drukarni L. Chodźki w Piotrkowie.
|
Aż do chwili, w któréj niemiłosierna dłoń przekształcająca Paryż, utorowała przejście przez cyrkuł Panteonu, kilka dawnych pałaców wznosiło się dumnie na placu znanym dziś pod nazwą bulwaru Ś-go Michała. — Te pałace należały niegdyś do wysokich urzędników, do rodzin spokojnych i poważnych, które żyjąc zdala od intryg dworskich, zachowywały czystość obyczajów, słabnącą dopiero coraz jawniej w miarę zbliżania się epoki rewolucyjnéj. — Znaczna liczba klasztorów, blizkość ogrodu Luksemburgskiego, tłómaczą nam upodobanie spokojnych mieszkańców w ulicy Ś-go Jakóba i otaczającym ją cyrkule, który gdzie niegdzie sięgał aż do zielonych pól wioski. — Ozdobione herbami powozy, które widywano w téj dzielnicy miasta, rzadko dążyły ku miejscom zabaw i balów. Najczęściéj z po za okien karety przeglądał arystokratyczny profil księżny lub hrabiny, pragnącej w ciszy klasztoru pędzić dni kilka na modlitwie i rozmyślaniu — lub młodej dziewicy znakomitego rodu, poświęcającej życie swe Bogu.
W ostatnich latach, niektóre z owych gmachów utraciły charakterystyczną, cechę, piętnującą wyłącznie budowle XVII wieku. — Oddane na pastwę spekulacyi, rozdrobnione na kilkanaście mieszkań, przeznaczonych stosownej liczbie rodzin mieszczańskich — uległy prędko zmianom, zacierającym pierwotny ich charakter. — Z pomiędzy wszystkich, jeden tylko z nich pozostał w dawnym stanie aż do chwili zburzenia. Mówimy o pałacu Varades, znanym wówczas ogólnie i zajmującym przestrzeń dość znaczną, otoczoną wysokim murem, który tę posiadłość odgraniczał od ulicy.
W podwórcu, za bramą, nad którą jaśniał herb posiadaczy, zbudowano dla służby dwa oddzielne pawilony. — W głębi podwórza, zakończonego jednym z najpiękniejszych ogrodów Paryża, wznosił się wspaniały front głównego gmachu. Z okien jego wysokich i szerokich, łatwo było odgadnąć niezwykłą wielkość salonów, w dzisiejszych mieszkaniach już nieznaną.
Przedsionek, wyłożony szarym kamieniem, przybrany wazonami z marmuru i pięknie rzeźbionemi ozdobami, dodawał pałacom imponującej powagi. Gzems nawet, wieńczący jego szczyty, wydawał się skończonem arcydziełem.
W epoce, w której zaczynamy naszą powieść, właściciel i wyłączny prawie lokator pałacu nazywał się jeszcze Varades i był jedynym, ostatnim potomkiem założyciela tej pysznéj siedziby.
Pomimo że liczył lat pięćdziesiąt pięć, nie ożenił się dotąd; skromne miał upodobania, humor posępny, zamiłowanie wielkie samotności i ciszy. — Służba pana Wilhelma Varadesa składała się z dwóch osób: kucharki i lokaja, pełniącego zarazem obowiązki odźwiernego i ogrodnika. Niepodobna wyobrazić sobie życia bardziej jednostajnego. — Zanim wszakże poznamy je bliżej, musimy w kilku słowach streścić dzieje rodziny Varades’ów.
W zeszłem stuleciu zasiadali oni kolejno w parlamencie; w r. 1716 jednego z nich mianowano członkiem kommisyi, wyznaczonej przez regenta dla ukarania oszustw i nadużyć, jakiemi doszli do wielkiego mienia niektórzy spekulanci. — Radca Varades nie posiadał żadnej z cnót swego powołania. Przeciwnie, historyja zanotowała jego imię obok tych sędziów (stanowiących szczęściem nieliczne wyjątki) którzy skorzystali ze swego urzędowania, by się szybko zbogacić. — Chętnie przyjmował propozycyje ludzi, lękających się nadmiaru surowości. Sprzedawał swe wyroki za cenę złota. Takim sposobem, niejeden z owych niecnych spekulantów, skazany w imię praw, samowolnie ułożonych, za nadużycia jeszcze samowolniejszej natury — na utratę czterech lub pięciu milionów — otrzymywał znaczne złagodzenie kary za summę kilku kroć liwrów, ofiarowaną, potajemnie panu Varades.
Bogactwa, tą drogą nabyte, mogły uledz ruinie podczas terroryzmu. Tymczasem powiększyły się jeszcze następnym sposobem. Ówczesny ich posiadacz, młody człowiek lat dwudziestu pięciu, wnuk radcy, osądził za stosowne w r. 1793 ujść z kraju, gdzie mu groziło wiele przykrości ze strony komitetu bezpieczeństwa publicznego. Ale przed odjazdem udało mu się zebrać sto dwadzieścia tysięcy liwrów i zachować je w głębi piwnic swego pałacu. Potem, obawiając się konfiskaty i sprzedaży swych majętności, tytułem dóbr narodowych, polecił niejakiemu Paulet, byłemu woźnemu parlamentu, nabyć je w danym razie, na co pozostawił temuż dwakroć sto tysięcy liwrów. — Paulet zasługiwał na zupełne zaufanie. Pozbawiony urzędowania, radośnie powitał republikę. — Jako przyjaciel kilku członków konwencyi, wmięszał się między najgorliwszych stronników nowego stanu rzeczy; mógł więc rozrządzać swym wpływem na korzyść młodego Varades’a i zajął się jego interesami z gorliwością człowieka, nie przebierającego wprawdzie w środkach zbogacenia się, ale niezdolnego do popełnienia kradzieży z krzywdą emigranta, którego ojciec niejedną ważną oddał mu usługę.
Zaledwie Varades stanął w Szwajcaryi, gdy zaszło co przewidywał; skonfiskowano jego dobra i wystawiono je na sprzedaż. — Lecz Paulet nie dał się zaskoczyć niespodzianie. Uczęszczając na słynną giełdę przy ulicy Vivienne, podwoił niemal pozostawioną mu summę, tak, że mógł, nabywając posiadłości Varades’a, ocalić je niewielkim kosztem.
Zbieg powrócił do Francyi nazajutrz po 9 termidora. Dzięki uczciwości Pauleta, ujrzał się panem znacznego mienia, które później powiększał rożnorodnemi spekulacyjami. — Ożeniwszy się nie młodo, miał w r. 1805 syna, grającego ważną role w naszej powieści; jest to właśnie pan Wilhelm Varades, który ze śmiercią ojca, został jednym z najbogatszych obywateli kraju, jakkolwiek nikt się tego nie domyślał.
Pomimo wszakże tak wielkiej fortuny, Varades żył aż do dnia, w którym zaczyna się nasze opowiadanie, bez znajomych, bez przyjaciół, bez rodziny — zupełnie samotny.
Zerwał wszystkie związki rodzinne, odepchnął wszystkich, z wyjątkiem młodej sieroty, córki jednego z krewnych, nad którą musiał przyjąć opiekę, lecz uniknął kłopotów, powierzając ją zakonnicom w Sacré-Coeur.
Przebywając częścią w Paryżu, częścią w swych dobrach w Normandyi, Wilhelm Varades rządził się najściślejszą oszczędnością, gdyż wydawał zaledwie dwudziestą — część swego dochodu. Majątek więc wzrastał corocznie. — Sakiewka zawsze wypchana banknotami, kassa wypełniona złotem, coraz większa liczba domów, posiadanych w Paryżu — oto owoce jego skąpstwa i zręcznych spekulacyi.
Zarząd tej olbrzymiej fortuny, której istnienie zaledwie było podejrzywanem — pochłaniał wszystkie godziny życia Varades’a.
Nie znał większego szczęścia, nad to, jakiego doznawał, gdy zamknąwszy się wieczorem, w swym gabinecie, sam jeden wśród głębokiej ciszy pustego samotnego pałacu, kreślił na ćwiartkach białego papieru cyfry, przedstawiające jego mienie. Niezdolny zachwycać się widokiem arcydzieła — upajał się widokiem złota. Pogrążony w ekstazie nad rulonami, które lubił przesuwać i układać często w głębi kassy, używał rozkoszy takiej, jak rozpustnik wśród szałów hulanki.
Chciwy zysku, śledził bacznem okiem wszystkie obroty pieniężne, czerpał ze wszystkich źródeł bogactwa, bez względu że bywają brudne i zmącone. Za pośrednictwem swego rządzcy spekulował znacznemi summami na giełdzie; jednocześnie pożyczał na wysokie procenta po kilkaset franków — ludziom niezamożnym, ale dającym dostateczną rękojmię wypłacenia długu. Słowem, nie gardził niczem, co przynosiło korzyść materyjalną, co pomnażało fortunę. — Trzebaby całych tomów, na spisanie wszystkich finansowych obrotów nienasyconego bogacza.
Musimy wszakże dodać, że ten człowiek, żyjący bez żadnych szlachetnych pragnień, bez wyższych pojęć i uczuć — nie był ani trywialnym, ani głupcem. — Mógłby był kochać z nadzieją wzajemności, prowadzić życie spokojne i wygodne, poznać rozkosz miłości i słodkie uciechy życia rodzinnego.
W trzydziestym roku był pięknym; w pięćdziesiątym piątym miał jeszcze twarz czerstwą, cerę świeżą, zdrowie niezwątlone bezsennością ani rozpustą. — Ale niepomiarkowana żądza bogactw opancerzyła mu piersi twardą, kamienną powłoką tamującą przystęp wszelkiemu wyższemu uczuciu, wszelkim szlachetnym i dobrym instynktom. — Panująca w jego sercu namiętność, tłumiła wszelkie inne porywy. — Nie lubił ani gry, ani kobiet, ani sztuk pięknych. — Lubił tylko pieniądze. — Wiedząc o tem, łatwo zrozumieć sposób jego życia.
Pewnego dnia, Varades jadł objad w towarzystwie swej pupilki, Walentyny de Chantoce. Ta młoda panienka, podówczas piętnastoletnia, kształciła się jakeśmy już wspomnieli w klasztorze Sacré-Coeur. Cztery razy do roku przepędzała kilka godzin przy swoim opiekunie, który żądał sam tego, nie dla przyjemności jej towarzystwa, ale ze względu na obowiązki opieki, która go uczyniła depozytorem majątku sieroty. — Zrobiwszy raz ten krok, zapewniający ważne korzyści, z narażeniem się na odpowiedzialność i wszelkie przykre następstwa, znosił je później cierpliwie, ale nie zadał sobie nigdy trudu okazywania swej pupilce przyjaznej życzliwości, otoczenia jej delikatnemi względami, któreby zatarły myśl bolesną, że się znajduje u obcych.
W dniu oznaczonym przyjeżdżała z rana, witała opiekuna, zamieniała z nim kilka zużytych grzeczności; poczem, nadto dumna, pomimo młodocianego wieku, by szukać rozrywki w towarzystwie służących, brała zwykle książkę z biblijoteki i zamykała się w swym pokoju na całodzienne czytanie.
Wszystkie dni rekreacyi, tyle pożądane dla koleżanek Walentyny, upływały jej w ten sam sposób, chyba że pan Varades, uradowany jakimś niespodziewanym zyskiem, zaproponował krótką, przejażdżkę, którą odbywano fiakrem, gdyż koni nie było w pałacu. Wróciwszy z Lasku Bulońskiego, Varades notował skrupulatnie wydatki, spowodowane tym nadmiarem przyjemności, rozumie się na rachunek pupilki. — Potem spożywali wspólnie objad w nudach i milczeniu. Wieczorem Walentyna wracała do klasztoru, szczęśliwa że nareszcie uwolniła się od nieznośnego przymusu, ciężącego jej straszliwie przez kilkanaście godzin.
Dzień, który tylko co upłynął, nie był weselszym od innych. Walentyna opuściła swego opiekuna z sercem ścieśnionem, oczyma łez pełnemi, czując swe sieroctwo dotkliwiej niż kiedykolwiek.
Pozostawiony sam sobie, Varades zamknął się w gabinecie i pogrążył w rozmyślaniu nad pewnym projektem, zajmującym go już od wczoraj. Ten pokój nie wyglądał tak smutno jak inne; zastawiony meblami, pochodzącemi z ostatniego stulecia, których jasna barwa rzucała na ściany wesoły odblask — stanowił rażącą sprzeczność z poprzedniemi, prawie pustymi salonami. — Pierwszy rzut oka przekonywał, że wszystkie objawy życia, płynącego posępnie w tych murach, ześrodkowały się, zbiegły w pracowni gospodarza. Tu zwykle przebywał, pracował, a często i jadał; tu sypiał w głębi alkowy, otwieranej dopiero przed nocą. Środek gabinetu zajmował duży stół, z narożnikami zdobnemi w złocone sfinksy; przed stołem, fotel podobnież ozdobiony; wprost, między oknami, biblijoteka; w kącie, nieco dalej, ciężka kassa, wmurowana w ścianę i zamknięta sztucznym zamkiem, bogatym w najzawilsze komplikacyje; nakoniec krzesła rozmaitego kształtu, figurki bronzowe i tym podobne drobnostki na kominku — oto całe umeblowanie, ujęte w ramy obicia z materyi w deseń, dopełnione portretami kilku urzędników, członków rodziny Varades.
O dziesiątej, właśnie wtedy, gdy pan domu oddał się najgorliwszej pracy, odgłos dzwonka u bramy przerwał mu nagle zajęcie. Podniósł głowę, niespokojnie obejrzał się dokoła, potem wstał spiesznie, spróbował czy kassa dobrze zamknięta i upewniwszy się o tem, stanął nieruchomy na środku pokoju, nadsłuchując bacznie dalszych następstw niezwykłego o tej porze hałasu. — Usłyszał wtedy, że służący schodzi na dół, wypytuje nocnego gościa, zamienia z nim słów kilka, a następnie wraca na górę szybkimi kroki.
— Oto list do pana; posłaniec czeka na odpowiedź — powiedział służący wchodząc do gabinetu. — Jednocześnie podał swemu panu list, zamknięty w kopercie małej, podłużnej, pokrytej pismem kobiecem, delikatnem i drobnem.
Varades przeczytał dwukrotnie adres, zanim się zdecydował otworzyć pismo, skreślone widocznie ręką, nieznaną. Adres jednakże wyraźny był i dokładny. — Rozdarł więc kopertę i czytał co następuje:
„Panie, mój ojciec umiera. — Pragnąc powierzyć mu rzecz ważną, kazał mi prosić pana, byś przybywał natychmiast. Niema chwili do stracenia. Lekarz twierdzi, że mój biedny ojciec nie przeżyje nocy. Błagam pana, wysłuchaj prośby umierającego i przybywaj śpiesznie“.
Varades odczytał dziesięć razy te słowa z niepewnością i podejrzeniami. Wyrazy w liście zawarte, nazwisko podpisane, nakazywały mu wypełnić żądanie piszącej. — Wszakże niepowinien odmawiać temu Pauletowi, którego dziadek zachował mu majątek; niepowinien odpychać w podobnej chwili tajemniczego, i bez wątpienia nader ważnego zeznania; — ale, ze zwykłą nieufnością, obawiał się zasadzki.
Dwadzieścia lat upłynęło, od czasu jak przestał widywać Pauleta. — Nie wiedział zatem, że podczas gdy Varades żył spokojnie na łonie bogactwa, wnuk człowieka, który w epoce Terroryzmu ocalił dom Varades’ów od ruiny niezawodnej zubożał skutkiem chybionych, spekulacyj, stracił fundusz odziedziczony po dziadku — i żył od dawna w mierności, którą tylko usilna praca odgraniczała od nędzy. Varades nie wiedział o tem, gdyż nie przyszło mu nigdy na myśl, w ciągu lat dwudziestu, dowiadywać się o losach przyjaciela. Teraz, to nagłe przypomnienie przeszłości, pochodzące od człowieka blizkiego śmierci, wskrzeszone pismem nieznajomej, Marty Paulet, zdziwiło go i przestraszyło zarazem lecz jednocześnie obudziło wyrzut i coś nakształt żalu w jego twardem sercu. Zapragnął pomówić z oddawcą listu, a gdy go wprowadzono, Varades ujrzał przez sobą zwyczajnego posłańca z ulicy. Widok tego poczciwca uspokoił obawę i rozproszył podejrzenia bogacza, tem więcej, że na wszystkie zapytania odpowiadał jasno i dokładnie; wkońcu dodał:
— Potrzebują tam bardzo pańskiej obecności; chory wzywa pana nieustannie.
— Chodźmy więc, rzekł Varades Czy to daleko?
— Przy ulicy Oratoire-du-Roule. Kazano mi wziąć powóz dla pośpiechu; jest już przed bramą.
— Idź na dół; ja zaraz śpieszę za tobą.
Mówiąc te słowa, pan Varades, opanowany silnem wzruszeniem, zmieniał szybko suknie, zabezpieczając się od wilgoci i chłodu nocy. Przez nadmiar roztropności, wsunął do kieszeni sztylet z rękojeścią z kości słoniowej — a w kilka chwil potem, zaleciwszy służącemu nie wychodzić z domu, dążył najętym powozem w kierunku przedmieścia Ś-go Honoryjusza.
Podczas gdy życie szczupłej garstki wybranych snuje się nieprzerwąnem pasmem uciech i pomyślności — dla innych (których liczba stokroć większa) zachowuje same gorycze i zawody.
Nieszczęśliwy, do którego teraz śpieszył Varades, dźwigał na swych barkach brzemię, zbyt ciężkie dla pojedynczego człowieka; doznał bowiem wszystkich klęsk ruiny majątkowej, powolnej ale nieuchronnej, stracił jednocześnie całe swe mienie i żonę, którą, kochał gorąco — a potem z ciężkim smutkiem musiał patrzeć na młodość, na rozkwitającą piękność córki, nie mogąc dać jej żadnej uciechy, żadnej z tych przyjemności, jakich dostarcza tylko bogactwo, o którem śnił zawsze dla niej napróżno. Od lat dwudziestu, to jest od dnia utraty majątku, pracował wytrwale i gorliwie, lecz nie mógł więcej zarobić nad to, co wynosiły wydatki domowe. Nie będąc w możności dać córce posagu, ani wprowadzić jej w świat, gdzie znalazłaby z łatwością bogatego męża — Paulet przechodził ciągle straszne ojcowskiemu sercu męki niepewności, niepokoju o dalszy los dziecka — a zarazem dręczył się widokiem smutnych, jednostajnych dni tego młodego życia, płynącego w ubóstwie, i samotności. Ale ta męczarnia zwiększyłaby się jeszcze stokroć razy, gdyby mógł odgadnąć panujące w sercu Marty uczucia ponurego smutku i gorzkiego rozżalenia.
Wychowana, z wielką czułością, ale nieoględnie, Marta pojmowała tylko szczęście, oparte na bogactwie. — Mając upodobanie w przepychu, zbytku, nie mogła im dogodzić. Stąd każda przechadzka z ojcem po ulicach miasta, zadawała jej tysiączne męki i upokorzenia z zazdrości. Tę zazdrość budził w niej widok kobiet, zbytkownie postrojonych, rzucających przechodniom, z głębi wytwornych pojazdów, spojrzenia obojętne lub dumne; widok żon, wspartych na ramieniu młodych, majętnych mężów.
Wówczas przeklinała swoje przeznaczenie i tę mierność w jakiej żyć musiała. Sądziła że piękność, wrodzone upodobania, rozwój umysłowy — nadają jej prawo żalenia się na los nienawistny, który ją umieścił tak nizko. — Ale nikt nie podejrzywał tych sarkań potajemnych, tych tłumionych wybuchów gniewu i goryczy. Kryła je starannie, bądźto przez miłość dziecięcą, bądź przez wrodzoną dumę. Nigdy nikt, nawet ojciec, nie dostrzegł na jej twarzy śladów wewnętrznej burzy, bolesnego niepokoju serca. — Ani słówkiem, ani gestem nie zdradziła swych żalów i pragnień. Pomimo namiętnych walk, wstrząsających ciągle młodą duszę, ojciec widział twarz córki zawsze pogodną, nawet w owej strasznej godzinie, gdy śmierć stanęła u jego łoża.
Marta zaczęła rok dwudziesty drugi, zatem od lat czterech była kobietą, tak sercem jak umysłem i czarującym powabem swej urody. Wysoka, wysmukła, harmonijnych lecz okrągłych kształtów, przypominała wytworne rzeźby Clodion’a. Twarz, ręce, kibić, nogi, szyja — posiadały wykwintne, podłużne formy. Włosy czarne, gęste, bujne, ocieniały wybornie regularny owal twarzy, której główną ozdobę stanowiły oczy barwy zmiennej, zielonawej, duże, wypukłe i pełne blasku, lekko przyćmionego czarnym łukiem brwi, śmiało i pięknie narysowanych. — Jakkolwiek rysy twarzy były niepospolite, jednakże te oczy wywierały przedewszystkiem wrażenie silne, nigdy niezapomniane, niezwykłą cechę nadające tej piękności. Miały wyraz nieprzepartego, tajemniczego chłodu, lecz od czasu do czasu świeciły nagłą błyskawicą namiętnych uczuć — tem mocniej olśniewającą, że nader rzadko widywaną.
Nikogo nie zadziwi, że kobieta obdarzona taką urodą, wysokim wdziękiem płynącym z dobrego wychowania i wykształcenia, oraz wrodzonemi zdolnościami umysłu — znosi swój los z gniewną niecierpliwością, z wewnętrznym oporem i buntowniczą walką. Lecz wyda się zapewne dziwniejszem, gdy powiemy, że z zimną krwią oczekiwała nadchodzącej katastrofy, która miała osierocić ją wkrótce i rzucić samą w świat szeroki, bez pomocy, bez opieki, bez schronienia. — Potrzeba zajrzeć w tajniki jej serca, by te zagadkę rozwiązać.
Oddawna już przewidywała grożące jej nieszczęście i przygotowywała się doń, tworząc różne plany na ową czarną godzinę, która przyniesie z sobą sieroctwo i żałobę. — Długo i często myślała nad tem, co dalej czynić wypadnie. Dwie drogi stały otworem: pracować mężnie na twardy kęs chleba, albo żyć wygodnie bez trosk i trudów — z kapitału piękności. Tak jest, myśl taka nie była jej obcą. Wiedziała, że dzięki swej urodzie, mogłaby łatwo znaleźć miejsce pomiędzy kobietami, pozbawionemi stanowiska w społeczeństwie, ale żyjącemi swobodnie i dostatnio. Lecz ten sposób życia, jakkolwiek z jednej strony zapewniał jej dostatek, którego tak łaknęła — z drugiej, dotkliwie ranił dumę, gdyż ściągał pogardę ludzką, zmuszał zamknąć się na zawsze w szczupłym zakresie stosunków dwuznacznych i bronił wstępu do owego świata, w którym chciała błyszczeć i królować.
Postanowiła zatem wziąść się do pracy — i już bez dalszej straty czasu na daremne żale, bez jęków i buntu przeciw nieubłaganej konieczności, skazującej ją, na niezliczone udręczenia, zapytała siebie: jak pracować? Nie chciała trudzić się bez celu, bez końca; była dumną. Zatem namyśliwszy się dostatecznie, postanowiła wyjechać do Anglii i tam zostać nauczycielką w jakim dawnym, możnym domu — a potem piękne oczy dokonają reszty. Gdyby tylko spotkać jakiego młodego bogacza, gdyby choć jeden stanął na jej. drodze — wówczas, po upływie kilku miesięcy — świetne zamążpójście ustali jej los na zawsze. Ponieważ szczęście nie przyszło do niej — ona pójdzie śmiało ku niemu i zdobędzie je niezawodnie. — To postanowienie, coraz głębiej wnikając w jej umysł, natchnęło ją męztwem i wytrwałością. Nietylko, że znosiła odważniej dotkliwe ciosy teraźniejszości, ale nadto zahartowała się na przyszłość, a nawet nauczyła się myśleć prawie obojętnie o nieodwołanym wyroku śmierci oddawna już wydannym na jej ojca.
Czyżby nie miała w sercu miłości dla niego? Tego nie możemy twierdzić na pewno. — Patrząc przez lat tyle jak usiłował napróżno podźwignąć upadłe mienie, przyzwyczaiła się lekceważyć słabe siły człowieka, smutnego, znękanego moralnie i fizycznie, znużonego ciężką walką życia. — Śmierć jego ulżyłaby obojgu. — Jednakże, pomimo tłumionej niecierpliwości, pomimo pragnień starannie ukrywanych, pomimo właściwego młodości niepokoju, z jakim rwała się do wyśnionego życia — umiała postępować jak dobra córka, okazywać ojcu przywiązanie a nawet poświęcenie, do jakiego miał prawo; ale dalej posunąć swój heroizm byłoby dla niej niepodobieństwem. Osądziła że dość długo nosi żałobę, dość długo wylewa łzy gorzkie, znosząc przez lat tyle niedostatek i poniżenie, które zeń wynika. Tak nawykła rozmyślać o swem sieroctwie, że już się go teraz nie obawiała. — To nam tłómaczy naturę owego dziwnego spokoju, z jakim stosowało się do swego położenia i otaczała chorego staraniami, płynącemi raczej z rozumu i woli, aniżeli z kochającego, tkliwego serca przywiązanej córki.
Umierający nie uległ już złudzeniom, nie spodziewał się żyć dłużej — i w tych ciężkich godzinach przedśmiertnych silił umysł na wynalezienie środka, mogącego zabezpieczyć przyszłość jedynaczki. Wówczas to przyszedł mu na myśl Varades. Wprawdzie od lat dwudziestu nie widywali się z sobą, ale związki istniejące niegdyś pomiędzy nimi, wspierały się na podstawie trwalszej nad zwykłą przyjaźń, którą długie lata rozłąki osłabiają i niweczą. — Tajemne przeczucie mówiło mu, że Varades nie będzie głuchym na jego prośby. Lecz gdy list, którym wzywał przyjaciela, został wysłany, Paulet cierpiał srogie męki niepewności, oczekując z najwyższym niepokojem następstw tego kroku.
Pokój był skromnie umeblowany i oświecony słabo. Chory, pogrążony w zatrważającej bezwładności, wydawał głuche jęki, przerywane westchnieniami. Około łóżka krzątała się Marta z jedyną służącą, smutna, lecz z okiem suchem, patrząc ze zwyczajnym sobie chłodem na straszny obraz walki miedzy życiem i śmiercią. U wezgłowia, ukryty w cieniu, nieruchomy, stał stary kapłan, trzymając w swych dłoniach zimne już ręce Paulet’a. Od czasu do czasu pochylał się nad nim, aby przemówić do umierającego słowem pociechy.
— Marto — rzekł nagle Paulet — czy posłaniec już powrócił?
— Nie, mój ojcze; lecz z pewnością niedługo powróci; już od godziny wyszedł.
Paulet jęknął.
— Bądź cierpliwy bracie — rzekł ksiądz łagodnie.
— Czas leci, ojcze — odpowiedział chory. — Czuję, że mnie siły opuszczają. Jeśli pan Varades nie prędko przybędzie, nie będę mógł ani go poznać, ani z nim mówić; a jednak chciałbym polecić jego opiece moją, córkę.
Na te słowa, Marta, stojąca przy łóżku, rzekła:
— Nie zajmuj się mną, mój ojcze. Myśl raczej o sobie i bądź pewien, że jeśli spadnie na mnie nieszczęście, które mi grozi, potrafię stawić czoło przeciwnościom, których się obawiasz ze względu na mnie. Przyszłość mnie nie przestrasza.
— Tak, ty jesteś odważna, wiem o tem. Lecz jakże byłbym szczęśliwy, gdybym wiedział, że cię zostawiam pod opieką pana Varades.
Marta zrobiła poruszenie, jakby słowa ojca raniły jéj dumę. Być może, chciała się z nim rozmówić, kiedy nagle drzwi pokoju otworzyły się i wszedł Varades. Paulet poznał go. Z gasnącej piersi wyrwał się okrzyk wdzięczności i radości.
Varades jednem spojrzeniem objął wszystkie osoby znajdujące się w pokoju. Lecz jedna z nich zajęła całą jego uwagę. Była to Marta, która zrobiła krok na jego spotkanie. Jej twarz, oblana światłem lampy postawionej na stoliczku, jaśniała pięknością. Bujne sploty ciemnych włosów, uwydatniały śnieżną białość jej cery. Varades uczuł niewysłowione wzruszenie, porywające serce jego z taką siłą, że podniósł ku niemu rękę. Nigdy władza kobiety nie ujawniła się na nim z taką gwałtownością. Poddał się wrażeniu zmysłowemu, o tyle żywszemu, że doświadczył go po raz pierwszy.
Rozmyślanie, którego Marta była przedmiotem, krótko trwało.
Paulet znakiem ręki przywołał gościa do swego łoża. Ksiądz, ustąpiwszy miejsca Varades’owi, przez delikatność wyszedł do sąsiedniego pokoju wraz z Martą, która nie chciała być przytomną rozmowie mającej się odbyć.
— Chwila jest uroczystą — rzekł Paulet z wysileniem. — Śmierć się przybliża. Nie żądaj pan, abym go przepraszał za ambaras, jaki mu wyrządziłem. Dla człowieka, którego chwile są policzone, nie istnieją formy światowe. Potrzebowałem pana i kazałem go wezwać. Chodzi o zrobienie mi wielkiego dobrodziejstwa.
— Dziękuję ci, że pomyślałeś o mnie — odpowiedział Varades ze wzruszeniem, którego nie był panem. — Od wielu lat przestaliśmy się widywać; lecz serce moje zawsze jednakowe. Pan nigdy odemnie niczego nie żądałeś, lecz wiesz, że nie odmówiłbym ci niczego.
Jakkolwiek niezwykłe to były wyrazy w listach człowieka, którego serce zmroziła miłość pieniędzy, jednak Varades mówiąc to, był szczerym. Paulet, być może, był jedynym człowiekiem, któremu nie umiałby odmówić przysługi, gdyż im więcej Varades ukochał pieniądze, tem większą była jego wdzięczność dla tego, którego dziad ocalił jego bogactwa.
— Nigdy niczego nie wymagałem od pana — rzekł Paulet, — gdyż nie umiem wyciągać ręki i potrafiłem zawsze zaradzić potrzebom życia. Zresztą, moja córka nie chciałaby jeść wyżebranego chleba. Lecz mniejsza o to. Chociaż byłem dyskretny względem pana, — ani chwili nie wątpiłem o jego sercu. Pańska obecność w tem miejscu jest dowodem żem się nie mylił. — Zatrzymał się chwil kilka, odetchnął głęboko i tak dalej mówił:
— Majątku nie mam. Córka moja znajdzie w szufladzie kilka papierków stofrankowych. Oto wszystko, co jej przekazuję. Osądź pan teraz ile cierpię. Sama, bez opieki, bez pomocy, obdarzona pięknością, która w nędzy stanowi jeden szkopuł więcej dla cnoty... I cóż się stanie z moją drogą Martą? kto będzie nad nią czuwać?
Nastąpiła chwila milczenia...
— Czy mam jeszcze co dodać? Czyś mnie zrozumiał? — zapytał Paulet z trwogą.
Varades nie odpowiedział natychmiast, chociaż nie usłyszał nic więcej nad to, co przewidział.
Pierwsze jego wrażenie, było wrażeniem skąpca, od którego żądają pieniędzy. Varades nagle odgadł ważność usługi, jakiej Paulet oczekiwał od niego. Miał być obarczony nietylko ciężką odpowiedzialnością moralną, ale także materyjalnemi ofiarami. Żył on dotąd samotnie, jak samolub, jak mizantrop.
Teraz chciano go zrobić przybranym ojcem, a skutki takiego ojcowstwa były by ciężarem dla jego kieszeni. Takie było pierwsze uczucie. Drugie złagodziło je cokolwiek. Oczom Varadesa ukazała się przeszłość. Przypomniał sobie wszystko, co członkowie rodziny Paulet’ów, zrobili dla jego rodziny.
Obraz pięknej kobiety, którą tylko co widział, stanął mu przed oczyma. Przytem widok konającego ojca, dręczonego niepokojem, poruszył go do głębi i rzekł więc w te słowa:
— Bądź pan spokojny, pańską córkę będę uważał za swoją.
— Niech cię Bóg błogosławi! — zawołał Paulet w uniesieniu radości.
Natychmiast ją wezwał. Marta przybiegła. Jeśliby Varades’owi przyszła chętka żałować danej przed chwilą obietnicy, to obecność młodej dziewczyny pewno by usunęła jego wahanie. Doświadczył on znowu wrażenia, jakiego doznał znalazłszy się nagle przy niej przed chwilą. Pożerał ją oczyma, zdumiony, że jest tak czułym na czary piękności. Mimo jego wiedzy, miłość ze straszną gwałtownością weszła do serca jego, aby już nie wyjść ztamtąd.
Wśród niewysłowionego pomięszania, które nim owładnęło, usłyszał te słowa Paulet’a.
— Podziękuj twemu dobroczyńcy, Marto. Pan Varades zgadza się zastąpić ci ojca.
Zimna, nieczuła Marta, utkwiła głębokie spojrzenie w swoim przyszłym opiekunie. Nieodpowiadając, skłoniła się. Chociaż zmięszany, Varades zdobył się na słów kilka:
— Znajdziesz pani zawsze we mnie oddanego ci i wiernego przyjaciela.
— Racz pan nie wątpić o mej wdzięczności...
Marta nie skończyła i pobiegła do ojca, który upadł na poduszki, wyczerpany wysileniem. Pochyliła się ku niemu i usłyszała ostatnie słowa:
— Umieram z rozkoszą!
Konanie trwało dwie godziny. Marta, Varades i ksiądz nie opuszczali już Pauleta do ostatniej chwili. Varades nie chciał oddalić się przededniem. Obiecawszy powrócić, opuścił dom, unosząc z wrażeń, których doznał, niczem niezatarte wspomnienie i pozostawiając Martę pogrążoną w boleści niemej i głębokiej. Niema duszy, któraby się nie ugięła wobec śmierci ukochanej istoty. Marta, pomimo mocy charakteru, przygnębiona wzruszeniem, zmęczona, doświadczała cierpień, jakich w podobnych chwilach doznają nawet najwięcej zahartowane dusze.
Dni następnych Varades odwiedzał codziennie Martę, z początku dla oddania ostatnich posług Paulet’owi, później dla pocieszenia sieroty i okazania jej pomocy w uporządkowaniu niektórych szczegółów spuścizny.
W taki sposób przeżył tydzień w stanie bliskim upojenia, nie mając ani czasu ani chęci badać stan swój wewnętrzny z powodu wielkiego pomięszania, w jakie go wprowadzała obecność młodej dziewczyny. Nakoniec, kiedy uwolniony od zajęć, o jakich wspomnieliśmy, zstąpił w siebie, aby szukać przyczyny rodzącego się w nim uczucia, które go opanowało, musiał wyznać przed sobą, że kochał Martę szalenie.
To odkrycie nie zdziwi nikogo, daliśmy bowiem poznać pierwsze wrażenie Varades’a w pokoju umierającego Paulet’a. Nie było ono niczem innem, jak tylko pierwszym objawem miłości. Jest to zupełnie logicznem i naturalnem. Varades miał serce i zmysły pełne jeszcze siły i młodzieńczego zapału. Tej siły, tego zapału, wiek nie osłabił; rozpusta ich nie stępiła. Życie przedstawia nam pod tym względem zjawiska najbardziej nieprawidłowe i zadziwiające. Są ludzie, którzy w pięćdziesięciu latach stali się starcami, lecz są i tacy, którzy odnajdują w tym wieku młodość swą i jej szczęśliwe przywileje. Varades należał do tych ostatnich. Czy to było z przyczyny wstrzemięźliwości, której stale przestrzegał?... Nie twierdzimy tego; chociaż słusznie można przypuszczać, że będąc pozbawionym rozkoszy, które zużywają człowieka, zakonserwował się lepiej niż ci, którzy są niemi przesyceni. Zaznaczamy tylko fakt, który objaśnia owo nagłe powstanie namiętności do pięknej kobiety, rzuconej przez los na drogę jego życia.
Była to namiętność, która od początku dosięgła najwyższego stopnia. Egoistyczna, gwałtowna, jak wszystkie te namiętności, które nawiedzają człowieka ku schyłkowi dni jego, wtedy, kiedy już niema czasu do stracenia; pociągnęłaby go ona do szaleństwa, gdyby nie mógł jej natychmiast zaspokoić. Zmysły tam grały rolę wieksza jak serce, co właśnie czyniło ją bardziej niebezpieczną. Namiętność ta wykazywała się brakiem wszelkiego szacunku dla kobiety, która była jej przedmiotem, przez niezwłoczną chęć jej posiadania. Piękność Marty, nie zaś jej przymioty moralne, których on nie znał jeszcze, zapalały żądze dotąd mu obce. W ciągu jednego tygodnia przeistoczył się zupełnie i rozgorzał pragnieniem podobania się. Pieniądze nie miały już dla niego żadnego znaczenia.
Byłby oddał wszystko co posiadał, aby mógł dopiąć tego czego pragnął. Zaniedbywał własne interesy, szukał choćby najbłahszych pozorów dla zbliżenia się do Marty.
Gdyby nie obawa niepodobania się jej, byłby nazajutrz po nieszczęściu jakie ją spotkało, upadł jej do nóg, wyznając swą miłość. Lecz jeśli wstrzymany jeszcze przez skrupuły, którym złorzeczył, nie śmiał odważyć się na to, przynajmniej starał się o jakiekolwiek zadowolenie przez ciągłe wpatrywanie się w przedmiot ukochany, i kiedy jeszcze tym sposobem powiększał swoje żądze, równocześnie szukał z zawziętością środka najszybszego, najpewniejszego dojścia do celu.
Środkiem, jaki się przedstawiał z początku jego umysłowi, był zamiar prosić Martę o jej rękę. Lecz zastanowiwszy się nad nim, porzucił ów zamiar, osądziwszy, że jest niepożytecznym i niebezpiecznym. I rzeczywiście, chociaż wielką była jego namiętność, nie łudził się pod względem uczuć, jakie Marta mogła żywić dla niego, do tego stopnia, aby myślić, że znając go od kilku dni zaledwie, odpłaci mu wzajemnością. Varades nie był już młodym. W porównaniu z nim, Marta była jeszcze dzieckiem i niezdolną była kochać człowieka, który mógłby być jej ojcem i zostać też nim obiecał. Serce jej, być może, zrobiło już wybór; być może, miała już kochanka. Można było wszystko przypuścić względem dziewczyny, która przez szczególne okoliczności życia, była od wielu swobodniejszy i wcześniej dojrzała skutkiem przeciwności. Jeśli tak jest, mówił do siebie Varades, to byłoby szaleństwem starać się o jej rękę, który przyjęłaby wprawdzie jako dobrodziejstwo, nie mogąc nawet marzyć o świetniejszym losie; lecz później, idąc za popędem swego serca, nie omieszkałaby skorzystać z okoliczności, jeśli się takowa nadarzy.
To przypuszczenie przestraszyło Varades’a i wstrzymało go od najszlachetniejszego, najprostszego i najuczciwszego sposobu. Zapewne, jeśliby poszedł za tem natchnieniem, Marta, przejęta wdzięcznością, nauczyłaby się szanować swego dobroczyńcę. Wbrew przypuszczeniom Varades’a, nie mając ani kochanka, ani nawet zachcenia posiadania go, mogłaby zaślubić Varadesa zupełnie wolna, z silnem postanowieniem odpłacenia mu za spokój, któryby mu zawdzięczała, poświęceniem wszystkich chwil życia i staraniami odpowiedniemi do zapewnienia szczęścia mężowi.
Przeznaczenie, które okrutnie igra ludźmi, chciało, żeby Varades, jak zwykle starzec roznamiętniony, przeszedł obok tego szczęścia nie widząc go, i zwrócił się do niegodnych spekulacyj szukając w nich środka dla zadowolenia żądz swoich. On był bogaty, Marta uboga... Znał potęgę złota. Pan losu sieroty, ponieważ mógł podług swej woli popchnąć ją w nędzę lub wstrzymać od niej, mógł w zamian za swe dobrodziejstwa wymagać ofiar, po za któremi nie pozostawało mu nic do życzenia. Oto jakie zgubne myśli zrodziły się w jego głowie. Tym sposobem powziął postanowienie uczynić Martę swoją kochanką a nie żoną, aby zaspokoić żądze, nie krępując swej niezależności i być w stanie zerwać te wątłe więzy, gdyby był oszukiwanym. Takie było jego ostatnie postanowienie. Lecz nie dosyć było powziąć takowe; trzeba było je wypełnić. Było to nowe dlań źródło trosk i niepokojów. W sprawach tego rodzaju zbywało mu na doświadczeniu. Pojmował jednak, że nie należy działać pospiesznie, aby nie zrażać Marty przez wykazanie zbyt nagłe swoich zamiarów; że wypada pozyskać naprzód jej zaufanie i rozbudzić w niej powoli tkliwsze uczucie, oczekując chwili, aż traf szczęśliwy popchnie ją w jego objęcia. Tym sposobem powstała myśl sprowadzić ją do swego domu i umieścić przy sobie.
Jakkolwiek Marta przewidziała śmierć ojca i uzbroiła się naprzód przeciw boleści, jednakowoż cios, jaki w nią uderzył, był straszny; pogrążył on ją w zupełną bezwładność, z której otrząsnęła się dopiero po dniach ośmiu. Wtedy to przypomniała sobie niezłomne swe postanowienie. Zebrawszy więc całą odwagę, zwalczyła przygnębienie i przestrach, i ośmieliła się spojrzeć w twarz nieszczęściu, aby tem łatwiej nad niem zapanować. Pozbawiona jedynego serca, które ją prawdziwie kochało, poczuła się na świecie samotną. Ojciec jej, który w ostatnich latach życia stał się mizantropem i widział bezskuteczność swoich usiłowań w celu podźwignięcia majątku, pełen goryczy i skarg na to, co nazywał niesprawiedliwością ludzi, upadł na duchu i zerwał wszelkie z niemi stosunki. Szukanie samotności jest zwyczajem ludzi nieumiejących znosić ubóstwa. Dziesięciu osób nie było na jego pogrzebie... Marta zatem naraz znalazła się bez przyjaciół. Jedna jej tylko została przyjaciółka. Była nią pani Vilmort, wdowa po bankierze, mającym niegdyś wspólne interesy z Paulet’em. Pani Vilmort, kobieta sześćdziesięcioletnia, mieszkająca w Paryżu, utrzymywała się z dochodów od małego kapitału, które w zupełności wystarczały na zaspokojenie jej potrzeb. Miała jednego syna; oddany handlowi morskiemu, poświęcał on prawie cały swój czas na długie podróże po Ameryce.
Pani Vilmort pojmując obowiązki starej przyjaźni, pozostała wierną dawnemu przywiązaniu swego męża do rodziny Paulet’ow. W dniu, w którym dowiedziała się o śmierci ojca Marty, pospieszyła jej natychmiast z pomocą, ofiarując schronienie w swym domu. Marta podziękowała jej za taką serdeczność, ofiary jednak nie przyjęła. W pierwszych dniach swego nieszczęścia brakło jej odwagi na opuszczenie miejsc gdzie umarł ojciec; następnie jednak powzięła postanowienie, o którem wspomnieliśmy poprzednio i które przedstawiało jej znacznie świetniejsze widoki na przyszłość, niż miłosierdzie pani Vilmort.
Ta ostatnia zaledwie zdołała na niej wymódz obietnicę, że ją często będzie odwiedzać i w razie jeśli kiedykolwiek uczuje brak przyjaźni, uda się do niej z ufnością. Lecz Marta przedsięwzięła już wszystko dla zabezpieczenia swego losu; pragnęła tylko zdać sobie dokładny rachunek z posiadanych ruchomości i przekonała się, że po ich zrealizowaniu, będzie mogła żyć przyzwoicie przez ciąg jednego roku. Okazało się, że jej to wystarczy dla zajęcia przyzwoitego stanowiska, bądź to we Francyi, bądź zagranicą.
Przejęta z początku boleścią, następnie oddana troskom, nie widziała w ciągu dni kilku, albo też niepojmowała niezwykłych grzeczności Varades’a. Prawdę powiedziawszy, nie rachowała wcale na niego — znając wartość zobowiązania danego umierającemu jej ojcu przez człowieka zimnego, jakim był Varades. Wkrótce jednak zmieniła zdanie. Nie byłaby kobietą, gdyby, odzyskawszy krew zimną, nie odgadła tego, co się działo w duszy Varades’a, którego częste wizyty otworzyły jej oczy. Różne szczegóły, na które zwróciła uwagę, utwierdziły ją w domysłach. Odkrycie to zmieniło wszystkie jej poprzednie zamiary.
Zrozumiała, że z tym człowiekiem, tak łatwym do zdobycia, który się dał tak prędko oczarować wdziękiem jej ładnych oczów, że z tym człowiekiem przeznaczenie łączy ją związkiem, w którym przywiązanie żadnej nie odgrywa roli.
Zawsze przewidywała w blizkiej przyszłości możebność takiego związku, któryby ją ochronił od nędzy—nędzy, której złych wpływów i następstw szczególniej się obawiała. Bezwątpienia, Varades zupełnie nieodpowiadał wymarzonemu przez nią ideałowi męża. Nie miała jednak możności wyboru.
Wreszcie, nie narażając się na niebezpieczeństwa, znalazła kochającego człowieka, którego opiece polecił ją ojciec; dla czegóżby go trzymać się nie miała?... Prawda, że związek ten nie odpowiadał potrzebom jej serca, lecz za to iluż innym pragnieniom mogła tym sposobem zadość uczynić. Lubiła rozrywki, przyjemności, wystawę i zbytek. Varades był bogaty; ona pełna próżności, wymagała hołdów, pragnęła stanąć u szczytu drabiny społecznej, pomiędzy wybranymi i szczęśliwymi, otoczona zazdrością innych. Varades mógł urzeczywistnić te jej pragnienia. Mogła go pchnąć na tory polityczne, zmusić do zajęcia w świecie odpowiedniego jej wymaganiom stanowiska, aby tym sposobem pochełpić się przed światem owym dobrobytem, który pochlebiał jej dumie. Takie to myśli opanowały jej serce, i w taki to sposób chciała wyzyskać obudzone przez siebie w Varades’ie uczucie. Od tej chwili myślała tylko nad tem, jakby mu to okazać. Podobnego objawu, niemniej pragnął Varades, wynalazłszy nakoniec środek zatrzymania przy sobie młodej dziewczyny.
Varades, jak zwykle, nie odstępował Marty. W miesiąc może po śmierci ojca, rzekła do niego te słowa:
— Muszę od pana w pewnym przedmiocie zasięgnąć rady. Chcę przedsięwziąć coś stanowczego co do mej przyszłości. Nie mogę dłużej tracić drogiego mi czasu. Powinnam sobie wynaleźć sposób do życia. Obmyśliłam plan i chcę go panu przed wykonaniem przedstawić.
Na tak niespodziewane słowa dreszcz przebiegł Varades’a. Siedział naprzeciwko niej. Światło lampy padało na jego twarz tak, że malujące się na niej wrażenie, nie mogło ujść uwagi Marty, którą przed jego ciekawym wzrokiem zasłaniał cień zielonej abażurki. Obserwując to dziwne wrażenie, które niepozwoliło Varades’owi odpowiedzieć na razie, mówiła dalej:
Ofiarowano mi w zacnym domu miejsce guwernantki. Miejsce to uważam za tak korzystne, że odrzucić propozycyi nie mogę. Nim jednakowoż dam stanowczą odpowiedź, chciałabym wpierw, przez wzgląd na pamięć ojca i na tę życzliwość, jaką mi pan okazujesz, poradzić się pana. Cóż pan myślisz? Miejsce to ofiarują mi w Anglii i...
Varades porwał się z miejsca i podchodząc ku niej, zawołał:
— Jakto! pani chcesz Paryż opuścić?
Zatrzymał się zawstydzony, niespokojny, wzruszony, nie mogąc dojrzeć radości, jaka błysnęła w oczach Marty. Parę słów tylko wypowiedział; sposobem jednak wypowiedzenia ich, zdradził się z tem, co się w duszy jego działo.
— Jeżeli opuszczam Paryż — odrzekła Marta, udając że nie zwraca uwagi na wzruszenie Varades’a — to jedynie przymuszona okolicznościami; nie odjadę jednak bez żalu...
— Dobrze więc — odparł Varades z zapałem — nie odjeżdżaj pani... Marto! nie odjeżdżaj, błagam cię o to. Posłuchaj mnie. U łoża umierającego ojca przyrzekłem być ci wiernym przyjacielem. Gdybyś pani była zwykłą istotą, łatwo byłoby mi tego przyrzeczenia dotrzymać. Dostatecznem byłoby wtedy wyznaczyć pani, z małym dla mnie uszczerbkiem pensyję, wystarczającą na jej potrzeby, aby się tym sposobem uwolnić w jej oczach od odpowiedzialności; inaczej jednak pojąłem przyjęte na siebie obowiązki; — wiedziałem zresztą, że pani jesteś zbyt dumną, aby przyjąć tego rodzaju ofiarę. Ponieważ żądasz odemnie rady, posłuchaj mnie więc. Pani nie powinnaś, pani nie możesz jechać. Dopóki ja tu jestem, bezpotrzebnie się pani troszczysz o przyszłość. Nietylko za mego życia, ale
i po mojej śmierci byt pani jest zapewniony.
W całej przemowie niebyło ani jednego słówka o miłości; cała jednakowoż postawa Varades’a zdradzała zakochanego. Przemawiał gorąco, a trzymając jej ręce, ukląkł przed nią bezwiednie. Marta, bądź niechcący, bądź też umyślnie, nie opierała się uściskom. Na ostatnie nawet słowa Varades’a odrzekła z wyrazem żywej wdzięczności:
— Jakiś pan dla mnie dobry!
Wzruszony ciągnął dalej:
— Obecnie, ponieważ pani wywołałaś to oświadczenie, pozwól mi go dokończyć. Przyjm pani ofiarę przyjaciela. Samą pozostać nie możesz. Dla jej własnej i dla mojej spokojności, trzeba panią wyrwać z tego miejsca, pełnego przykrych wspomnień. Zamieszkaj pani u mnie.
Marta się poruszyła.
— Myślałem o wszystkiem — mówił Varades — miłość własna i honor jej, mogłyby ucierpieć z powodu ofiarowanej gościnności, gdyby ta, nie była usprawiedliwioną. Uczynię jednak temu zadosyć. Mam piętnastoletnią wychowankę. Dotychczas była w klasztorze, gdyż niechciałem jej wyznaczać miejsca w swoim domu, gdzieby była zmuszoną prowadzić życie samotne i niewesołe. Mając jednak na względzie panią, sprowadzę ją do siebie. Bądź pani siostrą dla niej i wprowadź do mego osamotnionego ogniska trochę swej młodości. Chciałaś pani przyjąć miejsce guwernantki w Anglii; bądź nią we Francyi, u mnie...
Zatrzymał się, wyczekując niespokojnie odpowiedzi...
Nieoczekiwane jednak słowa, dziwne na Marcie wywarły wrażenie. Spodziewała się gorącego oświadczenia miłości, nie zaś propozycyi podobnego rodzaju. Czyżby się omyliła? Nie; klęczący bowiem u jej stóp Varades był zakochany śmiertelnie. Nie mogła nawet o tem wątpić. Sądziła tylko, że wrodzona w takich razach nieśmiałość, niepozwalała mu się więcej zwierzać przed nią; lub też, że przez naturalny zwrot rozsądku, chciał w bardzo delikatny sposób wybadać osobę, której miał zamiar ofiarować swe nazwisko. Cokolwiek bądź, zrobiona Marcie propozycyja, zmuszała ją do przedsięwzięcia bardzo wprawdzie trudnego, lecz stanowczego kroku. Odtąd mogła swobodnie korzystać ze swego wpływu na Varades’a. Od niej więc tylko samej zależało dojść do tyle upragnionego celu. Przejęta temi myślami odrzekła:
— Nie umiem wyrazić jak mnie wzruszają pańskie słowa. Powinnam pana tylko błogosławić za to, że chcesz być moim dobroczyńcą. Dobrodziejstwo, jakie mi pan ofiarujesz, przyjmuję z wdzięcznością. Będę, jak sobie życzysz, siostrą twej wychowanki, — znajdziesz pan we mnie przyjaciółkę zdolna do poświęcenia bez granic.
Varades pochłaniał słowa Marty z coraz więcej wzrastajacem wzruszeniem. O ileż jednak wzruszenie to spotężniało, skoro nagle, z chwilą gdy Marta mówić przestała, spostrzegł, że się znajduje u jej nóg, że trzyma jej ręce w swoich, skoro uczuł słodki oddech ust Marty na swojem czole. Czując w swych rękach miłe i ciepłe dotknięcie kobiety, która tyle różnorodnych pragnień potrafiła w nim wzbudzić, zadrżał silniej jeszcze niż przedtem. Jednem nierozważnem słowem, pocałunkiem złożonym na tych ukochanych rączkach, poruszeniem ust, mógł postradać wszystko, gdyby nie przestrach jaki go przejął, ujrzawszy zwrócony na siebie wzrok Marty z wyrazem smutku i zdziwienia. Otrzeźwiony tem spojrzeniem, przyszedł do siebie, przywołał całą krew zimną; powstał powoli i podziękował Marcie za to, że zechciała przyjąć jego ofiarę; wreszcie wymówiwszy się zajęciami, odszedł pieszo do domu, starając się uśmierzyć gorączkę, która go pożerała.
Nazajutrz Marta udała się do pani Vilmort, aby ją uwiadomić o zaszłej w jej życiu zmianie. Było to oddanie należnego hołdu zaufaniu. Pani Vilmort ucieszyła się jej szczęściem, obsypała ją serdecznemi macierzyńskiemi pieszczotami, nie mogła jednak ukryć łez, jakie zabłysły w gasnącym już z wiekiem jej oku.
— Pani płaczesz — rzekła ze zdziwieniem Marta...
— Nie bierz mi tego za złe, kochanko — odrzekła pani Vilmort. — Postanowienie twoje cieszy mnie, lecz zarazem boleść sprawia. Był czas, gdy sadziłam, że zgodzisz się podzielać moją samotność. Jakąż przyjemną towarzyszkę miałabym z ciebie! Wreszcie, skoro mam już wszystko powiedzieć, powzięłam co do ciebie pewien projekt. Mam dobrego i uczciwego syna, mogłabyś więc zczasem zostać moją córką. Bez wątpienia, nie byłby to los świetny, ale miałabyś nazawsze zapewnione życie skromne i spokojne...
Słowa te do tego stopnia były serdeczne i przejmujące, że Marta w milczeniu schyliła głowę. O Rajmundzie Vilmort słyszała od ojca. Nie znając go, wiedziała że jest jej godnym. Mogłaby więc znaleźć w tym związku szczęście, lecz szczęście ciche i nieznane... Z przyspieszonym oddechem rzuciła ukradkiem wzrok wokoło siebie i objęła całe wnętrze pokoju, z pierwotną urządzone prostotą. Pojęła czemby było życie w tym domu. Nie, nie tego pragnęła.
W czasie jej chwilowego zakłopotania, pani Vilmort kończyła temi słowy:
— Nie mówmy o tem więcej. Omyliłam się. Obyś tylko mogła być szczęśliwą.
W kilka dni później, Marta zamieszkała w pałacu Varades’a. Walentyna de Chantocé, uprzedzona przez opiekuna, że w Marcie znajdzie przyjaciółkę i siostrę, od dwudziestu czterech godzin wyczekiwała jej z niecierpliwością. Pierwsze spotkanie się dwóch kobiet pełne było wylania się i zwierzeń. Pokochały się z wejrzenia i przyrzekły kochać się zawsze.
W opuszczonej od wielu lat części pałacu, Varades przygotował dla Marty mieszkanko, złożone z dwóch pokoi z przedzielającym je salonikiem. Człowiek ten, po raz pierwszy stał się rozrzutnym. Nie znajdował nic, coby było dość pięknem i mogło posłużyć do ozdoby przybytku, który miała zamieszkać jego ubóstwiona. Przedewszystkiem pragnął, aby się przy nim czuła szczęśliwą. Nie opuścił w jej otoczeniu niczego, co było godnem piękności Marty: były tam drogie obicia, pyszne dywany, kosztowna porcelana, artystyczne wyroby z bronzu i pełne kwiatów żardinierki. Część tego zbytku dostała się w podziale i Walentynie, gdyż Varades, chcąc ukryć w głębi serca to, że tylko jednej pragnął się podobać, obchodził się jednakowo z obiema młodemi dziewczętami. Powiększył liczbę sług; w opróżnionej oddawna stajni stanął koń angielski; do wozowni wtoczono powóz. Sąsiedzi, których ciekawość ciągle była podbudzaną, sądzili, że czyni to wszystko w przystępie jakiegoś szaleństwa. I rzeczywiście, miłość, jak to następnie zobaczemy, do niejednego popchnęła go szaleństwa.
Z chwilą, ostatecznego wprowadzenia się Marty i Walentyny do tego rozkosznego ustronia, urządzeniem którego kierował sam Varades, cały dom ożywiony, jakby promieniem jasnego słońca, zmienił swą postać. Ponurość, która zdawało się, że na wieki zapanowała w tych pustych salach — rozproszyła się. Dosyć było jednego tygodnia, aby to mieszkanie zmienić do niepoznania. Nie na tem jednak koniec. Varades chciał także odmłodnieć. Zauważono, że drobiazgowo zaczął się starać o swoją powierzchowność, że się ubierał wytwornie, starając się wmówić w siebie i w innych, iż mu pięćdziesiątka niedawno minęła. Wszystkie te zmiany były dziełem miłości. Marta przyjmowała ten hołd bez wdzięczności i zdziwienia. Nie znała tak dobrze swego dobroczyńcy, aby mogła tak natychmiast pojąć i ocenić owe wysiłki, jakie przedsiębrał w celu zwalczenia ohydnego skąpstwa, występującego w całej pełni przy każdym nowym wydatku. Walentyna jednak, która go dawniej i lepiej znała, nie odgadując właściwego powodu takich zmian gwałtownych, była niezmiernie zdziwioną. Zwierzyła się więc z tego zdziwienia swej nowej przyjaciółce, która dojrzała w tem jasny dowód miłości, jaką wzbudziła.
Zaczynało się nowe życie. Zebrane na horyzoncie chmury rozpraszały się powoli. Marta sierota, znajdowała rodzinę; uboga, korzystała z darów fortuny i mogła się cieszyć myślą odziedziczenia zczasem choć części majątku Varades’a. Wszystko dokoła niej się uśmiechało. Walentyna okazywała jej miłość bez granic. Varades starał się odgadywać wszystkie jej myśli i zachcenia. Każdy wysilał się, aby jej się podobać, żądając jedynie w zamian dowodu zadowolnienia z jej strony. Przejść ze stanowiska zależnego do życia bez zajęć i trosk, było oddawna marzeniem Marty, które zaczynało się urzeczywistniać. Wszystkie te jednak przebłyski szczęścia nie zadawalniały jej jeszcze; pragnęła czegoś więcej: pragnęła dojść do majątku, znaczenie którego teraz pojmowała — zostać żoną Varades’a, zawładnąć jego osobą i dostatkami.
Zima upłynęła bez żadnej zmiany tajemnych pragnień, do jakich dożyły dwie te osobistości. Varades, coraz bardziej zakochany, błogosławił okoliczności, które mu pozwalały w każdej chwili oglądać przedmiot swych marzeń. Tylko dla naglących interesów opuszczał pałac. Najczęściej nawet wychodził z domu o tej porze, gdy młode dziewczyny udawały się na przechadzkę. Wieczorem zabierał miejsce przy stole, przy którym wspólnie pracowały. Trzymając gazetę w ręku, czytał; wtedy jednak, kiedy zdawał się najwięcej zajęty treścią owych ćwiartek papieru, nie przestawał wpatrywać się w Martę. Zatrzymywał swój wzrok na tem cudownem obliczu, na którem jednak nie malowało się żadne głębsze uczucie; z upodobaniem upajał się widokiem tego prześlicznego ciała, zlekka nad ręczną pochylonego robótką. Od czasu do czasu mieszał słów parę do rozmowy, z dobrodusznością ojcowską, jaka przystawała tak do jego wieku; czynił to w celu otrzymania odpowiedzi od Marty i napawania się jej cudownym głosem.
Ileż razy, podczas tych zebrań wieczornych, rozżarzających coraz bardziej jego miłość i napełniających umysł coraz to nowemi wrażeniami, ileż razy, jedynie tylko obecność Walentyny powstrzymywała go od rzucenia się do stóp Marcie! Jedynie to dziecię chroniło go od następstw, mogących wyniknąć wskutek jego uniesień i powstrzymywało wymykające się z ust jego wyznanie.
Wszystkie jawne oznaki miłości i walki wewnętrznej Varades’a, uchodziły niepostrzeżenie przed wzrokiem nieznającego namiętności piętnastoletniego dziewczęcia, które chociaż nie było zainteresowane w tym sercowym dramacie, jaki się w jego oczach, ale bez jego wiedzy odgrywał, miało jednak następnie przyjąć w nim udział. Padające na Martę spojrzenia Varades’a, podniecane coraz bardziej wzrastającą zmysłowością, przechodziły przezeń niepostrzeżone, nie wzbudzając bynajmniej w młodej wyobraźni nieuczciwych podejrzeń, niepokojących czystość duszy niewinnej.
Każdy, ktoby mógł obecnie zajrzeć w głąb duszy Varades’a, zdziwił by się niezmiernie niepokojem i brakiem stanowczości, jaki w niej zapanował. Chcąc i mogąc nawet z łatwością oddalić Walentynę, nie śmiał tego czynić. Pragnął gorąco, i obawiał się zarazem, pozostać z Martą sam na sam. Cóżby jej w takim razie powiedział? Byłbyż na tyle zuchwałym, aby mówić o miłości, aby wyjawić niegodne zamiary? Czy honor Marty nie oburzyłby się wtedy? Możeby się wszystko skończyło na oburzeniu tylko i śmiechu ze strony tej prześlicznej istoty? Obawa znalezienia w Marcie zbytniej, jak sądził, niewinności, lub zbytniej obojętności, przedłużała jego milczenie.
Po skończonym wieczorze odchodził do swego pokoju. Tu, samotny, gniewał się na siebie, czynił sobie wyrzuty, nazywał się nikczemnym i podłym, obiecując nazajutrz znaleźć odpowiednią chwilę dla wyjawienia Marcie tajemnicy, która go przygnębiała. Nazajutrz jednak znowu milczał, nie będąc wstanie wyrzec słowa; a lękając się to gniewu, to śmiechu Marty, przemyśliwał nad środkiem urzeczywistnienia swych pragnień i nad prostszemi sposobami, za pomocą których mógłby ją uwieść.
Marta, przyjmująca spokojnie i obojętnie napozór te jawne oznaki gwałtownej namiętności, zwracała jednak pilną uwagę na wzrastające objawy uczucia, jakie zdawały się być Varades’owi przed całym światem ukryte. Pod wpływem przeczucia właściwego kobiecie, która, udając nieświadomą, dąży jednak do pewnego celu i na wszystko zwraca uwagę, Marta mogła na pewno twierdzić o tem, co się działo w duszy jej milczącego wielbiciela. To też w braku doświadczenia, obdarzona wyjątkową zdolnością przewidywania, śledziła codzienne postępy miłości tego niezdecydowanego charakteru i czekała cierpliwie na zdobycz, która jej ujść nie mogła. Nie znała jeszcze nikczemnych zamiarów Varades’a. Sądziła, że myślał na tem, jakby ją zaślubić, nie przypuszczając bynajmniej, aby był zdolnym powziąść zamiar uwiedzenia jej. Znajdowała pewną przyjemność w podniecaniu jego nadziei, to prostotą słowa, to skromnością postawy, to wreszcie przymilaniem się, któremu nie można było się oprzeć. W odezwaniu się jej, czuć było urok niewysłowiony i wdzięczność dlań gorącą; skoro on zaś głos zabierał, słuchała go z żywem zajęciem, nieruchoma, z utkwionemi weń oczyma, których wyraz tak silnie go niepokoił. Używała całej zręczności, aby znając wpływ uroku, jaki roztaczała, wystawić się w jak najlepszem świetle, a to do tego stopnia, że zdawała się chcieć popchnąć Varades’a aż do wybuchu. Czesała głowę w sposób, który najlepiej wykazywał obfitość i piękność jej włosów. Po przez zdobiące ją suknie odznaczały się dokładnie te ramiona, cudowna ta kibić, cienka i zręczna zarazem. Varades mógł swobodnie i dowoli napatrzeć się tym długim, białym, poprzerzynanym sinemi żyłkami rączkom, podobnym do rączek Aspazyi lub Kleopatry. Mógł podziwiać niemniej tę ładną nóżkę, której doskonałe kształty nieraz sen mu odbierały. Tym to sposobem, Marta, pragnąc gorąco, aby Varades ją zaślubił, ostatecznie, z godną kurtyzantki wprawą, zawróciła mu głowę. Wznieciła ona pożerający ogień w żyłach Varades’a, który pełną piersią pił z czary miłości, poraz pierwszy nachylającej się do ust jego. Paląca ta trucizna większy w nim jeszcze ogień wzniecała.
Marta w tem nowem położeniu nie zapominała o pani Vilmort. Staruszka ta zamieszkiwała w Neuilly otoczony ogródkiem domek, na skraju Lasku Bulońskiego. Marta i Walentyna przynajmniej raz na miesiąc udawały się na przechadzkę w tę stronę. Pani Vilmort szczęśliwa z widoku córki Paulet’a, z ową dobrocią, właściwą ludziom w podeszłym wieku, tak czułą za okazywaną im pamięć, unosiła się nad pięknością pierwszej i nad wdziękiem drugiej. Utrzymywała, że zazdrości panu Varades podwójnego skarbu, jaki posiada w swym domu. Przyjmowała je tak uprzejmie, że Walentyna opuszczając to, tak nazwane przez nią ustronie w Neuilly, pragnęła z niecierpliwością jak najprędzej do niego powrócić. Również Marta, której dusza utraciła spokój, od czasu, gdy ją opanowały owe marzenia zuchwałe, czuła, że jej w tem cichem ustroniu powraca dawne życie. Tu zostawiała u wrót swe myśli codzienne i czuła, że przestępując te progi, dusza jej się uszlachetnia. Nieraz w skrytości zapytywała siebie, czy, dążąc w domu Varades’a do urzeczywistnienia zamiarów, które na taką próbę wystawiały jej godność, nie żegnała się właśnie na zawsze ze swojem szczęściem?... Niestety! owe chwile zastanowienia bywały krótkotrwałe. Opuściwszy panią Vilmort i powróciwszy do życia codziennego, poddawała się porywom ambicyi. Złe myśli opanowywały ją znowuż. Zbawienny wpływ, jaki wywierały na niej te wizyty, trwał niedługo i rozpraszał się.
W pierwszych dniach wiosny, właśnie w czasie największego przesilenia, które staraliśmy się opisać, w jeden z tych pięknych dni kwietniowych, popołudniu, drogą ku Neuilly zmierzał śliczny powozik, ofiarowany przez Varades’a dwom młodym dziewczętom. Jechały obie zdobne młodością i zdrowiem: Walentyna, z właściwym jej wiekowi zapałem, cieszyła się że żyje; Marta w stroju żałobnym, bardziej poważna i zamyślona, była tak ładną, że zwracała na siebie uwagę wszystkich przechodniów. Powóz zatrzymał się przed domem pani Vilmort, która będąc w ogrodzie, spostrzegła gości i wybiegła na ich spotkanie. Przeszło miesiąc upłynął od ostatniej ich wizyty. Pani Vilmort nie tając radości, jaką jej sprawiał widok przyjaciółek, zaprosiła je do salonu. Walentyna jednak wolała pozostać w ogrodzie, gdzie koza przywiązana do wbitego w ziemię słupka, skubała zieleniejącą się trawę, o ile na to pozwalała długość przytrzymującego ją sznurka. Walentyna przynosiła zawsze z sobą kilka kawałków cukru, które jej podawała, starając się ją tym sposobem do siebie przyswoić. W czasie gdy Walentyna tak się bawiła w ogrodzie, pani Vilmort i Marta siedziały naprzeciwko siebie w salonie.
— Cóż moje dziecko, zawsze jesteś szczęśliwą?
— Do zupełnego mego szczęścia nic nie braknie — odrzekła Marta. — Pan Varades obchodzi się ze mną jak z najlepszą przyjaciółką; w Walentynie zaś znalazłam ukochaną siostrzyczkę, która mi równem przywiązaniem odpłaca. A pani jak się miewa?
— Ja także jestem szczęśliwą, mam bowiem teraz przy sobie syna i to nazawsze.
Marta ze zdziwieniem spojrzała na panią Vilmort, która mówiła dalej:
— Dziwi cię to; jednakowoż tak jest rzeczywiście. Długo możnaby o tem opowiadać. Jak wiesz, mój Rajmund prowadził dość znaczny przemysłowy interes. Obowiązki powoływały go nieraz to do Nowego-Orleanu, to do Hawany, a najczęściej do Hawru. Z wielkim więc moim żalem miałam go wciąż zdala od siebie. Kilka jednak temu miesięcy, człowiek, w którym on położył całe swoje zaufanie i który był jego reprezentantem w Stanach Zjednoczonych, uciekł, pozostawiając interesy w najgorszym stanie. Na pierwszą wiadomość klęski, Rajmund pospieszył do Nowego-Yorku, a przybywszy na miejsce, przekonał się, że nieszczęście było większe niż się tego spodziewał. Cóż ci mam więcej powiedzieć. Biedny chłopiec, poświęciwszy wszystkie fundusze na spłatę wierzycieli, powrócił zrujnowany. Wtedy pomyślał o matce, pośpieszył do mnie i zwierzył się ze swego zmartwienia. Mój Boże! mająteczek jaki posiadam, może nas oboje z kłopotów życia codziennego wybawić. Zdecydował się nie opuszczać mnie, osiedlić w Paryżu i wynaleźć sobie jakie zajęcie. Nie wątpię, że go znajdzie. Syn mój ma wszelkie warunki powodzenia.
— Ileś pani musiała cierpieć — rzekła Marta ze współczuciem.
— Mniej niż ci się zdaje. Byłam niemal z tego zdarzenia szczęśliwą. Jakżeż nie miałam błogosławić wypadku, który mi syna powrócił! On taki dobry, taki czuły! — dodała z uczuciem miłości macierzyńskiej, które zwróciło nawet Marty uwagę. — Zresztą zobaczysz go, wkrótce zapewne powróci.
W tej samej właśnie chwili, Rajmund przechodził przez ogród, chcąc się dostać do salonu. Spotkał Walentynę bawiącą się po dziecinnemu z kozą; zamienił z nią słów parę i oboje razem zmierzali ku domowi; ona cokolwiek zawstydzona, on odgadując w niej potrochu przyjaciółkę Marty Paulet, o której z zapałem wspominała mu matka.
— Otóż go masz — zawołała pani Vilmort.
Marta zobaczyła dwudziestoośmio letniego, o czarnych włosach, ładnych oczach, wysokiego, szczupłego i eleganckiego młodzieńca. W jego postawie znać było staranne wychowanie matki i nabyte w podróżach wykształcenie.
— Pozwól mój synu — rzekła pani Vilmort pocałowawszy go — że cię przedstawię tym paniom.
Rajmund ukłonił się.
Nastąpiła chwila milczenia i zakłopotania, którą Rajmund przerwał zapytaniem zwróconem do Walentyny:
— Zdaje mi się — rzekł — że przeszkodziłem pani w zabawie, gdyż o ile mogłem zauważyć, tam na trawniku bawiłaś się pani doskonale.
— Ta koza chciała się dobrać do cukru ukrytego w mej kieszonce — odparła Walentyna, zarumieniwszy się.
Następnie Rajmund zwrócił się do Marty i rzekł:
— Czy pani przypomina sobie, że przed dziesięciu laty miałem przyjemność ją spotkać?...
— Rzeczywiście, przypominam to sobie. Pan towarzyszyłeś raz matce, podczas odwiedzin jej u mego ojca.
Po zamienieniu tych kilkunastu wyrazów, przy pomocy pani Vilmort, pierwsze lody pękły z łatwością. Rozmowa szła bez przerwy, aż do chwili, gdy Marta dała znak Walentynie, że czas powracać do domu. Rajmund uważał sobie za obowiązek przyczyniać się do ożywienia rozmowy. Pod wpływem ładnej osoby umiał się ożywić i łatwo można było poznać, że to człowiek pełen wiadomości, że wiele widział i dużo się nauczył.
— Prawda, jaki on przystojny? — rzekła z dumą pani Vilmort do Marty, podczas gdy Rajmund ofiarował ramię Walentynie, aby ją odprowadzić do powozu.
— Ma pani godnego siebie syna — odpowiedziała Marta bardziej zmięszana, niżby to po sobie okazać chciała.
W chwili, gdy kończyła wymawiać to zdanie, Rajmund zbliżył się do niej z pożegnaniem. Zamienili spojrzenia, a każde z nich w tejże chwili z łatwością mogło odgadnąć wrażenie, jakie jedno na drugiem wywarło. U Rajmunda wrażenie to było głębokie. Marta bowiem należała do tych piękności, przed któremi trudno się jest ostać mężczyźnie. Wiedział o powziętym przez Martę zamiarze. Dosyć było dla niego ujrzeć matkę, aby ten zamiar zrozumieć i w zupełności potwierdzić. — Gdy zostali sami, myśli jego wyraziły się zupełnie jasno w tych słowach wypowiedzianych do matki:
— Panna Paulet jest zachwycająca, trudno ją ujrzeć — i nie pokochać.
Opuściwszy ustronie w Neuilly, Marta w towarzystwie Walentyny powróciła do pałacu Varades’a. Podczas całej drogi była tak poważną i zamyśloną, że pomimo paplaniny dziecka, nie mogła się z zamyślenia otrząsnąć. Mówiła sobie, że Rajmund Vilmort łączył w sobie wszystkie warunki potrzebne do podobania się kobiecie; że urzeczywistniał wymarzony przez nią ideał męża; marzyła o tem, jakby była szczęśliwa przy jego boku, w tem ustroniu w Neuilly, w ustroniu, w którem mogłaby pędzić życie skromne i spokojne. Wiedziała, że mu się może podobać i że on ją zrozumie. Bez wątpienia więc, szczęście było przy boku tego młodzieńca, który mógłby się łatwo zakochać — a może był już w niej zakochany.
Po za tym jednak ozdobnym obrazkiem, ubranym przez wyobraźnię Marty w różowe barwy, występował obraz inny, obraz życia dostatniego, jaki ją oczekiwał w razie, gdyby została żoną Varades’a. Z jednej strony widziała miłość prawdziwą, gorącą, źródło tysiącznych rozkoszy... lecz życie ciche i skromne, właściwe ludziom bez majątku. Dobre to dla zadowolnienia serca, ale nie dumy. — Z drugiej znów strony, rozwijało się przed nią życie, pozbawione wprawdzie uroku miłości i cichego szczęścia, lecz za to pełne blasku i tej potęgi, jaką dają pieniądze tym, którzy je posiadają. Wszystko dla dumy — nic dla serca. — Marta wahała się, którą należy wybrać z tych dwóch dróg otwierających się przed nią? Godzina stanowczego namysłu wybiła. Miała lat dwadzieścia dwa i nie mogła dłużej czekać, jeżeli nie chciała zostać starą panną.
Myśli te zajęły ją do tego stopnia, że, powróciwszy do pałacu w chwili, gdy podawano objad, nie miała odwagi zasiąść do stołu. Wymówiła się zmęczeniem i odeszła do swego pokoju, aby tam w ciszy i samotności, łatwiej się zdecydować na coś stanowczego. Wewnętrzna walka, jaką stoczyć musiała, pomiędzy tłoczącemi się w jej duszy sprzecznemi uczuciami, była bolesna i długa. Wreszcie, z właściwą sobie energiją, nim zasnęła, postanowiła nieodwołalnie, w ciągu dwóch miesięcy zostać żoną Varades’a. Duma przeważyła. Zasnęła przemyśliwając nad sposobem, jakby skłonić do wyznania miłości tego, którego już swym przyszłym mężem nazywała.
W nocy obudził ją szmer nagły. Natury jego z początku nieumiała określić. Przestraszona wyskoczyła z łóżka, włożyła negliżyk i rozejrzała się po oświeconym blaskiem nocnej lampki pokoju. Nic nie spostrzegła; nadstawiwszy jednak ucha, posłyszała szlochanie. Ktoś płakał w sąsiadującym z jej pokojem saloniku. Zapaliwszy świecę, pobiegła do drzwi i otworzyła takowe; lecz widocznie szmer jaki zrobiła, musiał spłoszyć osobę, której łkania ją zbudziły; salon bowiem był pusty. Weszła do Walentyny. Walentyna spała snem głębokim i spokojnym.
Zaciekawiona tem zdarzeniem, powróciła do łóżka i położyła się pod wpływem więcej wrażenia przestrachu, niż zdziwienia. Nie była w stanie zasnąć. Miała w podejrzeniu Varades’a. Nie mogła odgadnąć co powodowało nim i jaki miał w tem cel, aby u jej drzwi płakać. Byłożby to skutkiem miłości bez nadziei? Lecz w takim razie, dlaczegóż tak uparcie milczał? Dlaczegóż nie wyznał przed nią uczuć, zdolnych popchnąć go do podobnego rodzaju szaleństw? Czyżby sądził, że prośba jego odepchniętą zostanie? Marta, nie mogąc rozwiązać tej wątpliwości, pragnęła koniecznie wyjść z coraz bardziej fałszywego położenia, w jakiem się znajdowała; zapragnęła nareszcie raz już te rzeczy wyjaśnić.
Nazajutrz, o dziesiątej rano Marta, podczas gdy Walentyna, zbudzona równo ze wschodem słońca, zbierała w ogrodzie kwiaty, weszła do pokoju Varades’a. Varades oddawna zajęty był pracą. Zastała go siedzącym przy biurku, gdzie co rano przeglądał papiery, pisał listy i załatwiał interesy.
— Mam z panem do pomówienia — rzekła wchodząc.
Zauważyła że zbladł, a podnosząc się ze drżeniem, wyszeptał te słowa:
— Wejdź pani!... wejdź Marto. Czyś pani dobrze spała?
Ta nagła bladość, pomięszanie, a wreszcie i zapytanie jego, rozwiały niepewność młodej dziewczyny. Nie mogła dłużej wątpić, że płacz, który słyszała tej nocy, był płaczem Varades’a. Obawiał się widocznie, że jego postępowanie zostało odkryte i przypisywał ranną wizytę Marty jedynie prostej chęci poznania przyczyny zmartwienia, którego świadkiem była tej nocy. Tak rozumując, Marta weszła do pokoju, zamknęła za sobą drzwi, a stanąwszy przed Varades’em:
— Pragnę zasięgnąć pańskiej rady — rzekła. — Chcą mnie wydać zamąż... Co mam czynić?
Marta sądziła napewno, że tym zapytaniem wywoła wybuch; że Varades padając do jej nóg, wykrzyknie: „Odmów, bo ja cię kocham i proszę o rękę“.
Oczekiwanie jej zostało zawiedzione. Varades ze zdziwieniem spoglądał na nią. Wzruszenia już na nim znać nie było. Rzekł głosem spokojnym:
— Nie znając człowieka, za którego masz wyjść, nie mogę ci moje dziecko żadnej rady udzielić.
Marta niedowierzała swym uszom. Podziwienia i boleści, jakie w tej chwili uczuła, nie można nawet porównać z podziwieniem i boleścią budowniczego, w którego oczach rozsypuje się gmach z taką pracą i trudem wzniesiony wtedy właśnie, gdy miał nań ostatnią cegiełkę, ostatni gzyms położyć. Varades więc jej nie kochał? — Czyżby się przez ciąg pięciu miesięcy myliła? Byłyż to więc tylko złudzenia? — Takie pytania zadawała sobie Marta. Lecz jakież byłoby jej oburzenie, gdyby znała prawdę, gdyby odgadła napełniające Varadesa w tej chwili myśli!
Nie chciał odpowiedzieć na zadane mu zapytanie, gdyż nie znał przyszłego małżonka i nie był pewnym, czy ten małżonek przyjmie i jak przyjmie propozycyje, jakie miał zamiar mu uczynić. Mówił sobie — czytelnik raczy łaskawie wybaczyć, że zajrzymy w głąb tej nikczemnej duszy, aby tem łatwiej rozpoznać co się w niej działo, — mówił sobie, że nadeszła właśnie odpowiednia pora ziszczenia gorących jego pragnień, za które Marcie chciał zapłacić posagiem, jaki nateraz mógł ją jego chęciom uległą, w przyszłości zaś męża jej wyrozumiałym uczynić, Marta i Varades zajęci swemi myślami, milczeli chwilę.
— Czy nie możesz mi wymienić nazwiska człowieka, o którym mowa? — rzekł nareszcie Varades.
— To obojętne — zawołała Marta, nie mogąc dłużej zapanować nad gniewem; — człowiek ten jest godnym mnie! Na teraz zbytecznem byłoby wymieniać jego nazwisko. Nie chcę jednak nic bez pańskiego pozwolenia postanowić. Czy pan niemasz nic przeciwko temu, żebym poszła zamąż?...
— Bezwątpienia, przykro mi będzie, że dom mój opuścisz. Jednak dodaję, że w zamążpójściu twem nie znajduję nic, coby mi się mogło niepodobać. Przedewszystkiem jednak, chciałbym wiedzieć o kim mowa. Czy ten, za którego mają cię wydać, jest młody? czy bogaty i czy kochasz go?
— Dowiesz się pan o tem, gdy pora właściwa nadejdzie. Teraz wiem już czego pragnęłam; głębiej się tylko nad tem zastanowię.
— Pomówiemy jeszcze o tem, skoro po zastanowieniu się, poweźmiesz jaki stanowczy zamiar.
Marta więc nie dowiedziała się nic pewnego. Wyszła gwałtownie, rozgorączkowana, niezadowolniona z siebie samej i z Varades’a, gniewając się za pomyłkę, jakiej od tak dawna ulegała. A jednakowoż tylko miłość z jego strony mogła jej wytłomaczyć te wszystkie zdarzenia i okoliczności, jakie ją w ten błąd wprowadziły. Jeżeli Varades jej nie kochał — dlaczegóż wówczas ukląkł u jej nóg, błagając, aby w jego zamieszkała domu? Jeżeli jej nie kochał — dlaczegóż pochłaniał ją wciąż wzrokiem, zdradzającym pełne ognia i miłości serce? Dlaczego, zadając gwałt znanemu skąpstwu, obsypywał ją dobrodziejstwami? Jeżeli jej nie kochał — dlaczegóż przyszedł ostatniej nocy łzy u jej drzwi wylewać?...
Marta szybkiemi krokami chodziła po swym pokoju. Nagle straszna myśl przyszła jej do głowy. Varades mógł niedość kochać ją, aby zaślubić, ale dosyć pożądać, aby się postarać ją uwieść. Zatrzymała się. Rumieniec gniewu i wstydu wystąpił na jej lica.
— Ach! jeśliby tak było — wykrzyknęła — biada mu!
W tej chwili weszła swawolna, wesoła i gotowa do ucieczki Walentyna.
— Marto najdroższa — rzekła — zapomniałaś, że to dzisiaj niedziela! Chceszże przyjść do kościoła na koniec nabożeństwa?
— Nie, nie, idę w tej chwili — odpowiedziała Marta, starając się ukryć przed dzieckiem wzruszenie.
Udały się pieszo. Kościół ś. Stefana du Mont, do którego spieszyły, odległy jest tylko o kilka minut drogi od ulicy ś. Jakóba. Wszystkie głowy zwracały się na widok młodych dziewcząt, za którem i postępowała służąca. Niebo było czyste i słońce świeciło jasno. Prawdziwa przyjemność była patrzeć na ożywioną wesołość Marty i Walentyny. Na placu Pantheonu wyprzedził je młody człowiek. Spojrzał na Martę, która go natychmiast poznała. Był to Rajmund Vilmort.
Spotkanie, które przypisywała wypadkowi, uspokoiło jej nerwy wzburzone. Zdawało się jej, jakby Rajmund przez to zjawienie się powiedział:
— Jeżeli w obecnem położeniu czujesz się nieszczęśliwą, mając swobodę idź tam, gdzie znajdziesz szczęście niezawodne, tam, gdzie cię kochają!
Za chwilę później ujrzała go znowu w kościele. Pod wpływem jego wzroku opuściła głowę; czuła, jak serce jej napełniała rozkosz dotąd nieznana. Tak — to miłość, a nie wypadek sprowadzała do niej Rajmunda. Wątpić o tem nie mogła.
W tym samym jednak czasie przyszła jej do głowy myśl:
— Dlaczego on nie jest bogatym?
Nie podniosła już więcej głowy; wychodząc tylko z kościoła, pociągnęła szybko za sobą Walentynę ku domowi, nie starając się nawet upewnić, czy Rajmund ją jeszcze śledził.
Przez cały ten dzień Marta udawała wesołość, której jednak w duszy nie miała. Varades’owi okazywała największe zaufanie i większą jeszcze czułość. Wieczorem, o zwykłej godzinie, gdy Walentyna usypiała, Marta odeszła do swego pokoju. Czytała do północy. O północy przygasiła lampę, aby mniemano, że się już położyła. Lecz zamiast się położyć, usiadła i czekała. To długie czuwanie miało decydować o przyszłości.
Około godziny pierwszej usłyszała cichy szmer w saloniku. Podeszła więc się do drzwi — ktoś zbliżał się w kierunku jej pokoju; wreszcie ten ktoś drżącym od wzruszenia głosem, nazwał ją po imieniu: był to głos Varades’a. Nie odpowiedziała nań. Zastukano zlekka do drzwi — to samo milczenie z jej strony. Wtedy, tak jak ubiegłej nocy, zaczęło się szlochanie. Nie wahała się dłużej — drzwi otworzyła szybko.
Ubrany w szlafrok, z aksamitną na głowie czapeczką, niezmiernie śmieszny w tym kostyjumie Varades, siedział na dywanie i płakał. Nieszczęśliwy ten człowiek, którego namiętność wśród ciszy nocnej wzrastała, od kilku już dni opuszczał swój pokój z szalonym zamiarem pochwycenia śpiącej Marty. Lecz chociaż podły, z braku odwagi, zatrzymywał się u progu tego dziewiczego przybytku, pod wpływem niewidzialnej jakiejś siły. Klękał jak obłąkany, opowiadając swe nieszczęście milczącym ścianom, które go od ukochanego oddzielały przedmiotu. Nie śmiąc podnieść głowy, wzywał Marty i chciał być słyszanym przez nią, obawiając się tego zarazem. Wił się całą godzinę w niewypowiedzianych mękach, poczem powracał do łóżka, gdzie dzień zastawał go wstydzącego się swej słabości, przestraszonego następstwami, jakie ta słabość pociągnąć mogła za sobą.
— Oto jestem — rzekła Marta — czego pan żądasz odemnie?
Podniósł głowę i spojrzał ogłupiałym wzrokiem, jak i zwykliśmy widzieć u ludzi doświadczających skutków gwałtownej trucizny.
— Wytłomacz że mi pan, co znaczy ta komedyja? — rzekła Marta.
— Marto, ja cię kocham — wyszeptał.
W oczach młodej dziewczyny zajaśniał blask radości. Nie omyliła się — kochał ją; jednocześnie jednak przyszło jej na myśl wczorajsze podejrzenie. Odgadła — Varades starał się ją uwieść. W tej chwili szacunek jaki miała dla niego, ustąpił pogardzie, która na zawsze w jej sercu miała pozostać. Nie należała do rzędu kobiet, które podobne chwile zapominać umieją. Gdyby, uposażona ta w różne przymioty natura, nie była zepsutą przez ambicyję i dumę, byłaby się, pod wpływem widoku jaki miała przed sobą, skłoniła do uczciwej myśli, a odepchnąwszy Varades’a, byłaby opuściła jego dom, aby doń już nie wrócić. Myśl ta jednak nie powstała nawet w jej głowie. Przeciwnie, przemyśliwała nad tem, jakieby osiągnąć korzyści z tej sytuacyi, straszne skutki której już widziała przed sobą.
— Kocham cię Marto — mówił Varades zachęcony milczeniem, z jakiem przyjęła pierwsze jego oświadczenie. — Kocham od czasu, gdym cię poraz pierwszy ujrzał. Od tej chwili przecierpiałem wiele, gdyż nie wiedziałem jak ci to dać poznać, a otwarcie nie śmiałem powiedzieć.
— Pan mnie kochasz. Powinieneś pan zatem wiedzieć, jak w podobnym wypadku obowiązany jest postąpić dobrze wychowany człowiek.
— Ależ gotów jestem uczynić wszystko — odparł z gniewem — co tylko zechcesz! Oddam ci moje dostatki. Żyć będziesz po królewsku. Wszystko poświęcę aby zadowolnić twe życzenia.
Marta pojmowała go aż nadto dobrze. Powstrzymując z trudem oburzenie, chciała przekonać się, jak daleko zajść może bezwstydny egoizm tej wstrętnej istoty.
— Wstań pan — rzekła z gniewem — i mów przedewszystkiem ciszej. Obawiam się, żeby Walentyna się nie obudziła i nie usłyszała tych niczem nieusprawiedliwionych słów pańskich.
Wstał posłuszny, a pokazując nie przymknięte drzwi od pokoju Marty, rzekł:
— Wejdźmy.
— Nie — odparła sucho — zostańmy tutaj. Jeżeli uczucie pańskie jest czyste — dodała — dla czegoś mi pan wcześniej go nie wyjawił?
— Czyż pani nie mówiłem, że mi brak było odwagi?
— Lecz wczoraj dałam panu doskonałą sposobność wyjawienia prawdy. Mogłeś pan przedemną wówczas otworzyć serce, gdy mówiłam, ze chcą mnie wydać za mąż. Sądzę, że pan masz uczciwe zamiary?
Zmuszony do wytłomaczenia się Varades przywołał na pomoc całą swą odwagę.
— Nie mam prawa zabronić pani wyjść zamąż — wyszeptał, niechcąc wprost odpowiedzieć.
— Powinieneś pan zatem zaprzestać mówić mi o miłości; gdyby bowiem było prawdą że mnie pan kochasz, żeś pan szukał sposobności aby mi to wyznać, to mogłeś pan mi wczoraj dać do zrozumienia, że projekt mój sprawia ci boleść.
— Ach! — mówił Varades — czy ja mogłem nawet marzyć o tem, że pani, ładna i młoda dziewczyna, przystaniesz na połączenie się węzłem dozgonnym z takim jak ja starcem?
— Nie mogłeś pan wierzyć w możebność podobnego cudu! — wykrzyknęła gwałtownie Marta, — a mogłeś przypuścić, że ta, jak mnie pan nazwałeś, ładna, młoda dziewczyna, zgodzi się sprzedać panu, starcowi, bez miłości, wtedy właśnie, gdy miała dostać młodego męża. Jaką ceną opłaciłbyś pan swoje umizgi? Ceną posagu... I pan byłeś przyjacielem mego ojca! Szanowałeś mnie więc pan tak mało, że przypuszczałeś jakobym ja była wstanie, kosztem mojej niesławy, zabezpieczyć sobie przyszłość? O! wiem — takie były pańskie myśli! Nie zaprzeczaj pan, gdyż to jest prawdą.
Varades’owi, który stracił głowę, zdawało się, że musi się zrzec wszystkiego. To było niepodobna: niezadowolnienie namiętności, mógł życiem przypłacić w takim wieku.
Głowa, serce, zmysły, cała jego istota gorzała miłością. Starał się już tylko odzyskać miejsce, jakie mu odbierano.
— Źle mnie pani sądzisz! — odrzekł.
— Niech i tak będzie! uniewinnij się pan.
Nie odpowiadał. Marta pojęła całą swą potęgę i pragnęła z niej skorzystać, aby coprędzej zakończyć tę awanturę, która zbyt długo już trwała. Nie chcąc przygnębiać Varades’a swym gniewem i pragnąc odnieść czemprędzej łatwe zwycięztwo, mówiła dalej mniej surowym głosem:
— W oczach kogo innego, samo milczenie oskarżałoby pana dostatecznie. Chcę jednak wierzyć w czystość pańskich zamiarów; chcę wierzyć, żeś pan był tylko zbyt nieśmiały i niezręczny. Możesz pan jednak błąd naprawić. Co do mnie, to powinnam wyznać, iż skłamałam mówiąc, że mnie chcą wydać zamąż. W życzliwym domu obiecano mi dać schronienie w razie, gdybym tu nie była szczęśliwą. Obiecano mi wyszukać męża. Użyłam tylko wybiegu, aby usłyszeć z pańskich ust wyznanie miłości, jaką każdy nieoślepiony łatwo mógł odgadnąć, boś ją pan źle ukrywał. Otóż masz pan prawdę, ukrytą w mojem wczorajszem zwierzeniu. Jestem więc jeszcze wolną.
— A więc pozwól się pani kochać! — zawołał z przepełnionem nadzieją sercem Varades.
Marta udała, że go nie słyszy i ciągnęła dalej:
— Jestem wolną i wiem, czego po mnie wymaga wdzięczność. Nie zapominaj pan jednak, że jeżeli z pańskiej strony jest miłość, z mojej może być tylko wdzięczność. To powiedziawszy — dodaję, że mogę być pańską żoną, ale kochanką — nigdy!
— Nie myślałem inaczej — odrzekł Varades, który nie mając wyboru, ujrzał nagle swe marzenia rozwiane, gdyby się nie uchwycił natychmiast uczciwego środka.
— W takim razie — oto moja ręka — rzekła Marta, udając że wierzy temu kłamstwu.
I odważnie, bez żalu za przeszłością, z okiem śmiało zwróconem w przyszłość, spodziewając się znaleźć wynagrodzenie poświęcenia, jakie z siebie zrobiła, wyciągnęła Varades’owi chłodną rękę, którą on okrył pocałunkami.
W trzy miesiące później, o godzinie ósmej rano, odbył się ślub w dolnej kaplicy kościoła ś. Stefana du Mont. Obecnych na ślubie było tylko czterech przez prawo wymaganych świadków, wybranych przez Varades’a z pomiędzy pracujących w jego interesie podwładnych. Walentyna nawet nie była przy tej ceremonii obecną. Bawiła wtedy w Tourain u rodziny matki. Marta, z łatwych do odgadnienia powodów, prosiła o oddalenie jej na kilka miesięcy. Walentyna odjechała, nie domyślając się wypadków, jakie nastąpić miały, a o których dowiedziała się dopiero z listu przyjaciółki. Po ceremonii, nowi małżonkowie udali się do dóbr Varades’a w Normandyi.
Nazajutrz po ich odjeździe, Rajmund Vilmort, który w ustroniu Neuilly nie wiedział o niczem co się stało, dziwił się, że tak dawno nie widzial Marty, o której ciągle myślał.
— Napiszę do niej — rzekła pani Vilmort, chcąc sprawić przyjemność synowi.
W tej samej właśnie chwili przyniesiono list, który Rajmund otworzył. Był to list z pożegnaniem; z niego dowiedziat się o małżeństwie Marty.
Matka zauważyła nagłą na twarzy jego bladość. Obawiając się nieszczęść, jakie sprowadza zawiedziona miłość, przycisnęła go czule do serca, chcąc tym sposobem pocieszyć. Rajmund zrozumiał myśl matki, a pragnąc uspokoić jej czułość, rzekł uśmiechem: — Nie obawiaj się. Nie umrę ze zmartwienia... — Bądź co bądź — dodał ciszej — kochałem ją bardzo!
Lasek Buloński jest jedną z najświetniejszych dekoracyi sceny wielkiej komedyi, jaką przedstawia Paryż. Gdyby go nie gracowano, nie posypywano piaskiem, nie czyszczono i upiększano — po upływie zaledwie kilku lat odzyskałby postać lasu dziewiczego, jakim był przed dwoma wiekami. Cywilizacyja pozbawiła go tajemniczości, ale nie zrobiła go mniej pięknym. Chociaż wszystkie drzewa jego są opatrzone napisami i jak pod sznur wyciągnięte, zachowały jednak dumny pozór olbrzymich drzew pustyni. Zdają się one być oburzone na ów porządek i rygor, do jakich je przyzwyczajają. Ponieważ dla symetryi, ręka ludzka nie daje ich gałęziom swobodnie rozrastać się po nad arkadami alei — one, jak na przekór wznoszą swe dumne czoła ku obłokom i dosięgają niezwykłej wysokości, jak gdyby chciały przynajmniej wierzchołki swoje zabezpieczyć od ogrodniczego noża. Zwyciężone u spodu — w górze korzystają z pełnej swobody!
Z wysokości Arce-de-Triomphe lub łódki balonu, Lasek Buloński wygląda jak ocean zieleni. Kołysanie się jego przypomina falowanie wód morza; ma on jak morze swoje fale i bałwany, swój szum i burze.
W tym stanie, w jakim się obecnie znajduje Lasek Buloński, jest on rajem u wrót Paryża i nawet ci, którzy go często zwiedzają, nieraz są wprawiani w zadziwienie, znajdując w nim nie jeden zakątek dotąd nieznany, zapadły i rzadko przez kogo zwiedzany.
W maju przyobleka się on w świetne szaty. Natura i sztuka sprzysięgły się, żeby go uczynić powabnym i czarownym. Drzewa i trawniki pokrywają się zielenią i kwiatami; słychać ciąge brzęczenie owadów i śpiew ptaków. Paryżanie śpieszą tam, żeby odetchnąć powietrzem świeższem, ani podobnem do powietrza swoich bulwarów. I jacyż to są paryżanie? Po większej części ludzie upadku, nieznużeni aktorowie strasznego nowożytnego dramatu człowieczeństwa.
Na wiosnę, między godziną 3 — 6, błądzą oni powoli w ścieśnionych szeregach na około jeziora z okiem pełnem pogardy i szyderstwa, wpółobłąkanem od nadmiaru zmysłowych uciech, z twarz zawiędłą i chorobliwą — rzucając wzajem na siebie spojrzenia chciwe i zazdrośne, — lud ten trzyma się zdala i składa się z najróżnorodniejszych żywiołów, z ludzi nieskażonej cnoty — i najohydniejszej rozpusty. Nad Lasek Buloński nie ma drugiego miejsca, któreby przedstawiało równie rozległą arenę do wszystkich charakterystycznych dla badacza spostrzeżeń.
Chcecie się bliżej zapoznać z jedną stroną obrazu? Zatrzymajcie to grono; przepatrzcie ich mózgi i serca, a niezawodnie odkryjecie jakąś nową komedyję lub dramat. Ta oto matka rodziny, co się nachyla do drzwiczek swego powozu, tylko co się porozumiała kilku danemi znakami ze swym kochankiem. Obok jedzie metresa jej męża, jakby od niechcenia pogrążona w atlasy odkrytego powozu — zatruty kwiat w złocistym kielichu; — oglądają ją, podziwiają i uśmiechają się do niej, ale w tych hołdach przebija się jednocześnie odraza, pogarda, wdzięczność i żądza. Hołdownicy ci mieli ją, mają, pragną mieć lub będą ją mieli. — A teraz ten oto młody panicz, prezentujący na koniu swoją wątłą i zmarniałą w rozpuście fizyjognonuję — to bohater wczorajszego skandalu. W nieprzyzwoitych buduarach i rujnujących zebraniach, kala bezwstydnie swe imię, którego już nie zasłonią od hańby najświetniejsze wspomnienia przeszłości. Może pod koniec swego obmierzłego życia, pewnego pięknego poranku, zaślubi on tę śliczną, 18-toletnią, o anielskich oczach postać młodej dziewczyny, która się tam oto nasyca owem widowiskiem, nie pomijając z niego żadnego szczegółu i marząc tylko o dniu, w którym i jej dozwolonem będzie choć jedną nogą wejść nakoniec w to cuchnące błoto! Przystrójcie nasze znikome osobistości w jedwabie, aksamity, owe dziwaczne kamizelki, pozłacane przepaski, fałszywe włosy, wstążki i pióra śmieszne fryzury, perły i dyjamenty; narzućcie na nie najbardziej rażące kolory; otoczcie dymem kadzideł i światłem słońca, niby złotym blaskiem przedzierającym się przez liście drzew — a będziecie mieli pojęcie o tej śmiesznej maskaradzie ludzkiej widownią której przedstawia Lasek Buloński.
W rok po swojem zamążpójściu, Marta Varades nie brała jeszcze udziału w rozkoszach zgubnej tej atmosfery. Ona nie należała do tego świata; świat ten jej nie znał. W smutku, szukając samotności, chodziła tylko do Lasku Bulońskiego zrana około 10-ej godziny, kiedy jej mąż przyjmował interesantów i załatwiał swoje czynności.
O tej właśnie porze, na wiosnę, Lasek Buloński przedstawia się bardzo uroczo. Kurz i słońce nie pozbawiają jeszcze do reszty powietrza nocnej świeżości. Lekkie, różnorodne pyłki mgły unoszą się po nad wodą między drzewami. Spacerujących mała liczba.
Pewnego razu, o podobnej dnia porze, kareta zawiozła Martę na lewy brzeg jeziora. Wysiadłszy tam, zaszła w głąb akacjowej alei, która prowadzi do madrytskiej bramy. Chodziła długo; za nią postępował zdaleka lokaj. Marta była w spacerowem ubraniu: krótka suknia, mały płaszczy ściągnięty w pasie, trzewiki na wysokich obcasach twarz zakryta lekkim woalem. Kilka osób przy spotkaniu się z nią obracało się, żeby podziwiać to lekkie i ładne stworzenie, lecz każdy widział ją zbyt krótko i nie mógł zauważyć wyrazu smutku, który dodawał jej twarzy jeszcze więcej powabu.
Nagle Marta została zaskoczoną niespodziewanym widokiem młodego człowieka, ubranego czarno, w grubej żałobie, który wyszedł z bocznej alei. Nie mogła się wstrzymać od pewnego przestrachu. Młody człowiek spojrzał — poznali się.
— Pan Rajmond Vilmort!
— Pani Varades!
On się ukłonił z uszanowaniem — ona zmięszana i drżąca, na ukłon odpowiedziała ukłonem.
Dla czego spotkanie Rajmunda tak ją zmięszało? Na to pytanie sama by nie umiała odpowiedzieć. Może uczuła wewnętrzny niepokój i pewne wyrzuty sumienia z powodu opuszczenia tak nagłego domu pani Vilmort i niczem nieusprawiedliwionego zerwania z nią tak ścisłych stosunków. A może przypomniała sobie fałszywy wstyd, dla którego powstrzymywała się dotąd z odwiedzinami jej i z wyspowiadaniem się przed nią z wszelkich trosk i cierpień duszy.
Bądź co bądź, obecność młodego człowieka wzruszyła ją więcej aniżeli sama myślała. Przez parę sekund stali oboje naprzeciw siebie zdziwieni, osłupiali i milczący.
— Pan w żałobie? — wyrzekła raptem Marta, owładnięta nagle jakiemś smutnem przeczuciem.
— Moja matka umarła — odpowiedział zwolna Rajmund — umarła przed sześciu tygodniami.
Marta zasłoniła twarz rękami. Z jej oczu polały się gorące łzy, których powstrzymać ani ukryć nie była wstanie. Gdyby mogła widzieć wówczas ów wyraz wdzięczności, jaki się odbił na twarzy Rajmunda, zrozumiałaby, że jej współczucie nie było mu obojętne. Nareszcie podniosła głowę i proszącym wzrokiem zdała się pytać go o niektóre szczegóły tego bolesnego wypadku.
— Cios był nieprzewidziany — rzekł Rajmund. Pewnego wieczora moja matka położyła się spać skarżąc się na gwałtowny ból głowy. W trzy dni potem opanowała ją gorączkowa niemoc, podczas której powtarzała ciągle pani imię i moje. W przeciągu tygodnia żyć przestała.
— Żałuję pana bardzo — rzekła Marta głosem wzruszonym. — I cóż pan teraz pocznie?...
Nagle, jakby zawstydzona swem pytaniem, dodała: Przebacz mi pan; ja bardzo kochałam pańską matkę.
— Nie mam zamiaru obrażać się za współczucie, jakie pani mi okazujesz. Odpowiem pani bez wahania się. Matka moja zostawiła mi bardzo skromny fundusik, więc przyjąłem miejsce ajenta bankowego u jednego z moich przyjaciół.
— Pan się chcesz rzucić w wir kupieckich interesów? pracować na giełdzie! — wykrzyknęła Marta.
— Potrzebuję zapomnieć o swojem nieszczęściu. Oprócz tego, chcę być bogatym, tak jak byłem. Kto miał pieniądze, nie łatwo przyzwyczaja się do ich braku.
— Pan lubisz pieniądze?
— Bardzo!
— Zapewne dla przyjemności jakich one są źródłem?
— Więcej jeszcze: dla dobrych uczynków, jakie, posiadając je, można wyświadczać drugim. Jeżeli wreszcie pokocham jaką kobietę do tego stopnia, że będę chciał ją zaślubić, nie życzyłbym sobie, żeby moja nędza stała się dla niej postrachem i odstręczyła ją odemnie.
Na te słowa Marta pobladła. Zamyślona, z głową spuszczoną, szła ona obok Rajmunda, wreszcie spojrzała na niego i rzekła krótko:
— Masz pan słuszność.
I znów nastało milczenie.
— Czy pan ciągle mieszkasz tam... jak pustelnik? — spytała.
— Jeszcze ośm dni będę tam mieszkał. Domek sprzedany. Konieczność powrotu do Paryża, zmusiła mnie do tej ostateczności. Zresztą zbyt bolesnem byłoby dla mnie mieszkać tam samemu.
Po niejakiej pauzie, jakby chcąc odwrócić rozmowę od rzeczy jego wyłącznie dotyczących, dodał:
— Pod koniec swego życia, matka moja często mówiła o pani; żałowała, że panią nie widzi i nieraz zapytywała siebie czy jesteś szczęśliwą.
Na te słowa Marta nie dała odpowiedzi. W największem pomięszaniu odwróciła się tylko do swego lokaja, postępującego w pewnej odległości i skinęła aby zawołał na karetę. W pięć minut potem, wsiadając do niej, rzekła:
— Do widzenia; spodziewam się mieć przyjemność spotykać pana czasami w tem miejscu poczem blada i drżąca, kazała się czemprędzej wieść do domu.
W rok po ślubie, Marta uważała się za najnieszczęśliwszą z kobiet. Nie czując do Varades’a nic — okrom odrazy, wyszła za niego jedynie, żeby zostać bogatą. Owóż nadzieje jej się nie ziściły. Bogactwo nie zrobiło ją szczęśliwą.
Marta nie potrzebowała długo żyć ze swym mężem, aby go poznać i przekonać się, że o ile miał nikczemne serce, o tyle i umysł posiadał ograniczony. Szlachetności, ambicyi, napróżnobyś w nim szukał. Jedynym celem jego życia, było powiększenie majątku. Nikczemne sposoby i szacherki, jakiemi posiłkował się dla dojścia do tego celu, utrzymywały jego umysł w nizkich i ciasnych sferach podłej spekulacyi. Marta próbowała go oderwać od tych zajęć; ale było to to samo, co chcieć, żeby słup zaczął chodzić. Człowiek ten lubował się w najbrudniejszej sferze z prozy życia. Nie był zdolny przejąć się żadną szlachetną sprawą. Wielkie ideje, które poruszają całym światem, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Wszystko co się tyczy sztuk i nauk, było dlań martwą tylko i niezrozumiałą literą. W sześć miesięcy po ślubie, Marta nie mogła go cierpieć.
W początkach ich małżeńskiego pożycia, okazywał wszystkie słabostki zakochanego. Widząc siebie panem i władcą tej czarującej kobiety, wpadł w szał prawdziwy i zatopił się w najbardziej zmysłowem uwielbieniu. Marta była szalenie kochana przez swego męża, którego nienawidziła, ale była kochana na sposób zwierzęcy. Trudno uwierzyć, żeby człowiek 55-cioletni, jakim był Varades, miał tyle krwi, zapału i energii. Namiętność, jaką zapłonął on do swojej żony, wyrównywała namiętności, jaką miał do swojego złota.
Serce Marty nie podzielało tych jego zapałów. Zmysły jej pozostawały zimne na jego uściski, które od samego początku już były dla niej najsroższą męką. Oddała mu się bezwładna, zimna, jakby z przymusu, jak z konieczności, nie znajdując w tym związku ani miłości, ani słodyczy. Nie potrafimy dokładnie opisać przez jakie w ciągu jednego roku przeszła cierpienia. Owocem ich był ów głęboki w niej wstręt, jaki powzięła do ludzi, do świata i życia... Wyszła zamąż mając na widoku przyszłość, tymczasem ta była dla niej straconą. Pragnęła umrzeć. Nie miała przyjaciółki i nie chciała jej posiadać, obawiając się zwykłych zwierzeń przyjaźni, któreby ją okryły wstydem. Prosiła Varades’a, żeby Walentyna de Chantocé pozostała jeszcze przez parę miesięcy u krewnej, u której dotąd bawiła i która pragnęła ją przy sobie zatrzymać. Marta nie chciała jej widzieć, obawiając się, że nie będzie wstanie ukryć przed nią swych cierpień.
Względem Varades’a była uległą jak w pierwszych dniach po ślubie, ale zimną jak lód w jego objęciach. On też nie żądał więcej; dla jego egoizmu było to wystarczającem, — innej miłości nie znał on i nie rozumiał. Nie pojmował on tego czystego szczęścia, jakie znajdują inni w szczęściu drogich im osób. W ciągu jednego roku wyczerpał wszystkie wrażenia, jakie mógł znaleźć w takiem małżeńskiem pożyciu i nagle zobojętniał, sądząc, że kobieta niegodną jest tego, aby przykuwać do niej całe swoje istnienie. Za wiele piękna, za wiele rozkoszy znużyło go, a to dla tego, że sam tylko ich używał. Zaspokoiwszy wzburzone swe namiętności, przy braku uwielbienia i szacunku dla Marty, powrócił do dawnego trybu życia, jak ów podróżnik z krajów nieznanych, które na nim zrobiły przelotne tylko wrażenie.
Skutkiem tego, Marta odzyskała dawną swobodę. Była dlań podobną już tylko do bożyszcza, w które przestał wierzyć, ale nie przestał go jeszcze admirować, więcej z nawyknienia, niż z wewnętrznej potrzeby ducha. Gdyby Marta była kobietą, pozbawioną serca i wolną miłości własnej, nie czułaby swego nieszczęścia; ale będąc taką, jakąśmy poznali — cierpiała męki trudne zaiste do opisania.
Podobne usposobienia małżonków wzajemnie się dopełniały. W rok po ślubie, Varades oddawał się już swoim interesom jak dawniej. Widywał żonę swą trzy razy tylko dziennie, unikając starannie tego, aby nie stać się jej natrętnym, i zaczynał żałować już, że do bilansu domowych wydatków wprowadził bezpotrzebnie jedną rubrykę więcej. Trzeba bowiem wiedzieć, że teraz pałac Varades’a ani podobnym był do pałacu z epoki jego kawalerstwa. Konie, powozy, liberyje, tłum służby, słowem cały ów przepych, jakim się lubi otaczać kobieta ładna, młoda, wykształcona i bogata — oto co Marta wprowadziła z sobą do owego niedawnego jeszcze przybytku skąpstwa. Posiadała więc bogactwa — ale szczęścia nie znała. Nikt aniby przypuścił jej cierpień, tajonych wybuchów gniewu i łez gorzkich pokryjomu wylanych.
Stroniąc od zgiełku świata, szukała ciszy i samotności, aby przeklinać w nich jedynie swoją dotychczasową dumę i czynić sobie wyrzuty, że nie była powolną niemym proźbom Rajmunda Vilmort i głosowi własnego serca. Litując się nad zmarnowanem swem życiem, oddawała się rozdzierającej serce rozpaczy, która nie znajdując w niczem pociechy, nie szuka ani rozrywki, ani nie pożąda żadnych już uciech świata.
Nieprzewidziane spotkanie i nagłe zbliżenie się z Rajmundem Marty — było dla niej godziną zguby. Dotąd, przez myśl jej nawet nie przeszło szukać pociechy w swym smutku na zewnątrz siebie samej. Obawiając się patrzeć w przyszłość, usiłowała godzić się z swem przeznaczeniem i nie przypuszczała już, by mogła jeszcze kiedy kochać i być kochaną. Nie wierzyła, aby mogła spotkać serce szlachetne i dzielne, któreby dało uczynić się powolnem jej zuchwałym wymaganiom, i któreby nagrodziło jej dotychczasowe cierpienia.
Widok Rajmunda na nowo obudził w niej uśpione instynkty i rządze ukryte. Od roku poddana dobrowolnie twardemu losowi życia nagle otrząsnęła się ze swej apatyi. Jak niegdyś za życia ojca zazdrościła licznym kobietom bogactw — tak dzisiaj zaczęła im zazdrościć miłości, i pieszczot ukochanych i kochających wzajem mężczyzn. Urzeczywistniwszy pierwszą połowę pragnień, zapragnęła urzeczywistnić i drugą Przed myślą stworzenia sobie w objęciach kochanka pozadomowego szczęścia — nie ulękła się ani na chwilę.
Serca kobiet, mających stać się ofiarami swej namiętności, kryją w sobie daleko głębszą przepaść aniżeli serca mężczyzn.
Z tej to przepaści, jak z toni wód kołysanej burzą życia, powstają wszystkie jego mety. Tu mają swe źródło wszelkie niezgodne z przyzwoitością żądze, pełne niepokoju pragnienia, bezwstydne wybryki i wszystkie owe sofizmata uprawniające drogę występku i otaczające go złudnym powabem. Ile one zawierają w sobie trujących pierwiastków — trudno wypowiedzieć! Mężczyzna w występku nie dorówna nigdy kobiecie; Messalina prześciga Tyberyjusza i Nerona. Nie odpoczywa ona ani dnia — nie zatrzymuje się ani na godzinę. Popędliwość jej serca, wrażliwość jej zmysłów nie zna granic; gwałtowność żądz i instynktów przeradza się aż w szaleństwo myśli i czynów. W barbarzyństwie swem i zmysłowych uciechach dochodzi aż do wyrafinowanej subtelności.
Czy spostrzeżenia te nasze były potrzebne dla wykazania powodów, jakie przyspieszyć miały upadek Marty? Tak jest. Spotykanie się jej z Rajmundem w Lasku Bulońskim powtarzało się codziennie. Gdyby w samym początku wewnętrznego swego wstrząśnienia, nie była spostrzegła urzeczywistnienia swych pragnień; gdyby nie widziała jego miłości — położenie rzeczy byłoby całkiem inne od tego, jakie się wyrodziło i nagle wzmogło skutkiem długiego obcowania z młodym człowiekiem, gorącym, zakochanym i wolnym, którego mogła zaślubić, a jednak tego nie uczyniła, woląc pójść zamąż za starca Varades’a. Pokochała Rajmunda i nawzajem została przezeń ukochaną ową miłością, o jakiej tylko marzyć mogła. Lepiej opisać tej kobiety nie potrafimy. Z tego, cośmy dotąd powiedzieli, czytelnik odgadł już niewątpliwie tę naturę, na wskroś zmysłową i namiętną, pełną dumy i pragnień wszechwładnych na ukochaną istotę wpływów.
Nie upłynęło dwóch miesięcy od chwili pierwszego ich spotkania, a widywali się już codziennie, zawsze o jednej dnia porze, na jednem i tem samem miejscu. Zwyczajnem miejscem ich spotkań — była odludna i zacieniona aleja Bulońskiego Lasku; treścią zaś ich rozmów — wzajemne zwierzenia o życiu ubiegłem i o nadziejach na przyszłość. Dotąd, żadne z nich jeszcze nie wyrzekło ani jednego z tych słów magicznych, co to zwykły raptownie jak błyskawica odkrywać wnętrza serc zakochanych i ukrytą w nich miłość. Rajmund ubóstwiał Martę. Tajemnicę tę czytała ona w jego duszy, niby w odkrytej karcie; on przeciwnie — ani się domyślał goszczących w jej sercu uczuć. Napróżno starał się je odgadnąć. Marta pozostawała dlań ciągle tajemniczą, radując się w głębi duszy tą nieograniczoną władzą, jaką nad nim pozyskała. Będąc pewną swego szczęścia; przekonana, że jedno jej skinienie rzuci go do jej nóg — ociągała się pospieszyć pierwsza w jego objęcia. Była podobną w tym razie do owego smakosza, co długo pieści wzrokiem upragniony kąsek, zanim go się dotknie nareszcie.
Napozór nieczuła, pozwalała uwielbiać się i śledziła z rozkoszą za owem stopniowem wzrastaniem uczucia w sercu Rajmunda, pielęgnując je z równą potęgą w swem własnem sercu.
Pewnego wreszcie poranku obudziła się ze stanowczym zamiarem położenia końca tej sytuacyi i wypowiedzenia owego stanowczego słowa, które miało przynieść Rajmundowi najwyższe szczęście. Postanowiła jednak uczynić to nie pierwej, jak po wysłuchaniu jego serdecznych wyznań i przysiąg. Chciała z ust swego ukochanego posłyszeć czarowną mowę miłości — i dopiero mu na nią odpowiedzieć. Umyśliła pozostać milczącą aż do końca, udać nawet zdziwienie — zaczekać chwilę — żeby nareszcie wybuchnąć szalonem w końcu uniesieniem.
Niepewność jednak rezultatu tych obrachowań i przeczuć, z których sobie nie mogła zdać dokładnej sprawy, niepokoiły ją i zatruwały nie jedną chwilę obecnego jej szczęścia. Wiedziała, że jest kochaną, ale czy długo potrwa miłość Rajmunda, tego przewidzieć nie mogła. Gotowa mu oddać się cała i niepodzielna, oczekiwała od niego obietnicy i przyrzeczeń, że nie opuści jej nigdy. Czy jednak Rajmund zechce na to przystać? czy odważy się dla niej poświęcić całą swą przyszłość? Nie, niepodobna aby stać się miało inaczej! Miała zresztą aż nazbyt dużo wiary w potęgę swych wdzięków, aby się mogła długo nad tem zastanawiać. Pobiegła więc na to stanowcze spotkanie, jakby na ucztę, albo raczej jak na pewne zwycięztwo. Ubranie jej aż do najdrobniejszych szczegółów, zdradzało kobietę zakochaną. Miała ona niezwykłe staranie o swej powierzchowności: jej toaleta, jej piękność, powinny były przyjąć udział w zbliżającym się tryumfie. Kapelusik z włoskiej słomki, ozdobiony atłasowemi wstążkami jasno-żółtego koloru; suknia tejże samej barwy, przystająca do talii i osłaniająca gors przecudnych kształtów; wreszcie czarny koronkowy szal, fantastycznie udrapowany i tak powiązany z tyłu, aby uwydatniał jeszcze bardziej piękność form ciała: oto jej toaleta. Z szelestem tych materyj, niby z wiatru powiewem, ulatniała się jakaś woń rozkoszna i tajemnicza. Twarz jej oblana żywym krwi szkarłatem, miała kolor rozkwitłej róży, świadczący o zdrowiu i czerstwości ciała. Wilgotne i skąpane w płomieniach żądzy jej źrenice, błyszczały weselem i miłością — tą miłością, co za chwilę w wzajemnem wyznaniu miała dosięgnąć najwyższej swej potęgi!
Nie dziw więc, że widząc ją w takim stanie, idącą naprzeciw siebie, Rajmund uległ słabości, która nieodwołalnie już zmusza do wyznań. I oto nagle, uczuł gwałtowną potrzebę pieszczot i pocałunków, upojenia i rozkoszy.
Niebo było czyste i błękitne, a promienie słońca zaczynały coraz silniej dogrzewać! Łagodziły je tylko: lekki powiew wiatru i drżenie liści na drzewach. W fantastycznej mgle poranku unosiły się drobniuchne ziarnka piasku, niby złoty pył ulatujący w przestworzu. Ptaki przebiegając ociężale ponad drogą, to przelatywały z drzewa na drzewo, to znów siadały lekko na drobnych ździebełkach trawy i żelaznych pręcikach, okalających trawniki i zabezpieczających je przed nieostrożnością przechodnia. Jaszczurki w pół-śnie rozkosznym, piły ciepłe powietrze z oczyma szeroko rozwartemi i nieruchomemi. Koguty i kury w botanicznym ogrodzie wydawały przenikliwe krzyki, którym głębie przyległego lasu dodawały zadziwiającej dźwięczności. Z sąsiednich alei dolatywał tentent przebiegających galopem koni. Wszędzie widziałeś ruch, — wszystko żyło i oddychało. Od strony Paryża słychać było głuchy i przytłumiony gwar budzącego się ze snu świata, z łatwością dający się rorożnić zdaleka, wśród tajemniczych szmerów roślinności — tej roślinności, który nigdy nie usypia, wiecznie czujna i wiecznie świeża.
Rajmund i Marta szli obok siebie milcząc. Ona pooddalała swych ludzi; byli więc sami. Zapuścili się w wazką ginącą w gęstwinie ścieżynę. Ponad rowem, w którym sączyła się zielonawa woda, rzucono kamienny, obecnie mchem pokryty mostek. Otóż na jego krawędzi usiadła teraz Marta, a Rajmund stanął przed nią drżący i zmieszany jej spojrzeniem, które zdawało się mówić mu, że godzina wyznań nadeszła. Pojmował on całą uroczystość tej chwili i odgadywał, w jakim celu ułożyła Marta to spotkanie.
Nakoniec nabrał odwagi i podniósł wzrok — oczy ich spotkały się. Żadne z nich nie cofnęło się. Wtedy Rajmund rzekł drżącym głosem:
— Nie prawdaż, że pani wiesz wszystko?...
— Wiem — odpowiedziała krótko.
— A czy nie jestem winnym w twych oczach?...
— Nie.
Z piersi Rajmunda wyrwał się okrzyk radości. Usiadł obok Marty, a potem uklęknąwszy przed nią, pochwycił jej ręce i złożył na nich rozpalone swe czoło. Uszczęśliwiona — nie opierała się wcale. Pogrążona w rozkosznem upojeniu, niepamiętna przeszłości, ani swej przyszłości; żyjąc wyłącznie chwilą obecnego szczęścia, zapomniała o wszystkiem. Wszystkie poprzednie jej postanowienia, aby okazać zadziwienie, zmusić Rajmunda do wyznań, taić i powstrzymywać własne wyznania — wszystkie te postanowienia, rozwiały się jak mgła ulotna, wobec chwili szczęścia, która odkupywała dawne dni cierpień i smutków.
Rozpromieniona, słuchała harmonijnych słów miłości, przeplatanych ciągłemi pocałunkami Rajmunda, który mówił wymownie i długo, uniesiony wybuchem własnego szczęścia. Opowiadał jej codzienne swe wrażenia, dotychczasowe uciechy i boleści, mówił o długo tłumionych nadziejach i nieustających obawach. Kreślił on tylko żywemi barwy odwieczną historyję miłości.
— Wiedziałam o wszystkiem — odpowiedziała Marta gdy skończył — ale przyszłam tutaj po to, aby usłyszeć o tem z własnych ust twoich. Umyślnie odkładałam chwilę wyznania, aby cię poznać lepiej i zapewnić się o twych zamiarach.
Kocham cię! kocham — i nie chcę nic taić przed tobą. Mówię to nie bez wzruszenia, ale nie rumienię się tem bynajmniej; przysięgi, jakie tu mamy zamienić — powinny być wiecznemi! Tak! tylko za tę cenę zostanę twoją na zawsze, w zupełności, bez żalu i bez wyrzutów, ze spokojem, jaki mi daje obmyślone postanowienie. Jeśli gotów jesteś oddać mi się na całe życie; jeśli kochasz mię tak, że możesz poświęcić mi swoją przyszłość, oddając mi na własność wszystkie swe spojrzenia, uśmiechy, serce i ciało swoje; jeśli nie obawiasz się myśli wiecznego ze mną związku, który tylko śmierć rozerwać jest wstanie — powiedz słowo — a ja odtąd do ciebie należeć będę!
Dumna, że posiadam na zawsze w tobie ubóstwionego kochanka — przelotnemu uczuciu uledzbym się wstydziła. Chcę ci się oddać, bo zdaje mi się, że mam do tego wszelkie prawo. I ja mam prawo przyjąć w mem życiu udział w miłości i szczęściu — i ja przecie mam prawo mieć przyjaciela, któryby osłodził puste dni życia mego, znaleźć w nim pomoc w potrzebie i widzieć los jego ściśle z moim spleciony losem: słowem i ja chcę kochać — i wzajem być kochaną! Nauczona okrutnem doświadczeniem, które aż do tej chwili trzymało duszę moją pod jarzmem nieubłaganej boleści, nie jestem zdolną oddać ci się inaczej, jak tylko na zawsze. Jeśli więc myślisz o chwilowych miłostkach — odejdź; bowiem, gdybyś nikczemnie starał się igrać tylko ze mną — obiecywać a nie dotrzymać — uczyniłbyś z Marty kobietę złą, która nie cofnęłaby się nawet przed myślą zemsty! Czyś pan mię zrozumiał?...
Mówiąc to głosem silnym i bez zadrżenia, dotykała prawie ustami czoła Rajmunda. Kiedy skończyła — ukląkł i odrzekł:
— Słyszałem dobrze i rozumiem: — pozostaję. Przysięgam ci wieczną wierność i poświęcam całe me życie! Przysięgam ci to — w imię tej pierwszej i ostatniej mojej miłości!
Twarz Marty rozjaśnił czarowny uśmiech; przymknęła na chwilę oczy, aby zebrać myśli i wyryć niezatartemi głoski w swej pamięci co tylko słyszane jego słowa.
Nagle ujęła głowę Rajmunda i na czole jego złożyła namiętny pocałunek.
Po śmierci matki, Rajmund opuścił ustronie w Neuilly. Najął w nowej dzielnicy miasta, położonej po za kościołem ś. Magdaleny, jeden z tych lokali małych i szczupłych, wytworzonych wymaganiami nowoczesnego smaku, w których pozór zewnętrzny główną odgrywa rolę i bierze górę nad praktycznością i pożytkiem. Pięć pokoików, składających to mieszkanie, Rajmund zapełnił nowomodnemi meblami, znamionującemi gust prawdziwie ekscentryczny, właściwy naszym czasom.
Dawniej, nie prędko można było umeblować mieszkanie. Zastanawiano się nad tem długo, a wybór był trudny. Każdy mebel musiał mieć wcześniej wyznaczone sobie miejsce, którego już nie zmieniał. Pokolenia przemijały, otoczenie pozostawało niezmiennem. Po upływie wieku, szanowano je jako pamiątkę rodzinną. Przekonanie, że się całe życie przepędzi w tem samem mieszkaniu, nadawało nieocenioną wartość jego urządzeniu. Dzisiaj, na podobny stan można natrafić tylko na głębokiej prowincyi. W Paryżu szybkie dochodzenie do majątku, częste ruiny, bogacenie się jednych kosztem drugich — oto przyczyny, które tak na tym, jak i na wielu innych punktach stanowczy wywarły wpływ na zmianę naszych obyczajów i zwyczajów. Mieszkania urządzają, się na poczekaniu.
W ciągu dni kilku można za umiarkowaną cenę urządzić sobie mieszkanie na pozór ze zbytkiem, stosownie do upodobania. Nowoczesny przemysł wytworzył naśladowanie antyków. Za kilka tygodni można mieć kredens z czasów Henryka III-go, lub fotele z czasów XIV-go. Przypomina to owego kupca, który na drzwiach swego sklepu położył napis: „Fabryka dywanów perskich.“ Dla tego też nasze mieszkania nie mają w sobie ani poezyi, ani nie sprawiają żadnego na nas wrażenia. Zaledwie kilka starych pałaców pozostało już tylko na przedmieściu Saint-Germain i na placu królewskim, przypominających nam rycerskość i dawną prostotę, niejako w przeciwstawieniu do dzisiejszych mieszkań.
Mieszkanie Rajmunda nie odróżniało się niczem od wielu innych. Znalazłeś tam wszystko, czego mógł dostarczyć tapicer za kilka biletów tysiącfrankowych. Całość choć ładna, nie sprawiała żadnego wrażenia. Pokoje podobne były do bombonierek. Na suficie widziałeś wymalowane białe chmurki na tle lazurowem. Papier okrywający ściany naśladował skóry wytłaczane, albo obicia aksamitne. Firanki z deseniem w pasy, wywołałyby, kilka wieków temu, niewątpliwie srogie oburzenie. W gabinecie do pracy porozwieszane były na ścianach zabytki dawnej broni, podrabiane na przedmieściu ś. Antoniego. W przedpokoju umieszczono dwie głowy jelenie o szklannych oczach oprawne w rzeźbę z drzewa. Reszta podobny nosiła na sobie charakter. Kilka ładnych sztychów, dobry wybór książek, trochę srebra pozostałego w spadku po pani Vilmort, kwiaty w żardinierkach — oto wszystko co jeszcze jako tako urozmaicało pospolitość otoczenia.
W takiem to miejscu Rajmund oczekiwał na Martę nazajutrz po owym pamiętnym dniu, w którym zamienili uroczyste, wzajemne przysięgi. Podniósłszy się raniutko, przyozdobił całe mieszkanie jak świątynię. Odświeżył kwiaty, zdjął z mebli szare płócienne pokrowce, pospuszczał żaluzyje tak, aby pozwalały zaledwie przedrzeć się małej ilości światła i aby w pokojach tylko półcień panował. Służącą wysłał na miasto, a pozostawszy sam, zagłębił się w rozmyślaniu nad swojem szczęściem.
Marta opuściwszy dom męża zaraz po śniadaniu, przyszła ledwie około godziny pierwszej popołudniu.
Rajmund otworzył drzwi nim zdążyła zadzwonić. Weszła prosto do pokoju nie przemówiwszy słowa — i stanęła.
— Otóż jestem — rzekła.
Ubrana była w jedną z tych ciemnych, skromnych i niezwracających na siebie oczów przechodnia sukien, które pozwalają, młodej kobiecie przejść ulicą, niepostrzeżenie. Twarz jej zakrywał gęsty woal. Skoro go podniosła, wyraz szczęścia i radości, bijący z jej oczów, rozjaśnił dokoła wszystko. Rajmund chciał jej paść do nóg, lecz ona usiadłszy w fotelu, przycisnęła go do swej piersi, aby pocałunkiem i pieszczotą ugasić ogień, który jej wargi oblewał krwi strumieniem.
Byłto dzień cudnie piękny — dzień najsłodszej rozkoszy i miłości. Marta na pół bez myśli, lecz z prawdziwym wdziękiem oddała mu się zupełnie. Należała ona do tego rodzaju kobiet, które, począwszy od Heleny aż do pani Récamier, zachwycały zawsze świat klasyczną swą pięknością i doskonałością kształtów. Po raz pierwszy uległa pod wpływem miłości. Odtąd pozostawali w zachwycie, połączeni niczem nierozerwanemi węzły.
Po pierwszych wybuchach miłości, nastąpił czas niewymownie czułych i słodkich zwierzeń i szeptów, w którym upojeni miłością kochankowie, żyją wyłącznie sobą tylko. Wtedy, wspominając przeszłość, zamieniają obietnice na przyszłość, uczą się poznawać nawzajem i składają przysięgi, które zdawałoby się, że wieki przetrwać powinny.
To też Marta uważnie słuchała słów Rajmunda — słów pełnych zachwytu i upojenia. Przerywała mu jedynie od czasu do czasu, aby go do serca przycisnąć. Rozmawiając tak, powzięli postanowienie co do swej przyszłości. Marta chciała, aby Rajmund poznał całą jej przeszłość; nic więc przed nim nie ukryła, nawet swych zuchwałych planów, które ją bez przywiązania i miłości rzuciły w objęcia człowieka o trzydzieści lat od niej starszego. Opowiadanie to w chwilach uniesienia, wzbudziło w Rajmundzie tylko litość, nie zaś pogardę. Postanowił codziennie bywać u Varades’a, aby codziennie bez przeszkód i narażenia się na niebezpieczeństwo, mógł widywać Martę.
— Nie umiałabym — mówiła — kochać człowieka i nie być z tego dumną. Skoro się raz już oddałeś w moje ręce, będę póty myśleć o twym losie, póki przez moje starania nie przyjdziesz do zaszczytów i majątku.
I wśród zachwytów, wszczęła się między niemi kwestyja nic wspólnego z miłością nie mająca, kwestyja pieniężna. Jak owe małżeństwo, które łącząc się z sobą na zawsze, nie ma względem siebie żadnych tajemnic, tak samo i oni żyli tylko tą myślą, aby wzajemnie we wszystkiem sobie dopomagać. Marta zapragnęła zwiedzić całe mieszkanie przyjaciela. Wsparta więc na jego ramieniu, przeszła wszystkie pokoje, obejrzała każdy kącik, pozostawiając za sobą niczem niezatarte dlań wspomnienia i pamiątki.
Zamierzając bywać tu często, chciała się ze wszystkiem zapoznać. Ten wyszukany zbytek, harmonija szczegółów, stanowiących piękną, całość, tak różną od wspaniałego urządzenia pałacu Varades’a, działały więcej na jej wzrok niż na serce, drażniły jej zmysły i wzbudzały czysto materyjalne pragnienia. Dzisiaj pojęcie miłości nie ma nic wspólnego z oddaniem się i poświęceniem zupełnem. Bohaterstwo, rycerskość, którem i dawniej osłaniano i uświęcano miłość, znikły bezpowrotnie, ustępując miejsca nizkim, błahym, pozbawionym wielkości akcesoryjom. Miłość dzisiaj nabrała odrębnej cechy; stała się samolubną i próżną. Miłość Rajmunda i Marty, w samym już zawiązku, zaczynała podobny przybierać charakter.
Nakoniec, po kilku społem tak spędzonych godzinach, musieli się rozłączyć. Przy pożegnaniu nie było ani łez, ani rozpaczy. Czyż bowiem nie mieli pewności, że się będą widywać codziennie?
Rozpromieniona postać Marty, skoro się znalazła wobec męża, zdradzała niekłamaną radość i zadowolenie z życia. Chociaż Varades nie był wstanie wytłómaczyć sobie przyczyny, niemniej zwróciło to jego uwagę. Marta stała się serdeczną, niemal czułą. Czując potrzebę usunięcia podejrzeń, starała się nawet zadać sobie przymus i zaczęła udawać uczucie, którego w głębi serca nie miała. Bolesna rezygnacyja, jaką dotychczas okazywała, ustąpiła miejsca przesadzonej wesołości, na podziw Varades’a, który wątpił, aby mógł być jej przyczyną. Było to pierwsze, lecz na nieszczęście nie ostatnie poniżenie się Marty!
W kilka dni Rajmund Vilmort znalazł sposobność przedstawienia się Varades’owi. Ułatwił mu to przemysłowiec, który z tym ostatnim miewał częste stosunki. Rajmund, dzięki swemu nowemu stanowisku, jako przyjaciel i powiernik giełdowego ajenta, mógł nawet być Varades’owi użyteczny. Wkrótce zrobili plan wspólnych interesów i zapoznali się dokładnie z tą. dziwną, spekalacyją, polegającą nietylko na umiejętności samego kupna papierów na giełdzie, ale i na sprzedaży w razie podniesienia się ich wartości i na przewidzeniu zmian, jakim ta uledz może. Rajmund posiadał wszelkie przymioty do giełdowych spekulacyj niezbędne: przezorność, bystrość i zimną krew. To też umiał niedługo podobać się kilku wpływowym osobom. Varades zrozumiał wlot korzyść, jaką z tej przyjaźni mógł wyciągnąć. Zaprosił go na obiad. Rajmund przedstawił mu się jak człowiek uprzejmy i usłużny. Pod pozorem dostarczenia Varades’owi rozrywki, zaproponował pierwszy zaprowadzić go do teatru. Wreszcie przysłał lożę, aby i Marta mogła towarzyszyć mężowi. W jakiś czas potem, idąc czy to do teatru, czy na koncert — wszędzie, gdzie tylko spodziewał się spotkać ze swą. kochanką, zabierał z sobą zamężną swą kuzynkę. Obecność i towarzystwo kobiety, oddalało od Marty wszelkie możliwe podejrzenia. Nie uszło sześciu tygodni, a dom Varades’a stał dla niego w zupełności otworem, i odtąd upływało kochankom życie spokojnie bez przeszkód.
Niewiara małżeńska nie ma już dzisiaj tego okropnego i strasznego charakteru, jaki miała dawniej. Jest ona dzisiaj w oczach wielu prostym wypadkiem, ale nie zbrodnią. Obyczajowa ta zmiana przedstawia dla moralisty nader zajmujący materyjał. Konieczność zmusza nas nieco obszerniej o tym przedmiocie pomówić. Dawniej, zwiedziony małżonek publicznie mścił się za swą niesławę. Dzisiaj, obawa narażenia się na śmieszność, łatwy nieraz do odgadnięcia interes majątkowy, chęć powstrzymania budynku, wspólnemi wzniesionego siłami, od upadku, jakiby niewątpliwie ze zmianą stosunku męża do żony nastąpił: zmieniły pogląd jak również i sposób rozwiązania tej komedyi małżeńskiego pożycia. Z bardzo małym wyjątkiem, następstwem niewiary małżeńskiej, nie bywa już ani pojedynek, ani samobójstwo, ani zabójstwo, ani nawet proces separacyjny, — lecz głuche tylko milczenie, lub co najwyżej, skandal, wywołany nie przez żonę, lecz przez zdradzonego nieraz z własnej winy męża, który poddając się z rezygnacyją swemu losowi, stara się wynagrodzić sobie te przyjemności, jakich napróżnoby szukał u domowego ogniska. Tym sposobem małżonkowie żyją z sobą lat dziesięć, dwadzieścia. Złe prowadzenie się i pożycie rodziców, odbija się na wychowaniu dzieci. Wreszcie, z nadejściem starości, małżonkowie znajdując na około siebie tylko samotność, czują potrzebę zbliżenia się na nowo ku sobie i zyskania wzajemnej ufności, do której dochodzą za pomocą tych scen przejmujących, jakiemi przepełnione są wszystkie prawie wystawiane w dzisiejszych czasach sztuki teatralne. Wśród fałszywego i udanego uczucia, podają sobie ręce, przyznając w milczeniu i przebaczając sobie wzajemne błędy. Za zobopólną zgodą, przeszłość idzie w zapomnienie. Słowem, że straszne owo nieszczęście, które dawniej bezcześciło domy i familije, uważane jest dzisiaj jako fakt najzwyklejszy, który przez łatwą do pojęcia wyrozumiałość, powinien być pokryty milczeniem.
Podobne, coraz częściej powtarzające się przykłady, nie mogą nam powrócić tego zbawiennego wstydu, który, będąc wynikiem zeszłowiekowych obyczajów, jeżeli nie wynagradzał błędów, to przynajmniej taił w sobie pragnienie zmazania winy. Żona, która nie dotrzymuje wiary małżeńskiej, mąż, który zaniedbuje dom własny, jeżeli tylko postępują sobie rozważnie i ostrożnie, nie bywają, otoczeni pogardą i w obec świata nie tracą opinii. Mało wymagająca moralność dzisiejszych czasów, która się stała poniekąd prawem u najbardziej ucywilizowanych ludów świata, pozwala na zdradę i nie potępia jej, wymagając jedynie od winnych zachowania jakich takich pozorów. Nie potrzebują się oni obawiać ani zemsty, ani odwetu, ani pogardy. Młoda dziewczyna, którą wydano zamąż wbrew jej woli, mąż, który nie ma do żony ani przywiązania, ani szacunku, mogą się łatwo pocieszyć. To też związki zawierają się od ręki; najczęściej z powodów nic nie mających wspólnego z uczuciem, — z tą świadomością, że bez narażenia się na niebezpieczeństwo, łatwo będzie można później braki zastąpić i straty istniejące wynagrodzić. Oto myśli, jakiem i się większa część małżeństw kieruje. Czyż więc można się dziwić, że w dzisiejszych związkach małżeńskich znajdujemy brak zastanowienia się, brak zapału, brak miłości? Czyż można się dziwić tak częstym upadkom, hańbie i bezcześci?
Żona najczęściej oddaje się kochankowi, uważając podobne postępowanie za dozwolone. Porzuca jednego dla drugiego i znów do niego powraca. Niekiedy zatrzymuje się na dłużej, zawiera umowę na czas dłuższy, — słowem urządza rodzaj rządu w rządzie. Odmiany niewiary małżeńskiej bywają różnorodne, aż do nieskończoności. Pod jakąkolwiek ona jednak objawia się formą, charakter jej da się określić w ten sposób: brak wyrzutów sumienia i wstydu u kobiety; brak godności osobistej u kochanka; lekceważenie ze strony męża, lub niedbałość jego i niezaradność, jeżeli o niczem nie wie; często rezygnacyja jego dla materyjalnej korzyści, jeżeli wie o całej prawdzie. Jednem słowem, wśród największego zamieszania, panujący na oko spokój, wśród bezładu, porządek.
W życiu Marty, oddanej nowej miłości, zaszła zmiana. Chcąc już to dogodzić dumie kochanka, już też pragnąc podnieść jego uczucie, uczuła potrzebę pokazywania się światu, zapragnęła być uwielbianą i piękną. Widywano ją w Bulońskim Lasku tak piękną, że mogła wszystkie serca poruszyć, wzbudzić ku sobie miłość wszystkich mężczyzn i zazdrość wszystkich kobiet. Toaleta jej sprawiała zawsze wyjątkowe wrażenie. Nieznana była w tej pałacowej ciżbie przedmiotem ogólnej ciekawości.
Zdziwienie wszystkich było niezmierne, skoro się dowiedziano, że ta urocza istota zamieszkuje cyrkuł ś. Jakóba, że jest żoną oryginała, nieokrzesanego niedźwiedzia, milijonera, i że honor jej zostaje bez plamy, tak jak piękność bez zarzutu. Starano się do niej zbliżyć i zapoznać. Rozpustnicy widzieli tu łatwą zdobycz. Uważali sobie za zaszczyt być jej przedstawionymi. Wiele domów przed państwem Varades otworzyło gościnne swe podwoje. Wkrótce Marta pozawierała stosunki i znalazła móstwo przyjaciół. Wyznaczyła stałe dnie w tygodniu na przyjęcie gości, a z nadejściem zimy, towarzystwo paryskie miało jedną królowę więcej.
Pozbawiona dotychczas przyjemności, Marta oddała się im z zapałem. Kochana, szczęśliwa, nie doświadczająca wyrzutów sumiénia, bogata i rozrzutna bez obawy stracenia majątku, pokazywała się na wszystkich balach, koncertach, przedstawieniach teatralnych, wzbudzając wszędzie uwielbienie i zapał. W stosunkach zaś z Rajmundem umiała zawsze zachować tyle ostrożności, tak go zdaleka jakoś na pozór utrzymywać, że żadna obmowa nie śmiała jej dotknąć.
Jednakowoż Varades zdziwiony temi ciągłemi zmianami, jakie się na około niego odbywały, doznawał nader sprzecznych uczuć. Powodzenie żony pochlebiało mu; był dumny z hołdów, jakie jej oddawano, tak jakby część ich i na niego spaść miała. Po ożenieniu się, widząc, że dalekim jest od urzeczywistnienia upragnionych z takim zapałem życzeń, pod wpływem dziwnego, do obojętności zbliżonego znużenia, poddał się swemu losowi, żałując niemal kroku, jaki uczynił. Obecnie widząc Martę w nowem otoczeniu, będąc świadkiem powszechnego uwielbienia jej piękności, doznawał tego samego, co przed ożenieniem uczucia. Było to odrodzenie się miłości.
Jednocześnie zaczął obawiać się niezmiernej rozrzutności żony. Codzień nowe suknie, co wieczór nowe przyjęcia i wizyty, wystawne objady, bale i koncerta, wreszcie całe to życie tak gorączkowe, do czego nie był przyzwyczajonym, były dostatecznym powodem do zaniepokojenia tego sknerstwa, myślącego jedynie i bez ustanku nad sposobami powiększenia swych bogactw. Pewnego razu, postanowił powstrzymać nieco, ten, jak go nazywał, potok wydatków. Zrobił kilka uwag, lecz zaraz po pierwszych słowach Marta przerwała mu, mówiąc:
— Jakiż lepszy użytek mógłbyś ze swoich skarbów wyciągnąć? Stwarzając sobie nowe stosunki i dając się ogółowi zapoznać, dobrze tylko lokujesz swoje kapitały i bądź pewny, że nie wiele tracąc, stosunkowo ogromną korzyść odnosisz. To, co dzisiaj nazywasz rozrzutnością, będzie z czasem dla ciebie niewyczerpanym źródłem dochodu.
A gdy Varades nie przekonany, kręcił głową, dodawała: — Wreszcie, gdybym tylko popełniała same szaleństwa, jeszczebym nie była w stanie roztrwonić wszystkich twych bogactw.
— Bezwątpienia; lecz tym sposobem umniejszą się nasze coroczne oszczędności, które dotychczas przyczyniły się do powiększenia mego majątku.
— Dla kogo chcesz go zostawić — wykrzyknęła Marta gwałtownie, lecz zaraz nieco słodszym głosem dodała:
— Nie uszczęśliwia cię to zatem, że mnie znajdują piękną? Skoro cię to nie cieszy, to widocznie jesteś bardzo zazdrosny, albo mnie kochać przestałeś.
Słowa te trafiły do serca Varades’a. Marta mówiła dalej:
— Zresztą, mój drogi, jeżeli nie zechcesz nadal zadawalniać moich potrzeb, muszę sama sobie radzić. Od czasu jak wyszłam zamąż, porobiłam pewne oszczędności. Postaram się więc, aby one na moje potrzeby wystarczyły.
Nie powiedziała, a o czem z łatwością Varades mógł się dowiedzieć, że mogła liczyć na Rajmunda, któremu powierzyła te oszczędności i który szczęśliwie niemi na giełdzie obracał. Varades zdziwiony słowami Marty, nie przemówił już ani słowa. Przez chwilę usiłował jeszcze przekonywać żonę, ale mu się to nieudawało.
Co do Rajmunda, to powodzenie kochanki zaniepokoiło go chwilowo. Obawiał się, że w tej powodzi przyjemności zostanie zapomniany, ale uspokoiły go słowa Marty:
— Pozwól mi działać — mówiła — zaufaj Marcie. Pracuję dla naszego przyszłego szczęścia, zarówno dla miłości, jak i dla majątku. Zresztą, czyż przyjemności, z jakich korzystam, nie zbliżają nas do siebie? Obawiasz się współzawodnika? Poznaj mnie lepiej. Ty jesteś i pozostaniesz jedynem szczęściem, jedyną, moją miłością. Umarłabym, gdyby mi ciebie kiedykolwiek zabrakło.
Mówiąc to, Marta była szczerą. Rajmund ją rozumiał. Naśladował więc ją we wszystkiem: bywał tam gdzie ona bywała, szczęśliwy, gdyż był uwielbiany przez kobietę, o której względy wszyscy się ubiegali. Wkrótce jednak miłość jego stała się więcej wymagającą; — przyłączyła się do niej bowiem, nie tak często spotykająca się w podobnego rodzaju związkach — zazdrość. Pewnego dnia, gdy Marta bawiła u niego jak zwykle, podczas serdecznych zwierzeń, wyznał jej pożerającą go troskę. Nie mógł żyć dłużej spokojnie, nie będąc pewnym, czy ona wyłącznie do niego tylko należy i czy do nikogo innego należeć nie będzie. Głównie zazdrosny był o Varades’a. Pałał ciekawością dowiedzenia się, jak daleko rozciągały się stosunki między małżonkami. Marta zarumieniona, nie chciała odpowiedzieć na jego pod tym względem pytania i usiłowała uspokoić tylko podejrzliwość kochanka. Tak natarczywie jednak nalegał, że nie bez wstydu, ale wyznała mu całą prawdę. Wtedy doznał on uczucia boleści i oburzenia. Po raz pierwszy dając jej poznać swoje niezadowolenie, zapragnął wymódz na niej przyrzeczenie, które mogłoby było sprowadzić niepokój i burze na ich głowy.
— To niepodobna — rzekła zatrwożona Marta. — Będzie się ze mną obchodził jak z ostatnią sługą. Nie mogąc już niczego się odemnie spodziewać, będzie się mścił, zabraniając mi na wszelkiego rodzaju przyjemności. On byłby zdolny odmówić mi środków na najpierwsze potrzeby życia. Po za domem zechce znów szukać tego, czegoby w domu nadaremnie pożądał: da mi rywalkę, która trwoniąc majątek, odbierze cały mój wpływ, jaki posiadam nad nim.
— To dla mnie jest rzeczą najzupełniej obojętną — odparł Rajmund. — Nie ma człowieka, któryby zdołał mnie pod tym względem przekonać. W razie, jeżeliby przez zemstę chciał ci czego odmówić, czyż ja cię nie potrafię również bogactwami obsypać? Czyż nie jesteśmy kochankami, a co do mnie należy, czyż nie powinno i do ciebie należeć? czy nie powinnaś tego nazwać swojem? Wiele potrzebujesz pieniędzy, ja ci z łatwością udzielę, lecz przez litość usłuchaj mnie! Myśl, że oprócz mnie, ktokolwiekbądź inny, korzysta z praw i przywilejów, któremi mnie obdarzyłaś, przyprowadza mnie do szaleństwa!
— Dziecko! czyż nie wiesz że ciebie tylko jednego kocham, i czyż nie wiesz, że jego nienawidzę?
— Tembardziej więc nie powinnaś mu ulegać! — wykrzyknął Rajmund, z oznaką głębokiej rozpaczy w głosie. — Czyż nie pojmujesz, że należąc sercem do mnie, a oddając mu się bez miłości, popełniasz czyn haniebny? O! gdybym cię nie kochał, gdybyś była dla mnie tylko zachcianką, zwyczajnym przedmiotem zabawy: nie żądałbym od ciebie tego. Kocham cię jednak nad życie — i na wieki chcę twoim pozostać. Kiedyś, jeżeli on przed nami umrze, zostaniesz moją żoną. Hańbić cię nie chcę.
Po tych gorących słowach Rajmunda, które jej dały miarę jego miłości, spostrzegłszy łzy jego i boleść — Marta nie opierała się dłużej.
— Masz słuszność mój przyjacielu — rzekła. — Usłucham twego głosu.
I usłuchała; następstwem tego, było stanowcze acz spokojne zerwanie z mężem. Na scenę tę niech nam wolno będzie zapuścić zasłonę, za co zapewne zyskamy sobie wdzięczność czytelników.
Postanowienie Marty, które dala ona poznać Varades’owi po grubijańsku, bez ogródek, z całą energiją kobiety walczącej z najświętszemi obowiązkami i gotowej wszystko dla kochanka poświęcić, wywołało więcej gniew jego, niż mu sprawiło boleści. Duma Varades’a ucierpiała bardziej niż serce. Przez kilka dni rozmyślał nad jej słowami, to zapytując siebie, jaką ma dać na nie odpowiedź, to znów oczekując jakiegoś dowodu skruchy i żalu ze strony Marty, gdyż nie mógł uwierzyć, aby postanowienie jej miało być nieodwołalne.
Skoro jednak spostrzegł, że mu nie chciano ustąpić, postanowił zemścić się i z tak krytycznego położenia jakąś korzyść dla siebie wyciągnąć. Rzecz szczególna! nie powziął żadnego uwłaczającego sławie Marty podejrzenia. Miotany niepewnością swego położenia, opowiedział nawet Rajmundowi Vilmort o nieszczęściu jakie go spotkało, nie obawiając się bynajmniej śmieszności, na jakąby się naraził, gdyby Rajmund odkrył komuś tajemnicę i zdradził położone w nim zautanie. Tym więc sposobem, Rajmund przekonał się, że ukochana spełniła jego życzenia. Powstrzymał się od rad, jakich Varades od niego żądał i powiedział mu, że jedynie on sam mógł w tej delikatnej i tak drażliwej sprawie działać i wpłynąć na jej pomyślne rozwiązanie. Niedługo, co prawda, przyszło na nie czekać.
Pewnego wieczora, o północy, Marta powróciła sama do domu karetą z teatru Opery, gdzie mąż nie chciał jej towarzyszyć. Z wielkiem swojem zdziwieniem zastała go oczekującego na nią u wejścia. Otworzył drzwiczki karety i ofiarował jej ramię, przyjęcia którego odmówić, wobec służby, nie mogła! Postąpiwszy jednak kilka kroków, skierowała się do swego pokoju, gdzie miała zwyczaj się zamykać i dokąd wstęp od tygodnia był Varades’owi wzbroniony. Ten ostatni zatrzymał ją.
— Zapewne zziębłaś — rzekł — wejdźmy tutaj. Mamy z sobą do pomówienia.
Martę zdziwił i przestraszył zarazem łagodny ton jego mowy. Czyżby się posunął do ostateczności, chcąc siłą dostać to, czego dobrowolnie otrzymać nie mógł? Chodziło tu jednak o coś zupełnie innego. Zaniepokojona weszła za mężem.
— Lekką i jasną suknię, w jaką tego wieczora była ubraną, okrywało sute, wyszywane złotem i obłożone szarem futerkiem, kaszmirowe okrycie. Z pod kapturka, okrywającego głowę, ubraną w białe fijołki, widać było spadające na czoło pukle czarnych jak heban włosów. Zbliżyła się do palącego się na kominku ognia, chcąc przy nim ogrzać nogi, obute w jedwabne trzewiki i ażurowe pończochy. Suknię nieco uniosła, nóżkę wysunęła naprzód, rękę wsparła na marmurze kominka: czyż można przybrać pełniejszą wdzięku postawę?
Spoglądała w lustro, w którem odbijała się jej postać i dojrzała po za sobą siedzącego w fotelu i trzymającego wlepiony w nią pożądliwy wzrok Varades’a. Na twarzy jego mieszał się wyraz uwielbienia z wyrazem gorzkiej ironii.
— Dobrze bawiłaś się? — zapytał jakby dla rozerwania żony, czekając zanim będzie wstanie wysłuchać bardziej poważnych rzeczy, o których chciał z nią pomówić.
— Grano Mojżesza — odrzekła.
— To sztuka niezbyt wesoła, o ile mi się zdaje?
— Przedewszystkiem jest bardzo ładna.
— Miałaś kogo u siebie w loży?
— Pana Vilmort z kuzynką, panią Saubonnes. Pan Saubonnes przyszedł nieco później. Miałam przytem kilka wizyt.
Marta przenikając niemal myśli męża, w czasie, gdy z zupełną swobodą umysłu odpowiadała na zapytania, odeszła od kominka, zdjęła okrywający głowę kapturek i odpięła okrycie, które zsunęło się na obnażone jej ramiona. Usiadła trochę w cieniu naprzeciwko Varades’a, jednakowoż tak, że przy jasnym blasku lampy mógł on dokładnie, z poza mgły muślinów, podziwiać tę płeć delikatną, figurkę o linijach doskonałych i to prześliczne, pełne życia, jej ciało. Ach! gdyby miał odwagę, gdyby pozostawiono mu chociaż cień nadziei, byłby w tej chwili cały drżący upadł na kolana i czołgał się u nóg tej okrutnej bez serca istoty, żebrząc miłości, niby miłosierdzia! Zanadto jednak dobrze znał ją teraz. Nie taiła się z niechęcią i wzgardą, jaką miała dla niego, — dla niego, któremu winna była całe swe bogactwo!
Przerywając opryskliwie milczenie Varades’a.
— Powiesz mi nareszcie dla czego chciałeś ze mną mówić? — spytała. — Już jest późno. Źle spałam ostatniej nocy i czuję się bardzo znużoną.
Patrząc na żonę i starając się nie ulegać jej wpływowi, odrzekł pewniejszym głosem:
— Kilka dni temu dałaś mi poznać swe postanowienie. Jeżeli postanowienie to jest nieodwołalne, pozwól, że ja ci nawzajem zakomunikuję moje.
— Czekam.
Wyrzekła te słowa tak krótko, tak obojętnie, z taką stanowczością w głosie, że Varades powstał z gniewem.
— O! strzeż się! — zawołał — nie przyprowadzaj mnie do ostateczności.
— Czekam, abyś mi dał poznać swoja wolę — odparła równie ozięble.
Varades, którego gniew coraz bardziej wzrastał, ledwie się powstrzymywał. Chodził z jednego końca pokoju w drugi, ściskając rozpaloną głowę rękami. Wreszcie podszedł do żony i rzekł:
— Nie, nie, ty nie doprowadzisz do tego, żeby mnie opuściła krew zimna, którą chcę, którą muszę zachować.
Stojąc, oparł się o kominek i mówił dalej:
— Powzięte przez ciebie nagle postanowienie zerwania pomiędzy nami bliższych małżeńskich stosunków, zmusiło mnie do głębszego zastanowienia się nad przyszłem swem postępowaniem; pragnę bowiem zachować osobistą godność i nie narazić się na śmieszność. O ile mi się zdaje, znalazłem na to środek. Przedewszystkiem muszę cię uprzedzić, że dobiega dwieście lat, jak w rodzinie Varades’ów była kobieta, która objawiła podobne twemu postanowienie; z tą jednak różnicą, że go powzięła nieco wcześniej niż ty, bo w sam dzień ślubu. Utrzymywała, że ja wydano zamąż przeciwko jej woli. Wieczorem zamknęła się na dobre w swoim pokoju. Mąż sądził, że to kaprys chwilowy i ustąpił, spędziwszy noc samotnie. Nazajutrz żona była równie upartą, mąż trochę więcej nalegającym; gdy jednak upór ten jej nie zmniejszał się, na trzeci dzień rzekł: „Chcesz moja kochana żebyśmy byli rozłączeni — dobrze. Pozostaniesz więc samą, aż do chwili“...
— A żona? — zapytała Marta.
— Po upływie trzech tygodni ustąpiła. Gdyby nie ta bowiem okoliczność, ród Varades’ów zaginąłby, a pani nie miałabyś zaszczytu widzieć mnie przed sobą.
— Dałby to Bóg! — pomyślała Marta, której twarz pozostawała niezmienioną.
— Zapytywałem siebie — ciągnął Varades — czybym nie mógł użyć podobnego środka. W zamknięciu możebyś się okazała bardziej uległą. Nie chcę jednak używać tak wstrętnego sposobu. Znalazłem lepszy. Odtąd, cokolwiekby mnie to miało kosztować, będziemy żyli stosownie do twego życzenia — każde oddzielnie, mieszkając jednak pod tym samym dachem. Tylko nie weźmiesz mi za złe, że moje ustępstwa zastosuję do twego postępowania. Mówiłaś mi kiedyś, że jesteś w stanie własnemi środkami wystarczyć na osobiste wydatki i zbytki, — rozumiem przez to toaletę, konie, powozy, służbę i przyjęcia jakie urządzasz. Pozwól, że skorzystam z tego. Mam zamiar ograniczyć sposób prowadzenia domu, nie utrzymywać dłużej zwierząt i ludzi, któremi mnie otoczyłaś, umniejszyć wydatki twoje osobiste, zwłaszcza na ubranie, do umiarkowanej summy sześciu tysięcy franków, i zacząć na nowo skromne życie, jakie prowadziłem dawniej. Jednem słowem, jeżelibyś się chciała zastosować do mego sposobu życia, gotów jestem łożyć na wszystko.
Jeżeli nie, jeżeli pragniesz dalej prowadzić to życie zbytkowne, jakie dotąd prowadziłaś, to życie, które mnie rujnuje, to owszem — prowadź go, ale swemi własnemi środkami. Oto moje ostatnie słowo.
— Spodziewałam się tego — rzekła Marta powstając i chcąc odejść.
Pozostała jednak na miejscu. Varades mówił dalej:
— Zwróć jednak uwagę, że doszedłem do tej ostateczności, przez twe niegodne i uparte postępowanie. Byłbym może wyrozumialszym, gdybyś mi była nie tak opryskliwie i stanowczo objawiła swą wolę, gdybyś mi zostawiła chociaż cień nadziei, gdybyś naprzykład powiedziała, że w braku miłości, możesz mi przynajmniej przyjaźń ofiarować.
— Eh! mój panie — zawołała Marta wyniośle — wiedziałeś pan o tem dobrze, że mu tego ofiarować nie mogłam.
— Dla czego? — zapytał Varades, w którego twarzy widać było gniew ledwo hamowany. — Zaślubiłaś mnie przecież.
— Małżeństwo nie wymaga jeszcze przyjaźni. Przyjaźń można ofiarować tylko tym, których się szanuje.
— A więc ty mnie nie szanujesz? Nie uczyniłemże, co tylko było w mej mocy, ażeby zasłużyć na twą miłość i szacunek? Czyż nie starałem się odgadywać wszystkich twych życzeń? Czyż nie dogadzałem wszystkim twoim zachciankom?
— Dobrze więc, jeżeli tak sądzisz! Mnie się jednak zdaje, że tak w jednem, jak w drugiem, chybiałeś celu.
— A więc cóż miałem czynić?
— Czy nie widziałeś, że duma moja jedynie oddała mnie w twoje ręce? Trzeba więc było ulegać mym chęciom; trzeba było iść drogą przezemnie wskazaną, starać się pozyskać me serce. Cóżeś jednak zamiast tego uczynił? Dziwi cię to, że nie posiadasz mego szacunku! Czyż go nie utraciłeś w owym dniu, w którym chciałeś mnie zrobić swoją kochanką? Jedynie niezadowolnione pragnienie skłoniło cię, żeś się ze mną ożenił. Czyś pomyślał o tem, żeby odzyskać to, co utraciłeś przez swe niegodne postępowanie? Nie; trzymałeś mnie jak jakiego kosztownego ptaszka w klatce złoconej. Nie wytrwałeś nawet długo w swem pierwotnem uczuciu. Opuściłeś mnie, pozostawiłeś samą, okazując mi jedynie oklepane, zdawkowe przywiązanie, płynące więcej z przyzwyczajenia, niż miłości. Jeżeli w ostatnich czasach obudziła się jakakolwiek w tobie miłość — to dla tego, że spostrzegłeś z jakiem uwielbieniem przyjmowaną, byłam przez tych, którymi się otoczyłam, a wśród których nie chciałeś mi towarzyszyć. Robiłam ci zaszczyt moją osobą, powróciłeś więc do mnie. Nie powinieneś się teraz dziwić, jeśli honor mój się oburzył na myśl, że jestem w twem ręku jedynie narzędziem pychy; nie powinieneś się dziwić, że nie chciałam i nie chcę być nadal przedmiotem twych przyjemnostek.
Varades słuchał, z trudnością tłumiąc gniew i oburzenie.
Marta w balowej toalecie, z ożywioną twarzą, błyszczącemi oczyma i z rozpuszczonem w nieładzie na różowym gorsie i ramionach włosami, była zachwycająca. Przez pewien czas trwało głuche milczenie.
— Zresztą na co te wymówki? — dodała po chwili. — Dałam panu poznać moją wolę; znam pańską i przystaję na wszystko. Zgadzamy się więc zupełnie, chyba że pan życzysz sobie, żebym i dom jego opuściła.
— Nie, nigdy! — zawołał Varades — nosisz moje nazwisko.
Lękał się on skandalu, a bardziej jeszcze procesu, wskutek którego mógł być zmuszonym do płacenia żonie dożywotnich alimentów, odpowiednio do majątku, jaki posiadał.
— Pozostanę więc — rzekła Marta głosem nieco łagodniejszym. — Umowę naszą, zatrzymajmy w tajemnicy. Niechaj nikt nie wie o tem, co zaszło pomiędzy nami; nikt niech się nie dowie, żeśmy się z wzajemnych zobowiązań zwolnili. W domu naszym ta tylko zajdzie zmiana, że na wydatki, które pan uznasz za niekoniecznie potrzebne, ja łożyć będę. Czy się to zgadza z pańskiem życzeniem?
Varades, zdziwiony zimną krwią Marty, z jaką przyjęła jego wolę, — zdziwiony, że udało mu się wprowadzić ją w kłopot, w milczeniu pochylił głowę. Marta podjęła z krzesła złożone okrycie i owinęła się w nie.
— Jesteś więc pani bardzo bogatą? — zagadnął Varades.
— Mówiłam już panu, że z pieniędzy dawanych mi przez pana w pierwszym roku małżeństwa, porobiłam małe oszczędności. Nie miałam wtedy wydatków, gdyż byłam w żałobie i żyłam samotnie. Pozwolisz pan, że więcej mu się zwierzać nie będę.
To powiedziawszy, skierowała się ku drzwiom. Gdy Varades ujrzał ją odchodzącą, w całym majestacie piękności, z niewypowiedzianym wdziękiem, uwydatniającym w całej pełni doskonałość jej kształtów — wyciągając ręce, łkającym głosem zawołał:
— Marto!
Ona, zwróciwszy na niego wzrok pełen pogardy i nienawiści, nie zatrzymując się, odeszła i znikła.
Pozostał sam, przygnębiony boleścią. Wkrótce jednakowoż gniew jego wybuchł w całej sile. Wtedy to przypominając sobie owo stanowcze sprzeciwienie się niegdyś Marty, kierowanej niby bezstronnością, co do zawarcia intercyzy — sprzeciwienie, które postawiło ich w stanie majątkowej wspólności:
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał. — Gdybym umarł, odziedziczyłaby cały mój majątek! Nie! tak nie będzie! Postaram się wyrwać go z jej rak, a przynajmniej większą część jego!
Gdy się znalazł w swoim pokoju, przed udaniem się na spoczynek, napisał list do Walentyny de Chantocé, polecając jej jak najśpieszniejszy przyjazd.
Marta, po tej burzliwej z mężem rozmowie, spała snem niespokojnym i przerywanym dręczącemi widziadły. Myliłby się jednakowoż ten, ktoby sądził, że główną jej myślą był honor i spokój, jaki przez to zerwanie pragnęła pozyskać. Zerwanie to obchodziło ją tylko ze strony finansowej.
Czytelnik wybaczy nam, że chociaż pobieżnie, śledzić będziemy w tym kierunku myśli Marty.
Dla łatwiejszego zrozumienia dopiero co opowiedzianego dramatu domowego, koniecznym jest pewnego rodzaju rachunek, jaki tu nam przytoczyć wypada. Wydatki, na które Varades przestawał łożyć, wynosiły około sześćdziesięciu tysięcy franków. W stajni było trzy konie, w wozowni kilka powozów, do nich stangret, lokaj i stajenny. Raz w tydzień Marta dawała obiad na dwanaście osób. W popołudniowej porze przyjmowała zawsze liczne towarzystwo. Bawiono się rozmową, grą w karty lub muzyką; niekiedy tańczono. Abonowała bezustannie jedną lożę we Włoskiej Operze. Dodawszy do tego stroje kobiety bywającej w towarzystwach, dwumiesięczny pobyt w kąpielach morskich lub u wód niemieckich, przytem wydatki nieprzewidziane, łatwo dojdziemy do powyższej cyfry.
Na pokrycie tych wydatków, Marta miała przyrzeczoną przez męża pensyję sześciu tysięcy franków, Rajmund miał dodać resztę. Prawda, że kilka miesięcy temu wręczyła kochankowi do czterdziestu tysięcy franków oszczędności, które, dzięki szczęśliwym operacyjom, wzrosły do stu dwudziestu tysięcy. Summa ta, ulokowana w rękach tak zręcznego i umiejącego korzystać z okolicznosci człowieka jak Rajmund, mogła przynosić ogromne dochody. Ryzykowność jednak operacyj giełdowych, nie pozwalała rachować stanowczo na to źródło dochodów, tak, że szczupłość zaczynała Martę przestraszać.
Zaraz z rana udała się do Rajmunda, aby zwierzyć się ze swym kłopotem. Rajmund zaślepiony miłością, szedł prosto w przepaść. Myślał tylko nad tem, jakby okazać Marcie swe przywiązanie, jakby się wywdzięczyć za tyle poświęcenia z jej strony. Nie przeląkł się położeniem i postanowił wszelkiemi siłami starać się o zdobycie dochodów, wystarczających na ich wspólne utrzymanie.
— Wszystko od ciebie przyjmę — rzekła Marta. — Nie będę się rumienić twoich pieniędzy, zwłaszcza, że kiedyś, skoro mnie poślubisz, cały mój majątek będzie do ciebie należał.
Upojony radością Rajmund, widząc się tak kochanym, był zdania, że Marta nie powinna w niczem zmieniać trybu życia i niczego od męża żądać.
Jednakowoż, stosownie do jego rady, zaprowadziła pewne zmiany w sposobie urządzenia domu. Znosiła się bezpośrednio ze stangretem we wszystkiem co się tyczyło stajni; z kucharzem zaś, co do tygodniowych obiadów i przyjęć. Wydatki jej były jakby w jakiem państwie ściśle oznaczone i z góry przewidziane. Wynikiem tych zmian, było pewnego rodzaju ich ograniczenie i — zmniejszenie zajęcia.
Pozostawała tylko do przezwyciężenia jedna okoliczność. Marcie, podczas wystawnych obiadów i przyjęć, nie wypadało samej czynić honorów domu, bez względu na to, że Varades zrzekł się ponoszenia wydatków. Rajmund więc skorzystawszy z posiadanego zaufania Varades’a, wymógł na nim, że w interesie opinii obojga małżonków, przyjmie w obec świata tytuł gospodarza domu. Varades, który w ciągu roku przywykł poczęści do zbytku, jaki go otaczał, i znajdując dla siebie wygodnem korzystać z niego a nie ponosić wydatków, z ochotą, przystał na podobną propozycyje. Wspaniałomyślność swą posunął nawet do tego stopnia, że pozwolił żonie korzystać ze znajdujących się w pałacu stajni i wozowni; pod warunkiem... że natomiast będzie mógł używać jej powozów i koni.
Wszystkie te drobne zastrzeżenia, wynikające z nowego stanu rzeczy, były szczegółowo przez małżonków, jakby przez jakich wspólników przedsiębierstwa, roztrząsane. Skoro już wszystko, za obustronną zgodą, zostało uregulowane, Varades zakończył te oryginalną umowę, w następujący sposób:
— Miałbym teraz prawo zawiadomić wszystkich dostawców, że odtąd długów pani płacić nie będę. Przez wzgląd jednak na panią, nię uczynię tego. Lecz racz pamiętać o tem, że jeżeli kiedykolwiek zwróconoby się do mnie z podobnym żądaniem, nie zaniedbam skorzystać z przysługującego mi prawa. Skoro traktujesz mnie pani jak obcego, a nie jak męża, staraniem więc mojem będzie nie ulegać dłużej jej zachciankom.
— Uspokój się pan co do tego zupełnie — odrzekła Marta stanowczo. — Po tem, co między nami zaszło, wstydziłabym się przyjąć od pana cośkolwiek.
Tak więc, bez żadnej na pozór zmiany, bez skandalu, bez zwrócenia czyjejkolwiekdądź uwagi, spokojnie, zostały na zawsze zerwane węzły, łączące Martę z Varades’em.
Upłynęło półtora roku od czasu, jak Walentyna de Chantocé opuściła Paryż; obecnie powracała do pałacu Varades’a, posłuszna woli opiekuna. Nizkiego wzrostu, blondynka o czarnych oczach, więcej powabna niż piękna, bardziej uczuciowa niż wykształcona, nie pozbawiona jednak wrodzonego sprytu i żywej wyobraźni, Walentyna, dzięki szczęśliwemu swemu usposobieniu, obiecywała zczasem należeć do liczby tych kobiet, które w osobach bliżej z niemi żyjących, miłość wzbudzają, z łatwością i stanowią najdroższy skarb w ich życiu. Dłuższy pobyt na wsi rozwinął jej siły fizyczne; chorobliwą bladość twarzy młodego wieku, zastąpiła śnieżnej białości cera, po za którą przebijał się różowy kolor czystej i młodej krwi, nakształt lekkich kropelek rosy na powierzchni zwierciadła.
Marta, wśród zmartwień i kłopotów życia, potrochu zapomniała o Walentynie. W ostatnich czasach nader rzadko pisywała do niej. Ujrzawszy ją niespodzianie, zdziwiona była, że znalazła ją taką, jakeśmy dopiero co opisali. Doznała pewnego rodzaju zazdrości i żalu, nie dla tego, żeby wdzięk Walentyny mógł iść w porównanie z jej wspaniała pięknością, ale że w tych prześlicznych oczach jaśniała taka młodość, taka niewinność, iż zużyta namiętnością i postarzała moralnie Marta, poczuła w sercu żal za utratą wieku świętej niewinności i wewnętrznego spokoju. Umiała jednak to pierwsze wrażenie na tyle pokryć, że Walentyna niczego domyśleć się nie mogła. Uściskała ona Martę czule, lecz z pewną nieśmiałością, czując niejako, że żonie opiekuna nie wypadało okazywać tego zaufania, jakie miała dla dawnej przyjaciółki.
— Jakto? więc nie wiedziałaś, że miałam powrócić? — spytała Walentyna, która na twarzy Marty zauważyła wyraz zdziwienia.
— Nie wiedziałam.
— Opiekun mój wiedząc dobrze jak cię kocham, pragnął ci sprawić niespodziankę. — W tej chwili wszedł Varades. — Prawda, żeś pan chciał sprawić Marcie niespodziankę, nie uprzedziwszy ją o moim powrocie?
— Bezwątpienia — odrzekł Varades. — Uczyniłem to jedynie, aby jej sprawić przyjemność.
— Dziękuję więc panu za to — rzekła Marta, przybliżając się do Walentyny, aby ją uściskać.
Służący zawiadomił, że dano do stołu.
— Czy wychodzisz dziś wieczorem? — zapytał Varades żony podczas obiadu.
— Będę na Operze.
— Szkoda, że nie mogę ci towarzyszyć.
— Nie pierwszy to raz — odparła obojętnie Marta — nie pierwszy i zapewne nie ostatni.
— Będziesz, o ile mi się zdaje, w towarzystwie pani Saubonnes?
— Tak jest, mamy z nią wspólną, lożę.
Walentyna przysłuchiwała się z uwagą rozmowie.
— Jakto?... Marto! ty bywasz na Operze? — wykrzyknęła naiwnie, a w głosie jej słychać było wpojone w nią w klasztorze oburzenie do podobnego rodzaju zabaw, — oburzenie pomięszane ze skrytem i długo tłumionem pragnieniem przekonania się na własne oczy o słuszności wpajanych w nią zasad.
— Bywam — odrzekła Marta, śmiejąc się ze zdziwienia Walentyny.
— Dziwi cię to Walentyno? — przerwał Varades spoglądając na żonę, którą radby był bardzo wprowadzić w kłopot. — Trzeba ci wiedzieć, że Marta ma stałe dni, w których bywa w teatrze opery, w teatrze włoskim, w... No, słowem bywa we wszystkich teatrach i... co się nazywa żyje w świecie.
— Sądzę, że Walentyna także w ten świat wejdzie. Co do mnie, nie postępuję inaczej od wielu innych młodych kobiet — odpowiedziała Marta.
— Ależ ja ci wcale nie czynię wymówek — odparł Varades.
— A czy weźmiesz mnie dzisiaj ze sobą? — spytała Walentyna.
— Wydaje mi się to trochę trudnem, moja droga. Teatr Opery podczas przedstawienia baletu, nie jest właściwem dla młodej panienki miejscem. Później, jak pójdziesz zamąż, będziemy, jeżeli zechcesz, bywały razem; teraz jednak będę cię mogła zabierać z sobą bardzo rzadko.
Walentyna nic nie odrzekłszy, spuściła główkę. Przedmiot rozmowy się zmienił.
O ósmej, Marta poszła się ubierać do swego pokoju. Towarzyszyła jej Walentyna, która ujrzawszy po chwili swą przyjaciółkę gotową już do wyjścia, wystrojoną, piękną i olśniewającą, na raz zapomniała o żalu, oddając się wyłącznie uniesieniom zachwytu. Marta ściskając ją, rzekła:
— Nie chodź do opiekuna, dopóki nie usłyszysz turkotu oddalającej się karety.
Na te słowa Walentyna spojrzała Marcie prosto w oczy.
— Dobranoc! dobranoc! — zawołała Marta, trochę pomięszana, wychodząc ze swego pokoju.
Zatrzymała się jednak w małym saloniku, gdzie Varades zwykł był po obiedzie czytywać gazety. Weszła tam gwałtownie, czyniąc mu następne pytanie:
— Czy masz pan zamiar zatrzymać Walentynę w Paryżu?
— Tak jest — odrzekł Varades, kładąc na kolanach gazetę i zdejmując okulary, przez które czytał. — Czyż nie jestem jej opiekunem?
— Dla Walentyny dalszy pobyt w Turyngii byłby najodpowiedniejszy. Zapewne pan nie zechcesz sam zająć się wyszukiwaniem przyjemności odpowiednich jej wiekowi; a co do mnie, to wiesz pan dobrze, że nie miałabym na to czasu ani chwili.
— A cóżbyś pani uczyniła, mając własne dzieci?
Na to zapytanie Marta zarumieniła się.
— Prowadziłabym inne życie — odrzekła; — ale co o tem mówić, kiedy ich nie mam.
— Bądź więc przekonaną — odparł Varades — że się sam potrafię zająć Walentyną. Postaram się o to, żeby się w mym domu nie nudziła. Ty zaś nie bierz mi za złe, że będąc osamotnionym, sprowadziłem sobie mą wychowankę. Ja również sam żyć nie mogę.
Marta zniecierpliwiona, nie mówiąc ani słowa, wyszła, zamykając za sobą drzwi z trzaskiem.
Dziwnie ironiczny uśmiech zawitał na twarz Varades’a skoro posłyszał turkot oddalającej się z pośpiechem karety, która ją uwoziła. Jednocześnie weszła do pokoju Walentyna. Varades zaczął rozmawiać z nią, a ona po raz pierwszy w życiu zauważyła, że opiekun interesuje się jej przyszłością.
Nazajutrz Marta ukazała się dopiero około południa, aby znowu o godzinie pierwszej wyjść na miasto; Walentyna widziała ją bardzo mało. Wieczorem Marta poszła na bal. Dnia następnego było wielkie przyjęcie i obiad w pałacu Varades’a. Marta zaprezentowała mimochodem Walentynę, jako wychowankę męża, nie mogąc jej ukryć przed gośćmi. Pełna prostoty i wdzięku postać Walentyny, zyskała odrazu sympatyję powszechną, z którą wielu z obecnych nie taiło się wcale. Przyjmowała ona ze zdziwieniem i prostotą dziecka pochwały od nieznanych sobie osób, których obecność bardziej ją niepokoiła, niż radowała. Z uderzeniem dziesiątej godziny, Marta dała znak Walentynie, uprzedziwszy ją przedtem, że młoda ośmnastoletnia dziewczyna nie powinna dłużej pozostawać na balu; Walentyna odeszła natychmiast do swego pokoju.
Było to w połowie pory zimowej. Dnie upływały jednostajnie, jeden do drugiego podobny.
Marta spędzała je w ciągłym ruchu i zabawie, Walentyna spokojnie i bez wrażeń. Wtedy zrozumiała ona, że Marta, której kiedyś dała imię przyjaciółki, nie mogła już dzielić się z nią uczuciem i otaczać domowemi staraniami, które kiedyś zbliżyły ich serca do siebie. Ukryła więc w swem serduszku boleść, jakiej doznała. Żałowała pobytu w Turyngii, gdzie żyła swobodnie, wśród natury, otoczona przyjaznemi sobie twarzami. Nie szukała więcej towarzystwa Marty, a poddając się z obojętnością woli i troskliwym staraniom Varades’a, korzystała jedynie z przyjemności, jakie samotne życie dostarczyć mogło. Nauka, czytanie i muzyka były jedynemi jej rozrywkami.
Minął rok, o którym tylko pobieżnie wspomnimy. Rok ten nie wiele odmienił ogólne położenie, któreśmy wyżej opisali. Marta postępowała ciągle drogą występku, bez burz i przeszkód, ze spokojem właściwym jedynie miłości dozwolonej przez prawo. Słowem, Marta i Rajmund, nie doznawali żadnych wyrzutów sumienia, pojąc się w tajemnicy swem szczęściem i ukrywając się z niem przed okiem ciekawych. Marta codziennie przepędzała dwie godziny u Rajmunda. On, pod pozorem zdawania Varades’owi sprawy z interesów, przychodząc co rano do pałacu, jakkolwiek krótko, widywał ją codziennie. Wówczas zamieniali tylko parę słów, lub uściśnienie ręki. Wystarczało to jednak do naznaczenia schadzki lub obmyślenia planu na przepędzenie dnia, jeżeli obustronne zajęcia zostawiały im trochę wolnego czasu.
Z nadejściem lata, które Varades, jak zwykle, chciał przepędzić w swych dobrach w Normandii, Marta i Walentyna udały się tam także. Zaproszono Rajmunda aby ich odwiedził. Tam, przez czas ich pobytu, spędził on sześć tygodni w towarzystwie swej kochanki. Wkrótce Marta znalazła pozór powrócenia wcześniej do Paryża. Wtedy to nastały dla nich dni szczęścia, gdyż mogli bez obawy dłużej jedno obok drugiego pozostawać. W zimie spotykali się znowuż codziennie bez przeszkód.
W tem opowiadaniu nie ma nic takiego, coby było niezgodnem z prawdą, i czegoby w podobnego rodzaju stosunkach spotkać nie było można.
Zajęci miłością, nie zapominali bynajmniej i o majątkowych sprawach. Marta z każdym dniem wchodziła w coraz to nowe stosunki. Na jej salonach bywało nawet kilka osób, mających wpływ na politykę, przyciągniętych jej wdziękiem. W naszych czasach przejściowych, gdy losy świata rozgrywają się na polu bitwy lub przy zielonym stole dyplomacyi; w czasach, w których kombinacyje polityczne tak są zależne od różnorodnych wypadków, Marta, pochwyciwszy nieraz jakieś słówko od swych znakomitych wielbicieli, umiała z niego skorzystać. Skoro tym sposobem doszła do wiadomości o jakimś jeszcze nikomu niewiadomym wypadku, komunikowała go Rajmundowi, który na nim umiał nieraz oprzeć wszystkie swe finansowe spekulacyje. Ze swojej strony Rajmund, idąc za radą Marty, a po części i za własnym popędem, nabrał tej pewności siebie, którą, się zwykło imponować tłumom. Zyskał sobie, zwłaszcza w świecie finansowym, szczególne poważanie. Na giełdzie zdanie jego było niemal prawem. Słuchano go powszechnie, postępowano za jego radą i okazywano mu zaufanie bez granic. Zyskiwał często — tracił rzadko kiedy. Summa zysków, jak utrzymywał, przewyższała znacznie summę strat. Wystarczał zupełnie tak na potrzeby własnego, jak i wystawnego życia Marty. Przez zazdrość, nie tylko nie pozwalał, aby kto inny prócz niego łożył na jej utrzymanie, ale nawet troszczył się o jej spokój. Jeżeli stracił przez niepowodzenie, ukrywał się z tem, aby jej oszczędzić zmartwienia. Chciał wszystkie troski wyłącznie na siebie przyjąć, dzieląc się z nią jedynie wiadomościami pomyślnemi. Człowiek ten w gruncie rzeczy dobry, czuły i jak dziecko uległy, ubóstwiał Martę. Człowiek ten godny lepszego losu, pomimo swej szalonej miłości, nie zdradził się niczem, coby ich życie zaburzyć i szczęście ich zniszczyć mogło. Cenił on honor Marty więcej, niż swój własny!
Wobec Varades’a, Rajmund się zniżał i upokarzał. Był to szczyt jego hańby. W interesie miłości musiał starać się o ciągłe zachowanie zaufania męża, którego oszukiwał. Aby dojść do tego celu, wyrzekł się szlachetnych popędów swej uczciwej w gruncie natury. Deptał honor, wysilał umysł, aby wzbudzić w Varades’ie niczem niewzruszoną ufność. Wyświadczał mu przysługi starał się podobać i zyskać przyjaźń jego bez granic. W tej hańbiącej i nizkiej roli, jaką na siebie przyjął, rumienił się nieraz sam przed sobą ze wstydu, nie zdradzając się żadnem słówkiem żalu przed Martą. Nie dowiedziała się od niego nigdy o goryczy tej powolnej, lecz skutecznej trucizny, jaką dobrowolnie zażywał.
Szczegóły te posłużą do uwydatnienia owej nieświadomości, w jakiej pozostawał Varades. Podejrzenie, jeśliby go kiedykolwiek powziął, zwróciłby prędzej na wszystkich innych znajomych, aniżeli na Vilmort’a. Nie podejrzywał jednak nikogo — czy to że mniej dbał o swój honor, niżby się to zdawać mogło, czy też że ufał uczciwości Marty. Może z obu tych przyczyn; a wreszcie i on w po za domowych rozrywkach szukał chwil ukojenia. Młoda dziewczyna, spotkana przez niego pewnego pięknego dnia wiosny w Luxemburgu, dziewczyna, którą na swoim koszcie osadził w cichym zakątku cyrkułu Łacińskiego, pocieszała go w zupełności. Ciągłe zajęcie się jego zarządem majątku, w połączeniu z rozrywką, jaką mu dostarczał ten nowy związek, były dostatecznym powodem do zapomnienia o domowych zgryzotach.
Walentyna czysta wśród tego zepsucia, rosła w lata, nic nie wiedząc, nic nie rozumiejąc i nie domyślając się niczego, chyba tego, że z niewiadomych jej przyczyn, szczęście nie gościło w domu Varades’a. Spędzała dni życia podług swej woli, poprzestając na małem, wyglądając tylko z niecierpliwością godziny, mającej ją oswobodzić i czekając dojścia do pełnoletności. Zaczynał się już budzić w niej jednak jakiś głos tajemniczy niby coś nieokreślonego, — pierwsze przebłyski dojrzewającego pod wpływem miłości serca i zaczynała już machinalnie powtarzać imię człowieka, którego bez drżenia widzieć obok siebie nie mogła. Tym człowiekiem był — Rajmund! Ze wszystkich osób, jakie ją otaczały, Rajmund bez wątpienia miał najszlachetniejsze serce i był pięknym, a chociaż okazywał jej tylko zwyczajną grzeczność, ona marzyła o nim więcej, niż było potrzeba do zakłócenia jej dotychczasowego spokoju.
Tak przechodziły dni, bez nadzwyczajnych wrażeń. Opisywany przez nas rok, był niejako zawieszeniem broni w tej wojnie domowej, którą czytelnik już poznał.
Pewnego dnia, około godziny trzeciej popołudniu, Marta, jak zwykle, weszła do pokoju Rajmunda z twarzą okrytą gęstym woalem, zasłaniającym ją przed wzrokiem tych, którzy ją codziennie na tej drodze spotykali. Wbrew zwyczajowi, Rajmund tego ranka nie był w pałacu Varades’a.
— Sądziłam żeś chory — rzekła Marta zdejmując kapelusz.
— Nie! nie! odrzekł udając wesołość, której ani byś dostrzegł nie tylko na twarzy, ale i w sercu jego. — Nie! Byłem zajęty.
Marta spojrzała na niego w milczeniu. Od kilku dni uważała, że jest jakiś zamyślony i niespokojny. Stanęła przed zawieszonem nad kominkiem lustrem, poprawiając od niechcenia włosy. Rajmund śledził każde jej poruszenie, starając się wśród szczęścia, jakiego na widok jej doznawał, zapomnieć o pożerającej go zgryzocie.
— Ogarnął mnie — rzekł — jakiś niewypowiedziany, nieusprawiedliwiony smutek. Obecność jednak twoja zaczyna moją czarną melancholiję rozpraszać. Razem z tobą wszedł w moje progi jasny promień szczęścia; rozproszyłaś chmury zgromadzone na mojem niebie. Przy tobie zapominam o wszystkiem! Obecność twoja upaja mnie jakimś niewysłowionem szczęściem. O! jakże ja cię kocham najdroższa!...
Zbliżył się do niej. Ona odwróciwszy twarz ku niemu, oparła swe dłonie na jego ramionach. Przenikając go w milczeniu wzrokiem, chciała z ócz wyczytać, co się działo w głębi jego duszy — elektryzowała go spojrzeniem.
— Marto!... — wyszeptał.
— Kochasz mnie — odrzekła — czuję to, widzę, wiem o tem. Dla czego więc kryjesz się z czemś przedemną?
— Ja się kryję?...
— Nie zaprzeczaj. Nie umiesz udawać; odgadłam więc jakąś boleść w tobie tajoną. Mów, miej zaufanie. Czyż wszystko, radość i cierpienie, nie powinny być nam wspólnemi?
— Mylisz się — odparł — z niczem się nie ukrywam.
— Źle robisz, że mi się nie zwierzasz. Milczenie twoje przygnębia mnie bardziej, niż wiadomość o największem chociażby nieszczęściu.
I widząc, że upór jego zmiękczają jej słowa, zawołała:
— Ach! miałam słuszność. Jest pomiędzy nami jakaś tajemnica.
Odszedłszy od niego, usiadła nieruchoma w fotelu, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami.
— Ponieważ żądasz tego — odrzekł Rajmund głosem wzruszonym — wyznam ci całą prawdę.
Prędzej czy później dowiedziałabyś się i tak o wszystkiem. Nieszczęście jest nie do powetowania: straciliśmy cały majątek.
— Jesteśmy więc zrujnowani! — rzekła podnosząc się. — Jest to zbyt małe nieszczęście, aby nad niem rozpaczać. Złe, jakie się stało, łatwo naprawić; pozostał ci honor i ludzkie zaufanie.
— Nie powiedziałem wszystkiego — przerywając, ciągnął dalej Rajmund, — niepowodzenie zaczęło się cztery miesiące temu. Straty następowały jedna po drugiej. Są chwile, gdzie się jest ślepym. Nie umiałem przewidzieć wypadków. Wszystkie wyrachowania zawiodły mnie. Trzy razy z rzędu, korzystając z kredytu i zgromadzając ze wszystkich stron pieniądze, starałem się stawić czoło losowi. Płaciłem ciągle, lecz dzisiaj — wszystko stracone... Dzisiaj mamy 28 stycznia; wczoraj na giełdzie straciłem 35000 franków. Jestem shańbiony, jeżeli nie zapłacę tych pieniędzy 5 lutego. Gmach szczęścia, który z takim trudem wznosiłem, na raz runął u stóp moich.
— Zapłacisz — rzekła Marta — mam brylanty.
— Nigdy! nigdy! — zawołał.
— Mam brylanty — powtórzyła nie słuchając go — spieniężywszy je, otrzymam znacznie większą summę niż ta, jakiej potrzebujesz. Spłacisz dług i będziesz mógł znów probować szczęścia. Musisz to uczynić — dodała stanowczo, widząc, że Rajmund ma zamiar oponować.
— A jeśli i to stracę? — zauważył nieśmiało.
— Pozostaje jeszcze mój mąż.
— Marto! błagam cię, nie mów tego. To byłoby podłością?
Wzruszyła ramionami i odparła z siłą:
— Będę podłą, jeżeli tego potrzeba! Kto się o tem dowie? Czy przez to mniej będziesz mnie kochał? Cożby mogło mnie wstrzymywać?
— Honor!... honor!
— Honor? Czyż z nim nie zerwaliśmy oddawna? Zreszt, co mnie to obchodzi, jeśli idzie o ocalenie naszej miłości? Honor byłby straconym wówczas, gdyby twe bankructwo stało się głośnem, gdyby się wmięszała w twe sprawy sprawiedliwość, gdyby zażądano od ciebie rachunków z pieniędzy, któreś mnie oddawał. Dotąd nie powinniśmy rozpaczać. Pomimo środków, do jakich moglibyśmy się uciec, honor nasz ocaleje, jeśli nasze nieszczęście będzie światu nieznane.
Rajmund zadrżał. Przeląkł się nieubłaganej logiki tej kobiety, oddanej mu całkiem, lecz jednocześnie uległ niczem niezwyciężonemu wpływowi, jaki miała na niego. Pochylił głowę, nie wyrzekłszy słowa. Milczenie to przekonało Martę, że przyjął zrobioną mu propozycyję.
Nazajutrz sprzedała brylanty, zastąpiwszy je imitacyją; pieniądze zaś ztąd otrzymane wręczyła Bajmundowi. Piątego lutego Rajmund zapłacił na giełdzie różnicę kursu. W kilka dni później, myśląc, że koniec miesiąca sprowadzi znaczną zniżkę papierów, sprzedał je za ogromną summę, sądząc, że tym sposobem postawi się od razu na nogi. Nie przytaczając szczegółów tej operacyi, powiemy tylko, że wypadła tak nieszczęśliwie, iż w miesiąc później położenie Rajmunda było gorsze niż kiedykolwiek. Przetrzymał jednakowoż jeszcze tydzień. Wreszcie interes przedsięwzięty za gotówkę, która miała być wypłaconą w ciągu dwudziestu czterech godzin, nie tylko dobił go do reszty i pozostawił bez środków, lecz zrobił go niewypłacalnym. Z trudnością, uzyskał prolongatę w wypłacie jeszcze na tydzień.
Przez cały ten czas nie mówił z Martą o interesach, poświęcając jedynie miłości wszystkie godziny razem spędzone. Szanowała to jego milczenie, oczekując z niepokojem zwierzenia się, które obawiała się wywołać. Rajmund jednak zanim jej wyjawił całą prawdę, miał bezczelną odwagę odwołać się do Varades’a o pomoc. Varades wiedząc, że od kilku miesięcy szczęście opuściło Vilmort’a, odmówił; nie należał bowiem do liczby tych, którzyby się dali bezinteresownie wzruszyć w celu przyjścia komuś z pomocą.
Tego samego wieczora przyszła Varades’owi ochota towarzyszyć Marcie na włoską operę.
Walentynę zabrali ze sobą. Między pierwszym a drugim aktem, Rajmund pokazał się w krzesłach. Marta wyczytała na jego twarzy wyraz głębokiego zniechęcenia. Znakiem tylko dla niego zrozumiałym, przywołała go do loży. Varades spostrzegłszy, że Rajmund powstał z miejsca, rzekł do żony:
— Zdaje mi się, że pan Vilmort chce ci złożyć wizytę. Wychodzę na chwilę, niechcąc go tutaj spotkać. Postaraj się uwolnić od niego; stracił na giełdzie wszystko co posiadał i jest zupełnie zrujnowany. Żałuję cię, jeżeli jemu powierzyłaś swe kapitały.
— Więc pan chcesz przyjaciela w nieszczęściu opuścić? — spytała Marta, tłumiąc w sobie gniew i łzy, które się jej cisnęły do oczów.
— Chciał odemnie pożyczyć pieniędzy, ale odmówiłem. Byłbym zatem skrępowany jego towarzystwem, W każdym razie pragnę uniknąć spotkania.
Wymówiwszy te słowa, Varades wyszedł. Walentyna słuchała z bólem serca i wytężoną uwagą. Wchodzącego do loży Rajmunda, gdzie na szczęście w tej chwili nie było nikogo z wizytujących, przywitała przyjaznym lecz smutnym uśmiechem. Rajmund ukłonił się i starał się zawiązać rozmowę o obojętnych przedmiotach; był jednak widocznie wzruszony.
— Mam z panem do pomówienia — przerwała nagle Marta. Podniosła się, a zostawiając Walentynę na przodzie loży, odeszła w głąb z Rajmundem. W słabo oświeconym zakątku, w którym ciekawe oko dostrzedz ich nie mogło, zdołali zamienić tylko parę słów ze sobą.
— Wiem o wszystkiem — rzekła Marta.
— Jakto? już!... — zawołał Rajmund.
— Mąż mi wszystko powiedział.
— Nie mam się więc z czem taić. Tak, wszystko stracone!
Marta położyła swe ręce na jego rozpalonem czole.
— Tyle nieszczęść naraz! — wyszeptała.
— Cóż się więcej stało?
Na to pytanie, Marta odpowiedziała tak cicho, że Rajmund prawie niedosłyszał wyrazów; zrozumiał jednak ich znaczenie: — Marta miała zostać matką.
Spojrzał na nią, jakby nie rozumiejąc jej słów. Na jego twarzy malował się niewypowiedziany smutek. Marta litując się nad nim, wyrzekła:
— Nie powinieneś tracić nadziei; znajdę środek ocalenia nas.
Aż nadto dobrze rozumiał znaczenie tych wyrazów; wśród doznanej boleści, opanowała go szalona zazdrość.
— Zabraniam ci tego! — wykrzyknął.
— A zatem musiemy uciekać — rzekła chłodno. — Ja jestem innego zdania; ty jednak, jako mój pan — rozkazuj, a będę ci posłuszną. Cała okropność ucieczki, smutne życie dwóch istot nierozdzielnie z sobą związanych i wspólnie cierpiących, zmuszonych się ukrywać, wytykanych palcami, pogardzanych przez wszystkich; dni upływające w nędzy w jednem z mniejszych miasteczek Anglii lub Belgii; hańba Marty, własna zguba: oto obraz, jaki w ciągu kilku sekund przedstawił się wyobraźni Rajmunda.
— Nie! nie! tak być nie może — rzekł z westchnieniem.
Stali naprzeciwko siebie, bladzi, pomieszani; Marta promieniejąca pięknością i smutkiem, on pogrążony w cierpieniu. Zebrała nareszcie myśli i przemówiła doń słodkim i pieszczotliwym głosem:
— Jakież z ciebie bezsilne dziecko! Nie masz odwagi postanowić cośkolwiek, ale ja nie tracę głowy. Idzie tu o zażegnanie grożącej naszemu szczęściu burzy... Odejdź, mój mąż mógłby cię tu zastać. Zobaczemy się jutro, a wtedy ci powiem, że miłość moja dla ciebie nigdy żywszą nie była, jak w tej chwili.
Popchnęła go zlekka ku drzwiom. Wyszedł prawie nieprzytomny, nie zdając sobie nawet sprawy ze swego położenia. Na korytarzu natknął się niespodziewanie na człowieka — był to Varades.
— Niezgraba! — rzekł ten ostatni.
Na tę zaczepkę Rajmund podniósł głowę. Oczy jego zamigotały gniewem, który jednakowoż zdołał natychmiast przytłumić poznawszy Varades’a. Przeszedł obok jak błędny, a nie mogąc zebrać myśli, opuścił teatr, idąc na oślep przed siebie.
Varades wszedł do loży w chwili, gdy się rozpoczynał drugi akt Rigoletta. Zwracając się do żony, rzekł:
— Spotkałem tylko co pana Vilmort — był oszołomiony. Czyś ty go o ten stan przyprawiła?
— Stosownie do pańskiego żądania, dałam mu do zrozumienia, że nie powinien tak często nas odwiedzać.
— Dobrze pani uczyniłaś — rzekł Varades ucieszony tą wiadomością.
I pierwszy raz od roku... uśmiechnął się do żony.
Czekając na odpowiedź Marty, Walentyna, która do tej chwili zdawała się nie widzieć i nie pojmować tego, co się wkoło niej działo, podniosła nagle oczy. Przyglądała się kolejno to Varades’owi, to Marcie, z dziwnym jakimś wyrazem, jakby jej niespodziewanie spadła z oczów, okrywająca tajemnicę, zasłona. Pod koniec wieczoru Marta okazywała mężowi względy, od których odwykł oddawna.
Nazajutrz, skoro ujrzała kochanka, rzekła do niego smutno:
— Uspokój swe obawy — nie ma nic straconego.
Nic tak nie zraża w miłości, nic nie budzi takiej nieufności, jak pierwszy zawód, zwłaszcza, gdy się już dawno wyszło z wieku złudzeń, z wieku gorącej wyobraźni i gdy ostygły pierwsze miłości zapały. Varades’a ani na chwilę nie oszukała ta nagła czułość Marty, którą zaczęła mu okazywać. Powodując się zwierzęcemi instynktami, uległ chwilowemu upojeniu zmysłów, w jakie na nowo umiała go wciągnąć; zastanowiwszy się jednak nad swą słabością, na zasadzie tego, co widział i czego się domyślał, przyszedł do wniosku, że żona jego stwarzając tę ohydną komedyję, starała się tylko uspokoić jego drażliwość i rozbroić go niejako, aby tym sposobem na nowo pozyskać sobie jego łaskę, której widocznie potrzebowała. Skoro doszedł do tego przekonania, uczucie niewypowiedzianego wstrętu zawładnęło jego istotą. Wyrzucał sobie, że uległ słabości, że się dał uwieść. Potem, kiedy się uspokoił, śmiał się tylko z siebie, a o tem co mu się zdarzyło, myślał, jak o szczęśliwym wypadku, który każdemu człowiekowi przynajmniej raz w życiu przytrafić się może. Przypomniawszy sobie jednak przeszłość, odsunął się z niechęcią od Marty, i powrócił do łatwych miłostek, które od roku już osładzały mu życie pędzone w domowych zmartwieniach. W przeciągu najwięcej tygodnia, Marta została opuszczoną, nim zdążyła za swą hańbę zażądać wynagrodzenia. Musiała teraz, rzecz niesłychana, znieść pogardę tego samego człowieka, który jej się u nóg kiedyś tarzał — i nie była wstanie ocalić Rajmunda od niechybnej zguby, nie mogła go zasłonić przed pociskami rozgniewanych kapitalistów, których zawiódł na giełdzie.
Te ciągłe nieszczęścia, te straszne zawody i niepowodzenia, nie zachwiały jej miłości. Niewzruszoną pozostała wobec ruiny swej godności i wstydu. Zmuszona obecnie do większej oględności jej miłość przy widywaniu się z Rajmundem, wzrastała w miarę zwiększania się przeszkód. Znajdowała w nim jedyną ucieczkę, jedynego przyjaciela. Postawiła sobie za zadanie wyrwać go z tego przygnębienia i rozpaczy, w jakie popadł, starając się dowieść mu, że przesadzał nieszczęście, że srogie przeznaczenie nie będzie trwać wiecznie, że i dla nich nadejdą dni lepsze, że wreszcie są większe nędze na świecie.
— Nie opuszczam cię — rzekła. — Płaczę wraz z tobą, lecz pragnę, żebyś i ty podzielał na przyszłość moje nadzieje. Zapomnij o boleściach przeszłości, pamiętając tylko o jej dobrodziejstwach, którycheśmy doznali. Spojrzyj w przyszłość spuść się na los, bo on w życiu wiele stanowi! Nie masz się czego lękać, skoro miłość nasza trwa niezmiennie? Widzisz, że ja nabrałam nowych sił w nieszczęściu. Zbierz więc i ty siły i odwagę, pokonaj smutek; myśl tylko o naszej miłości, a będziem szczęśliwi.
Słowa te powtarzane często, wśród czułych pieszczot i tysiącznych dowodów gorącego prz wiązania, dopięły celu. Rajmund nabrał odwagi, a starając się odzyskać utracone stanowisko, znalazł kilku przyjaciół co go nie opuścili i z zapałem rozpoczął pracę nad odbudowaniem gmachu, który wznieść na nowo zamierzał. Marta ze swej strony wyrzekła się chwilowo zbytków, ograniczyła wydatki, pragnąc powoli spłacić swe długi. Nie chciała być zmuszoną do czołgania się u nóg męża, aby wydobyć trochę pieniędzy, ani też do przedostania się do jego gabinetu w celu ich kradzieży, która przyszła jej kiedyś na myśl, w chwili, gdy przemyśliwała nad sposobami ocalenia Rajmunda. Doznała zbyt wielkiego poniżenia, żeby się na nie po raz drugi miała narażać. Zresztą, wszystkie te zmiany w sposobie prowadzenia życia, wkrótce mogła usprawiedliwić bardzo naturalnym powodem.
We dwa miesiące po owym wieczorze w teatrze włoskim, z początkiem wiosny, zawiadomiła męża i znajomych o tem, że ma zostać matką. Wiadomość ta poruszyła nieczułą dotąd strunę serca Varades’a. Myśl, że zostanie ojcem, przedstawiła się tej prozaicznej istocie w cudownie poetycznych ramkach. Skoro przeszło pierwsze wrażenie, skoro się już z tą nową myślą oswoił, zaczął roić tysiączne plany na przyszłość. Uśmiechało się doń nieograniczone szczęście. Pod wpływem tych nadziei, szorstki jego charakter złagodniał, ciemny umysł rozjaśnił się, dusza odetchnęła swobodniej. Odrodził się na nowo. Stał się nagle dobrym, ludzkim, niemal czułym. Pierwsza Marta zauważyła w nim tę zmianę i pierwsza doświadczyła jej skutków. Otoczył ją staraniami, usiłował okazywać uczucie pod mniej szorstką, jak dotychczas, formą; przyznał jej prawa i przywileje, których oddawna pozbawioną została; nauczył się w żonie szanować przyszłą matkę dziecka — słowem, puścił przeszłość w niepamięć. Przed Walentyną, z którą swobodniej rozmawiał niż z Martą, zwierzał się z tych swoich nadziei, gdyż przepełnione niemi jego serce, czuło potrzebę wylania. Pragnął mieć syna, aby jego nazwisko nie zaginęło; marzył o świetnej dlań przyszłości i nigdy z bogactw swych nie był tak zadowolniony, jak teraz.
W innych okolicznościach, chwalebne te oznaki niekłamanego uczucia, mogły były wzruszyć Martę, lecz znajdującej się pomiędzy nią i mężem przepaści, nic nie było w stanie zapełnić. Szczęście, jakie okazywał Varades, raniło jej serce; uważała je za objaw podłego egoizmu. W myśli gniewała się na projekty Varades’a co do przyszłości dziecka, do którego nie miał żadnego prawa. Okazywane względy urażały ją; zapominała, że były one uznaniem oddanem nie jej — jak o żonie, lecz jej — jak o matce. Niemniej gniew swój ukryła w sercu, nie zdradzając się z nim na pozór.
Przedewszystkiem, korzystając z nowego stanu, w jakim się znajdowała, odmówiła Varades’owi towarzyszenia mu na wieś w epoce, w której zawsze zwykł był wyjeżdżać. Obecnie, skoro Rajmund będąc w złych z mężem stosunkach, nie mógł odwiedzać pałacu, nie chciała opuszczać Paryża; sądziła, że obecność jej jest mu niezbędnie potrzebną i obawiała się kilkumiesięcznego rozdziału, którego nie byłaby teraz wstanie przenieść. Varades, nie sprzeciwiając się jej życzeniom i nie badając przyczyny, ustąpił. Pozostała więc w Paryżu z Walentyną, która przez poświęcenie nie chciała opuszczać Marty. Interesa zaś majątkowe Varades’a, wymagały obecności jego na wsi o tej porze roku; chociaż więc często zaglądał do Paryża, przyjechawszy jednak, spieszył się z powrotem.
Marta widywała Rajmunda prawie codziennie. Cieszyli się oboje z mającego nastąpić wypadku, który ich związek silniejszemi węzłami połączy. Zazdrościł jednak Rajmund Varades’owi przyszłej jego obecności obok dziecka, oraz zajęcia się jego wychowaniem, stosownie do swej woli.
— Nie obawiaj się niczego — mówiła Marta — wychowam je dla ciebie; będzie cię kochało, skoro ja ciebie kocham.
Czas przechodził szczęśliwie bez bólów, bez cierpień, a nade wszystko, czego się przedtem najwięcej obawiała — bez wpływu na jej piękność. Upłynęło sześć miesięcy. Czując zbliżanie się uroczystej chwili, wstrzymywała się od dalekich spacerów i wyjazdów. Kiedy po raz ostatni przyszła do Rajmunda, z którym na kilka tygodni miała pozostać rozłączoną, była smutną jakby pod wrażeniem złych przeczuć.
— Ciebie nie będzie przy mnie — rzekła, — jeżeli umrę nie widząc cię...
— Cicho! przez litość, nie mów tego.
Żałując, że zaniepokoiła Rajmunda, chciała go pocieszyć.
— Tak jest, masz słuszność — nie chcę umierać! Nie obawiaj się więc; będę żyła nadzieją, że cię wkrótce zobaczę.
Wreszcie umówili się co do różnych okoliczności, mających ułatwić im piśmienne porozumienie. Marcie, otoczonej osobami nieznającemi jej tajemnicy, nie było tak łatwo odbierać listy od Rajmunda, bez zwrócenia na siebie podejrzeń.
— Będę pisywać codziennie — rzekła do niego — będzie to moją pociechą, w chwilach odosobnienia i rozdziału z tobą; ty zaś pisz do mnie tylko wtedy, kiedy to uznasz za niezbędnie potrzebne. W tym wypadku adresuj listy na ręce Walentyny. Uprzedzę ją, gdyż jej potrzebować będziemy.
— Nie obawiasz się niczego z jej strony? — zapytał Rajmund niespokojnie.
Marta zapewniła go uśmiechem. Rozeszli się.
Nazajutrz i dni następnych, pomimo osłabienia, Marta zmuszała się do wyjścia, pozorując je już to koniecznością przechadzki, już też chęcią rozerwania się. Wychodziła jednak jedynie tylko dla tego, żeby mijając bióro pocztowe, wrzucić tam namiętny list do Rajmunda. W kilka dni później, zmuszona już była nie wychodzić z domu. Nakoniec, z wielką radością Varades’a powiła syna.
Skoro przyszła trochę do siebie, po kilku godzinach spoczynku, życzyła sobie zobaczyć dziecko, które też mamka jej przyniosła. Przyglądała mu się długo, jakby pragnąc odnaleźć w tych jeszcze nieuformowanych rysach jakieś podobieństwo do Rajmunda. Przyciskając go zaś do piersi:
— Skarbie mój! — wyszeptała — jesteś prawdziwem dzieckiem miłości! — A przywoławszy Walentynę, rzekła: — Napisz w mojem imieniu do pana Vilmort, że mam syna i że się mam dobrze. — Lecz gdy Walentyna, przygotowując się do wypełnienia jej woli, smutno się przyglądała chorej, ta dodała: — Twój opiekun nie chce przyjmować pana Vilmort, ja jednak nie mogę zapomnieć, że matka jego była najlepszą moją przyjaciółką.
Walentyna udała, że wierzy temu tłomaczeniu. Skreśliła słów parę do Rajmunda i wyszła, aby list osobiście oddać na pocztę. Wkrótce otrzymała list Rajmunda do Marty. W ciągu dwóch tygodni byłto już trzeci list, który ją w ten sposób dochodził. Jak dwa poprzednie, oddała go Marcie, która wzięła go do ręki z widocznem pomieszaniem. Walentyna znowu udała, że niczego się nie domyśla.
Było to o godzinie siódmej wieczorem. W jednym z pokojów pałacu Varades’a, Marta, która miesiąc temu powiła syna, spoczywała leżąc na szezlągu. Doglądająca ją kobieta, starania której sowicie były opłacone, kręciła się koło niej z uprzedzającą troskliwością. Walentyna siedziała przy niej, nie chcąc opuszczać przyjaciółki, doglądając jednocześnie i matki i dziecka. Twarz młodej dziewczyny nacechowana była smutkiem. Nie wyrażała już tej niczem niezamąconej pogody, która dawniej podnosiła jej wdzięki. Widać było, że chore, wzburzone i ciężko zranione jej serce, mocno cierpiało. Cóż się w niem działo? Jakiż to smutek przygnębiał to młode, zaledwo dorosłe stworzenie?
Mówiliśmy już, że Walentyna pokochała Rajmunda Vilmort. Od kilku jednakowoż dni, miłość jej wystawioną była na ciężką próbę. Pomimo swego niedoświadczenia, nie mogła spokojnie patrzeć na zawiązany między Martą a Rajmundem stosunek. Listy, które pisywała na żądanie pani Varades, i te, które jej doręczała, pomimo tajemniczej swej treści, były wystarczające do wzbudzenia w niej podejrzeń i zazdrości. Dusza jej była zanadto czułą, aby mogła do gruntu zgłębić przepaść, jaką bezwiednie odkryła. Nie rozumiejąc dobrze, przeczuwała tylko jakąś niepokojącą jej uczciwość tajemnicę, której skryta jej miłość obawiała się więcej, niżby się do tego przyznać śmiała.
W chwili, gdy ją widzimy siedzącą obok Marty, miłość jej miała być poddaną jeszcze boleśniejszej próbie. Poprzedniego dnia Varades wyjechał do Normandyi, gdzie, jak mówił, miał pozostać dwa dni. Zaledwie wyjechał, Marta, której zdrowie znacznie się poprawiło, tak, że doktor pozwolił już zwolna przechadzać się po pokoju, napisała do Rajmunda długi list, wysłanie którego poleciła Walentynie. Potem rzekła do młodej dziewczyny:
— Opiekun twój wyjechał z Paryża. Chcę z jego nieobecności skorzystać, aby zobaczyć się z panem Vilmort. Prosiłam go i przyjdzie jutro wieczorem. O naznaczonej godzinie stanie u ogrodowych drzwiczek. Prosiłabym cię więc o oddalenie służących, abyś łatwiej mogła go wpuścić i doprowadzić tutaj, nie będąc widzianą.
Walentyna krzyknęła z przerażenia.
— Marto! Marto! czyś ty oszalała? Czyś zastanowiła się nad niebezpieczeństwem, na jakie się narażasz?
— Jakie niebezpieczeństwo? — spytała Marta.
— Mąż może się dowiedzieć!...
— Męża mego nie ma w domu — nikt o tem nie będzie wiedział — odparła Marta zdziwiona, że po raz pierwszy Walentyna opiera się niejako jej życzeniom i zaniepokojona myślą, czy czasem młoda dziewczyna nie odgadła jej tajemnicy. Chcąc się więc napozór usprawiedliwić wobec podejrzeń, jakich się domyślała, dodała:
— Zresztą cóż w tem widzisz złego? Pani Vilmort była moją przyjaciółką. Syn jej zajmuje się mojemi interesami, — o czem mąż wie dobrze, chociaż mu tego nie mówiłam, — i pragnie się ze mną widzieć. Przyjmę go więc. W czemże tu — i jaka z mej strony wina? Czy, że przedsiębiorę środki, aby się nie narazić p. Varades, który z p. Vilmort, od czasu jego bankructwa, zerwał wszelkie stosunki?
— Jestem tylko niedoświadczoną dziewczyną — tłumaczyła się Walentyna z bardziej udaną niż rzeczywistą naiwnością, — lecz zdaje mi się, że ta tajemnicza wizyta jest nierozsądną; że im więcej się ukrywasz przyjmując p. Vilmort, tem więcej godność swą na szwank narażasz.
— Odmawiasz mi więc tej przysługi? — spytała Marta, wpatrując się uparcie w swą przyjaciółkę.
— Powinnabym — odrzekła ta ostatnia spuszczając oczy.
Dobrze więc; obejdę się bez twej pomocy. Przypuszczę pokojówkę do tajemnicy, a za trochę pieniędzy kupię jej milczenie. — Walentyna chciała odpowiedzieć, lecz przeszkodziła jej Marta, mówiąc:
— Walentyno, zastanów się tylko głęboko, wejdź w siebie samą, a poszukawszy przyczyny tych niespodziewanych skrupułów, przekonasz się, że postępujesz w podobny sposób nie przez wzgląd na mój honor, lecz przez własną zazdrość. Ty kochasz pana Vilmort i jesteś zazdrosną, gdyż podejrzywasz mnie o rzeczy, które bynajmniej nie istnieją.
Na te słowa Walentyna pobladła. Przez kilka minut milczała, drżąc całym ciałem pod wpływem cisnącego ją uczucia. Następnie, wolno, głosem pełnym boleści rzekła:
— Mylisz się Marto. Nie zazdrość mną powoduje, lecz myśl o twym honorze i reputacyi.
Muszę cię zganić za ten czyn, choć niewinny, ponieważ on ma pozór kompromitujący cię i niegodny. Twój honor jest mi równie drogi jak mój własny; ażeby ci tego dowieść, podejmę się przysługi, o którą prosisz. Nie chcę, żebyś do podobnej tajemnicy przypuszczała pokojówkę. Jutro ja sama wprowadzę tu p. Vilmort, bez względu na niebezpieczeństwo, na jakie się narażam.
Wypowiedziawszy te stówa, Walentyna spiesznie opuściła Martę, czując, że siły jej słabną, i że pozostając dłużej, łatwo mogłaby się zdradzić. Wyszedłszy, zamknęła się w swym pokoju i zalała łzami, przestraszona bystrością, z jaką Marta odgadła prawdę.
Marta widząc ją wychodzącą, wyszeptała:
— Jak ona kocha go, sama o tem nie wiedząc! — Myśląc nad tem długo, bez gniewu i zazdrości — zadumała się głęboko.
Nazajutrz, w skutek tej rozmowy, Walentyna pojmując aż nadto dobrze, że się przyczynia do czegoś niedobrego, ze smutkiem i drżącem sercem, oczekiwała przyjścia Rajmunda. Nie chcąc się do tego przyznać, gniewała się sama na siebie, iż otwiera dom przyjaciółki temu, którego sama tak kochała.
O ósmej godzinie Marta zbudziła się nagle z odrętwienia. Walentyna, na dany jej znak, wstała, a poleciwszy doglądającej ją kobiecie, odejść do odległego pokoju, w którym znajdowała się mamka z dzieckiem, wyszła. Postarała się przedtem wydalić z pałacu całą służbę. Odźwierny spał w swoim pokoju. Mogła więc niewidziana minąć podwórze, przejść przez ogród i stanąć przy drzwiczkach, wychodzących na ulicę ś. Jakóba, a umieszczonych w końcu muru, oddzielającego ogród od tej ulicy. Noc była chłodna, a dosyć silny wiatr uginał drzewa. Jasno przyświecający księżyc pozwalał rozróżniać wszystkie wokoło przedmioty.
Walentyna czekała przez pięć minut, zanim usłyszała dwa lekkie uderzenia do drzwi ogrodu. Był to znak umówiony.
— Czy to pan, panie Vilmort? — spytała Walentyna przytłumionym od wzruszenia głosem.
I nie czekając odpowiedzi, drżąc, włożyła klucz w zardzewiały zamek. Zaledwie po kilku bezowocnych usiłowaniach, zdołała klucz obrócić. Wreszcie, dawno nie otwierane drzwi, ustąpiły przy wspólnych usiłowaniach Walentyny i Rajmunda, który ze swej strony pchał je całą siłą.
— Otóż jestem — rzekł przechodząc próg. — Nie obawiaj się pani niczego.
I spiesznie zamknął drzwi za sobą. Oboje stali tak chwilę nieruchomi, jedno naprzeciw drugiego.
— Chodź pan, chodź — zawołała Walentyna, która pierwsza odzyskała krew zimną.
Rajmund podał jej rękę. A gdy zlekka się na nim oparła, opanowało ją jakieś dziwne upojenie, jakieś nad wyraz słodkie uczucie, przed którym ustąpiły niedawne cierpienia, przez jakie przechodziła.
— Jak się ma pani Varades? — spytał Rajmund.
— Dobrze. Sam się pan przekonasz.
Powiedziawszy to, Walentyna zamilkła, nie mogąc z siebie słowa wydobyć. Lecz nagle zatrzymała się. Odeszła od Rajmunda, a składając jak do modlitwy ręce, rzekła:
— A! przez litość, nie chodź pan tam. Oddal się; obecność pańska w tym domu jest zbrodnią. Widzę to, czuję, wiem o tem — oddal się pan, błagam cię o to.
Przy jasnem świetle księżyca, Rajmund spojrzał się na nią zdziwiony.
— Zbrodnią? mylisz się pani — i dodał: — Czy pan Varades powrócił?
— Nie panie; lecz w jego nieobecności nie powinieneś pan być tutaj. Jest to krok niebaczny, który nas wszystkich zgubić może.
Rajmund przyjął te słowa w innem znaczeniu. Sądził, że Walentyna pod wpływem egoistycznego uczucia, obawiała się być sama skompromitowaną.
— Pojmuję obawy pani — odrzekł — i pragnę je uspokoić. Pójdę sam. Znajdę pokój pani Varades z łatwością, a jeżeliby się miało coś zdarzyć, nie będę miał przynajmniej wyrzutów, żem panią naraził.
— Nie zrozumiałeś mnie pan — odparła Walentyna. — Nie przez wzgląd na siebie obawiam się niebezpieczeństwa. Chodź pan za mną.
Spiesznie szła ku domowi milcząc, lecz z sercem przepełnionem wzruszeniem i tajoną, miłością, gotowa wybuchnąć pod tak boleśnie przygniatającym ją ciężarem. W kilka minut później weszli do pokoju Marty.
— Dziękuję ci Walentyno — wyszeptała Marta, ujrzawszy wchodzącego Rajmunda.
Walentyna nic nie odrzekła. Spojrzała się tylko smutnie, a przeszedłszy przez pokój, zniknęła, pozostawiając razem dwoje kochanków.
Skoro znaleźli się sami, nie byli wstanie powstrzymać się od wykrzyku radości; Rajmund zbliżył się do Marty, otoczył swem ramieniem uwielbianą istotę, okrywając pocałunkami jej czoło i oczy. Po tem pierwszem uniesieniu, usiedli trzymając się za ręce i słuchali się w upojeniu.
— Chciałam ci nasze dziecko pokazać — rzekła — lecz nie mogę tego uczynić bez narażenia ciebie. Jak tylko zacznę wychodzić, wezmę je do ogrodu luksemburskiego; zobaczysz je na ręku mamki.
— Dzisiaj do ciebie tu przyszedłem i tylko do ciebie.
— Zapewne się zmieniłam.
— Nigdy nie byłaś piękniejszą.
— Czy mówisz prawdę?
— Spytaj się moich oczów; one ci odpowiedzą.
Przy słodkiej rozmowie zapomnieli o całym świecie. W tej tak drogiej dla kochanków chwili, obiecując sobie w krotce rozpocząć na nowo dawne życie, przysięgali miłość wieczną! Godzina upłynęła z szybkością minuty.
Wtem nagle drzwi się otwarły i wszedł Varades. Co za fatalne przeznaczenie: powrócił z Normandyi wcześniej niż go się spodziewano.
Ze świecą w jednej a kuferkiem w drugiej ręce, zatrzymał się na progu, osłupiały z gniewu i trwogi, jak człowiek któremu zastępują, drogę złoczyńcy. Rajmund poskoczył gwałtownie naprzód — Marta wydała przytłumiony okrzyk. Był to cios straszny. Nie zdołali jeszcze opamiętać się, gdy nagle zjawiła się Walentyna.
Z obłąkanem niemal wzrokiem, blada i drżąca, spostrzegłszy swego opiekuna, zdawała się wahać przez chwilę, poczem zwróciwszy się doń, rzekła przytłumionym głosem:
— Pan Vilmort jest moim narzeczonym; przyprowadziłam go, aby prosił Martę o moją rękę.
Walentyna pilnowała widocznie, aby kto przypadkiem nie zszedł kochanków. Nieprzewidziane zjawienie się Varades’a — zmusiło ją do tego rodzaju poświęcenia, które tak niespodziewany dla niej samej przybrało kierunek. Zapóźno snać poznała kroki zbliżającego się Varades’a, ażeby módz przed czasem uprzedzić Martę i ułatwić Rajmundowi ucieczkę. W chwili, gdy wchodziła jednemi drzwiami, Varades już wszedł drugiemi; pojęła więc cały ogrom niebezpieczeństwa i konieczność ratunku Marty i Rajmunda. Nie uczyniła tego jednak tyle przez przyjaźń dla niej, ile przez miłość dla niego. — Pomimo pozornego pomięszania, w mgnieniu oka ogarnęła myślą całe niebezpieczeństwo położenia. Zrozumiała, że ratując ich obecnie z tej przepaści, nad której otworem stali, chroniła ich tem samem przed przyszłemi niebezpieczeństwy w razie, jeśli rzeczywiście byli winnemi, lub mieli niemi pozostać. A wreszcie kochała — to i dosyć; prawdopodobna zaś miłość Marty dla Rajmunda była w jej oczach, i słusznie, naruszeniem najświętszych obowiązków żony i matki.
Doszła do przekonania, że wmięszanie się jej w tę sprawę miało w sobie coś opatrznościowego. Pełne miłości jej serce i wyobraźnia — tworzyły w duszy jej nieznane światy. Uwolnić Martę od podejrzeń męża; zmusić ją do zerwania z Rajmundem; zniszczyć w samym zawiązku ów pomiędzy niemi związek, którego głębi ani domyślać się nie mogła; zawiązać jednocześnie pomiędzy sobą a Rajmundem nierozerwalne węzły; obowiązać i ująć go dla siebie; dostać za męża człowieka którego uwielbiała, bez względu, czy człowiek ten przebaczy jej kiedykolwiek narzucone sobie więzy; zwrócić przyjaciółkę na drogę obowiązku; uchronić Varades’a od wszelkiego nieszczęścia, Martę zaś i Rajmunda od strasznej niesławy: oto cel, jaki nagle odsłonił się przed jej oczyma. Było to kompletne zaparcie się siebie — i jednocześnie najwyższy z jej strony egoizm. Z jednej strony powodowana miłością i przyjaźnią, a z drugiej sama zakochana na zabój, wmieszała się jak szalona w ten dramat, który sama jedna tylko rozplątać mogła. Mając jedynie na uwadze potrzebę spiesznego działania, nie tylko, że nie wahała się okryć wstydem w oczach opiekuna, nie tylko, że nie zastanawiała się nad przeszłością, ani spojrzała w przyszłość, ale znalazła jeszcze w dobrowolnem poświęceniu własnej sławy, słodkie i cierpkie zarazem wewnętrzne zadowolnienie.
Zaniepokojona i wzruszona zarazem do głębi duszy Marta, podziękowała jej za to wzrokiem podziwu i zdziwienia.
Osłupiały Vilmort spuścił głowę. Chwilowa, straszna boleść Varades’a została złagodzona i pod wpływem niespodziewanej myśli, rzekł do Walentyny:
— On? twoim kochankiem! od jakiegoż to czasu?
— Od dwóch miesięcy — odrzekła.
— O nieszczęsne dziecko! — zawołał. — Uwiódł cię nazajutrz po dniu, w którym jego bankructwo stało się głośnem! Czychał na twój majątek! Rajmund byłby się rzucił na Varades’a, gdyby nie skinienie Walentyny, które go nagle od tego powstrzymało.
— W chwili kiedy mu się oddałam — rzekła — wiedziałam dobrze o jego bankructwie, wiedziałam o wszystkiem, o czem mi pan teraz mówisz.
Wymówiła te słowa tak stanowczym głosem, że Varades je machinalnie powtórzył. Nastąpiła chwila milczenia — chwila strasznego niepokoju. Wreszcie Varades powziąwszy snać jakieś postanowienie, zwracając się do Rajmunda, zawołał:
— Jeżeli nie jesteś pan po prostu podłym uwodzicielem, powinieneś wiedzieć jak należy postąpić.
Wyszedł. Marta podniosła głowę i spojrzała na kochanka.. Była trupio blada. Rajmund stał milczący, nieruchomy, osłupiały. Widząc to Walentyna, zbliżyła się doń i rzekła, jakby prosząc o przebaczenie:
— Musiałam was ocalić — nie miałam innego środka do wyboru.
— Wychodzącą, przeprowadziła Marta wzrokiem aż do drzwi — i w miejsce przestrachu, wywołanego niespodziewanem zjawieniem się Varades’a, dziwny uśmiech zaigrał na jej twarzy.
Upłynęło przeszło dziesięć minut, a Rajmund stał jeszcze na środku pokoju z oczyma utkwionemi w ziemię, z czarnemi myślami, jakie zapełniały mu głowę; Marta stojąc obok niego, utkwiła także przed siebie wzrok nieruchomy, w głębokiem pozostając zamyśleniu. Wreszcie Rajmund pierwszy podniósł czoło, spojrzał na nią i rzekł:
— Prawda, że to okropne?
— Mów ciszej — odrzekła — mogą nas słyszeć, może nas szpiegują.
— Co czynić? — zapytał zbliżając się do niej.
— Walentyna czuwała — rzekła Marta — poświęciła się dla nas.
— Poświęcenie to było zbyteczne. Niebezpieczeństwo nie było tak wielkie jak jej się wydało — zawołał Rajmund tak głośno, że Marta znowu zalecić musiała mu bardziej cichą rozmowę.
Marta poruszyła głową.
— Niebezpieczeństwo było bardzo wielkie — rzekła. — W chwili gdy wszedł mąż, byłeś u moich nóg, prawie że w mych objęciach. Widział wszystko. Gdyby nie Walentyna, gniew jego byłby nas na zawsze rozłączył lub zmusił do ucieczki.
— Lecz co począć? — spytał jeszcze Rajmund. — Naokoło siebie widzę same sidła i zdrady. Cóż począć?
— Jakto? Nie zgadujesz?
— Nie — odpowiedział.
Marta ciągnęła dalej:
— Trzeba zaślubić Walentynę...
Na te słowa Rajmund cofnął się przerażony.
— To, do czego mnie namawiasz, jest zbrodnią, gdyż nie wierzę, żeby nas to miało rozłączyć.
— Nie! nie! nie rozłączy nas — rzekła Marta ironicznie.
— A więc to zbrodnia!
— Wiem o tem tak dobrze, jak i ty, a pomimo to, powtarzam, trzeba zaślubić Walentynę.
Jest to postanowienie okropne i wstrętne; lecz czy znajdziesz inny środek ocalenia nas?
A gdy Rajmund nie odpowiadał, mówiła dalej:
— Trzy rzeczy mamy do wyboru: Wyjawić, że Walentyna skłamała, że jest niewinną, że niesłusznie przyznała się do hańby. Lecz to byłoby przyznaniem! Czy chcesz doświadczyć jego skutków? Mógłbyś jeszcze utrzymywać, że powiedziała prawdę i niechcieć jej zaślubić; lecz w oczach Varades’a byłbyś nikczemnikiem, istotą wstrętną, podłym uwodzicielem, są to własne jego słowa. Na zawsze zostałbyś ztąd wygnany. Po za tem, cóż ci więcej pozostaje do wyboru, jak nie to, co ja mówiłam? Przyznajmy, że Walentyna skłamała i uciekajmy.
— A nasze dziecko? Sądzisz więc, że moglibyśmy go zabrać i ukryć tak daleko, żeby go nam nie porwano?
Rajmund padł na krzesło z płaczem. Marta widząc go w takim stanie, wzruszyła ramionami i pieszczotliwie zawołała go po imieniu. Kiedy się do niej przybliżył, usiadła na szezlągu i wskazując mu miejsce obok siebie, rzekła:
— Siadaj tutaj. Rozpacz i łzy nie doprowadzą nas do niczego. Postaraj się uspokoić. Czy kochasz mnie jak dawniej?
— Czyż możesz o tem wątpić?
— Miej więc teraz tyle odwagi, ile jej miałeś, kiedyś się ośmielił mówić mi o miłości. Zdepcz wszelkie skrupuły, nakaż milczenie sumieniu. Czyś zważał na nie, gdyś mnie sprowadzał z drogi obowiązku, gdyś do mych nóg upadł i błagał, abym ci była wzajemną? Czy nie ukarałbyś mnie tem, gdybyś teraz nie stanął w obronie mego spokoju i honoru? Zaślubienie Walentyny, to zbrodnia, mówisz. Tak, jest to tylko jedna zbrodnia więcej; lecz co to nas obchodzi! Zresztą, czyż nie widzisz, że małżeństwo, którego się tak dzisiaj obawiasz, uchroni naszą miłość od wszelkich niebezpieczeństw?
O wstrętnych tych rzeczach mówiła z całym spokojem.
— Będziemy zhańbieni — powtarzał Rajmund.
— Czyż niemi już nie jesteśmy?
— Walentyna jest niewinną. Sama przyznajesz, że chciała nas ocalić i pragniesz zatruć jej życie, zrobić ją nieszczęśliwą!
— Nie będzie wiedziała o niczem.
— A czy możesz zapewnić mnie, że już nie odgadła wszystkiego? Nie — dodał Rajmund, widząc że Marta chce zaprzeczyć — nie chciałem przez to powiedzieć, że zgłębiła całą otchłań, w jakiej się znajdujemy. Duszę ma zanadto czystą, aby nazwać właściwem imieniem związek, który nas łączy. Lecz czyż nie odbierała mych listów do ciebie pisanych? Czyż nie przysyłała mi twoich? Czy mnie tutaj nie wprowadziła? Czy nie błagała, żebym się oddalił nie widząc ciebie? Jak sobie to wszystko wytłomaczyć, jeżeli nie pojęła chociaż niewyraźnie tego, co jest?
Marta rozgorączkowana, nie odpowiadała. Pragnąc urzeczywistnić swe myśli i ocalić stosunek z Rajmundem od zerwania, widziała jedyne zbawienie w poświęceniu młodej dziewczyny. Obecnie, opór jaki w kochanku spotkała, burzył jej zbrodnicze zamiary; ale napróżno starała się wybić je sobie z głowy. Milczenie jej, Rajmund przyjął za zrzeczenie się niegodziwych swych planów i mówił dalej.
— Widzisz więc dobrze, że nie mogę zaślubić Walentyny.
Marta żadnym ruchem ani postawą nie zaprzeczyła tym słowom. Zdawało się nawet Rajmundowi, że poddała się nieubłaganej konieczności.
— Posłuchaj mnie — rzekła. — Odłóżmy do jutra kłopoty nad rozwiązaniem trudności. Idzie o nasze szczęście; trzeba się więc dobrze zastanowić. Dziś wieczór jestem zanadto wzburzoną tem co się stało, zanadto słabą i rozgorączkowaną, tak jak i ty, abyśmy mogli, z niezbędną w takich razach świeżością umysłu, zastanawiać się nad tak ważnem postanowieniem. Jutro dowiesz się o mojem. Pamiętaj tylko o tem, że odwaga nasza powinna sprostać nieszczęściu, jakie nam zagraża.
Mówiąc to, nachyliła swe usta do ust kochanka, który złożył na nich pocałunek. W kilka minut później wyszedł z pokoju i opuścił pałac, gdzie po raz pierwszy za zgodą Varades’a znalazł się przed laty sam na sam z Martą.
Marta nazajutrz, skoro się tylko obudziła, kazała prosić do siebie Walentyny na kilka słów rozmowy. Powzięła w ciągu nocy projekt, o jakim zaraz więcej powiemy — projekt, który postanowiła nieodwołalnie urzeczywistnić i zmusić Rajmunda, aby był posłusznym jej woli. Walentyna pospieszyła na wezwanie. Biedne dziecko miało twarz bladą i oczy od płaczu czerwone. Tyle bolesnych scen, tyle smutnych myśli napełniało jej głowę i sen odbierało, że w rysach twarzy znać było ogromne zmęczenie.
— Nie spałaś moja droga? — zapytała Marta.
— Upadam ze znużenia! — odrzekła Walentyna.
— I ty dla mnie tyle cierpisz i tak szlachetnie się naraziłaś? Chcesz mnie ochronić od niebezpieczeństwa, znaczenie którego przeceniłaś!
— Nie wiem, czy przeceniłam wielkość niebezpieczeństwa — wiem tylko, że byłabym w owej chwili oddała życie moje, aby cię od niego uchronić.
— Walentyno! czy tylko naprawdę miałaś ten jedyny szlachetny cel na myśli?
Marta bolesne to zapytanie złagodziła słodyczą i dobrocią głosu.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała zmieszana Walentyna.
— Czy nie rozumiesz mnie? — zawołała Marta. — Bądź ze mną otwartą, błagam cię! Ja twego szczęścia pragnę, i jedynie tylko twego szczęścia.
Przejęta głębokiem wzruszeniem, Walentyna nie odpowiadała.
Marta przycisnęła ją do piersi i czule uściskała. Po jakimś czasie milczenia dodała:
— Czyś się zastanowiła nad następstwami twych słów, jakieś wówczas wyrzekła?
— Nie byłam w stanie myśli zebrać — odparła nakoniec Walentyna. — Usiłowałam zastanowić się i przedsięwziąć cośkolwiek. Serce się rozdzierało, a łzy płynęły do oczów. Miałam ciągle przed sobą tę straszną scenę. Nie mogłam, nie śmiałam o czemśkolwiek innem pomyśleć.
— Trzeba jednakowoż zastanowić się głębiej. Zmusiłaś niejako p. Vilmort, aby prosił cię o rękę, a po części nawet zobowiązałaś się, że mu jej nie odmówisz. Czy go przynajmniej kochasz?
Na to nowe zapytanie, oczy Walentyny podniosły się na Martę. — Zanim odpowiem — wyszeptała Walentyna — chciałabym wiedzieć, czy mi go kochać wolno?
— Ach! tak, rozumiem! — wykrzyknęła Marta z goryczą.. — Ty przypuszczasz...?
— Ja nic nie przypuszczam — przerwała Walentyna — ale mów i ty ze mną otwarcie. Nie lękaj się — ja się nie zmartwię. Jeżeli to małżeństwo nie może i nie powinno przyjść do skutku, sama stanę mu na przeszkodzie. Powiem opiekunowi, że niechcę wyjść za pana Vilmort i wstąpię do klasztoru.
— Mój mąż ci nieuwierzy. Nie wytłomaczysz mu tego, że pomimo oddania się panu Vilmort, szanujesz go tak mało, iż nie chcesz przyjąć zadośćuczynienia, jakie ci ofiaruje. Varades będzie miał podejrzenie. Chcąc ocalić, zgubisz mnie tylko.
— Nie mogę przecież zaślubić p. Vilmort, jeżeli on kocha ciebie a nie mnie.
Wymówiwszy te słowa, Walentyna zatrzymała się zawstydzona, czując, że powiedziała za dużo.
Nie mogła się dłużej powstrzymać i wybuchnęła płaczem.
— Lecz to fałsz — zawołała Marta — tak nie jest, rozumiesz? Ah! gdybym ci mogła powiedzieć!... Zresztą dobrze — dowiesz się całej prawdy. Idzie tu o twoje ocalenie. Nie obawiam się poniżyć w twych oczach. Niech to będzie dla mnie pokutą. — Nastała chwila milczenia, podczas której Marta zdawała się zbierać myśli, Walentyna zaś wyczekiwała z niepokojem jej zwierzeń. — Przysięgam ci Walentyno — — rzekła wreszcie — że pan Vilmort nie kocha i nigdy mnie nie kochał.
Radość zabłysła w oczach młodej dziewczyny. Marta mówiła dalej:
— Ja to dałam się mimowolnie opanować jego szlachetnej i pełnej godności duszy. Od czasu jak żyjesz wraz ze mną, pod jednym dachem, spostrzegłaś zapewne, że małżeństwo nie dało mi szczęścia. Byłam smutna, zniechęcona i słaba — zaczęłam szukać nowych i silnych wrażeń, a pragnąc być przez kogoś kochaną, uległam występnej myśli. Grzech ten odpokutowałam srodze. Zawiodły mię szalone nadzieje! Wczoraj jeszczem myślała, że z ust tego, którego kocham, usłyszę słowa wzajemności — gdy tymczasem przekonałam się, że mnie nawet nie zrozumiano.
Marta mówiła prędko, przytłumionym głosem, a pierś jej podnosiła się szybko. Walentyna ulitowała się nad nią.
— Błagam cię — rzekła — przestań. Widzę, że bardzo cierpisz.
— Nie — odrzekła Marta — przeciwnie, spowiedź ta przynosi mi niejaką ulgę. Zgrzeszyłam, lecz tylko myślą. Pisząc do p. Vilmort, przywoływałam go tutaj pod pozorem interesów; w rzeczywistości zaś pragnęłam wyjawić mu to, co się działo w mem sercu. Powtarzam ci jednak, że mnie nie zrozumiał. Z tej to właśnie przyczyny powstał gniew we mnie, który w chwili gdy wszedł mój mąż, byłby zgubił mnie niewątpliwie, gdyby nie twoje niespodziewane poświęcenie. Teraz wszystko skończone — ostatecznie skończone. Dzisiejszej nocy dużo myślałam o moich obowiązkach. Poświęcenie się twoje wywarło na mnie wpływ zbawienny, a kołyska syna dokończyła przez ciebie zaczętego dzieła. Powinnaś być szczęśliwą Walentyno, gdyż p. Vilmort jest honorowym, zacnym i szlachetnym człowiekiem. Jestem przekonaną, że przez swe poświęcenie, zyskałaś sobie szczęście całego życia.
Walentyna z zachwytem słuchała słów Marty. Młode jej serduszko w całej pełni napawało się szczęściem miłości, o której aż do tej chwili bez obawy myśleć nie mogła. Marta długo z nią jeszcze rozmawiała. Walentyna posiadała całą naiwność i niewinność właściwą swemu wiekowi. Nie mając najmniejszego doświadczenia, chciała wierzyć i wierzyła we wszystko cokolwiek słyszała. Gdy opuszczała po upływie godziny Martę, żadna chmurka nie zaciemniała jej szczęścia.
— Napiszę do p. Vilmort — rzekła Marta. — Dziś jeszcze przyjdzie prosić o twoją rękę. Przygotuj więc swego opiekuna do tej wizyty.
Walentyna odeszła szczęśliwa.
— Kocha go! — wyszeptała Marta, której twarz podczas całej rozmowy jaśniała słodkim spokojem, teraz zaś nabrała wyrazu ponurej rezygnacyi. Nagle zbliżyła się do biórka i napisała list następujący:
„Rajmundzie! Rozmawiałam z Walentyną. Musisz zaślubić ją, jeżeli nie obawiasz się doświadczyć kiedykolwiek strasznych wyrzutów sumienia za to, że shańbiwszy — zabiłeś ją. Kocha cię, i jeżeli się z nią nie ożenisz — umrze.
„Myśl w tych kilku wierszach zawarta da ci poznać mój przyjacielu, nieodwołalne postanowienie, jakie powzięłam. — Kochanka twa umarła. Wiadomość tę, a nawet mogę powiedzieć cierpienie, gdyż wiem, że boleć nad tem będziesz, znieś mężnie.
„Nie znaczy to, bądź pewny, żebym cię kochać przestała. Nie; to samo uczucie, jakiem żywiła wczoraj, mam i dziś dla ciebie. Serce moje jak uderzało dawniej, tak i dziś bije tylko dla ciebie; z powodu jednak ostatniego naszego widzenia się, gdy nie chciałeś usłuchać smutnej rady, jaką miłość ci dyktowała, postawiłeś mię w konieczności, albo naprawienia krzywdy, jaką mimowoli wyrządziliśmy Walentynie, albo przyjęcia na siebie ciężkiej odpowiedzialności za nieszczęście tego niewinnego dziecka. Nie chcę, abyś widząc mnie słabą, zawahał się nad tem, co postanowić należy. To straszne, lecz konieczne zerwanie, wychodzi odemnie. Tym sposobem daję ci możność wypełnienia obowiązków. Również, zagłębiając się w własnych myślach, przyszłam do przekonania, że i ja moje wypełnić powinnam. Wymaga tego szczęście naszego dziecka.
„Nie jest to pożegnanie na wieki. Po ślubie wyjedziecie. Wywieziesz Walentynę daleko na kilka miesięcy. Skoro powrócisz, zastaniesz mnie, nie powiem szczęśliwą, lecz spokojną. Będziesz mógł wtedy bez wzruszenia i bez obawy niebezpieczeństwa uścisnąć rękę matce twego syna.
„Nie mogę cię zapewnić, że na zawsze zachowam w pamięci wspomnienia przeszłości. Dajmy jednak pokój. Obecnie oboje potrzebujemy całej odwagi i energii. Nie chcę ich w sobie osłabiać, ani przedwcześnie zachwiać twego postanowienia, o którego powzięcie proszę. Powinieneś dziś jeszcze przyjść i prosić p. Varades’a o rękę wychowanki, zdrowie i honor której, przez najmniejszą zwłokę, mogłyby być jeszcze bardziej na rażone. Czyż potrzebuję dodawać, że dziecko to o niczem nie wie i że wytłumaczyłam mu wszystko tak, aby wszelkie podejrzenia na na zwsze z umysłu jego usunąć? Spal ten list, jak również i wszystkie, jakie pisałam kiedykolwiek do ciebie, a których odbierać nie chcę. Przy tym paruminutowym ogniu, jaki zapłonie, oczyść uczucie jakiem dla mnie byłeś przejęty, i niechaj serce twe zachowa z niego to tylko, czego zapomnieć nie można, — to, za co nigdy rumienić się nie powinniśmy
Podczas gdy Marta pisała list, który natychmiast Rajmundowi odnieść kazała, Walentyna uprzedziła opiekuna o jego wizycie.
— Nie mogę mu odmówić — rzekł Varades. — Pozostaje mu tylko jeden sposób naprawienia złego, jakie ci wyrządził: zaślubić cię. Lecz obawiam się moje dziecko, abyś nie potrzebowała żałować swej słabości. Jakież wychowanie dają wam w klasztorze, skoro ono nie jest wstanie uchronić was od podobnych błędów?
Walentyna słysząc te wymówki, nie odpowiadała, ukrywając starannie co się działo w głębi jej duszy. Varades ciągnął dalej:
— Muszę ci zdać rachunki z opieki. Mój notaryjusz szczegółowo ci to jutro przedstawi i dasz mu zarazem wskazówki co do intercyzy przedślubnej. Zostawiam ci w tem zupełną swobodę, choć jesteś małoletnią. Lecz, jeżeli chcesz usłuchać dobrej rady, nie składaj całego majątku w ręce przyszłego męża: to szczwany lis — uprzedzam cię.
— Pragnę majątkowej wspólności.
— Jak ci się podoba, moja droga, to ciebie dotyczy. Majątek twój, jak ci to już mówiłem, wynoszący blisko 1,100,000 franków, podwoił się w moich rękach. Chciałbym, żeby mąż twój równie pomyślnie obracał nim, o czem jednak wątpię, zwłaszcza kiedy pragniesz wspólności majątkowej; lecz to już rzecz twoja. Winienem cię wszakże uprzedzić, że zawiedziesz się licząc na spadek po mnie. Mam syna.
— Liczę tylko na pańskie rady, których mi zapewne nie odmówisz i nadal — odrzekła Walentyna, odchodząc do swego pokoju.
Rajmund Vilmort zdecydowany iść za wskazówką Marty, chociaż mu się serce krajało z rozpaczy, tego samego dnia jeszcze stawił się w pałacu Varades’a. Marty jednak nie ujrzał. Po krótkiej rozmowie z Rajmundem, Varades przyrzekł mu rękę panny de Chantocé i rozkazał przywołać Walentynę. Rajmund całując ją w rękę, zamienił z nią parę słów czułych.
Odtąd młody ten człowiek przychodził codziennie w charakterze narzeczonego Walentyny.
W ciągu pierwszego miesiąca nie spotkał Marty. Potem, skoro była już zupełnie zdrową i zajęła się wyprawą i przygotowaniami do wesela, rozmawiali z sobą kilka razy, lecz zawsze w obecności Walentyny.
Ślub nastąpił wkrótce. W kościele zauważano śmiertelną bladość Marty i silne wzruszenie Rajmunda. Nikt jednak nie upatrywał w tem nic złego.
Tego samego dnia młodzi małżonkowie wyjechali do Hiszpanii, zkąd mieli dopiero po sześciu miesiącach powrócić.
W czasie podróży Walentyna kosztowała niezakłóconego niczem szczęścia. Kochała, sądząc że jest kochaną, nawzajem. Z całą więc dziecięcą naiwnością oddawała się zachwytowi pierwszej miłości. Ośmnastoletnie dziewczę ma przed sobą jasny, otwarty horyzont. Nie obawiając się niczego, widzi tylko szczęście bez granic i końca. Dusza napawa się błogim spokojem, który pięknej kobiecie nadaje czystość anielską, podnoszącą nieskończenie jej wdzięki. Miesiąc takiego szczęścia był dostatecznym, aby Walentyna zapomniała o przeszłych strapieniach i utraconym poprzednio spokoju. Długa podróż w towarzystwie Rajmunda była jedynem jej marzeniem. Walentyna widziała teraz obok siebie człowieka uprzedzającego, kochającego ją czule, istotę, którą jej młode serce, przy pierwszem niemal uderzeniu, nad inne wybrało — a myśl, że go uszczęśliwia, napawała ją niewypowiedzianą rozkoszą. Walentyna, nieświadoma przeszłości, widząc się tak obecnie szczęśliwą, cieszyła się nadzieją i była niemal pewną, że szczęście jej będzie wieczne.
Rajmund w tem nowem dla siebie życiu, doznawał wrażeń człowieka pijanego, który po bezsennie spędzonej przy uczcie nocy, trzeźwieje zwolna i powraca do przytomności i rozumu, jaki poprzednio utracił; który doznaje wyrzutów sumienia, i pozostaje mu tylko wspomnienie orgii, wspomnienie, które go wstydzi i niepokoi, jakby się obawiał na nowo w nie popaść, wspomnienie, które, samo jedno tylko zakłóca odzyskany spokój. Rajmund przypominając sobie, jakim okropnym okolicznościom zawdzięcza to swoje szczęście, nie mógł myśleć o niem bez strachu. Niewinne pieszczoty Walentyny, pomimo że napełniały go radością, jaką wzbudzić były zdolne, pomimo że doznawał przez nie chwilowego szczęścia, smuciły go, gdyż sumienie mówiło mu, że na nie nie zasłużył. Czuł się winnym wobec Walentyny, wobec Marty i wobec Varades’a. Wiedząc nawet, że dawna jego miłość pogrzebana została, że Walentyna nigdy się o niej dowiedzieć nie będzie mogła, obawiał się wybuchu Marty, który nakształt piorunu uderzyłby w niego i w tę niewinną istotę. Żył w ciągłym niepokoju. Staczał zawsze walkę wewnętrzną, byle tylko nie dać poznać tego, co się działo w jego duszy.
Wspomnienie Marty zresztą nie tak prędko wyszło z jego pamięci i przestało zakłócać spokój jego serca. Kochał ją jeszcze, pomimo że w skutek znanych już nam okoliczności i silnego postanowienia, musiał się jej wyrzec. Kochał ją. Trzymając Walentynę w objęciach, miał tamtą przed oczami i strach go ogarniał, skoro musiał przed sobą przyznać, że kochając jeszcze pierwszą, z każdym dniem bardziej przywiązywał się do drugiej. Im większa była ufność Walentyny, im bardziej mu się oddawała z całą prostotą, bez wstecznej myśli, z niewysłowionym wdziękiem młodej kobiety, im częściej widział, że wstyd jej dziewiczy ustępuje pod wpływem pocałunków, im szczersze nakoniec było to przywiązanie ośmnastoletniego serca, tem więcej cierpiał; pomimo bowiem, że dobrowolnie dawał się porywać uniesieniu, w którem szukał zapomnienia, pomimo, że uczuwał w sobie coraz bardziej wzrastająca miłość, ta jednak nie osłabiała w nim bynajmniej poprzedniego uczucia.
Były to straszne przejścia, zatruwające goryczą słodkie rozkosze pierwszych dni małżeńskiego pożycia. Z czasem wreszcie wyrzuty sumienia ucichły; wspomnienie Marty zacierało się coraz bardziej, a obraz jej przedstawiał mu się od czasu do czasu, jakby z po za chmur. Rajmund nie zapominając jej zupełnie, mógł już z pewnego rodzaju spokojem patrzeć w przyszłość. Nabrawszy przekonania, że tylko w tem szczęściu, które go stopniowo ogarniało, znajdzie zbawienie i spokój, poddawał mu się w zupełności. Okazywał Walentynie stałe, zupełne i niekłamane przywiązanie. Chcąc ostatecznie przytłumić resztki iskier owego płomienia, który tak silnie gorzał mu w sercu, starał się, żeby jedynym przedmiotem jego myśli była Walentyna. Po trzech miesiącach małżeństwa, stan jego można było określić w następujący sposób: był znużony ogromnie, lecz doznawał głębokiego spokoju. Bolały go jeszcze rany, lecz powód ich nie rozdrażniał go więcej.
W takich to warunkach przebył on tę zachwycającą podróż z Walentyną po Hiszpanii, gdzie przez sześć miesięcy żyli naturą i miłością. Nakoniec trzeba było powracać. Varades donosił, że niema żadnej przeszkody do powrotu. Jeszcze przed wyjazdem podjął się on urządzić ich mieszkanie. Posłuszny wyraźnemu życzeniu Walentyny, nabył i umeblował dla nich zamieszkałą dawniej przez panią Vilmort willę, owo ustronie w Neuilly, narzekając wszakże i nazywając to wielkim zbytkiem. Mieszkanie było gotowe na ich przyjęcie.
Wiadomość o powrocie do Paryża, początkowo niezmiernie przestraszyła Rajmunda. Nie mógł chłodno zastanowić się nad ową chwilą, w której znajdzie się wobec Marty, zaledwie po siedmiu miesiącach od chwili zerwania. Walentyna jednak okazywała szczerą chęć powrotu. Pilno jej było objąć w posiadanie nowe swe mieszkanie, które lubiła dla wspomnień, jakie tam odnaleźć się spodziewała i dla swego szczęścia, które tam spotkać sobie obiecywała. Rajmund więc powziął mężne postanowienie. Powiedział sobie, że w moralnym stanie duszy, do jakiego już doszedł, powinien śmiało zajrzeć niebezpieczeństwu w oczy, nie obawiać się widoku Marty, gdyż im dłuższe byłoby rozłączenie, tem niebezpieczniejsze spotkanie. — Zresztą, czyż nie czytał owego listu, będącego powodem małżeństwa, w którym Marta pisała: „Skoro powrócisz, znajdziesz mnie nie powiem szczęśliwą, lecz spokojną“. Spodziewał się więc znaleźć ją taką, gdyż sam już doszedł do tego stanu.
Walentyna i Rajmund powrócili do Paryża w początkach września i zajęli mieszkanie w przygotowanej willi. Marta oczekiwała ich tam. Skoro weszli do tego salonu, który każdemu z nich tak różne i sprzeczne przywodził na myśl wspomnienia, Walentyna z okrzykiem radości rzuciła się w objęcia Marty, a zawiesiwszy się jej u szyi, spytała cichym głosem:
— Czy jesteś szczęśliwą?
Marta w uścisku, który pozwolił jej ukryć występujący na twarz i wywołany tem zapytaniem rumieniec, odrzekła:
— Jestem matką Walentyno, i żyję tylko dla syna.
W czasie tego przywitania, głęboko wzruszony Rajmund, nie mógł oderwać oczów od Marty, którą znalazł w całym majestacie jeszcze większej niż dawniej piękności, gdyż do tej piękności domieszał się jakiś wyraz melancholii, przyczynę którego łatwo mu było odgadnąć. Ubrała się starannie na to spotkanie i wszystko w niej przypominało mu przeszłość, której pomimo usiłowań zapomnieć nie był wstanie. W chwili, gdy oddany myślom o owej przeszłości, wpatrywał się w nią, ona na pozór wesoła, uśmiechnięta od niechcenia podeszła ku niemu. Pocałowali się. Nastąpiła chwila ogólnej rozmowy, gdzie wszyscy mówili jednocześnie, jak to zwykle bywa pośród ludzi, którzy się spotykają po długiem niewidzeniu. Nagle Walentyna wyszła w celu wydania rozkazu. Marta i Rajmund pozostali sami. On nieruchomy, zakłopotany, spuścił wzrok i nic nie mówił.
— Nie pytasz pan o nasze dziecko? — rzekła.
— Wiedziałem że jest zdrowe — odpowiedział.
Zbliżyła się do niego, a zmuszając niejako aby podniósł głowę, głosem słodkim lecz pewnym mówiła dalej:
— Nie masz się więc mnie o nic zapytać? Byłam tak nieszczęśliwą! Boisz się? Jesteśmy przecież sami.
Oczy jej zwilżyły się łzami miłości. Rajmund cofnął się z przerażeniem.
— Marto! Marto! co mówisz? co czynisz?
Padła w jego objęcia i pochyliła głowę na piersi jego, narażając się na to, że ich Walentyna lada chwila zejść mogła. Próżno chciał się oswobodzić z tych objęć.
— Czy przestałeś mnie kochać? — rzekła. — Nie masz prawa tego czynić. Ja cię zawsze kocham. — A skoro przerażony okropnością położenia i zwalczony miłością, gwałtownie powstałą z popiołów, wymówił imię Walentyny: — A! wiem co mi chcesz powiedzieć — zawołała. — Dowiedz się więc prawdy. Sama namówiłam cię do zaślubienia Walentyny, udałam że chcę o tobie zapomnieć, gdyż to był dla nas jedyny środek ratunku. Skłamałam. Nie chciałam cię na zawsze utracić. Byłoby to poświęceniem nad siły moje. Wszak jesteśmy złączeni na wieki nierozerwanemi węzły. Kocham cię, gdyż nie przestałam kochać ani na chwilę, — i obecnie, dość mi spojrzeć na ciebie, aby odgadnąć, co twe serce na to odpowie.
— To straszne! — rzekł Rajmund cały wzruszony.
— Cicho! ktoś nadchodzi — szepnęła Marta. — Będę cię oczekiwała jutro w lasku, w owem miejscu, w którem miłość wieczną przysiągłeś mi.
W tej samej chwili weszła Walentyna, a za nią Varades. Przywitanie z Rajmundem było bardzo serdeczne.
Nie będziemy się długo rozszerzali nad niektórem i okolicznościami, wywołanemi przyjazdem Rajmunda do Paryża. Niektóre obrazy, chociażby zgodne z prawdą, mogłyby się niepodobać zbyt wymagającemu czytelnikowi; dla tego też przytoczemy tu tylko te z nich, które są nam do związku opowiadania niezbędnie potrzebne. Nie mamy więc potrzeby bliżej zastanawiać się co popchnęło Rajmunda w objęcia Marty. Dość będzie skoro powiemy, że nazajutrz po przybyciu do Paryża, nieszczęśliwy małżonek Walentyny, okuł się na nowo w hańbiące kajdany, które, będąc mu lekkie w czasie gdy był wolnym, raniły teraz jego serce. Zmuszony udać się na wyznaczone mu przez Martę spotkanie, ujrzał ją w cudownem otoczeniu, poprzednio już przez nas opisanem, na tajemniczej ścieżce wśród leśnego gąszczu, gdzie wszystko z taką siłą mówiło mu o przeszłości. Wspaniałe drzewa, pogardzając pełzającą u ich stóp moralną nędzą, co słyszały niegdyś dobrowolne ich przysięgi, usłyszały je obecnie po raz drugi, wywołane strasznym wpływem Marty z wahającego się, skromnego i pełnego obawy bezsilnego kochanka. Marta spoczęła na tych porosłych mchem kamieniach, na których siedziała wówczas, gdy Rajmund przysięgał jej miłość wieczną. Siedziała uśmiechnięta, lecz widać było, że kierowana namiętnością, musi dopiąć swych życzeń, gotowa na wszystko i nieobawiająca się niczego. Rajmund musiał wysłuchać opowiadania jej cierpień, przebytych w ciągu siedmiomiesięcznego z nim rozłączenia. Musiał się przyznać przed nią, że kochany tak szalenie, kochał ją jak dawniej, tą miłością, która była dla niego zarazem przykrością i szczęściem, i która mu odejmowała spokój. Aby upewnić i uspokoić Martę i tym sposobem powstrzymać od strasznej zemsty, do jakiej byłaby się zdolną posunąć, musiał bezczelnie kłamać, zapewnić że Walentyny nie kocha i że miłość żony cięży mu niezmiernie na sercu. Ileż hańby na przyszłość mógł ten początek zapowiadać!
Hańba to była nad wszelki wyraz okropna. Niezliczone podłości, codzienne kłamstwa, słanianie się po ulicach Paryża, szalone postępki, brudne awantury, których smutnymi bohaterami była Marta i Rajmund — oto straszne obrazy tej hańby!
Nie chcąc być skrępowani, najęli koło Domu Inwalidów, mały domek, gdzie o różnych godzinach spotykali się codziennie. Po upływie trzech miesięcy, pomimo możliwych ostrożności, znani byli w całej części miasta. Zdradzał ich już to powóz, którym razem przyjeżdżali, już to wrodzony wdzięk Marty, która czasem przychodziła tam pieszo. Szpiegowani przez ciekawych i niedyskretnych sąsiadów, gdy wchodzili lub opuszczali gniazdko swych miłości, wśród pocałunków musieli przyznać: „że tam po za temi ścianami na zewnątrz są ludzie, którzy wiedzą, że my tu razem jesteśmy i którzy w myśli liczą pieszczoty, jakiemi się otaczamy“.
Naprzeciwko tego domu, był obszerny z wejściem od ulicy warsztat stolarski, w którym bez przestanku pracowało dwunastu lub piętnastu czeladników. Czasami Marta opuszczając Rajmunda, który zwykle ostatni wychodził i strzegł jej z daleka, dopóki nie wsiadła do powozu, — widziała te twarze zwrócone na siebie i mogła na nich zauważyć ubliżające i złośliwe uśmiechy. Z przybliżania się tych ludzi do drzwi, z ich rozmów i śmiechu, skoro przechodziła, z przyglądania się jej pożądliwym wzrokiem, odgadywała wszystkie ich myśli i mijała ich zarumieniona od wstydu i gniewu. Z czasem stało się to dla niej męką nie do zniesienia. Wreszcie dom ten zaczął budzić pewien w niej przestrach. Powiedziała Rajmundowi, że nie chce doń więcej przychodzić.
W jednym z hoteli w okolicach Bastylli, zamieszkałym przez ludzi niższego stanu, Rajmund najął obszerny pokój, umeblowawszy go zbytkownie. Spodziewał się, że wśród zaludnionej i pracowitej części miasta, oddalonej od wykwintnego świata, uniknie ciekawości ludzkiej; lecz niedogodności były tu równie liczne i tejże samej natury. Pewnego dnia zaczepił na schodach Martę jakiś młody człowiek, którego gburowate żarty sprowadziły na twarz jej rumieniec wstydu. Krzyknęła. Dziesięciu mieszkańców hotelu równocześnie z Rajmundem pospieszyło na pomoc; odźwierny chciał sprowadzić policyję, aby ukarać zuchwalca, a Rajmund musiał użyć całej energii, ażeby go odwieść od tego i uniknąć skandalu.
Wypadki podobne powtarzane do nieskończoności, nadawały związkowi cechę wstrętną, która ich martwiła; Marta więc postanowiła, że będą się widywać u niej. Rajmund mając klucz od furtki ogrodowej, przychodził do pokoju Marty w chwilach, kiedy nikogo u niej nie było, lub pod pozorem złożenia wizyty, wśród dnia, w godzinach gdy Varades zajęty był interesami po za domem.
Uciekał się do tysiąca kłamstw, aby usprawiedliwić przed Walentyną swą nieobecność lub późny powrót do domu. A dla zyskania większej swobody, zapisał się na członka klubu, w którym jednak nigdy noga jego nie postała. Jednem słowem było to życie okropne. Na szczęście nadchodzące lato miało ten stan przerwać: Varades i Marta, jak zwykle, wyjeżdżali na wieś, i Varades za namową żony zaprosił Vilmort’ów na całe lato.
Piękny starożytny zamek, położony niezbyt daleko od Hawru, nad brzegiem oceanu, wspaniały park i żyzne łąki, oddzielające go od wybrzeża morskiego, stanowiły tę posiadłość Varades’ów. Mieli przepędzić tu cztery miesiące. Swoboda życia wiejskiego, obszerny park i ogród, różnorodność i odległość miejsca przechadzki, sprzyjały częstym spotkaniom Rajmunda i Marty. Rano, gdy Walentyna spała jeszcze, Rajmund wstawał i wychodził, spotykając czekającą już nań Martę, bądź to w jakiem ustroniu parku, bądź to u stóp nadmorskiej skały.
Czasami udawali się w stronę łąk i przechadzając się po topolowych alejach, otaczających i rozdzielających je na części, zdaleka widzieli Varades’a doglądającego robotników; zapewnieni więc, że ich nie zejdzie, oddawali się w zupełności rozkoszom czułego spotkania. Mieli tysiące tak łatwych sposobności zbliżenia się, że nikt, a Walentyna mniej niż ktokolwiek, mogła ich mieć w podejrzeniu.
Zdarzało się, że zatopieni w szczęściu, tracili rachubę czasu. Głos dzwonka zwiastującego posiłek, zastawał ich niekiedy zdala od zamku. wtedy, ocknąwszy się z zapomnienia, powracali spiesznie, każde inną drogą. Marta zamykała się w pokoju starając się ukryć ślady spiesznego powrotu; lecz Rajmund, który musiał się spotkać z żoną, stawał przed nią z rozognionem obliczem. Wówczas, łając go łagodnie i czule, ocierała mu batystową chusteczką pot z czoła, okrywając pocałunkami to samo miejsce, na którem kilka chwil temu spoczywały usta Marty. Schodzili pod rękę do sali jadalnej, gdzie znowu Rajmund spotykał Martę. Witali się i rozmawiali jakby się poraz pierwszy dzisiaj widzieli.
Niekiedy Marta miała szalone wymagania.
Pewnego wieczora, spotkawszy się z Rajmundem gniewała się na niego jakiś czas za to, że podczas obiadu zwracał tylko uwagę i patrzał jedynie na Walentynę; a skoro tłómaczył się, że postępuje tak jedynie dla odwrócenia podejrzenia, odpowiedziała:
— Patrz sobie na nią, i udawaj miłość kiedy mnie między wami nie ma, ale przy mnie nie odgrywaj komedyj.
Inne zdarzenie da wam lepiej poznać namiętność pożerającą Martę. Gdy nie było nikogo w zamku z gości, a zdarzało się to często z powodu braku uprzejmości ze strony gospodarza — wieczory upływały im dosyć jednostajnie. Najczęściej, gdy czas pozwalał, udawano się po obiedzie na przechadzkę w stronę morza, skąd powracano dopiero późnym wieczorem. Wtedy Marta opierała się na ramieniu Rajmunda. Tak raz znalazła się u jego boku, idąc wolno za Varades’em który podał rękę Walentynie.
— Kocham cię! wyszeptała, nie zważając jakie następstwa wywołałyby te słowa, gdyby doszły do ust idącej naprzód pary.
Jednocześnie zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go namiętnie.
To znowu powzięła chęć swobodniejszego przepędzenia czasu z kochankiem, rzekła więc do Walentyny niby żartem:
— Nie pożyczyłabyś mi męża na czterdzieści ośm godzin? Muszę jechać do Paryża, będzie mi więc towarzyszył.
— Jeżeli mi go zwrócić przyrzekniesz — odpowiedziała takim samym tonem Walentyna.
Marta chwyciła ją za słowo. Pojechała tegoż dnia z Rajmundem; zatrzymali się w Rouen, przebyli dwa dni w hotelu i powrócili na wieś.
Tysiączne te zdarzenia utrzymywały Rajmunda w ciągłej gorączce. Podwójne życie nie uchodziło mu bezkarnie; podniecana codziennym ogniem miłość ku Marcie, zwłaszcza w jej obecności, wzrosła do tego stopnia, że jej przemódz nie mogła spokojna i czysta miłość Walentyny. A przecież kochał żonę i było to największą dla niego karą, że pomimo przywiązania i szacunku, jakie miał dla niej, zdradzał ją bezprzestannie; że znając piękność i niewinność tej młodej duszy, przekładał zgubioną i zepsutą duszę Marty. Jakież pióro zdoła oddać to co cierpiał? Skoro przygnębiony ciężarem wyrzutów sumienia, zamyślał się boleśnie, Walentyna mówiła doń pieszczotliwym głosem:
— O czem pan tak myślisz, zkąd ten smutek na twarzy! Czy już żony nie kochasz?
Lękając się, aby nie odgadła bolesnej tajemnicy, przymuszał się do uśmiechu, starał się przekonać ją o swej miłości, wyszukując tem silniejszych dowodów i zręczniejszych kłamstw, im większa była jej uwaga.
Gdy znowu Marta zeszła go na smutnem rozmyślaniu, podchodząc ku niemu pytała:
— Dla czego jesteś smutnym? Czyż nie czujesz się szczęśliwym? Czy ci miłość moja nie wystarcza?
Wówczas wyrywał mu się z piersi krzyk oburzenia: wyrzuty sumienia, męczarnie, obawy, wszystko to występowało gwałtownie, nakształt głębogiego i wzburzonego potoku. Za całą odpowiedź Marta mawiała:
— Nie staraj się przekonać mię, że kochasz żonę; gdyż tym sposobem nauczyłbyś mię ją nienawidzieć.
— Kto mi ją oddał? Kto mi ją narzucił? — zawołał kiedyś oburzony.
Podobne sceny codzień miewały miejsce; nie wolno mu nawet było cierpieć. Wtedy uchodził z zamku, a udając się na piaszczyste wybrzeża, zamyślał albo pozwolić się porwać przypływającemu morzu i na dnie fal pogrzebać wraz z ciałem wstyd, który go przygniatał, — albo rzucić się do nóg Walentynie, otworzyć przed nią serce i błagać, aby z nim uciekła i tym sposobem wyrwała go z tego pełnego hańby życia!
Były to jednak dwie ostateczności, w wyborze których ciągle się wahał; zresztą instynkt zachowawczy, chęć niezakłócenia spokoju otaczających go osób, naprowadzały go wkrótce na spokojniejsze myśli. Przypominał sobie wielu znanych ludzi, bohaterów skandalu, którzy będąc żonatymi, utrzymywali z wielką wspaniałością kochanki, a myśl, że nie sam tylko na świecie jest występnym, zdawała mu się winę jego zmniejszać. Powracał wtedy do zamku i poddawał się znowu pod jarzmo zgubnych i niezdrowych upojeń, jakich doznawał w tej podwójnej miłości.
Lecz to jeszcze nie wszystko. Marta przyzwyczajona do zbytkownego życia, niechcąc zwierzać się ze swemi potrzebami mężowi, była nieraz w pieniężnym kłopocie. Wówczas przez pamięć na dawne przywyknienia, zwracała się do kochanka, który jej wspaniale z pomocą przychodził. Ale ponieważ posiadał tylko majątek żony, z jej więc dochodów pomoc tę udzielał. Pieniądze żony oddawał kochance. Opowiadamy tylko fakt, nie rozszerzając się nad nim, gdyż wiemy, ile on sam wstrętu obudzi w czytelniku. Ach! ile scen czułych i zarazem bolesnych umieli wywołać z podobnego położenia rzeczy autorzy jednej z najnędzniejszych komedyj współczesnego repertoaru.
Upłynęło półtora roku od pobrania się Walentyny z Rajmundem, a od roku Marta odzyskała na nowo z rąk przyjaciółki to, co własnością swą nazwała; przyjaciółka zaś daleka od podejrzewania zdrady, ufna i szczęśliwa, używała spokoju niedoświadczonemu sercu właściwego.
Ile istota zepsuta potrzebuje czasu do uwierzenia w dobre, tyle potrzebuje go niewinna, aby w złe uwierzyć; chyba, że jakaś nagła katastrofa rozedrze tajemniczą zasłonę i odsłoni nagą przed ich okiem prawdę.
Po tem cośmy powiedzieli o Walentynie, o jej bezgranicznem zaufaniu do Marty a miłości dla Rajmunda, łatwo wytłomaczyć sobie nieświadomość, w jakiej pozostawała. Nie mówiąc już nawet o przedsiębranych przez winowajców środkach ostrożności, jakżeż mogła ich podejrzywać? Czyż między nią i Martą nie było pozoru przyjaźni, która łączy dwie siostry przywykłe kochać się i szanować? Czyż Marta nie była matką, czyż to święte imię nie było w stanie ochronić ją od wszelkich podejrzeń? Wszak niegdyś powiedziała Walentynie: „Mam syna, to mi do szczęścia wystarcza?“ Wszak zdawała się byś zajęta macierzyńskiemi obowiązkami. Nie, Walentyna nie mogła jej podejrzywać. — A czyż mogła co zarzucić mężowi, który od półtora roku dawał jej coraz nowe i gorętsze dowody miłości? Możeby się zaniepokoiła, gdyby na balu ujrzała go u boku jednej z tych kobiet powszechne uwielbienie wzbudzających, otoczonych licznym gronem wielbicieli. Lecz starania, jakiemi nawet wobec niej otaczał Martę, zdawały się jej koniecznem następstwem uczucia, jakiem sama dla przyjaciółki była przejęta. Jednem słowem, miała zbyt czyste serce, aby zauważyć coś, coby zblizka lub zdaleka miało pozór okropnej rzeczywistości, którą staraliśmy się opisać.
Spokojność Varades’a była równą spokojności Walentyny. Nie tylko dla tego, że o wierności Marty nigdy nie powątpiewał, nawet w czasach, gdy porwana zgiełkiem świata zerwała łączące ją z mężem węzły, lecz przedewszystkiem, że w rzeczach tyczących się serca, nie miał najmniejszego doświadczenia. Świadek szczęścia Walentyny, nie mógł powziąć podejrzeń ani co do przeszłości, ani co do teraźniejszości. Wierzył teraz w to co widział, jak uwierzył w to co mu powiedziano.
Zresztą ufność jego miała inne podstawy. Zjawienie się dziecka, które uważał za swoje, sprowadziło między nim i żoną, jaką taką zgodę. Odtąd Marta zajęła u małżeńskiego ogniska opuszczone dawniej miejsce, a mogła go zająć bez przeszkody, gdyż zazdrosny przed ślubem Rajmund, nie był nim teraz. Napozór więc najzupełniejsza zgoda panowała między Martą i mężem. Varades nie znajdując już wokoło siebie takich jak dawniej powodów do gniewu, nie mogąc jej zarzucić rozrzutności, która w początkach ich związku tyle mu przykrości sprawiała, zadawalniał się uczuciem żony w tym stopniu, w jakim mu je ofiarowywała. Była w jego oczach jedynie matką jego syna. Nazwa ta nawet była dla niego więcej szacowniejszą, niż uczucie jakiego dawniej doznawał. Nakoniec kochał syna całą siłą swej duszy, tak mało na wszelkie uczucia wrażliwej. Miłość ta i szczęście, jakiego doznawał na widok rozwijania się tej małej istotki, czyniły go słodkim, czułym i wyrozumiałym. Marta przywiązywała tak wielką wagę do spokoju w jakim żył mąż, że starała się usilnie, aby mu go nic zakłócić nie mogło.
A jednak nie czuła się szczęśliwą, gdyż właśnie dziecko to było największą tych dwojga winnych karą. Pamięć o nim wyciskała nieraz z oczu Marty gorzkie łzy boleści. Mała istotka nie miała jeszcze dwóch lat skończonych i zaczynała zaledwie wymawiać pierwsze wyrazy, zaczynała uśmiechać się i okazywać pełne wdzięku pieszczoty. Wszystkie te rozkosze, któreby każdej matce niewymowną sprawiały radość, Marcie przyczyniały smutku.
Varades samolubnie ze swych praw korzystał. Brał dziecko na ręce, bujał go na kolanach i mawiał niekiedy: „Prawda, jaki on do mnie podobny?“ Okazywał wreszcie swą władzę tworzeniem stanowczych co do syna projektów na przyszłość. Pragnął go wychować na swój sposób, według swego widzenia rzeczy, Marta zaś lękała się wyjawić mu swego zdania. Walentyna, nie mając dzieci własnych, kochała to dziecię niezmiernie, co było przyczyną nowego zmartwienia Marty. Rajmund, którego nieraz raniły boleśnie niektóre szczegóły dotyczące dziecka, nie miał żadnego prawa mięszać się do wychowania i występować z radami, chociaż częstokroć pragnął gorąco ich udzielić. Jakim prawem mógłby powiedzieć Varades’owi, że zamierzony przez niego system wychowania, wstręt tylko w nim budzi? Jakże mógł dać do zrozumienia Walentynie, że pieszczoty, jakiemi obsypywała to dziecię, sprawiają mu boleść? Jakże miał jej powiedzieć, że bezwiednie rozdrażniała gojące się rany?
Marta i Rajmund dzieląc się wrażeniami, spoglądali w przyszłość z przestrachem. Co się stanie z ich synem jeśli Varades żyć będzie? Czy potrafi rozwinąć należycie jego zdolności? Czy będzie w stanie wpoić weń zasady tego, co wielkie, piękne i szlachetne? Czy nie zrobi zeń istoty samolubnej, jak sam, a o czem z dumą, zwykł mawiać.
— To moja krew — szeptał Rajmund z westchnieniem — to owoc naszej miłości, a ja nie mam żadnego nad niem prawa. Przeczuwam męki, jakie mi przyszłość przez niego gotuje, a zapobiedz im nie jestem w stanie!
Mógł je z łatwością przewidzieć; despotyzm bowiem Varades’a dawał się już odczuwać w tysiącznych szczegółach życia domowego. Łatwo można było odgadnąć, że wpoi w dziecko zasady, któremi sam kierował się przez całe życie.
Pewnego dnia, przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca, dziecię bawiło się na tarasie wobec całej rodziny zgromadzonej na obiad. Wtem u ogrodowej furtki zatrzymał się mały żebrak. Marta wzięła syna na rękę, włożyła w każdą z rączek po jednym sou i rzekła:
— Chodź moje maleństwo. Damy to biednemu.
I trzymając na rękach dziecię, które uśmiechało się wymawiając jakieś wyrazy, zbliżyła się w stronę furtki. Varades zrozumiał jej zamiary; powstał z miejsca, a szybkim krokiem zabiegając drogę, rozkazał oddalić się żebrakowi.
— Czy lękasz się, żeby syn nasz w dwudziestym roku nie był zamało rozrzutnym? — zapytał osłupiałej Marty, a zwracając się do dziecka, dodał z uśmiechem:
— Chowaj dobrze te pieniądze mój malutki, chowaj dobrze.
Rajmund powstrzymał się od wybuchu gniewu i ścisnął tylko pięści. Walentyna dostrzegłszy to, sądziła, że zostawał pod wpływem oburzenia, jakiemu i ona uległa. Podbiegła ku niemu chcąc go uspokoić i powstrzymać.
Podobne zdarzenia nie były rzadkie. Dowodziły one jasno, że jeżeli kształcenie tej niewinnej istotki, pozostanie w rękach Varades’a, Marta i Rajmund będą w przyszłości ubolewać nad jego skutkami.
Taka była sytuacyja pod koniec lata. Do Paryża powrócono w pierwszych dniach listopada.
Życie, jakie oczekiwało w Paryżu Martę i Rajmunda, było różnem od tego, jakie prowadzili poprzednio. Na wstępie napotkali te same trudności, jakie zmuszeni byli zwalczać przed wyjazdem na wieś. Nie byli jednak wstanie uniknąć ich w zupełności. — Kilka miesięcy życia swobodnego, w których mogła korzystać z towarzystwa męża, uczyniły Walentynę bardziej wymagającą. Zauważyła, że dla człowieka żonatego najstosowniej spędzać wieczory przy żonie, ale nie w klubie. Jeśliby Rajmund chciał bywać w świecie, była zdecydowaną mu towarzyszyć; zdawała się nawet zrezygnowaną dzielić z nim wszelkie przyjemności, aby się tylko nie rozstawali.
Rajmund nie śmiał stawiać oporu i ograniczył swobodę własną, z jakiej korzystał. Było dla niego teraz niepodobieństwem poświęcać Marcie tyle jak dawnej czasu; należało wyrzec się wieczornych spotkań. Ponieważ spotykanie się w biały dzień było trudne, stosunki ich przeto straciły na poufałości i uroku. Aby zapewnić sobie częstsze widywanie, uciekali się nawet do środków kompromitujących. Były to po większej części przechadzki ranne, na których spotykali się w powozie, w odosobnionej alei Bulońskiego Lasku, lub w kościele. Ztamtąd udawali się do restauracyi, przepędzając jedną lub dwie godziny w oddzielnych pokojach, które stały się odtąd zwyczajnem ich otoczeniem.
Rajmund wrażliwszym był niż Marta na niektóre wstrętne okoliczności, towarzyszące ich spotkaniom. Oburzała go myśl, że na tej kanapie, na której może wczoraj spoczywała jedna z tych eleganckich lecz wytykanych palcami kobiet, siedzi jego kochanka; oburzały go pełne niby uszanowania a ironiczne spojrzenia dorożkarza, lub uniżone grzeczności garsona, starającego się odgadnąć twarz Marty za gęstym woalem. Począwszy od małej zasówki, która chroniła gości gabinetu przed ciekawością innych, wszystko tutaj budziło w nim odrazę. Ona zaś filozoficzniej zapatrywała się na te, jak je nazywała błahostki.
Im życie jej wchodziło na coraz to bardziej zgubną drogę, z tem większą gwałtownością oddawała się przyjemnościom, jakie corocznie zima Paryżowi dostarcza. Co wieczór bywała w teatrze lub na balu, ale najczęściej bez męża. Spotykała tam zwykle Vilmort’ow i cały orszak wielbicieli, od których przyjmowała hołdy, chcąc uniknąć podejrzeń, jakich się obawiała. Zresztą była pod tym względem zupełnie spokojną. Czyż obecność Walentyny nie dostatecznie ochraniała ją od wszelkiej obmowy? Ktoby śmiał posądzić, Rajmunda Vilmort, męża tej zachwycającej blondynki, której nikt wdziękiem przewyższyć nie zdołał, któżby go śmiał posądzić, że zdradza własną żonę? Któżby myślał posądzić Martę, że oszukuje przyjaciółkę? Nie było pochwały, lub odnoszącego się do Walentyny komplementu, któreby Marta uważała za przesadzone; dokładała wszelkich starań, aby odznaczającą się jej piękność postawić w jak najlepszem świetle. Wówczas gdy podziwiane przez wszystkich schodziły zwolna ze schodów teatru włoskiego lub spacerowały po salonie, w duszy Rajmunda rodziło się politowanie dla Marty, Walentyny — i dla siebie samego. Z jednej strony uczucie wewnętrznego zadowolenia na widok oddawanych żonie pochwał, z drugiej przestrach, jaki budziło w nim kłamstwo Marty z szatańską oddawane sztuką, dawały mu poznać całą potworność ohydnego wspólnictwa, a miłość, jaką do tej chwili jeszcze dla kochanki uczuwał, została zachwianą.
Po takich to wieczorach przepędzał zwykle czas sam na sam z żoną i doznawał wtedy niewypowiedzianej ulgi. Był wolnym od wpływu Marty aż do dnia następnego. Powóz unosił ich szybko ku Neuilly; Walentyna znużona garnęła się czule do boku męża, opierała na jego ramieniu rozgrzane czoło, a on tulił do piersi swej tę giętką kibić, na której z poszanowaniem spoczywały ręce tancerzy, lecz które on jeden tylko mógł objąć miłosnym uściskiem. Wchodzili tak pod dach domu, gdzie Marty nie było. Cała radość małżonka, którego duma była podczas wieczoru podbudzoną, wyrażała się w pełnych miłości słowach i pocałunkach.
Tu dopiero czuć było wielkość związków małżeńskich, tej siły niezwyciężonej, którą prawdziwa i z obopólna miłość wytwarza. Walentyna niedomyślała się nawet o ile mąż podlegał wpływowi jej szlachetnego uczucia. Myśl, że nie gwałci żadnego z praw przyrody, praw moralności lub kościoła, miłość wzajemna bez żadnej ukrytej myśli — oto są czyste i boskie rozkosze małżeństwa. Temi środkami walcząc, Walentyna bezwiednie miała zwyciężyć Martę.
Od chwili, gdy po powrocie ze wsi stosunki Rajmunda z Martą stały się mniej ścisłemi, począł on prędko i silnie odczuwać wpływ żony, który zaniepokoił niespodziewającą się takich rezultatów Martę.
Oprócz tego, niepokoiło ją również widoczne powodzenie Walentyny. Paryżanie lubią nowość. Od kilku lat Marta królowała rozumem i pięknością, teraz przekonała się, że i Walentyna godną była tej roli; kobiety więc, po większej części zazdrosne o panią Varades, wysuwały na pierwszy plan Walentynę. Mogło ją to wbić w pychę, lecz pomimo tryumfów, pozostała skromną, a skromność ta była nowym wdziękiem zdobiącym uroczą jej postać.
Marta cokolwiek zapóźno spostrzegła, że zbyt daleko zaszła; aby utrzymać miłostki sekretne, sama sobie przygotowała rywalkę. Przestraszyła się, bo oczy Rajmunda, w których nauczyła się już czytać, powiedziały jej, że kocha żonę, o czem dotychczas przynajmniej wątpić było jej wolno. Gwałtowna jej namiętność wzrosła jeszcze wobec niebezpieczeństwa. Miłość jej i pycha były zagrożone; obmyśliła więc straszny plan, aby zniszczyć zaufanie Rajmunda do żony. Popychając ku Walentynie adoratorów, którzy ją mogli skompromitować, chciała w nim wzbudzić zazdrość.
Celu jednak dopiąć nie mogła. Wówczas, gdy na pozór okazując Walentynie czułe przywiązanie siostry, starała się ją zgubić, Rajmund przejęty spokojną i uczciwą miłością, przemyśliwał nad sposobami zerwania łańcucha, który go łączył z Martą. Pragnął go zerwać nie dla tego, żeby już zupełnie przestał ją kochać, lecz że łańcuch ten stawał się zbyt ciężkim i że codzień lepiej pojmował niebezpieczeństwo i okropność zbrodniczych związków.
Pomimo to słaby, bezbronny, tak często zwyciężany, nie mógł on dopiąć celu do którego dążył. Jedynym środkiem byłoby oddalić się nagle od Marty i pozostawić między sobą a nią przestrzeń, któraby rozdzieliła ich na zawsze. Postanowił więc wyjechać z Walentyną sądząc, że z łatwością namówi ją do podróży, pod pozorem jakiej nie dającej się usunąć konieczności. Rozdzielony z Martą przesłałby jej wtedy ostatnie pożegnanie; jeśliby zaś Marta nie uznała zerwania, jeśliby się do gróźb uciec miała, powziął szczere postanowienie wyznać wszystko Walentynie, wyjawiając przyczynę wyjazdu i konieczność przepędzenia przynajmniej lat kilku zdala od Paryża. Przez tydzień nosił się z tym planem, rozbierając go i myśląc nad nim; wreszcie zdecydowawszy się nań stanowczo, obrał nawet dzień, w którym miał go żonie przedstawić.
W wigiliją dnia tego byli na balu. Walentyna otoczona wielbicielami, którzy jej nadskakiwali, tańczyła z zapałem a czując się piękną i kochaną, gorączkowo niemal korzystała z zabawy. Wtem, gdy po walcu tancerz odprowadzał ją na miejsce — zbladła i upadła bez przytomności. Rajmund jednym skokiem znalazł się obok niej, porwał na ręce i przeniósł do pokoju gospodyni domu. Walentyna wkrótce odzyskała przytomność, przeniesiono ją do karety i odwieziono do domu. Przywołany lekarz przybył natychmiast i znalazł u niej początki brzemienności. Wykonanie zatem planu Rajmunda stało się niepodobnem.
Od czasu powrotu do Paryża Marta zauważyła, że miłość kochanka słabnie. Pomimo wszelkich starań, aby go przy sobie zatrzymać, widziała, że powoli traci wpływ, chociaż w zachowaniu się jego nie znajdowała powodu do żądania wyjaśnień. Okazywał zawsze jednakową miłość, jednakowe przywiązanie; lecz w oznakach miłości tej był pewien odcień rezygnacyi, zupełnie różnej od zapału, jakim w pierwszych dniach był przejęty. Więcej czuł zadowolnienia na myśl, że jest kochany, niżli sam kochał. Często pogrążony był w głębokim smutku, zdradzającym przykre myśli i wyrzuty sumienia, których się Marta właściwie najwięcej obawiała. Te smutne, choć powolne odkrycia sprawiły, że boleśnie odczuwała zawód, jaki ją wkrótce miał spotkać.
Wiadomość, że Walentyna miała zostać matką, spadła na nią niespodziewanie i wywarła silne i straszne zarazem na niej wrażenie. Z własnego doświadczenia Marta przeczuła nowa siłę, w jaką macierzyństwo miało uzbroić żonę Rajmunda. Węzły łączące z mężem żonę, ścieśniają się jeszcze bardziej, gdy zostaje matką, a wpływ jej staje się większym. Jeżeli dziś Walentyna była tak kochaną, że rywalizacyi z nią mogła się Marta obawiać, to mające przyjść na świat dziecię, jeszcze większego i niebezpieczniejszego mogło jej dodać uroku. Dotąd Marta, w imię syna umiała Rajmunda przy sobie zatrzymać; mogła mu z dumą powiedzieć: „miłość Walentyny jest jałową, moja zaś wydała owoce“.
Z tego porównania wyciągała korzyść, którą się nieraz posiłkowała, a którą obecnie utracić mogła. Zresztą czyż nie można było przewidzieć, że Rajmund chętniej przygarnie do siebie swe prawe dziecko i jemu się w zupełności odda? Marta traciła więc jeden z najsilniej łączących ją z kochankiem węzłów. Nieraz z obawą zastanawiała się nad mającym wkrótce nastąpić faktem; czas jednak upływał, a ona wciąż jeszcze łudziła się nadzieją.
Jednak to, co miało nastąpić, było najstraszniejszem ze wszystkich wypadków ich związku. Odwaga jej zachwiała się.
Opłaciwszy szczęście niesławą, przeszedłszy tyle walk i boleści, czuła się niezmiernie przygnębioną. Nie była jeszcze tyle zepsutą, aby zapomnieć jak życie jej było zbrodnicze. Była nawet chwila, że przygnębiona wyrzutami sumienia, chciała położyć koniec wszystkiemu i wrócić Rajmundowi swobodę. Serce jej staczało tysiączne walki. Raz przeklinała los, który ją z nim połączył, to znów pragnęła zgłębić przyszłość, pełną dla niej samych smutnych jakichś obrazów. Podczas gdy Walentyna i Rajmund byliby szczęśliwi, ona, cierpiąc, wylewałaby tylko łzy gorzkie.
Wspominała szczęśliwe chwile gorącej miłości, a wspomnienie to wywoływało w niej jakiś dreszcz nieokreślony. Mówiła wówczas, że Rajmund nie może, nie powinien jej porzucić.
Jakże wyrzucała sobie, że w dniu, w którym mąż zeszedł ich razem, nie ratowali się ucieczką! Jakież to zaślepienie skłoniło ją do popchnięcia Rajmunda w objęcia Walentyny? Były to przecież tylko przelotne wspomnienia, spóźnione i zbyteczne wyrzuty! Wszystkie te myśli zapełniały chorą jej wyobraźnię. Raz pragnęła, aby się coś stało, za chwilę znów chciała to wszystko odwołać. Niewidzialna ręka raniła ją bezustannie. W walce szukała napróżno ratunku, którego nikt jej nie mógł przynieść — naokół żadnego przyjaznego serca! Nawet najwyższe szczęście, syn, w którym matki znajdują w największych utrapieniach pociechę, nie był wstanie uspokoić wzburzonej wyobraźni, chociaż był tak podobnym do Rajmunda!
Straszna gorączka niepokoju trawiła ją najbardziej po owym wieczorze, na którym doszła ją ta fatalna wiadomość. Noc nie przyniosła ukojenia! Sen niechciał skleić powiek, a ranek zastał ją przygnębioną, niezdecydowaną, niezdolną nic przedsięwziąść, chociaż czuła, że coś postanowić należy. Wyszła raniutko, nie widząc męża, nieuścisnąwszy syna. Szła ulicą bez celu, popychana przez przechodniów, których uwagę zwracała pięknością i wdziękiem. Nie wiedząc o tem, zatrzymała się przed kościołem. Uklęknąwszy na boku, po raz pierwszy od zamążpójścia próbowała się modlić, lecz na nieszczęście — straciła wiarę! Chrystus ze skrwawionemi członkami rozpięty na krzyżu nad wielkim ołtarzem, święte obrazy, ołtarze i konfesyjonały nie miały już dla niej żadnego znaczenia! Po wyjściu z kościoła ogarnął ją jeszcze większy smutek. U schodów stał dorożkarz, który ujrzawszy wychodzącą, zsiadł z karety i otworzył drzwiczki! Milcząca, zamyślona, prawie bez czucia wsiadła do dorożki.
— Dokąd każe pani jechać?
Na to pytanie zbudziła się jakby ze snu. Pod wpływem myśli, jaka jej nagle przyszła do głowy dała adres Rajmunda. Powóz dążąc do Neuilly potoczył się szybko przez ulicę Bonapartego i Pola Elizejskie.br>
Przez drogę odzyskała nieco spokoju; myśli przybrały inny kierunek, gdyż zbliżając się do kochanka w swój wpływ nad nim nie wątpiła. Myśli jej tak się zmieniały, że wkrótce zaczęła się śmiać ze swego poprzedniego strachu i obawy.
— Byłam szaloną, mówiła. Dla czegożby nie miał mnie już kochać? Czyż jestem mniej piękną, niż przed pół rokiem? Czy trzy dni temu nie miałam go jeszcze u nóg swoich? Związek nasz jedynie śmierć rozburzyć jest wstanie!
A uchwyciwszy się tej nowej nitki nadziei, zatrzymała się przed ustroniem w Neuilly. Siedząc w powozie zauważyła po za sztachetami spacerującego w ogrodzie Rajmunda. Otworzyć drzwiczki, wysiąść, zapłacić dorożkarza, i pobiedz do kochanka — było dziełem jednej chwili.
— Kochasz mnie jeszcze? zapytała nagle. Tej nocy zwątpiłam o tobie. Nie opuszczaj mnie jeśli nie chcesz umrzeć i mojej śmierci nie pragniesz!
Mówiąc to unosiła się: twarz jej była w ogniu a oczy rzucały błyskawice. Rajmund, który na kilka dni przedtem robił plany ucieczki, spojrzał zrozpaczony wokoło.
— Uspokój się — szeptał błagalnie — Walentyna jest tam.
I ukazał na pierwszem piętrze domu okno od pokoju żony, która spoczywała jeszcze. — Lekarz zalecił jak największe starania, gdyż stan Walentyny może przybrać groźne rozmiary. Rajmund w krótkości uwiadomił Martę o szczegółach. Miejsce głębokiego smutku, jaki na jej twarzy zalegał, zajął uśmiech zadowolenia. Czyż bowiem z powodu choroby Walentyny, Rajmund nie był swobodniejszy? Wsparta na jego ramieniu, całą godzinę przechadzała się po odległych alejach ogrodu. Ukryła przed nim stan serca, które zresztą uderzało już spokojniej. Pełnemi uroku słowy wyjawiła mu cały ogrom miłości, aby odsunąć od niego myśl, a nawet nadzieję opuszczenia jej. Skoro Rajmund spostrzegł, jak jest kochany, przekonał się o bezużyteczności swych usiłowań. Kajdany jego należały do rzędu tych, których skruszyć nie podobna. Walentyna obudziwszy się, znalazła u swego łoża Martę uśmiechniętą, czułą, z otwartemi do uścisku ramiony. Spożyli razem śniadanie. Marta dawno nie była tak wesoła.
Od tego czasu Marta nie dała spokoju kochankowi. Ciągłe spotkania w ciągu dnia u niej, lub u niego lub wreszcie w lasku, wieczorem w teatrze lub na balu.
Korzystając z choroby Walentyny, towarzysząc wszędzie jej mężowi, starała się go silniej do siebie przywiązać. Popełniała jedno szaleństwo za drugiem. Raz śniadanie w jakimś handlu, to znowu schadzka na balu opery. Możemy powiedzieć, że starała się publicznie z nim pokazywać, aby dać poznać paryżanom to, z czem się dotychczas kryła. Gdy ją powstrzymywał:
— Mniejsza z tem — mawiała — skoro się dla ciebie kompromituję, honor zmusza cię nie opuszczać mnie.
Skompromitować się — oto był cel, który Marta teraz dosięgnąć pragnęła. Dopięła go też w zupełności.
Po upływie miesiąca wszyscy bliżsi znajomi a nawet ci, którzy znali ich tylko z widzenia, wiedzieli, że od kilku lat Rajmund Vilmort jest kochankiem Marty Varades. Opowiadano o nich najróżnorodniejsze historyje. Mówiono, że Marta posiadłszy Rajmunda, zmusiła go do zaślubienia wychowanki Varades’a, aby tem łatwiej oszukiwać męża, a zarazem zapewnić sobie sposób pokrycia zbytkownych wydatków. Różnie zapatrywano się na rolę, jaką Varades odgrywał. Jedni utrzymując, że jest niewinny, pomimo współczucia śmieli się z niego — inni przypisywali mu niegodną rolę.
— Jest skąpy, mówiono; nie gniewa się więc, że znalazł się taki naiwny, który chce ponosić wydatki żony.
Ogół kobiet ganił Martę — mężczyźni uniewinniali, zazdroszcząc losowi Rajmunda. Walentyna tylko budziła ich litość. Lecz na przekór tym pogłoskom, w których obmowa przewyższała jak zwykle prawdę, wszędzie bardzo chętnie przyjmowano winnych. Zdawało się, że się zmawiali ich znajomi, aby im ułatwić zbliżenie. Nie zapraszano jednego bez drugiej. Podczas wystawnych objadów, Rajmund miał sobie zawsze wyznaczone miejsce obok Marty, a jeżeli Varades był obecnym, sadowiono go na drugim końcu stołu. W razie zbliżenia się Rajmunda do kochanki, usuwano się od nich, aby większą, zostawić im swobodę. Doszło do tego, że kilka pomniejszych gazet, podało artykuły, z których łatwo można było domyśleć się o kim mowa. Jednem słowem powszechnie znano ich stosunek i aprobowano go. Stosunek ten zaliczyć można było do jednego z tych zwykłych monstrualnych czynów wysoko ucywilizowanego społeczeństwa (jakiem jest społeczeństwo paryzkie), które nader rzadko bywają przezeń potępiane. Opowiadano sobie tysiące szczegółów, z których żaden jednakowoż nie doszedł do wiadomości dwóch najwięcej interesowanych osób, to jest: żony Rajmunda i męża Marty.
Para kochanków zdawała się być cała oddana przyjemności, i owemu upojeniu, w którym ginie pamięć rozsądku; nie widziała nic i na nic nie zwracała uwagi. Rajmund musiał szaleć, aby zagłuszyć gorzkie wyrzuty sumienia, przypominającego mu wciąż słabość charakteru, hańbę i podłość. Życie jego składało się z dwóch części, jedną część poświęcał Walentynie, drugą Marcie. W sztuce kłamstwa doszedł do niesłychanej biegłości; przy boku żony serce nie biło mu silniej, ręce nie drżały; mógł się poszczycić spokojem, będącym udziałem czystego sumienia. Walentyna nic nie była wstanie odgadnąć. Postawa Rajmunda nie zdradzała żadnych występnych czynów; wiedział bowiem, iż katastrofa jest nieuniknioną i chciał jedynie opóźnić ją jak najbardziej. Miara jednak nieprawości przebrała się. Nie mógł dłużej powstrzymać przygotowującego się wybuchu. Varades miał się dowiedzieć o smutnej prawdzie — dało mu ją poznać zwykłe zdarzenie.
W ciągu naszego opowiadania pominęliśmy niektóre charakterystyczne rysy natury Varades’a. Uczyniliśmy to jednak rozmyślnie, co czytelnicy łatwo zrozumieją. Z czterech postaci, przyjmujących udział w opowiadanym dramacie, staraliśmy się tylko jedną dokładnie odmalować — to jest Martę. Nie widzieliśmy nic niewłaściwego w tem odsunięciu na drugi plan innych osób; naśladowaliśmy w tem pewnych artystów, którzy malując jakiś portret, głąb obrazu pozostawiają w cieniu, aby twarz i postać głównej osoby była tem wydatniejszą. Lecz w chwili, gdy rola Varades’a zaczyna być wydatniejszą, wypada czytelnikom przypomnieć to, cośmy o nim wyrzekli na początku powieści, dorzuciwszy do pierwotnej charakterystyki kilka nowych rysów.
Varades nie był ani lepszym ani gorszym od wielu innych. To, co miał w sobie złego, pochodziło nietyle z samej natury występnej, ile było wynikiem wychowania. Wszystkie słabostki jego można wytłomaczyć gwałtowną żądzą bogactw i samotnością, w jakiej większą część życia przepędził. Brak matki, kierowanie się w życiu nie wystarczającemi i zbyt powierzchownemi pojęciami o moralności, otrzymanemi od ojca, który wyzyskawszy ludzi, szczycił się tem, że ich nienawidzi, usunięcie od świata a raczej zamknięcie się w świecie, którego jedynem bóstwem było bogactwo — oto przeszkody do szczęścia wtedy, gdy się obudzają nieznane żądze. Taki był stan Varades’a.
W chwili spotkania Marty, prowadził życie samoluba. Pokochał ją, a raczej został olśniony jej pięknością. Prosty kaprys zgotował mu przyszłość, do jakiej nie był należycie przygotowany i jakiej nie był godny. Napotkał naturę pod każdym względem wyższą od swojej, a z krótkotrwałego zapału pozostała tylko zraniona miłość własna i nowa, nieznana dotychczas żądza zadowolenia zmysłów.
Po ślubie Varades doznał trojakiego rodzaju wrażeń: pierwsze skoro, posiadał Martę; drugie skoro się przekonał na jakie wydatki narażała go ona; trzecie, gdy mu się syn urodził. Każdy z tych wypadków wywołał inne i nie jednakowej siły wrażenie. Co do rozrzutności żony, to postanowił, aby ona nie wychodziła z granic przez niego zakreślonych. O miłości, jaką w nim na chwilę obudziła, oddawna mowy nie było. Po stracie jej pocieszył go pierwszy lepszy stosunek.
Jedno tylko uczucie ojcowstwa pozostało w swej sile. Jeżeli nieraz zastanowiwszy się nad swem ożenieniem, żałował tego, jak nazywał, szalonego kroku — po urodzeniu dziecka zmienił to zdanie. Sądził, że szczęście z posiadania syna nie było zbyt drogo okupionem. Jeżeli więc, po wykryciu prawdy, miał weń straszny cios uderzyć, to dotknąłby go najwięcej w tem świętem uczuciu, które nawet najpospolitsze natury przemienia.
W obecnej chwili Varades dochodził sześćdziesięciu lat wieku. Dni ubiegłe, od czasu jakeśmy go z czytelnikami zapoznali, nie pozbawiły go czerstwości i siły i nie pozostawiły zwykłych śladów starości. Zachował całą żywość umysłu. Z rana wstawał bardzo wcześnie i chodził do ogrodu, a zabawiwszy jakiś czas, powracał; pracował aż do śniadania. Przy śniadaniu bawił godzinę w towarzystwie żony i syna, ciesząc się jego pieszczotami, — wreszcie wychodził i powracał dopiero wieczorem.
Liczne i ważne interesy wymagały ciągłych zabiegów. Stosunki Marty, ludzie wpływowi, których ona przyciągnęła do salonu, utorowali Varades’owi drogę do najlepszych spekulacyj. Zaliczano go obecnie do finansowych potęg Francyi. Wśród ciągłych walk kapitału, on zawsze był po stronie silniejszej. Żadne większe przedsięwzięcie nie obeszło się bez jego udziału. Miał jednak zwyczaj ukrywać się w cieniu i na pierwszy plan nie występować. Pozorna skromność wyrównywała ukrytej chciwości. Lecz skoro zapytano go o radę w tajemnych i ważnych wypadkach, zdanie jego, będące wynikiem głębokiej znajomości rzeczy, stanowiło powagę.
Na giełdzie, gdzie bywał bardzo często, otaczały go szacunek i pochlebstwa; starał się więc zawsze wyzyskiwać położenie, przewidywać skutki ważnych wypadków i poznawać ludzi. Przy pomocy wrodzonego sprytu i udzielanych sobie wiadomości przez ludzi wpływowych, którym umiał nieraz wyświadczać przysługi, giełdowe operacyje szczęśliwie mu się wiodły.
Po ukończeniu zajęć giełdowych widywano go przechadzającego się najczęściej samotnie po bulwarach; niekiedy obejrzał się za ładną kobietą, lecz umizgów swych dalej nie posuwał. Największym zbytkowym jego wydatkiem był obiad wyprawiany raz na miesiąc jednej z osób, która względami jego była zaszczycona. Wieczorem, wcześnie kładł się spać, w razie zaś, co jednak rzadko się zdarzało, gdy towarzyszył żonie, wracał sam przed północą, pozostawiając jej swobodę zabawy aż do rana.
Szczegóły te były niezbędne do wyjaśnienia obojętności i niezwracania uwagi na postępowanie Marty. Zdawałoby się, że od czasu jak została jego żoną, uważał ją za niezdolną do wiarołomstwa. Sądził tak nie dla tego, że ufał jej uczciwości, lecz głównie wskutek niedoświadczenia; opierając sąd swój na owych zmianach, które to zbliżały ich do siebie, to rozłączały, mniemał, że jest zimną, dumną i ambitną, że ma charakter gwałtowny i namiętny. Jakże mógł poznać serce żony, skoro żadna kobieta nie wpłynęła na przyspieszenie bicia jego serca? Nie znając sprężyn ducha ludzkiego, jakże mógł pojąć to, że pięćdziesięcio-kilkoletni człowiek nie jest wstanie poruszyć i obudzić drzemiącego w dwudziestoletniej istocie uczucia? Jakim wreszcie cudem mógł przewidzieć gwałtowną miłość żony do Rajmunda Vilmort, skoro nie wiedział, co to jest miłość? Gdy dodamy, że po za domem miał dosyć rozrywek, że zajęty spekulacyjami myślał jedynie o powiększeniu swych bogactw, łatwo pojmiemy, że był zdradzany, oszukiwany i wyśmiewany powszechnie, ani domyślając się tego.
Opinia publiczna, jakeśmy to już mówili, nie zbyt wyrozumiale go sądziła. Powszechnie nie wierzono w jego nieświadomość. Społeczeństwo paryzkie zadziwia badacza jednostajnością swych sądów, które zwykle bywają albo zbyt łagodne, albo zbyt surowe. Nie przypuszczano, aby występny związek, który rzucał hańbę na dom Varades’a, wyrósł i rozwijał się bez jego wiedzy. Jako dowód tego, podawano znane powszechnie jego skąpstwo. Oskarżano go, że umyślnie zamyka oczy, aby nie widzieć tego, co dla wszystkich stało się już widocznem. Nie umiejąc wśród ludzi zjednać sobie szczerej przyjaźni, nie znalazł nikogo, coby go objaśnił o haniebnej roli, jaką mu przypisywano. Niechęć i złość mnożyła dowolnie hańbiące wieści, które przechodziły z ust do ust. Każdy dorzucał coś do historyi Varades’a; niektórzy zaś bardziej oględni a równie łatwowierni, unikali go widocznie. Ta właśnie okoliczność wywołała zdarzenie, które mamy opisać.
Pewnego dnia, pod kolumnadą giełdy, w czasie panującego tam zgiełku i ruchu, mijając grupę znajomych sobie bankierów, usłyszał wymówione swe nazwisko. Zatrzymał się więc nagle i zapytał:
— Mówiliście panowie o mnie?
Powiódł wzrokiem po sześciu zagadniętych w ten sposób osobach — lecz z wielkiem jego zdziwieniem nikt nie odpowiadał. Spostrzegł na ich twarzach źle ukryte zakłopotanie. Wreszcie nie wyrzekłszy doń słowa oddalili się. Przyjęcie to było tak różne, od tego jakiego zwykł doznawać, że chwilę pozostał na miejscu skamieniały i nieruchomy. Następnie zbliżył się do jednego z nich a zatrzymując go za rękę zapytał:
— Czy mi pan nie wytłomaczysz tego dziwnego postępowania? Czy jestem zapowietrzony od wczoraj?
Zapytany zawahał się.
— Proszę pana, odpowiedz mi — mówił Varades — W tej grupie rozmawiano o mnie. Cóż mówiono?
— Nie pytaj się pan — nie mogę powtórzyć; żaden z nas wreszcie nie mógłby odpowiedzieć na to pytanie, dlaczego od pana stronimy.
Varades był coraz bardziej zdziwiony.
— Mów pan jaśniej — rzekł — nie rozumiem pana.
— Czyżby rzeczywiście o niczem nie wiedział?... wyszeptał bankier jakby do siebie.
— O niczem nie wiem! — zawołał Varades, który dosłyszał te słowa — byłżeby zachwianym mój kredyt?
— Idzie tu rzeczywiście o pański kredyt! o pański honor!
— O mój honor?...
Twarz jego wyrażała takie zdziwienie, że bankier zlitował się nad nim i odrzekł:
— A nie będziesz pan miał do mnie urazy, jeżeli wywołam burzę w twym domu? Zresztą zdaje mi się, że nawet za tę cenę powinienem pana wyprowadzić z błędu. Dłuższem milczeniem dowiódłbym tylko swej względem niego nieżyczliwości. Chcesz pan wiedzieć o czem mówiliśmy? Masz pan opiniję nikczemnika; powszechnie wiadomo, że od wielu lat pan Rajmund Vilmort jest kochankiem pańskiej żony. Oskarżają, pana, że wiedząc o tem, sprzyjasz im i ztąd korzyść odnosisz.
— Rajmund!... kochankiem mojej żony! — wykrzyknął Varades z takim silnym wyrazem zaprzeczenia i zdziwienia, że nieświadomość jego była widoczną. I uderzony nagle nową myślą dodał: a zatem mój syn...!
Zbrakło mu odwagi dokończyć — z konwulsyjnem drżeniem schwycił się za głowę, wydając jęk bolesny.
— Straszny cios! — rzekł doń przyjaciel — nie żałuję jednak, żem panu go zadał. Uważano cię za podłego.
— Dobrześ pan uczynił — rzekł Varades, drżącym od wzruszenia głosem. — Nie mam do pana urazy żadnej, żadnej. Wymagam tylko, abyś mi pan wszystko powiedział.
I oparłszy się na kolumnie podpierającej gmach giełdy, skłonił bankiera do opowiedzenia wszystkiego o czem wiedział i do powtórzenia wszystkich oskarżeń, obmów i pogłosek. Słuchał go tak gorączkowo, że żaden wyraz nie uszedł jego uwagi; dopełniając sobie gestem lub słowem niejasne części opowiadania, pracując gwałtownie myślą, rozważał natychmiast większe lub mniejsze prawdopodobieństwo danego faktu. Wreszcie nastąpił kres męczarniom — bankier skończył. Wówczas Varades rzekł doń przytłumionym, lecz pełnym oburzenia głosem:
— Liczę na pana, że mi dopomożesz do oczyszczenia się z zarzutu. Możesz pan rozgłaszać, że o niczem nie wiedziałem, że nic nie podejrzewałem, a ja mej niewinności dowiodę, gdyż zemsta moja musi być głośną.
— Miej pan litość nad niemi — wtrącił bankier.
— Sam jestem sędzią i sam wydam wyrok, na jaki zasłużyli — odparł stanowczo Varades.
I powziąwszy widocznie jakieś postanowienie, zeszedł prędko ze schodów gmachu giełdowego, wsiadł do czekającego na placu powozu i wydał gwałtowny rozkaz zawiezienia się do pałacu. Przestraszony woźnica tak nieostrożnie uderzył batem konie, że te poskoczyły jak szalone.
Przybywszy na miejsce, żony w domu nie zastał.
— Zapewne jest u kochanka, pomyślał.
Okropna ta myśl spokoju mu nie dawała; zadowolony był jednak, że się znajdował w domu sam jeden. Przez drogę ułożył sobie plan, lecz zauważył, że nim go w czyn przyjdzie wprowadzić, potrzeba wpierw mieć dowód w ręku. W skutek powziętej wiadomości wszystkie jego myśli zestrzeliły się w jeden punkt wyłącznie. To, że ucierpiał honor jego jako męża, że uczciwość i dobre imię na szwank zostało narażone, było niczem w porównaniu ze straszną wątpliwością, która go niepokoiła, ze straszną myślą co do prawności syna.
Udał się do pokoju Marty, gdzie nie zachodził oddawna. Lecz serce jego nie zadrżało na wspomnienie szczęścia — jedna go tylko myśl prześladowała. Zabrał się do szukania dowodów niewiary Marty. W pokoju było parę stolików z zamkniętemi szufladami. Varades nie wahał się: trzymanym w ręku nożem łamał drzewo i odrywał zamki wśród gorączki, która mu sił dodawała. Otworzył wszystkie szuflady, a szukając w gałganach, rozrzucał po dywanie biżutęryje, koronki, bieliznę, bez obawy uszkodzenia tych tysiącznych drobnostek, tak niezbędnych w kobiecem ubraniu a zarazem tak kosztownych. Poszukiwania jednak były bezowocne. Spodziewał się znaleźć listy, ale nie znalazł. Gniew jego nie miał granic.
Stłukł zwierciadło, aby się przekonać czy czasem w ścianie nie było jakiej skrytki. Następnie przeszedł do sąsiedniego pokoju, w którym Marta zwykła się ubierać, niszcząc po drodze wszystko bez litości. Tam, na dnie jakiejś szuflady, znalazł szczelnie zamkniętą kasetkę. Roztłukł ją jednem kopnięciem nogi. Wyleciały jakieś papiery. Był to portret Rajmunda i jego listy w liczbie trzydziestu dwóch.
Varades wydał okrzyk radości. Stojąc na środku pokoju, przedstawiającego ruinę zniszczenia czytał jeden list po drugim. Prawda odkrywała mu się w całej nagości — dowód hańby miał w ręku. Mógł dokładnie oznaczyć godzinę, w której ta hańba wkradła się do jego domu. Mógł zmierzyć całą podłość żony i słabość charakteru Rajmunda. Wreszcie miał w ręku dowód, którego szukał: dziecko, które tak kochał, było owocem hańby. Dał nazwisko istocie, która nic wspólnego z krwią jego nie miała.
Tego było zanadto; poczuł, że mu po rozpalonych policzkach łzy spływają. Upadł bez czucia na fotel, pogrążony w cichej lecz strasznej boleści. Wówczas cała przeszłość stanęła mu przed oczyma: przypomniał sobie okoliczności, jakie poprzedziły małżeństwo i to, co potem zaszło, przypomniał wypadki owego wieczora, gdy znalazł Rajmunda u nóg Marty i odgadł odegraną przez Walentynę rolę. Czynił sobie gorzkie wyrzuty, za swą łatwowierność i obojętność. Potem, skoro się po tym pierwszym wybuchu gniewu nieco uspokoił, przeszedł do pokoju syna, pozostawiając za sobą wszystko w nieładzie.
Dziecię, osłonięte zakrywającemi kolebkę firankami, spało. Varades zbliżywszy się wpatrywał weń, podczas gdy wewnątrz niego toczyła się gwałtowna walka.
— To nie moja krew — myślał — a jednak jak ja go kocham! Nie mogę go wyrzucić za drzwi, oddać w ręce nędznej i shańbionej matki. Nie, nie! zatrzymam cię przy sobie najdroższa istoto! Ona byłaby zbyt szczęśliwą, gdybym cię jej oddał. Wypędzę ją — lecz ty pozostaniesz na to, aby nauczyć się nienawidzieć jej — to będzie moją zemstą!
Upłynęła godzina. Powrócił do pokoju Marty, aby tam wywrzeć całą swą nienawiść. Szedł prędko z ręką na czole, na którem czuł jakby rozpalone żelazo. Deptał po rozrzuconych na podłodze przedmiotach z wzrastającym coraz bardziej gniewem; wreszcie wyszedł i udał się na podwórze, gdzie stosownie do wydanego rozkazu czekał nań powóz. Wstąpił do pokoju odźwiernego i rzekł:
— Jeśliby pani Varades wróciła wcześniej, zamkniesz przed nią drzwi tego domu — wypędzam ją! Noga jej nie powinna tu postać!
Pozostawiając w osłupieniu służbę, wsiadł do powozu i kazał się wieść do Neuilly; pilno mu było ujrzyć Walentynę. Była może czwarta godzina skoro tam przybył. Zastał ją na dole zajętą robotą dla dziecka, które za kilka miesięcy miało się urodzić. Z całą rozkoszą oddawała się temu tak przyjemnemu dla każdej kobiety zajęciu. Walentyna, pomimo że nieco przybladła, była zachwycającą. — Wdzięk Walentyny zrobił na Varades’ie tak silne wrażenie, iż zaczął żałować, że niema dwudziestu lat mniej, aby zaskarbiając łaskę wychowanki, wywrzeć zemstę w właściwy sobie sposób. Wszystko naokół oddychało szczęściem i spokojem. Przez duże okno wpadały promienie zimowego słońca i odbijając się na złoceniach mebli, dawały blask niezrównany.
Na widok Varades’a, Walentyna podniosła się z uśmiechem; zbliżywszy się doń, nadstawiła czoło do pocałunku. Nagle jednak, domyślając się po zmienionych rysach jego twarzy jakiegoś gwałtownego wzruszenia, zatrzymała się.
— Siadaj — rzekł opryskliwie. — Przedewszystkiem uzbrój się w odwagę, której będziesz potrzebowała.
Walentyna usiadła, spoglądając nań pełnym niepokoju wzrokiem. Mówił dalej:
— Czyś kochała męża, jakieś szła za niego?
— Czy go kochałam?...
— Zrozum mnie dobrze. Czy byłaś kochanką Rajmunda i czy w owej chwili, w której znalazłem go u stóp mej żony, chodziło mu o nią czy też o ciebie?
Na tak niespodziewane zapytanie, wstrząsnęło ją przeczucie jakiegoś nieszczęścia. Lica jej okryła śmiertelna bladość. Wyszeptała słów parę, próbując skłamać raz jeszcze, jak już dawniej skłamała... Varades ciągnął:
— Prawda, że nie? nie byłaś na tyle bezsilną, aby się oddać temu nikczemnikowi! Skłamałaś — chciałaś się poświęcić wiedząc, że był kochankiem mej żony?
Walentyna zadrżała.
— To niegodna potwarz, zawołała.
— Jakto, więc nie wiedziałaś o niczem? mówił Varades. Chciałaś ich wydostać z fałszywego położenia, aby tym sposobem skorzystać i połączyć się z człowiekiem, którego w skrytości kochałaś? Czy nie tak było? Był to czyn godnym ciebie, lecz czy wiesz jaki był skutek twej dobroci? Rajmund był kochankiem mojej żony i jest nim do dzisiaj — a ty przyczyniłaś mi się do tego.
I nie dając Walentynie czasu do nowego wybiegu, pokazał listy pisane przez jej męża do Marty. Rzuciwszy okiem na jeden, odwróciła głowę, pragnąc niejako uniknąć strasznej rzeczywistości i rzekła słabnącym głosem:
— Ach! dosyć — dosyć! ileż mi złego pan uczyniłeś!
— Sądzisz, że i ja równie nie cierpię?
Powstał i zaczął spiesznym krokiem chodzić po salonie, Walentyna płakała w cichości. Starała się ukryć cisnące się do oczu łzy, aby swą boleścią bardziej nie potępiać winnych w oczach Varades’a.
Przez kilka chwil słychać było tylko odgłos jego kroków.
— Jak pomścić nas? — zawołał nagle.
— Pomścić się? — rzekła spokojnie — to pan o zemście teraz myślisz?
— Więc ty byś im przebaczyła, ty! — O! wierzę, że byłabyś to zdolną uczynić — dodał z pogardliwym uśmiechem.
— Nie wiem, czy byłabym zdolną przebaczyć — rzekła Walentyna — lecz kocham go, i w tej chwili więcej płaczę nad nim, niż myślę o ukaraniu.
— Jest to nawet bardzo naturalne — zawołał Varades — jesteś młodą, piękną, posiadasz wszystkie przymioty. Gdybyś chciała korzystać z okoliczności, moglibyśmy łatwo wywrzeć swą zemstę; gdybyś zaś pragnęła zapomnieć zniewagi i przebaczyć, przyszłoby ci może bez trudu męża do siebie przywiązać. Możesz się pocieszać nadzieją, lecz w moim wieku nic mi nie pozostaje jak tylko zemsta. Ach! cała dusza moja przepełniona nienawiścią dla burzycieli szczęścia mego. Nie ubolewam nad niewiernością żony, lecz nad mem sponiewieraniem i zbezczeszczonem ojcowstwem. Dziecię, które nazywałem mojem, jest dzieckiem twego męża.
Tu dał się słyszeć jęk Walentyny, która łkając głośno, wylewała łzy gorzkie. Straszna myśl, że Rajmund otaczał Martę temi samemi co i ją pieszczotami i pocałunkami, że takie same składał przysięgi, rozdzierała jej serce. Czuła, że to była rana nieuleczona — stanowczy cios zadany miłości. Kochając, mogła przebaczyć, lecz zapomnieć nie była wstanie. Jakimkolwiek sposobem postarałby się Rajmund naprawić wyrządzone złe, między nim a nią stałoby zawsze straszne wspomnienie wiarołomstwa. Widziała życie swe zmarnowanem i złamanem na wieki, a logicznie rozumując, oskarżała nietylko Rajmunda, lecz i Varades’a, który był zwiastunem tego nieszczęścia.
— Dlaczego — zawołała — odkryłeś pan prawdę przedemną? Jaki zły duch natchnął cię tą myślą? Jaki cel pan w tem miałeś? Jeśli burząc pokładane przezemnie w mężu zaufanie chciałeś się zemścić w ten sposób, to myśl o ciosie, jaki mi pan zadajesz, powinna cię była wstrzymać. Oszukiwano mnie, lecz ja o tem nie wiedziałam, a honor mój w niczem nie był narażony.
Zagadnięty w ten sposób Varades zatrzymał się.
— Jakto! — rzekł — więc ty żal jeszcze masz do mnie?
— Przeklinam myśl, która przywiodła cię tutaj! Chciałeś kosztem mego spokoju podzielić zemną swą boleść. Nie myślałeś nawet o stanie, w jakim się obecnie znajduję, ani o złem, jakie mi wyrządzasz. Prawdziwy przyjaciel inaczejby postąpił. Wszystkiemi siłami, bez względu coby go to kosztować miało, bez względu na boleść, jakąby mu to sprawiło, starałby się, aby ta straszna wiadomość do uszu moich nie doszła. Cóż mi z niej przyjdzie? Nie mogę się nawet pocieszyć nadzieją, żebym kiedykolwiek mogła być jeszcze szczęśliwą! Korzystając nawet, według słów twoich, ze środków, jakiemi rozporządzam, jeszcze nie umiałabym się pomścić i czuję, że gdybym nawet odzyskała miłość Rajmunda i zapomniała o tem co się stało, serce me nosiłoby zawsze na sobie ślad bezpotrzebnie przez pana zadanej rany. Tak jest, zadałeś mi pan cios najstraszniejszy.
— Ach! przecież nie jestem świętym — zawołał Varades, unosząc się — cierpię, więc wołam pomocy!
Walentyna pogrążona w bolesnej zadumie nie odpowiadała. Zakłopotany Varades chodził po salonie, rzucając z pod oka spojrzenia, nie dla tego, żeby się miał nad nią litować, ale że szukał sposobności, aby w tej pełnej poddania się istocie obudzić gniew, jaki nim samym zawładnął.
— Co zamierzasz uczynić? — spytał nareszcie.
— Nic — odparła spokojnie Walentyna.
— To źle — zauważył Varades. Mogłabyś mu oddać z procentem wyrządzoną ci krzywdę.
Poruszyła głową i rzekła.
— Błagam pana, pozwól mi płakać.
Varades spojrzał na nią z gniewem i pogardą, poczem z nabiegłemi krwią oczyma, zataczając się jak pijany wyszedł, pozostawiając zrozpaczoną Walentynę samą z rozdartem, lecz nie tak samolubnem jak jego, sercem.
Po odjeździe Varades’a pozostawała długo bez czucia na jednem i tem samem miejscu, płacząc i wzdychając bez względu na prośby pokojówki, która nie znając powodu umartwienia, starała się ją uspokoić. Nadszedł wieczór i przyniesiono lampę. Przy jej świetle Walentyna spostrzegła na stoliku zapomniane przez Varades’a owe fatalne listy. Nie chciała ich czytać przy opiekunie, lecz gdy się znalazła samą, przemogła w niej ciekawość poznania języka, jakim przemawiali do siebie kochankowie. Teraz, gdy już żadnej pociechy nie spodziewała się doznać, pragnęła zmierzyć całą okropność zbrodni! Oddaliła więc służbę, a pozostawszy sama wyciągnęła rękę po listy.
Otwierając je ze drżeniem, czytała jedne po drugich. Wszystkie były pisane gorączkowo i tchnęły żarem miłości. Niestety! z łatwością mogła się teraz przekonać o niegodnym charakterze Marty. Wstrętne kłamstwa, z któremi się zapoznawała, oburzały ją. Porównywając daty listów przekonała się, że często przychodząc wprost od Marty, obsypywał ją pieszczotami, jakich przed chwilą nie szczędził dla tamtej. Niektóre zdania wywoływały rumieniec wstydu na jej lica. Jednych nie rozumiała, inne były aż nadto jasne. Przejęta wstrętem i strachem widziała przed sobą otchłań zepsucia. Wzrok jej zatrzymywał się na okropnych szczegółach; troska miłości i troska pieniędzy szły ręka w rękę, stanowiąc treść korrespondencyi, w której walczyła o lepsze przewrotność Marty z podłością Rajmunda! Listy jego pisane po ożenieniu, nosiły niekiedy na sobie ślady wyrzutów sumienia i żalu; były to jednak rzadkie przebłyski światła, wśród ciemnych rysów charakteru tych dwojga dusz zepsutych.
Doszedłszy do ostatniego wiersza, nie mogła się oprzeć instyktowemu uczuciu odrazy i strachu. Gwałtownym i pomimowolnym rzutem ręki rzuciła wszystkie listy w kominek, gdzie w jednej chwili pochłonęły je płomienie. Była to rzecz kilku sekund. Równocześnie prawie weszła po rozkazy służąca. Godzina, w której Rajmund zwykł był powracać do domu, dawno już przeszła. Obiad był na stole.
— Nie będę dzisiaj jadła — rzekła Walentyna. — Idę do swego pokoju; powiesz panu, że byłam cierpiąca i że śpię.
Powiedziawszy to, opuściła salon, przeszła kilka schodów, prowadzących do jej pokojów, zadowolona z opóźnienia się męża i zamknęła się rozmyślając nad tem, jak go przyjmie. Wkrótce jednak zaczęła znowu płakać. Przepełniona dotychczasowem szczęściem, nie mogła w żaden sposób uwierzyć w tak straszną rzeczywistość. Nie; zdawało się jej, że to być nie może, że to jest tylko sen okropny. Zdawało się jej, że śpi, lecz skoro się obudzi, odetchnie swobodniej i śmiać się będzie z doznanego wzruszenia i próżnej obawy. Niestety! nieszczęście było aż nadto rzeczywiste! Gdziekolwiek zwróciła oczy, szukając pociechy i nadziei, wszędzie znajdowała próżnię bezdenną, jaką tylko śmierć lub zdrada tkliwą duszę otoczyć może.
Przypominała sobie wybitniejsze szczegóły dwóch ubiegłych lat małżeństwa, podróż do Hiszpanii, początek owych dni, w których słońce i szczęście świeciło im tak jasno i kiedy sądziła, że im tak na wieki przyświecać będzie. Przypominała sobie owe długie przechadzki pośród drzew cienistych — przyciszonym głosem wymawiane przysięgi — i cały świat, który z zazdrością zdawał się patrzyć wówczas na jej szczęście! Wszystkie te słodkie wspomnienia, stanowiące dotychczas szczęście całego życia, przejmowały ją dziwnym jakimś strachem. Owe dowody miłości, zapewnienia wierności, były tylko złudzeniem, były kłamstwem!...
— Zdradzona przez męża i przyjaciółkę — zostałam zranioną, ciosem, zadanym mi przez dwie najdroższe sercu istoty!...
Tak mówiła — i myślała o mającem się urodzić dziecku. Myśli tej uchwyciła się jak deski zbawienia, jak łączącej ją ze światem nici i tarczy chroniącej przed pociskami rozpaczy. Jednocześnie jednak przypomniała sobie drugie dziecię męża — dziecię Marty! Boleść jej zamiast się zmniejszyć — wzmogła się jeszcze bardziej.
Jednakowoż wśród strasznych mąk i cierpień, napełniających serce, nie czuła do Rajmunda nienawiści. Litowała się nad nim tak, jak litowała się nad sobą, gdyż o miłości jego wątpić niemogła. Utwierdzały ją w tem mniemaniu niektóre ustępy przeczytanych listów. Z nich to domyśliła się, ile był nieszczęśliwym i na jaki bywał narażony wstyd i upokorzenie.
Gdzież był w tej chwili?... Zadała sobie to pytanie, spojrzawszy na wskazujący dziesiątą godzinę zegar. Pociągnęła silnie za dzwonek. Wszedł służący, od którego dowiedziała się, że mąż jeszcze nie powrócił. Opóźnienie Rajmunda było tak niezwykłe, że zaczęło ją niepokoić. Miała jeszcze nadzieję, że powróci; przeszła jednak godzina na daremnem oczekiwaniu.
Wówczas to zaczęły się dopiero dla nieszczęśliwej kobiety istne męczarnie. Wyobraźnię jej zapełniły okropne przeczucia i przeszedł ją strach, czy Varades nie wywarł na nieszczęśliwych swej zemsty?
Wiedziała, że jest prawo, co każe wiarołomstwo; może więc kazał ich aresztować, a może sam straszniejszą karę na nich wymierzył. Przypuszczała też, że mogli uciec przekonawszy się, iż stosunek ich został wykryty, a hańba stała się publiczną. Pomimo nalegań pokojówki nie chciała udać się na spoczynek. Całą noc przesiedziała czuwając i na każdy szmer dochodzący ją z ulicy, biegła ze drżeniem do okna, nabierając nadziei wówczas, gdy zdawało się, że ją już zupełnie utraciła. Okropne były to chwile! Godziny mijały powoli, aż wreszcie dzień zastał ją znękaną niepokojem i gorączką. Cierpliwość jej wyczerpała się. Niezdecydowana, usposobiona była zarówno do gniewu, jak do litości. W nadziei, że u Varades’a będzie się mogła dowiedzieć czegoś pewnego o losie Rajmunda, kazała zaprzęgać konie i wieść się doń czemprędzej.
W wigiliję owego dnia smutnego, Marta i Rajmund byli jak zwykle na miejscu codziennej schadzki. Od kilku dni nie zadawali sobie trudu w wyszukiwaniu na ten cel miejsc nowych. Marta prawdopodobnie, nie obawiając się podejrzeń męża, chciała go naprowadzić na domysł i wywołać tym sposobem skandal, aby tem bardziej związać los kochanka z losem swoim. Mieli się spotkać w ogrodzie Luxemburskim. Marta przybyła pierwsza — czekała jednak niedługo. Postrzegłszy zbliżającego się Rajmunda w kierunku do ulicy Fleurus, podeszła ku niemu. On podał jej ramię i milcząc poszli w stronę Obserwatorium. Znajdująca się tam szeroka lecz ustronna aleja, sprzyjała ich przechadzce.
Pomimo zimy roztaczało się nad niemi błękitne sklepienie nieba, błyszczące promieniami słońca. Powietrze było niezmiernie łagodne, jak to się zdarza, gdy styczeń zapożycza czasem majowego od wiosny uroku, chcąc niejako tych co cierpią z powodu zimna, uzbroić w cierpliwość i natchnąć nową nadzieją.
Marta, ubrana była w krótką jedwabną suknię w szerokie szare z czarnymi pasy, z pod której widać było wysokie trzewiki. Obłożone jasnem futerkiem okrycie z podobnego do sukni materyjału, nie ciężąc, okrywało ramiona. Ciemny kapelusz z wstążkami o żywych barwach i z gęstą woalką, kończącą się powyżej ust, dopełniał ślicznego tego kostjumu, który nie bijąc w oczy, zwracał jednak uwagę swą skromnością i gustem. Pod woalką można się było domyślać płci śnieżnej białości, pałających ogniem oczów i kształtnych usteczek, z po za których wyglądały drobne i białe ząbki. Kilku studentów zachwyconych jej wdziękiem, obejrzało się na Rajmunda z prawdziwą zazdrością.
Obecnie jednak Rajmund chętnie pozwoliłby się pierwszemu lepszemu zastąpić, aby tylko módz powrócić do „Walentyny, którą kilka godzin temu opuścił wymyśliwszy nowe jakieś kłamstwo. Twarz jego miała wyraz zmęczenia. Trudność, z jaką Marta otrzymywała odeń odpowiedzi na zadawane pytania, okazywała aż nadto wyraźnie, jak zbolałem było jego serce; lecz Marta zdawała się nie pojmować, a nawet nie widzieć tej obojętności. Rozumiała jego smutek, lecz wierzyła w swój wpływ, zwłaszcza wówczas, kiedy go miała obok siebie.
Nigdy nie była weselszą, nigdy tak zadowoloną i piękną. Posiadała spryt szatański, a wdzięk anioła — okazując się już to potulną i bolejącą, już też kokietką. Pod osłoną skromnych i słodkich wyrazów ukrywała nieubłagany despotyzm. Przechadzka trwała dwie godziny.Marta uprzedziła kochanka, że wieczorem będzie na operze i że go oczekuje w swej loży.Wreszcie, gdy już promienie słońca zaczynały mniej dogrzewać i gdy zerwał się wiatr zimny, zapragnęła powrócić do domu. Pod wpływem jednak nowego kaprysu rzekła do Rajmunda:
— Odprowadź mnie.
— Narazimy się na niebezpieczeństwo rzekł możesz spotkać męża.
— To mi wszystko jedno! — zawołała Marta nikt nam nie zabroni pokazywać się razem.
Nie mówiąc nic więcej powiodła go w stronę Luxemburga. Przeszli w ogrodzie aleję Obserwatorjum i wyszli przez bramę przyległą fontannie Medecis. Za chwilę znaleźli się u bramy pałacu Varades’a. Podczas drogi Marta wymogła na Rajmundzie przyrzeczenie, że pozostanie z nią jeszcze godzinę, pragnęła zatrzymać go przy sobie jak tylko można najdłużej, aby okazać mu dowód uczucia.
Rajmund poddając się jej z rezygnacyją, postępował za nią do pałacu; lecz gdy mijali bramę, odźwierny zaszedł im drogę, a zakłopotany mnąc czapkę w ręku, zbliżył się do Marty i rzekł nie bez wahania:
— Pan zakazał mi wpuszczać panią.
— Jesteś pijany, czy też zwaryjowałeś? — spytała Marta.
Odźwierny za całą odpowiedź powtórzył słowa Varades’a.
— Wie o wszystkiem — rzekła Marta po angielsku, zwracając się do kochanka; a nie bacząc wcale na słowa odźwiernego, który nie śmiał tamować jej drogi, weszła do pałacu. Rajmund straciwszy głowę poszedł za nią.
Nie zamieniwszy słówka weszli do pokoju Marty. Widok, jaki ich tam uderzył dał lepiej poznać całą prawdę. Powywracane krzesełka, stłuczone zwierciadło, powyciągane szuflady i rozrzucone po podłodze przedmioty, malowały aż nadto dobrze gniew, jakim się Varades unosił. Marta pobiegła do schowania, gdzie kryła przedmioty, które chciała uchronić przed wzrokiem męża.
— Znalazł listy! — zawołała.
— Jesteśmy zgubieni! — wyszeptał Rajmund.
Marta nie słuchała go. Szukając czegoś zapalczywie pomiędzy szczątkami swych bogactw, rzekła: Na szczęście nie zabrał moich brylantów.
Pozbierawszy wreszcie skwapliwie kilka pudełek z kosztownościami, zrobiła pakiecik, a dołączywszy doń papiery familijne, zwracając się do Rajmunda dodała:
— Uciekajmy...
Nie mogąc zebrać myśli, odurzony i nieszczęśliwy Rajmund był jej ślepo posłuszny, nie dla tego, żeby się miał obawiać gniewu jej męża, lecz dla tego, że wspomniał na Walentynę, która zapewne przez zapamiętałego Varades’a o wszystkiem uprzedzoną już została. Wrażenie nie dającego się już odwołać nieszczęścia zakłócało jego myśli i rozdzierało serce.
Zbliżali się ku drzwiom, gdy nagle Marta zatrzymała się:
— Dziecko! nasze dziecko! — krzyknęła.
I za chwilę znaleźli się u kolebki śpiącego jeszcze niemowlęcia, przy którem czuwała mamka.
— Zabierzmy go — rzekła.
Mamka to dosłyszała. Jakaś myśl przyszła jej do głowy — czyby odgadywała przyczynę dramatu, który się rozegrał? Czy wiedziała ona o postanowieniu Varades’a i chęci nierozłączania się z dzieckiem?.. Może poprostu czuła więcej litości dla nieszczęśliwego ojca, niż dla występnej matki. Cobądź miała na myśli, to jednak z taką stanowczością przyskoczyła do kolebki, że zrozumiawszy jej zamiary Marta, zawołała:
— To mój syn!...
— Nie wyjdzie ztąd — odrzekła mamka — odpowiadam zań przed p. Varades.
Rozgniewaua Marta zbliżyła się do niej, lecz Rajmund ją przytrzymał.
— Chodź — rzekł — usiłując ją wyprowadzić.
— Chcę go zabrać, wołała wyrywając się.
— A ja się temu opieram; to dziecię nie powinno opuszczać tego domu — rzekł stanowczo Rajmund, który zdawał się po raz pierwszy oddawna okazywać swą wolę.
Nie słuchając odpowiedzi, zmusił ją do wyjścia. Za chwilę byli już na ulicy. Zatrzymał przejeżdżającą dorożkę, posadził w nią Martę, a powracając do pałacu rzekł do odźwiernego:
— Gdyby się wydarzyło tu coś takiego, coby wymagało mojej obecności, znajdziesz mnie do jutra w hotelu du Louvre. Zapytasz się o p. Paulet. Przychodź jednak w razie koniecznej tylko potrzeby.
I wsunąwszy mu dwa ludwiki w rękę, pospieszył do oczekującej go w niepokoju Marty. Zameldowali się w hotelu du Louvre, jako przybywający z Hawru podróżni, których rzeczy miały nadejść nazajutrz podając nazwiska państwa Paulet. Uspokoiwszy się zamknęli numer, naradzając się nad dalszym planem postępowania.
Wśród strapienia i niepokoju Rajmund miał jeszcze nadzieję, że Varades, kierując się chęcią nie narażania swego honoru, już też pragnąc uniknąć skandalu, lub wreszcie za wpływem Walentyny, porzuci plan, jaki zdawał się przedsiębrać. Czuł jednak, że tymczasowo należało uchronić Martę od skutków gniewu rozdrażnionego jej małżonka. To go skłoniło do schronienia się w hotelu du Louvre, gdzie Varades z trudnością mógł ich odszukać. Zwierzył się z tym planem Marcie, która go zaaprobowała, czyniąc mu jednak wymówki za tak stanowczy opór tyczący się ich dziecka.
— Czyż wiemy — zapytał — jaka nas przyszłość czeka? Jeśli zmuszeni będziemy uciekać, opuścić kraj, czyż dziecko nie stałoby nam tylko na przeszkodzie? Wreszcie jakąż zgotowalibyśmy mu przyszłość, wystawiając na nieprzewidziane wypadki?
Wypowiadając jasno swe myśli, Rajmund zdołał przekonać Martę. Czyż bowiem postępowanie jego nie dowodziło, że będąc mężnym w obliczu otaczających ich niebezpieczeństw, nigdy jej nie opuści. Życzyła sobie, aby być ściślej z Rajmundem związaną i życzenia jej spełniły się.
Zaczęli zastanawiać się nad dalszym planem postępowania. Przypuszczali, że do jutra nie zajdzie nic nowego; mieli wreszcie dosyć pieniędzy aby odpłynąć do Ameryki. Po przybyciu do Nowego-Jorku sprzedaliby brylanty Marty, wartujące przeszło sto tysięcy franków. Posiadając taką sumę, mogli tam czekać lepszych czasów i probować szczęścia. Marta szczęśliwa, że los nie rozdzielił jej z kochankiem, spokojnie spoglądała w przyszłość. O hańbę, jaką ją miał okryć ten wypadek, skoro stanie się w Paryżu głośnym, mało dbała.
Rajmund znosił cios z mniejszą odwagą, jak się na pozór zdawało. Myśląc nad niedawnymi projektami, urzeczywistnienie których było niestety bardzo prawdopodobne — wspominając na Walentynę, na złe, jakie jej wyrządził, czuł, że mu się rozdzierało serce. Kochał ją. Opuszczając Francyję, porzucał to, co miał najdroższego na ziemi.
Z nadejściem wieczora, wystawiał sobie oczekującą go i niewymownie cierpiącą Walentynę.
O jedenastej godzinie chciał wyjść; miał zamiar udać się do Neuilly, przebłagać żonę, a choć nie spodziewał się uzyskać przebaczenia, pragnął jednak przekonać ją o żalu, jakim był przejęty. Marta, jakby przeczuwając ową walkę, która się w nim toczyła, nie chciała pozostać samą.
— Ty mnie nie opuścisz — wołała — jeślibyś wyszedł, nie powróciłbyś więcej.
Była dlań nieubłaganą. Jednocześnie usiłowała go pocieszać, wlewając do duszy zapomnienie i pojąc z czary miłości. Namiętność zwyciężyła burzę.
Nazajutrz rano straszne było przebudzenie się w hotelowym o nagich i zimnych ścianach pokoju, tym pierwszym przystanku wstrętnego życia, na które się skazali. Wówczas dopiero w umyśle Marty powstało, choć niejasne jeszcze, poczucie upadku. Rajmund był niepocieszony. Straszne i przykre myśli zapełniające mu głowę, malowały się na twarzy wyraźnie a z oczów ciekły łzy obfite, których nawet obecność Marty powstrzymać nie mogła. W ciąż myślał o Walentynie, choć pojmował, że myśl o niej w podobnych okolicznościach, była tylko profanacyją tej czystej istoty. Marta zauważyła to wszystko, nie śmiała jednak okazać gniewu. Obawiała się żeby po tylu oznakach słabości, serce Rajmunda nie nabrało nagle siły i stanowczości. Pilno jej było uciec, pilno oddzielić od Paryża oceanem.
Staczając wewnętrzną walkę, w milczeniu robili przygotowania do podróży, gdy nagle dało się słyszeć lekkie stukanie do drzwi. Na znak Rajmunda Marta skryła się za firankę od okna; on otworzył drzwi. Był to odźwierny pałacu Varades’a, który rzekł wchodząc:
— Uważałem sobie za obowiązek zawiadomić pana o smutnej nowinie.
— Co się stało? zapytał zaniepokojony Rajmund.
— Pan Varades umarł.
Marta posłyszawszy te słowa, wybiegła z ukrycia wołając:
— Jesteśmy ocaleni!
I zaczęła okazywać wyraźne oznaki radości, których nie była wstanie ukryć. Następnie pragnęła poznać szczegóły dotyczące tego niespodziewanego wypadku. Dowiedziała się, że Varades, powróciwszy z miasta, uskarżał się na silny zawrót głowy i bicie serca. Położył się nie żądając, aby przywołano doktora. O ósmej rano, choć jeszcze cierpiący, podniósł się, aby przyjąć Walentynę, a rozmawiając z nią upadł nagle i skonał.
Głęboko wzruszony Rajmund, nie chcąc więcej słuchać, odprawił odźwiernego, któremu Marta nakazała milczenie co do bliższych szczegółów śmierci Varades’a.
Pozostawszy sama z Rajmundem, rzekła:
— Otóż wszystkie nasze plany zmienione. Ucieczka stała się już niepotrzebną. Jestem wdową, a więc niezależną i w postępowaniu swobodną. Chcę powrócić do mego domu i zająć miejsce obok syna. Wypadki postępowały od wczoraj z taką szybkością, że o nich zapewne nikt jeszcze nie wie. Nikt się też o nich nigdy nie dowie! Honor mój ocalony — jestem dziedziczką olbrzymiego majątku.
— Tak myślisz? — odezwał się z goryczą Rajmund — a cóż się ze mną stanie? Czyż mi Walentyna przebaczy i zapomni?
— Jakto! chciałbyś do niej powrócić? — odrzekła zdziwiona Marta. — Miałbyś odwagę upokorzyć się przed nią? Czyż nie rozumiesz, że jestem wolną, że majątek mój do ciebie należy? Masz-że odwagę oskarżać mię, że myślę tylko o sobie?
Rajmundowi zdawało się, że nie dosłyszał. Powtarzał więc jej wyrazy, aby je łatwiej zrozumieć; Marta jednak, której pilno było powrócić do domu, pociągnęła go i poprowadziła za sobą.
Jakeśmy już powiedzieli, Walentyna, przepędziwszy noc w bolesnym niepokoju, nad ranem udała się do Varades’a. Varades spoczywał jeszcze; lecz skoro dano mu znać że przyszła, podniósł się, aby ją, przyjąć. I on noc spędził w gorączce a zmienione rysy twarzy zdradzały głęboką boleść. Czoło miał rozpalone, a w skroniach gwałtownie biły mu tętna, które napróżno starał się uspokoić. Oczy miał krwią nabiegłe; chwilami skarżył się, że nie rozróżnia najbliższych przedmiotów.
Walentyna zastała go siedzącego w fotelu, pochylonego, z sinemi niemal policzkami. Zajęta wszakże jedną wyłącznie myślą, niezauważyła tych zatrważających oznak.
— Widziałeś pan mego męża? — spytała wchodząc — czy wiesz gdzie się znajduje? Przez litość mów pan prędko.
Potrząsnął głową i jak gdyby mu trudno było poruszyć językiem, lub znaleźć odpowiednia wyrażenie, zwolna odpowiedział:
— Więc odemnie chcesz powziąść o nim wiadomość? Ja wiem tyle, co i ty.
Walentyna zanosząc się od płaczu, upadła na krzesło.
— Nie wiem nic — mówił dalej Varades — chyba tylko to, że wczoraj przyszli tu oboje w chwili, gdy byłem u ciebie i zabrali brylanty. Chciała mi i dziecko zabrać. Są już zapewne w drodze i śmieją się z naszego niedołęztwa.
Walentyna wciąż płakała — Varades ciągnął dalej:
— Otóż to są kobiety! Umieją tylko łzy wylewać. Gdybyś mnie była wczoraj usłuchała, gdybym cię był nakłonił do wspólnego działania i zemsty, bylibyśmy mogli przy pomocy policyi wyśledzić ich i złemu zapobiedz. Przekonani o wiarołomstwo i kradzież, byliby zniesławieni zhańbieni na zawsze!
— Nie powinniśmy zniesławiać ani pańskiego ani mego nazwiska, jak również nazwiska dzieci — rzekła z prostotą Walentyna.
Varades pochylił głowę. Miotany jakimś nowym niepokojem, pociągnął za wiszący sznurek od dzwonka.
— Gdzie mój syn? — zapytał wchodzącego lokaja. — Niech mi go przyniosą, chcę go widzieć.
Przybyła mamka niosąc na ręku uśmiechnięte i wyciągające doń małe rączyny dziecko.
Varades odpychając je zawołał:
— Dobrze, odnieś je i pilnuj, — być może, że spróbują, je porwać.
Mamka przycisnęła dziecię do piersi, jakby chciała okazać, że wszelkie w tym względzie usiłowanie byłoby bezskuteczne. Varades odetchnął i pochylając głowę, rzekł:
— Ach! jakże ja cierpię!
Walentyna przejęta sama boleścią, ulitowała się nad nim.
— Czyś pan nie wzywał doktora? — zapytała.
— Nie spieszy mi się — odparł Varades. — Zanadto dużo przecierpiałem, aby choroba miała być krótką. Znam siebie. Dostanę zapalenia mózgu lub coś podobnego. Prawdopodobnie śmierć mnie czeka; dla tego cieszę się, żeś przyszła. Mam ci wydać niektóre rozporządzenia i obecność twoja jest mi koniecznie potrzebna.
— Lecz śmierć panu nie zagraża — rzekła Walentyna.
— Powiadam ci, że będę bardzo chory. Czuję się tak rozpalonym, jakbym stał przed wielkiem ogniskiem. Wkrótce może nadejść chwila przesilenia i zbraknie mi czasu do powierzenia ci ważnych rzeczy. A zresztą — dodał podejrzliwym tonem — tamtym prawdopodobnie pilno będzie pozbyć się mnie starego. Jestem zawzięty i nie przebaczę. Wiedzą o tem, że im przeszkadzam; mogą przekupić służbę i otruć mnie.
Walentyna ruchami głowy zaprzeczała każdemu słowu.
— Wolno ci wierzyć w ich szlachetność i wspaniałomyślność — ciągnął dalej Varades — rozsądniej wszakże postąpisz, zachowując ostrożność.
Teraz dopiero Walentyna zauważyła, z jaką trudnością mówił Varades. Spostrzegła krwią nabiegłe źrenice, błędny wzrok, i konwulsyjnie wstrząsające ciałem dreszcze. Ogarnął ją niepokój.
— Powinienieś się pan — rzekła — położyć do łóżka i leczyć.
Zdawało się, że nie dosłyszał tych słów, bo mówił dalej:
— Czy będę żył, czy umrę, posłuchaj rad moich. Przedewszystkiem nie dowierzaj tym nędznikom i nie łudź się napróżno — myśmy przeszkodą do ich szczęścia! Postaw więc między sobą i niemi nieprzebytą zaporę i strzeż się; nie przebaczaj nigdy, nigdy, jeżeli nie chcesz cierpieć potem za swą wspaniałomyślność. — Zatrzymał się dla złapania oddechu — po chwili dodał: proszę cię, weź do siebie na jakiś czas dziecko. Jeśli zachoruję, będzie mu lepiej u ciebie niż u mnie; jeśli umrę, zatrzymaj je przy sobie i strzeż, aby go nie porwano. Wychowaj je razem ze swojem, mów mu często o matce, wyjawiając jej niegodne postępki, których staliśmy się ofiarami. Rozbudź w niem wcześnie całą ku niej nienawiść. Będzie to jedyna moja zemsta, jaką ci przekazuję!
Walentyna słuchała w milczeniu, oburzona, lecz zarazem przejęta dlań litością. Sądziła, że dostał pomieszania zmysłów. Wiedziała, że w razie sprzeciwianiem się, może się powiększyć gniew jego; przytakiwała więc głową, zgadzając się na pozór na jego życzenie.
— A więc — rzekł — przyrzekasz, że mnie usłuchasz?
— Przyrzekam — odpowiedziała, lecz mam nadzieję, że polecenia pańskie będą niepotrzebne. Pan będziesz żył!
— Dobrze, dobrze, i ja mam nadzieję; jestem jednakże przezorny. Żałuję, że jej nie mogę wydziedziczyć. Na nieszczęście nie zawarłem intercyzy. Wyraźnie tego wymagała, a ja wierzyłem w jej bezinteresowność... Była mędrsza, niż sądziłem. Wiedziała, że w braku intercyzy, wszystko co posiadam do niej należeć będzie. Zwiedziony uczuciem przystałem. Przez całe życie człowiek popełnia szaleństwa. Pierwszem, było moje małżeństwo, następnie poszły i inne. Zresztą trudno dziś odrobić to, co się już stało. Odziedziczy po mnie wszystkie moje dobra, chyba, gdybym zdążył jeszcze spieniężyć je i rozdarować.
Zatrzymał się, oddychając z trudnością. Walentyna ze drżeniem przysłuchiwała się jego słowom pełnym jadu nienawiści. Wreszcie rzekł z wysileniem:
— Mogę jednak oddać w twoje ręce część tego, co posiadam.
— Ja nic nie potrzebuję! — zawołała Walentyna.
— Będzie to dla mego syna. Jesteś-że wreszcie pewną, że on nie roztrwonił całego twego majątku? żona moja wydawała więcej niż miała odemnie. Sądziłem zawsze, że otrzymywane przez niektórych z jej przyjaciół zyski na giełdzie, szły na pokrycie zbytkownych wydatków. Teraz jednakowoż nabrałem pewności, że wspaniałomyślnym ofiarodawcą był Rajmund. Jesteś więc może zrujnowaną, gdyż z pewnością od chwili małżeństwa nie znasz stanu swego majątku. Tak jest, miłość i ciebie popchnęła do wielu niedorzeczności; twój błąd jednak łatwo można usprawiedliwić, ale mój...
Uniesiony gniewem, zerwał się nagle z krzesła — Walentyna wyciągnęła ku niemu ręce. Uspokoił się. Poszedł ku żelaznej kasie przymocowanej do muru w kącie pokoju, a otwierając ją z pewnem wahaniem, gdyż osłabiona pamięć nie pozwalała mu na razie przypomnieć tajemnicy zamku, wydostał pugilares, wyjął zeń paczkę papierów i rzekł:
— Tu są różne rewersy, akcyje i bilety bankowe — razem trzy milijony. Jest to piąta część tego, co posiadam. Miałem jutro włożyć tę sumę w nowe przedsiębierstwo. Czuję, jak mię opuszcza przytomność umysłu; zabierz więc to moje dziecię. Jeżeli powrócę do zdrowia oddasz mi; jeżeli umrę zatrzymasz. Część tego majątku oddasz mojemu synowi skoro dorośnie, resztę zachowasz dla siebie.
— Wszystko mu oddam — odrzekła Walentyna biorąc papiery i chowając je do kieszeni.
— Jakżeż ja cierpię! — zawołał powtórnie Varades przykładając rękę do czoła, i po chwili pauzy, z niewypowiedzianym wyrazem czułości w głosie dodał: — Połowę z tego powinnaś zachować dla siebie, reszta wystarczy dla syna. Pamiętaj jednak nie wspominaj o tem mężowi.
Nastała chwila milczenia. Walentyna wzruszona do głębi duszy, poczęła na nowo płakać.
Nagle Varades zachwiał się i wyszeptał złamanym głosem:
— Byłem głupcem — i to jeszcze jakim głupcem! Powinienem był ciebie zaślubić... Ty... jesteś... dobrą... dobrą kobietą. Tamta... niegodziwą... nikczemną...
Chciał powrócić do fotelu; lecz pochwycony nagle dotkliwym bólem, wydał krzyk przytłumiony — wyciągnął ręce — i całym ciężarem ciała upadł na podłogę.
— Na pomoc! — krzyknęła Walentyna, tracąc głowę i ciągnąc gwałtownie za dzwonek.
Zbiegła się służba, podniesiono Varades’a i zaniesiono na łóżko.
— Poślijcie czemprędzej po doktora... i księdza. Spieszcie się, prędko, prędko — wołała Walentyna.
Jakoż w dziesięć minut przybył doktor — obejrzał Varades’a i rzekł:
— Umarł na apopleksyję.
Za chwilę pokój był pusty. Zimne i zesztywniałe ciało Varades’a leżało na łóżku, przy którym klęczała Walentyna, płacząc i modląc się.
Nie upłynął kwadrans, kiedy niespodziewanie dały się słyszeć w sąsiednim pokoju czyjeś kroki. Tajemne przeczucie mówiło Walentynie, że to Rajmund i Marta. Podniosła się z zamiarem ucieczki, kiedy nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i weszli.
Walentyna zdołała zaledwie cofnąć się do alkowy, w którą łóżko Varades’a do połowy było wsunięte, i ukryła się po za zieloną, jedwabną, fałdzisto od sufitu do ziemi spadającą firanką.
Marta weszła pierwsza. Zbliżywszy się do łóżka, dotknęła pewną ręką ciała męża i rzekła:
— Nie żyje!... więc to prawda!... Ach, biedaku! ileś ty nam złego wyrządził!...
Była to cała mowa pogrzebowa wypowiedziana zbolałem sercem wdowy. Następnie dodała:
— Tutaj powinny być pieniądze.
Pobiegła do żelaznej kasy, którą Varades pozostawił na pół otwartą, a znalazłszy same tylko papiery bez rzeczywistej wartości, rzekła:
— Co prawda, nigdy nie trzymał u siebie kapitałów. Przywołam notaryjusza.
I zwracając się do Rajmunda, który wszedł za nią, rzekła:
— Widzisz więc, jesteśmy wolni. Czy jeszcze myślisz powrócić do żony?
Ani jeden wyraz nie uszedł uwagi Walentyny.
Schowana w kąciku, ukryta przed wzrokiem kochanków, wciąż drżała przejęta zgrozą i cierpieniem. Usłyszawszy zapytanie Marty, wstrzymała oddech. Odpowiedź męża miała stanowić o jej losie.
— Marto — rzekł wzruszonym głosem — czyż nie czas powstrzymać się na tej drodze niesławy? Czyż to pełne błota i kału życie nie sprzykrzyło ci się jeszcze? Popełnialiśmy zbrodnię za zbrodnią, zasieliśmy zdradę naokół, zbrukaliśmy naszą cześć i honor, i to ci jeszcze nie wystarcza? O! zawiodłabyś mnie zbyt daleko, gdybym się nie opierał?
— Opierać się! ty chcesz się opierać? — zawołała w uniesieniu Marta, ani pojmując słów Rajmunda. Co znaczą te spóźnione wyrzuty sumienia? Trzeba było wpierw o tem pomyśleć.
Mówisz o zbrodniach? A któż, jeśli nie oni, złączyli nas z sobą na zawsze? Dotąd każdy dzień łączył nas z sobą coraz bardziej nierozerwanym węzłem, i każdy dzień czynił cię mym wspólnikiem. Coż więc zamierzasz? rozerwać ów węzeł?
Na to za mato masz odwagi, człowieku słaby i małego serca! Rozwiązać?... ów węzeł?... nie! tego nie potrafisz uczynić, gdyż mojem staraniem będzie jeszcze go bardziej zacieśnić!
— Czegóż więc spodziewasz się?
— Albo ja wiem czego się spodziewam? Mam jeden cel — zatrzymać cię przy sobie. Jestem wdową, wolną, bogatą — i żądam od ciebie dotrzymania przysięgi.
— Lecz Walentyna?... Ja do niej należę i i ona umrze, jeśli ją opuszczę!
— To dobrze, będziesz wolnym, gdy umrze — zawołała Marta głosem silnym — wówczas nic nam na przeszkodzie nie stanie...
— Lecz nie — dodała z goryczą — ona nie umrze. Ach! jakaż okropna myśl przyszła mi do głowy, żem ci ją dała za żonę! Byłbyś w tej chwili do mnie należał — wyłącznie do mnie, gdy tymczasem obecnie muszę się tobą dzielić!
Rajmund od samego rana słuchał tych gwałtownych uniesień Marty z całą niechęcią i obrzydzeniem. Śmierć Varades’a przejmowała go strachem, gdyż czuł się winnym i wiedział, że się do niej przyczynił. To sprawiało, że słowa Marty coraz więcej zaczynały go drażnić. Zniósł już upokorzeń bez liku — i miara przepełniła się. Ostatnie słowa Marty sprowadziły wybuch.
— Nie będziesz się pani potrzebowała mną dzielić — rzekł zimno. — Dla tego nie sądziłaś mnie zdolnym do zerwania węzłów, że byłem podłym. Dosyć więc tej podłości! oto zrywam je i odchodzę!
Z kolei Martę ogarnęła obawa, i rzekła trochę łagodniej:
— Odchodzisz? zapewne aby upaść do nóg Walentynie? idź, idź biedny szaleńcze! idź błagać przebaczenia, którego ci bezlitośnie odmówi. Ona wie o wszystkiem, o wszystkiem... czy rozumiesz?
— Innej drogi nie widzę. Jeżeli wie o wszystkiem, to wie i to, że nie ja tu jestem najwinniejszym. Przedstawię jej przed oczy pełne kłamstwa twe listy, które mnie w jej ramiona popchnęły. Przyznam się do winy i wyjawię wszystkie sztuczki, któremi mnie przyciągałaś. Jeśli, jak powiadasz, wie o wszystkiem, może tylko litość dla mnie uczuwać, ale nie wzgardę. Tak! czołgając się u jej nóg, wyznam, że byłem niegodnym, podłym, nikczemnym, lecz że ją kocham. Powiem jej: pozwól mi żyć pod twym dachem, nie jako mężowi, lecz jako pełnemu skruchy niewolnikowi, aż do dnia, gdy uznasz, że już dosyć cierpiałem, jednem słowem, gdy uznasz, że jestem ciebie godnym!...
Słowa te wypowiedziane z zapałem, malującym dokładnie całą ich szczerość, wlały nieco pociechy w zbolałą duszę Walentyny. Na czarnem tle chmur zawieszonych od wczoraj nad jej głową, dojrzała drobne światełko. Nieszczęście jej było tak wielkie, że ono wystarczało dlań do nabrania nadziei. Zadrżała przecież usłyszawszy odpowiedź Marty.
— Masz krótką, pamięć Rajmundzie; ja jednak dokładniej przypominam sobie przeszłość.Nie znaliśmy się wówczas, gdy cię spotkałam po śmierci twej matki; nie myślałam wtedy zdradzić męża ani dla ciebie, ani dla kogokolwiek. Tyś mi pierwszy zaczął mówić o miłości. Był dzień prześliczny... byliśmy razem; ja siedziałem u stóp drzew, ozłoconych blaskiem wschodzącego słońca, tyś klęczał u nóg moich. Całe otoczenie, jakby się zmówiło przeciwko nam, tchnęło tajemniczością. Rzekłeś do mnie: wszak znasz moje myśli? — Tak, znam. — Nie zawiniłem więc w twych oczach? — Odpowiedziałam: nie. — Wówczas wykrzyknąłeś radośnie, a zająwszy obok mnie miejsce i ująwszy dłonie, przycisnąłeś do nich rozpalone czoło, a ja upojona szczęściem, wierząc w wieczną trwałość tej wspaniałej chwili, nie wzbraniałam ci tego uczynić. Mówiłeś długo, słowami pełnego zapału uczucia. Bez drżenia i wstydu rzekłam: kocham cię. Lecz dodałam: przyrzeczenia, jakie zamieniamy, powinny być wieczne. Tylko za tę cenę oddam ci się cała, zupełnie, bez żalu, ze spokojem głębokiego zastanowienia się. Jeżeli pragniesz oddać mi się na całe życie, jeżeli kochasz mnie tak, że możesz mi poświęcić przyszłość, każdy uśmiech, każde spojrzenie, każde uderzenie serca mnie tylko i wyłącznie mnie złożyć w ofierze, jeśli tak kochasz, że możesz być mym wspólnikiem — powiedz tylko słowo, a ja do ciebie należę! — Cóżeś mi na to odrzekł: Odrzekłeś słowami, które mi głęboko w pamięci utkwiły. — Słyszałam i zrozumiałam — zgadzam się Marto. W imię miłości, która jest pierwszą i zarazem ostatnią moją miłością, oddaję ci życie moje i przysięgam być ci wiernym na wieki! — Tym sposobem zostałam twoją. Odtąd, ileż ci każdego dnia okazywałam dowodów miłości? Doznałam tyle wstydu, zdeptałam wszystkie obowiązki, zniesławiłam imię... Czyś z mych ust słowo żalu usłyszał? Czyż była aby jedna godzina, w której bym cię kochać przestała...?
Rajmund powstrzymał ją ruchem ręki, a nie zwracając uwagi na gwałtowne cierpienie jakie ją przygniatało, rzekł:
— Niemniej dobrze i ja pamiętam przeszłość, o której mówisz. Pomnę owe przysięgi! Nie czynię sobie jednak wyrzutów, żem ich nie dotrzymał. Rozłączając się po raz pierwszy z tobą, byłem tylko posłuszny twej woli, nie prawdaż?...
— Tak jest, list mój uczynił cię bardziej uległym, niż sądziłam. Lecz wówczas nie tyle chodziło mi o honor Walentyny, poświęcenie której nie było bezinteresowne, ile o ocalenie naszej miłości. Otóż to powinieneś był zrozumieć. A skoro wziąłeś to za zerwanie na zawsze, trzeba było, gdyś powrócił z podróży a ja przyjęłam cię z otwartemi ramiony, odepchnąć mnie, odebrać mi nadzieję i okazać się tak jak dzisiaj stanowczym.
— Jeśli byłem słabym, jeśli nim jestem dotychczas, to jedynie z obawy skandalu.
— A dzisiaj już się go nie obawiasz?
— Walentyna wie o wszystkiem i niemam jej nic do powiedzenia.
— Ach! jak ty źle rozumiesz — zawołała Marta nieco wzburzona. — Chcesz więc powrócić do niej teraz, gdy poznała twą hańbę, gdy cię przeklęła na wieki?
— Moje miejsce przy niej.
— Jestem wolną. Nic nas już nie rozdziela.
— Lecz Walentyna żyje — rzekł Rajmund unosząc się z kolei, — a gdyby nawet i umarła, to między mną i tobą znajdowałyby się dwa trupy.
Na te słowa Marta nie mogła się dłużej powstrzymać.
— Idź! — zawołała, z pełnym pogardy ruchem wskazując drzwi kochankowi — idź! porzuć mnie, lecz nie spodziewaj się znaleźć szczęścia. Obawiasz się, aby nas dwa trupy nie rozdzielały? Lecz jakkolwiekbyś postąpił, zawsze między tobą i nią, pozostanie trup jeden. Oto ten — dodała wskazując na ciało Varades’a. — A gdybyś nawet wśród upojeń szczęścia, o jakiem marzysz, zdołał to wspomnienie zagłuszyć, potrafię cię i tak dosięgnąć, gdyż ja tę twoją Walentynę... zabiję!
Podniosła w górę rękę, jak gdyby dla zadania ciosu, gdy nagle ujrzała przed sobą Walentynę.
— Zabij mnie pani, a skrócisz i tak niedługie już me życie; z zadanych przez was tylu ciosów, każdy był śmiertelnym.
Marta zmieszana schyliła głowę.
Przejęty wstydem i boleścią Rajmund, zbliżył się do żony, chcąc ją niejako za sobą pociągnąć. Walentyna mówiła dalej:
— Nie weźmiesz mi pani za złe, jeśli zabiorę z sobą męża. On do mnie należy, miejsce jego jest przy mnie, a obowiązek nakazuje mu przynajmniej oczy mi zamknąć. Lecz zabierając go, chcę pani oddać to, co do niej należy. Mąż pani przed śmiercią rozkazał mi zabrać do siebie jej syna, rozkazał wpajać weń nienawiść ku tobie. Zemsta taka nie jest mnie godną — pozostawiam go pani. Majątek, który oddał mi opiekun, również pozostawiam w jej rękach, gdyż nie chcę mieć nic z tego, co było pani własnością.
Przy tych słowach Walentyna położyła na stole otrzymane od Varades’a papiery, i podając rękę mężowi, wyszła krokiem chwiejnym, wycieńczona boleścią, i wzruszeniem.
Wówczas Marta podniosła głowę, a rzucając srogie spojrzenie ku drzwiom, któremi wyszedł kochanek, wyrzekła:
— Zabierz go sobie! zabierz twego podłego męża; powróci on do mnie, lecz znajdzie tylko pełne nienawiści serce, a ja się na nim zemszczę za twą śmierć i nieszczęścia.
Wreszcie z całym spokojem przeliczyła pozostawione przez Walentynę papiery, włożyła je do żelaznej kasy, którą starannie zamknąwszy, zwołała służbę, i wydała rozkazy. Tak rozpoczęła stan wdowi.
Opuściwszy dom Varades’a, aby doń nigdy już nie powrócić, Walentyna i Rajmund wsiedli do oczekującego na podwórzu powozu, który ich odwiózł do Neuilly. Podczas drogi zachowywali milczenie, jakby każde z nich obawiało się je przerwać. Lecz kiedy się już znaleźli w małym saloniku, gdzie poprzedniego dnia Walentyna dowiedziała się o swem nieszczęściu, Rajmund chciał wybłagać dla siebie przebaczenie; nie pozwoliła mu jednak dokończyć Walentyna zaczętej prośby i rzekła:
— Zmiłuj się, zrób dla mnie jedno: nie mów ze mną nigdy, nigdy o tem co zaszło. Będę się starała zapomnieć, przysięgam ci; lecz każde wspomnienie odnawiać będzie tylko mą boleść.
Nie posłyszysz odemnie wyrzutów żadnych; mam za to nadzieję, że mi oszczędzisz zbytecznych cierpień. Jeśli cios nie był śmiertelnym, jeden czas może mnie tylko uleczyć. Powiedziawszy to, odeszła do swego pokoju, Rajmund zaś udał się do siebie.
Odtąd życie ich powróciło do zwykłego trybu. Lecz pod tym pozornym spokojem, Walentyna kryła w sobie głęboką, nieuleczoną boleść. Osłabienie jej coraz bardziej wzrastało.
Po dwóch tygodniach wydała na świat nieżywe dziecię.Skoro po upływie miesiąca, mogła już bez obawy opuścić pokój i przechadzać się, Rajmund zaproponował podróż. Było to na wiosnę. Przybyli do Avignon, przejechawszy w ciągu dni kilku Niceę, Włochy i Prowancyję. Po kilku jednak tygodniach pobytu za granicą, Walentyna zaczęła się uskarżać na znużenie spowodowane tak daleką podróżą. Powracając więc, zatrzymali się w Cannes, gdzie pod samem miastem najęli mały domek.
W kraju, gdzie słońce jasno przyświeca, u brzegów Śródziemnego morza, Walentyna, po kilku tygodniach, zdawała się odzyskiwać jeżeli nie szczęście, to przynajmniej spokój. Rajmund pragnąc się przypodobać jej na każdym kroku, gdyż czuł, że przez zupełne zaparcie się siebie powinien odkupić błędy przeszłości, każdym czynem, każdą myślą dawał jej dowód przywiązania. Okazywał jej istotnie poświęcenie bez granic. Odczuwając i pojmując całą wartość starań Rajmunda, nie opierała mu się bynajmniej. Była mu za nie nawet wdzięczną, choć one nie powróciły jej utraconych złudzeń, młodzieńczej wiary i poprzedniej wesołości. Zdrowie jej pogorszało się znacznie. Twarz się przeciągnęła, lica pobladły, oczy powiększyły się. Było to oznaką, że cierpienie fizyczne brało górę nad cierpieniem moralnem, które, jak łatwo można się było domyślać, zaczynało już iść w niepamięć.
Rajmund bezustannie obok niej spędzając czas swój, nie zauważył zwiększającego się prawie z każdym dniem wycieńczenia. Cieszył się nadzieją, że w tém tak okrutnie przez siebie rozdarłem sercu, odzyska dawne stanowisko. Oczekiwał z niecierpliwością chwili jakiegoś przesilenia, któreby siły jej wzmocniło i dało mu możność odzyskania straconego szczęścia i otoczenia żony nową miłością. Tylko tę jedną myśl, ten jeden cel wciąż miał przed sobą. Oczekiwana jednak godzina pociechy nie nadchodziła.
W sercu bowiem Walentyny była głęboka rana. Nieraz w serdecznym uścisku pragnęła znaleźć zapomnienie; nieraz usta jej zbliżyły się do ust męża — lecz każdy taki wysiłek dawał mu jeszcze bardziej uczuć jej boleść. Zwykle, w podobnej chwili, rysował się przed jej wzrokiem obraz Marty i wnet doznawała uczucia odrazy i wstrętu, a ogarniająca serce rozpacz przygnębiała ją jeszcze bardziej.
Martwiło ją głównie to, że kochała Rajmunda; że to, co mogło go nienawistnym w jej oczach uczynić, powiększało tylko przywiązanie ku niemu. Kochała go tak samo, jak w pierwszych dniach po ślubie, a pomimo to, oddając mu się z całem uczuciem, nie znajdowała już tego szczęścia bez granic, które stanowi ozdobę miłości. Czuła, że ma dosyć siły, aby żyć z nim razem, i obecność jego była jej drogą; lecz powrócić mu dawne zaufanie, ofiarować coś więcej nad owo przyobiecane milczące przebaczenie, jednem słowem, zapomnieć o tem, co się stało — to było nad jej możność, nad jej siły, i to właśnie stało się przyczyną katastrofy.
Zbliżamy się do końca opowiadania; byłoby więc zbytecznem szczegółowe opisywanie wypadków, które czytelnikowi łatwiej będzie odgadnąć, niż nam opisać. Walentyna konała. Każdy dzień pożerał cząstkę organicznych sił tej młodej i pełnej życia istoty. Niebezpieczeństwo życia Rajmund spostrzegł wówczas dopiero, gdy ono zbliżało się do końca. Ona sama sądziła, że jeszcze powróci do zdrowia. Trzy dni poprzedzające śmierć — były dniami pełnemi nadziei.
Wszakże trzeciego dnia wieczorem zauważyła łzy w oczach Rajmunda. Istotnie czuła się bardzo słabą, a domyślając się stanu, w jakim się znajduje, zażądała księdza. Następnie wymogła na mężu trzy przyrzeczenia: że nie będzie szukał zemsty na Marcie, że jej więcej nigdy nie zobaczy i że się na życie swe nie targnie. Przyrzekł, że święcie wypełni tę potrójną proźbę umierającej. Wtedy rzekła:
— Kocham cię i — przebaczam!
Nad ranem, gdy blednące na lazurowem tle nieba Prowancyi gwiazdy chroniły się przed pierwszemi promieniami wschodzącego słońca, Walentyna zgasła cicho — bez cierpień. Śpiew słowika wywołał na jej usta ostatni uśmiech. Aby się lepiej wsłuchać w poranną jego melodyję zatrzymała w sobie oddech — i skonała....
Nie będziemy opisywali rozpaczy Rajmunda. Wyrzuty własnego sumienia były największą dlań karą. W trzy dni przewiózł do Paryża ciało Walentyny i pochował w grobie rodziny Vilmort.
Pewnego wieczora siedział przygnębiony jeszcze świeżem cierpieniem, spoglądając z głębokim żalem w przeszłość, z rozpaczą w przyszłość, zajęty rozmyślaniem, jaki cel dać swemu życiu, gdy nagle ujrzał przed sobą Martę. Podniósł się i rzekł:
— Wyjdź ztąd! nie tu twe miejsce.
— Rajmundzie!... przez litość! nie odpędzaj mnie nie wysłuchawszy pierwej.
— Wtedy podniesionym głosem zawołał:
— Wychodź pani natychmiast!
— Nie! nie! musisz mnie wysłuchać. Kocham cię — i znam twe serce!
I wyciągnęła doń błagalnie ręce. Rajmund zerwał się, poskoczył do rozwieszonego na ścianie zbioru broni a schwyciwszy rewolwer, rzekł podchodząc do Marty:
— Przysięgłem umierającej Walentynie, że pani więcej widzieć nie będę. Obecność jej w tem miejscu jest pogwałceniem tej przysięgi. Uprzedzam panią, że jeżeli ztąd nie wyjdziesz, zabiję cię, poczem sam sobie odbiorę życie.
Padła na kolana.
— Dobrze! zabij! Chcę umrzeć z twej ręki i z tem przekonaniem, że i ty za mną pójdziesz!
Broń wypadła mu z ręki i wyszeptał:
— Przyrzekłem Walentynie, że na swe życie godzić nie będę.
— Widzisz, więc mnie kochasz! — zawołała Marta podnosząc się. — Wrócisz do mnie, nie prawdaż? Ja również to sobie przysięgłam.
Rajmund zasłonił ręką oczy, chcąc niejako obronić się przed niegodną i ubliżającą wspomnieniu Walentyny myślą. Następnie, nie patrząc na Martę, której piękność zdawała się go jeszcze trwożyć, mówił:
— Znam wpływ pani na mnie, lecz znam i moją wobec pani słabość, wiem, że usiłując, mogłabyś mnie jeszcze opanować; słuchaj więc tego co mam powiedzieć, a może słowa moje wpłyną na zmianę jej zamiarów. Nie kocham pani, i nie tylko, że już nie żywię dla niej w mem sercu żadnej miłości, lecz nieszczęścia, których pani byłaś przyczyną, napełniły mnie nienawiścią. Przysięgłem, że pani więcej nie ujrzę, ale i przysięgłem, że się mścić na niej nie będę. Nie zmuszaj mnie więc do łamania pierwszej przysięgi, gdyż wtedy nic mnie nie powstrzyma od złamania drugiej. Jeśli pani trwasz w zamiarze odzyskania swego nademną wpływu, strzeż się. Czuję, że mógłbym wiele złego wyrządzić. Chcąc cię dosięgnąć ugodziłbym nawet w syna pani, gdyby tego było potrzeba.
— W mego syna! nie jestże on i pańskim zarazem! — z oburzeniem zawołała Marta.
— Jeśli pani mnie zmusisz, abym do niej powrócił, powiem mu czem była jego matka.
Otworzę przed nim otchłań, z której dzieci nienawiść ku rodzicom czerpią. Wierz mi pani — zaprzestań swych starań, i nie chciej mnie na nowo do swego tryumfalnego wozu zaprzęgać. Żałoba zbliża się ku końcowi — jesteś pani bogatą wdową, czekają cię inne uwielbienia i rozkosze; idź więc sama szukać szczęścia, a mnie zostaw w spokoju.
Był straszny, gdy to mówił. Marta usiłowała stawić mu czoło.
— Grożąc mi pan — rzekła — postępujesz nierozsądnie. Czyż pan nie wiesz, że mogłabym mu wiele złego wyrządzić?
— Przysięgam, że na pierwszy krok skierowany przeciwko mnie lub pamięci żony, którą umarłą bardziej jeszcze kocham niż żywą, syn pani zostanie porwany i ukryty tak, że go pani więcej nie ujrzysz.
Marta nie była wstanie powstrzymać się od uczucia zgrozy. Przez kilka minut spoglądała ponurym i do żywego dotkniętym wzrokiem na tak uwielbianego niegdyś człowieka, którego uwielbiając jeszcze, zaczynała nienawidzić. Pod wpływem tych uczuć odwróciła się od niego i wyszła.
Było to ich ostatnie spotkanie.
Następnego miesiąca Rajmund wyjechał do Rosyi, i przepędza odtąd czas swój to w jednem to w drugiem z miast tego kraju. Zanim się jeszcze ożenił, miał już zamiłowanie do podróży. Przyrzekł umierającej Walentynie, że będzie żyć; nie może więc umrzeć i szuka odpowiednich rozrywek, któreby mu to życie znoszniejszem uczyniły.
Od owego czasu nie powraca do Francyi, jakby obawiając się tam spotkać z tą, która tak zgubny wpływ nań wywarła. Tułając się podotąd na obczyźnie, oczekuje końca nędznego swego życia, pełnego trucizn od chwili, gdy Walentyna na jego rękach skonała. Jest niepocieszony — nie tyle dla tego, że ją utracił, jak dla tego, że to on ją zabił.
Marta Varades nie opuściła Paryża. Młoda, piękna i bogata, należy do grona tych kobiet, którym zarówno zazdroszczą, jak i pogardzają niemi. Korzystając z uroku, jakiego im dodają imię i majątek, zaszczepiają one wśród nas błędy i występki, które byłyby dowodem strasznego upadku, gdyby ogół przejmował się niemi i nie stawiał im oporu. Lecz gdy przewrotność i zepsucie niektórych takich kobiet uważają tylko za skutek bezczynności i próżniactwa, u Marty kładą to na karb chęci rozerwania się i zapomnienia. Przez długi czas opowiadano na jej rachunek mnóstwo skandalicznych historyj, a ona pomimo to z taką pewnością siebie stąpa po szczątkach swej czci, z takim wdziękiem znosi hańbę, majątek ma tak wielki, postawę tak wspaniałą, że przebaczają jej wszystko. Żaden salon nie jest przed nią zamknięty. Czas jakiś mówiono nawet o małżeństwie jej z jakimś wielkim panem. Nikczemność!
Jestże szczęśliwą?... Tym co znają historyję jej na tych kartach skreśloną, trudno byłoby w to uwierzyć. Zresztą w ostatnich latach spotkały ją dwa wielkie nieszczęścia. Syn jej, syn Rajmunda, mając siedm lat wieku, utonął w jej oczach w stawie, we własnym jej parku w Normandyi. Pewien młody człowiek, którego zaszczycała swemi względami, spadł z konia w jednej z alei Pól Elizejskich i skończył na miejscu.
Serce jej zalega więc zupełna próżnia. Nie jest już ani kochanką, ani żoną, ani matką.
Straciła wiarę tak dalece, że nie może się zdobyć na siłę uczucia, któreby przywiązało do niej szlachetniejszego jakiego człowieka — naturę np. taką, jak Rajmunda Vilmort. Zmuszona jest szukać wielbicieli wśród ludzi, których dziwactwami gardzi i którym zazdrości ich bezmyślności.
Jednem słowem, życie jej płynie spokojnie, lecz okropnie smutno. Jest jeszcze dosyć młodą aby znaleźć szczęście, lecz choćby ono było największe, nie dorówna nigdy ubiegłemu, o którem wciąż marząc i myśląc nie może nigdy zapomnieć. Jest ono dla niej i pozostanie wyrzutem i nieuleczonem cierpieniem starości.
Pałac Varades’a został zburzony przy regulowaniu bulwaru świętego Michała.