Na tułactwie/Tom pierwszy/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz czujna policya od rana badała o spełnioną kradzież. Nie dano p. Floryanowi wyjść z domu, Jordan zostawiwszy go samego, poszedł na miasto.
Niebyło najmniejszej wątpliwości kto kradzież spełnił — lecz nazwisko, którem się mianował było przybrane i śladu zręcznego złodzieja odkryć nie umiano.
Zostawiony sam sobie — wyczekawszy długo na Jordana, który nie powracał, pobiegł Małdrzyk do niemki.
Lischen właśnie stroiła się na wyjście, czy na przyjęcie gości, gdy wbiegł p. Floryan z twarzą wykrzywioną i zmęczoną wrażeniami dnia wczorajszego. Poznać było łatwo w nim zrozpaczonego człowieka. Niemka, która zawiązywała włosy i bez ceremonii nawpół ubrana, przyjmowała przyjaciela, ulękła się jego oczu obłąkanych.
— Cóż znowu się stało? — zawołała.
Poplątanemi wyrazami począł jej opowiadać Floryan nieszczęście swoje — dodając w końcu, że go chcą wyciągnąć z Drezna.
Zmarszczyła się Lischen.
— O! zapewne — odparła — co z tego to nic nie będzie.
Odwróciła się i poszła żywo kończyć ubranie. Poruszoną była i gniewną. Zdaje się że jakąś rachubę miała na cudzoziemca, którego jej już napół przyswojonego odebrać chciano.
— Z tego nic nie będzie — powtarzała brwi ściągając.
Floryan pogrążony w myślach, leżał napół na kanapie, nie słuchając co mówiła.
Zapukano do drzwi.
Jordan aż tu go ścigał, dowiedziawszy się o adresie u Filipa.
Wychodzącego Floryana wziął pod ramię, nie dając mu się nawet pożegnać.
— Chodź — rzekł — nie czas z babami się zabawiać. Musimy myśleć o sobie. Przywiozłem z sobą listy polecające do Paryża. Tam, w najgorszym razie, znajdziemy łatwiej zajęcie. Umiesz lepiej po francuzku niż po niemiecku, gdyby najlichszą posadę nam dano — z głodu nie umrzemy. Jeżeli Paryż za drogi, na prowincyi umieścić się nam pomogą łatwiej. Tu nie mamy już co robić.
— Lecz, jakże, zkąd pieniądze na podróż? — zapytał Floryan.
— Mam tyle, że nam starczy na nią. Pożyczyłem trochę u marszałka. Na Boga! męztwa i determinacyi.
Małdrzyk się chciał opierać, siłą prawie odciągnął go Jordan, i nie dał mu się od siebie oddalić ani kroku.
Gdy się to działo w starym domu przy Pirnajskim placu, zburzona i zaniepokojona Lischen, która prawdopodobnie liczyła na to iż zbiedniałego szlachcica potrafi zmusić do ożenienia się z sobą, biegła do dyplomaty swego, szukając u niego ratunku.
Stary baron, był zazdrosnym. Zamiast uledz błaganiom przyjaciołki, nasrożył się, rozgniewał, odmówił wszelkiej pomocy i zagroził zerwaniem stosunków. O to nie obawiała się tak bardzo Lischen, znając swą siłę, nie przewidziała wszakże środka jakiego miał użyć dyplomata, dla pozbycia się tego, którego uważał za rywala.
Małdrzyk jeszcze się opierał Jordanowi, przez wrodzone lenistwo, chcąc trzymać się miejsca, do którego nałóg go przywiązywał, gdy dnia trzeciego otrzymał wezwanie do stawienia się w biurze pod Frauenkirche. Karta pobytu była wyszła właśnie. Chodziło więc o zwykłe, proste jej odnowienie.
Małdrzyk dosyć spokojnie wybierał się do pana komisarza, gdy na myśl mu przyszło, że może być wezwanym do wykazania funduszów. Zażądał pieniędzy od Jordana:
Klesz obliczył starannie dobytą kasę i połowę jej, nieprzechodzącą dwudziestu talarów wręczył Floryanowi.
— Jakto? więcej nie masz?
— To wszystko — odparł Jordan — starczy na dojechanie do Paryża.
— A na paryzkim bruku?
— Musimy myśleć o sobie — chłodno odpowiedział Klesz.
— Moglibyśmy łatwiej może tu pomyśleć o czemś.
— Tu, nie — rzekł stanowczo Jordan. — Jeżeli zechcesz zostać — zostaniesz sam — ja jadę.
Nie odpowiadając nic, Małdrzyk poszedł na policyę.
Pan komisarz miał dnia tego oblicze prawdziwie groźne. Zajęty był kilku cudzoziemcami wprzód przybyłemi, dosyć ich grubiańsko odprawiając, a tymczasem oczyma złemi ścigając stojącego u drzwi Małdrzyka.
Przyszła nań kolej wreszcie.
Biurokrata przewracał długo papiery na biurku nagromadzone, bawił się tem iż widział na twarzy nieszczęśliwego męczarnie, które mu zadawał.
— Boli mnie to — odezwał się sucho, patrząc na kartkę podaną, pan zmuszony będziesz w przeciągu dni trzech opuścić Saksonię.
Małdrzyk zagryzł usta.
— Z jakiego powodu?
— Z jakiego powodu? — szydersko się śmiejąc powtórzył p. komisarz. — Gdzież to pan słyszał, ażeby rząd jaki i policya potrzebowała się tłómaczyć z tego co czyni?
Mamy prawo usunąć kto nam się — nie podoba.
— Ale panie — począł Floryan.
— Nie ma żadnego ale — przerwał komisarz, powtarzam, dano mu termin trzydniowy — gdy mogliśmy kazać jechać we dwadzieścia cztery godziny. Rozumie pan?
Małdrzyk milczał już — nie miał ochoty poniżać się i prosić.
— Ile masz pan pieniędzy? — zapytał oczyma go ciągle jedząc komisarz.
Floryan dobył z kieszeni co miał, krew mu uderzyła do głowy ze wstydu.
Niemiec spojrzał pogardliwie na szczupły zapas.
— Jeszcze potrzeba wprzódy komorne i dłużki poopłacać — to ledwie starczy do granicy.
Ruszył ramionami.
— Trzy dni, jesteśmy bardzo względni — dodał. — Może pan swych wszystkich znajomych pożegnać.
Wejrzenie zjadliwe było komentarzem do tych wyrazów.
U drzwi stał już z kartką inny delikwent, komisarz się odwrócił od Małdrzyka i wyciągnął rękę po kartkę jego następcy.
Wyszedłszy ztąd, Floryan tak był upokorzony obejściem się którego doznał i tem przymusowem wygnaniem — że go niemal władza dalszego orientowania się opuściła. Stał w podwórcu, jak nieprzytomny.
Zdaje się, że Jordan musiał przeczuwać jakąś katastrofę i czekać nań w bramie, gdyż znalazł się w samą porę, aby go wziąść za rękę i wyprowadzić ztąd.
— Kazano mi opuścić Drezno w ciągu trzech dni — zadławionym głosem odezwał się Małdrzyk.
— Z tych trzech dwa możemy im darować — odparł zimno Jordan. — Poczciwy ten wasz służący, uwolnił od pakowania wielu niepotrzebnych rupieci — jutro możemy być gotowi.
Pożegnamy tylko Filipa, no, i tych nieoszacowanych Federów, o których mi on wiele mówił dobrego — i — na kolej.
Nic nie odpowiedział Małdrzyk, — żal mu było tych miejsc, choć w nich tylko gorzkie pozostawały wspomnienia, nałóg już go przykuwał do nich. Tu jeszcze choć wiatr jakiś powiał od bliższego kraju — było więcej swoich twarzy. Brühlowska terasa, wielki ogród, Blasewitz, okolice, po których błądził, życie to powszednie tutejsze, do którego się wdrożył i nawykł — budziły żal za sobą.
Nie przyznawał się może do tego że i ową Lischen — niewieści głos pieszczony, — to złudzenie jakiegoś przywiązania, którego potrzebował, opuszczał nie bez bólu.
Dotąd żył jeszcze złudzeniami, nadziejami — teraz miało się rozpocząć życie w nieubłaganej rzeczywistości, surowej, bezlitosnej, prozaicznej.
Napróżno politowania i współczucia szukał u Jordana, który mu odpowiadał tylko przypominając, że elegie nie prowadzą do niczego.
— Jesteś bez serca — wyrwało się Małdrzykowi.
— Wybierając się do ciebie, musiałem je zostawić w domu — rzekł śmiejąc się Klesz. — Serce jest doskonałe: gdy nie ma troski o chleb. Radzę ci je zamknąć gdzie i zachować na lepsze czasy.
Idziemy się pakować — jutro w drogę.
— Mamy trzy dni.
— I chcesz, żebyśmy ostatniego dnia w towarzystwie jakiego dodanego opiekuna miasto opuszczali?
Chodźmy do Filipa.
Ze zbliżającą się chwilą stanowczą Klesz zdawał się nabierać coraz większej energii, wracała mu nawet dawna wesołość i lekceważenie cierpienia. Żartował sobie ze wszystkiego, drażnił Floryana, lecz w ten sposób i z niego dobywał resztę siły.
Filip przyjął ich w małej izdebce, wyrwawszy się z pracowni na chwilę.
— Przychodzimy cię zaprosić — rzekł Jordan, abyś i ty nam towarzyszył do Paryża. Słyszałem, że tam fotografowie robią miliony. Wszystkie zarobki obrachowane na miłość własną i na próżność ludzką, najlepiej procentują.
— Wyjeżdżacie więc?
— Jutro.
— Nie wiesz, że mi kazano wyjechać — dodał Małdrzyk.
— Z powodu?
— Z którego się tłómaczyć nie raczono. Nie ma co mówić gościnni są sasi.
Filip się trochę strwożył.
— Miałożby to być prawidłem dla wszystkich? Przyznam się że nie miałbym ochoty, szukać nowego przytułku i odbywać nowicyatu w kraju, który zawsze poznawać i nawykać trudno do niego. Tu przynajmniej nauczyłem się żyć chlebem z masłem, kiełbaską i piwem.
— Polska natura jest dość wytrzymałą — wtrącił Klesz — nauczyłbyś się pić tak samo farbowane na czerwono kwaśne wino, i jeść tłustą zupę bez mięsa.
— Może nie w porę — odezwał się Filip obracając do Małdrzyka — lecz muszę ci oznajmić, że wczoraj fotografował się u nas Nabab — raczył rozmawiać ze mną i troskliwie się dopytywał o ciebie. Nie umiałem mu powiedzieć nic, oprócz że dotąd tu jesteś jeszcze.
— Muszę go pójść pożegnać — rzekł Floryan. — Jordan na mnie poczeka, jeśli nie znajdę Nababa kartę mu rzucę.
Dosyć niechętnie zgodził się na to Klesz milczeniem, a Małdrzyk wyrwał się swojemu mentorowi z myślą może zajrzenia jeszcze do Lischen. Właśnie o to posądzał go przyjaciel.
Przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu, pan, chory na zęby, był w domu — Floryana wpuszczono. Z odnowioną życzliwością powitał go znudzony Nabab. Myślińskiego znowu nie było, a hrabia Trzaska, którego długi wzrosły były do rozmiarów niepokojących, i niedających się już małemi nadpłatami przeciągnąć do idealnych terminów — wyjechał cicho, niespodzianie do Wiednia, zkąd już niemiał powrócić.
Zbolały Małdrzyk — przy pierwszem słowie dodał że przyszedł z pożegnaniem.
— Na Boga! i ty wyjeżdżasz! — zawołał chory — cóż to znaczy?
— Wypędzają mnie.
Nabab rzucił się na kanapce.
— Potrzeba iść do Beusta, to się da przerobić. Baronowa.... wymoże to na nim.
Baronowej U — przypisywano naówczas wpływ wielki u ministra, i przez nią szły wszystkie prośby do niego. Floryanowi zaświecił promyk nadziei, gotów był, nawet przeciwko Jordanowi, pozostać w Dreznie, obawiał się tej walki o byt, jaka mu groziła w przyszłości. W Dreznie, bliżej kraju, wśród ciągle przesuwających się tędy ziomków — jakoś żyć i wyżyć było można, nieokreślonemi nadziejami, pożyczkami i błogiem farniente.
— Gdyby coś zrobić się dało? — westchnął.
Nabab zdawał się mocno sprawę biednego Floryana brać do serca. Mimo bólu zębów ruszył się z kanapy.
— Przyznam się też panu — rzekł, wstyd przemagając Małdrzyk — że i zapasy moje się wyczerpały, a niegodziwy szwagier zawód mi zrobił okrutny.
Bojaźliwa ta wzmianka ostudziła Nababa i zafrasowała go. Stanął zadumany i cybuch na kanapę rzucił.
— Proszę cię — rzekł — mnie tu mają za milionera — a ja też zaczynam być goły. Z temi pieniędzmi z kraju — to rzecz nieznośna. Oni naszych potrzeb nie rozumieją, a tu nawet za szklankę wody płacić musimy. Mnie także taki zawód zrobił rządca, że musiałem kazać sprzedać kawał lasu.
Potarł głowę.
— W kasie nie mam już i pięciuset talarów, a pieniądze lecą jak plewa.
Chcesz pięćdziesiąt talarów to ci pożyczę?
Floryan nie odpowiedział nic na to, a milczenie biorąc za przyzwolenie, stęknąwszy poszedł Nabab do biurka, otworzył je, szukał długo najmocniej podartych papierków i wręczył je Małdrzykowi, który natychmiast siadł pisać kwit.
Nabab z początku brać go nie chciał, w końcu się nie sprzeciwiał.
— Znajdę drogę do ministra — dodał — dowiedz się do mnie jutro.
Małdrzyk wyszedł, trochę uspokojony tem, że na wszelki wypadek, miał niezależnych od Jordana w zapasie choć trochę talarów. Obawiał się aby go przyjaciel na zbyt ostrą dyetę nie skazał.
Od Nababa pobiegł do Lischen, której nie zastał w domu. Byłby czekał na nią, ale się zląkł ścigania Jordana. Znał go i wiedział że gotów i tu za nim gonić.
O kilka kroków od mieszkania spotkał powracającą do niego niemeczkę wyfiokowaną, wystrojoną, ale zamyśloną i w złym humorze. Zobaczywszy go, przyskoczyła żywo.
— Kazali ci wyjeżdżać? — zawołała. — O! wiem, wiem kto tę podłość zrobił — ale to być nie może. Szukałam was. Jedźcie niedalej jak do Blasewitz lub do Plauen, tymczasem się to przerobi.
Floryan opowiedział jej co mu Nabab przyrzekł.
— E! to głupi stary baryła — odparła z pogardą. — Jemu się śni że przez ministrów robi się wszystko. Nieprawda! wszystko się robi przez małych ludzi. Ministrowi pod nosem jego urzędnicy wyrabiają co zechcą — kłaniają mu się i śmieją się z niego. Ja znajdę inną drogę.
Lischen chciała go prowadzić do siebie, lecz w strachu ażeby go nie przydybał przyjaciel, pożegnał ją Małdrzyk, przyrzekając że postąpi podług jej rady.
Powróciwszy do fotografa znalazł tu już Jordana samego z książką w ręku, Filip musiał do pracowni iść. Klesz tymczasem aby nie tracić napróżno i chwili, a umysł czemś zająć i odwrócić go od smutnych myśli — z wielkiem zajęciem studyował podręcznik fotograficzny.
Zobaczywszy nadchodzącego Małdrzyka, zerwał się.
— Chodźmy — zawołał — pakujemy się i jedziemy.
— Na miłość Bożą — padając na kanapę odparł Floryan — nie pędź mnie tak nielitościwie. Daj mi się opamiętać. Sam możesz to pojąć, że po tem co doznałem, coś mi przywiózł — potrzebuję odetchnąć, oprzytomnieć. Głowa mi pęka z bólu, czuję się chorym.
Jordan spojrzał na niego bacznie.
— Do wieczora możesz się wyleżeć i wypocząć — rzekł — jutro jechać musimy.
— Chcesz więc mnie ubić! — zrozpaczony zawołał Floryan, nie śmiejąc się przyznać dla czego zwłóczył.
— Chcę przeciwnie abyś wolniej odetchnął, a tu powietrze dla ciebie niezdrowe — spokojnie rzekł Jordan. — Wyjedziemy jutro, bo to jest nieodwołalne, a na drodze zatrzymamy się gdzie zechcesz dla spoczynku.
— Zapomniałem ci powiedzieć — wtrącił Floryan — że zmuszony byłem zastawić zegarek i trochę złotych rzeczy w Lombardzie. Dziś już niepodobna ich odebrać, biuro jutro tak rano się nie otwiera — a ja nie mogę wyjeżdżać bez tych rzeczy.
Zmarszczył się mocno Klesz.
— Daj mi rewers Lombardu — rzekł sucho.
Floryan zaczął go szukać po kieszeniach i pobladł.
— Do licha! — krzyknął — lękam się aby i tego złodziej niepoczciwy nie porwał. Był w szkatułce.
— Chodźmy do mieszkania.
Milcząc wysunęli się od fotografa, ale Klesz okazywał po drodze znaki niecierpliwości. Widocznem, było iż zwłokę, jakiej przyjaciel wymagał pod różnemi pozorami podejrzywał jako podstęp dla zostania w miejscu, które za niebezpieczne uważał. Bądź co bądź, chciał go ztąd wyciągnąć.
W mieszkaniu kwit z Lombardu się nie znalazł — zginął. Jordan, pomimo zapewnień przyjaciela, iż biuro zamknięte, pojechał do Nowomiejskiego Ratusza. Urzędnik, którego tu znalazł, począł szukać w księgach, pokazał Jordanowi dowód że w dniu spełnienia kradzieży, rzeczy były wykupione. Przez kogo? nie wiedział. Złodziej zapewne musiał sprzedać kwit spekulantowi, który pośpieszył pochwycić zastaw. Nie było więc potrzeby czekać na to, czego nie można było odzyskać.
Wróciwszy do starego domu, gdzie się spodziewał zastać tak bardzo spoczynku potrzebującego Floryana — nieznalazł go tu, drzwi były zamknięte — wyszedł. Kleszowi krew biła do głowy.
— Nieszczęście z tym człowiekiem — mruczał. — Gdzie go szukać?
Małdrzyk — który czuł kilkadziesiąt talarów w kieszeni a w umyśle zamęt i znużenie cielesne, pozwolił sobie pójść na terasę, kazał pół butelki reńskiego wina postawić i z cygarem w ustach — pił, aby sobie dodać — męztwa.
Podbudzona fantazya dostarczała mu rozmaitych środków, do — pozostania na miejscu. Dla czego? z tego się sam przed sobą nie spowiadał. Jordan wydał mu się niezręcznym, dziwakiem, tyranem. Z Kosuckiemi oczywiście postąpił bez taktu, zepsuł sprawę... tu, marzył znowu o wyjeździe do Paryża — po co?
Sposobił się do oporu. Stanowczo nie chciał jechać. Nabab w rozmowie bardzo rozumnie się wyraził, że Paryż i Francya dobre były tylko dla tych co tam z pieniędzmi jechali. Małdrzyk widział że jak na dłoni — prawda ta była jasną, a Klesz bałamucił i na nieszczęście go narażał.
Z temi myślami, podniecony, wrócił powoli na plac Pirnajski. Jordan czekał nań w piwiarni na rogu.
— Na zegarek nie masz już co czekać — rzekł. — Złodziej uwinął się i wykupił go.
— Byłem pewny tego — zamruczał Floryan.
— Możemy więc sposobić się do podróży, dodał uparty Klesz.
— Ja, nie pojadę — odparł Małdrzyk stanowczo. — Mam widoki inne. W Paryżu z głodu umierać nie myślę. To są mrzonki te protekcye i szukanie zarobku.
Jordan stał milcząc i długo się wpatrując w niego.
— Zatem — odezwał się spokojnie — nie pozostaje mi nic więcej nad — pożegnanie się z tobą. Pieniądze podzieliłem — zdałem ci sprawę z nieszczęśliwej podróży. Rady mojej słuchać nie chcesz, pomoc przyjacielską odrzucasz. Żegnam cię.
Małdrzyk stał na pół osłupiały. Widząc że Klesz odchodzić myśli naprawdę, pochwycił go za rękę.
— Na Boga! zaczekajże, tak się przecie nie rozstaniemy.
— Jadę jutro — powtórzył stanowczo Jordan. — Pieniędzy mam zaledwie tyle ile mi na podróż do Paryża starczy, przejadać ich tu nie mogę. Muszę jechać.
— Ależ do jutra jeszcze dosyć czasu — wybąknął Małdrzyk — tyranizujesz mnie.
Klesz milczał.
— Chodź na górę, mówmy — dodał Floryan.
— Znasz mnie — odezwał się przyjaciel — niełatwo co postanawiam, ale gdy mam przekonanie to uparte. Nie zmienię go, pocóż napróżno mamy się spierać?
Jadę jutro, nieodwołalnie — dokończył Jordan.
Na twarzy Floryana widać było pasowanie się z sobą.
— Chodź, proszę cię, zostań ze mną — do jutra, daj mi zebrać myśli.
Jordan nic już nie mówiąc, szedł z nim na górę. Siedli — milczeli.
Kilka razy z różnych stron próbował Małdrzyk zaczepiać przyjaciela, usiłując zachwiać jego postanowieniem — napróżno.
Jordan w końcu zamknął rozprawy temi słowy:
— Być bardzo może iż się mylę, że to co za środek zbawienny dla nas, dla ciebie uważam — nie będzie tak szczęśliwem jak się spodziewam; ale — wyrwać cię ztąd, jest koniecznością. Ty tu zgnijesz...
— A tam? — zapytał Małdrzyk.
— Nie wiem, możesz odżyć.
Wieczorem, Klesz sam wniósł że coś zjeść było potrzeba, ale poprowadził Floryana do piwiarni naprzeciw, gdzie kazał dać dwa kufelki piwa, chleba z masłem i szynki.
— To dosyć na umorzenie głodu — rzekł — a z kasą potrzeba się rachować ściśle.
0stygły, rozczarowany, zamyślony Małdrzyk, był na rozdrożu, nie wiedział to wybrać. Pozostać samemu, ze słabemi nadziejami? czy jechać mając z sobą energicznego za dwóch opiekuna?
O świcie Jordan był upakowany — nie namawiał go, ale sam sposobił się do drogi. Na pociąg odchodzący przez Kolonię do Paryża potrzeba było spieszyć. Małdrzyk, który chodził gorączkowo po izbie, nagle spojrzał na zegarek, twarz mu się wykrzywiła boleśnie.
— Jadę! — zawołał — chciałeś, zmusiłeś — jadę.
— Nie zmuszam! — odparł Jordan.
Filip, który na wszelki wypadek przyszedł się dowiedzieć wieczorem o przyjaciół, posądzając ich o zwłokę, zastał izbę pustą i starą służącą w pantoflach, zamiatającą ją, która mu rzuciła niechętnie odpowiedź na zapytanie:
— Wyjechali!!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.