Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Możemy więc sposobić się do podróży, dodał uparty Klesz.
— Ja, nie pojadę — odparł Małdrzyk stanowczo. — Mam widoki inne. W Paryżu z głodu umierać nie myślę. To są mrzonki te protekcye i szukanie zarobku.
Jordan stał milcząc i długo się wpatrując w niego.
— Zatem — odezwał się spokojnie — nie pozostaje mi nic więcej nad — pożegnanie się z tobą. Pieniądze podzieliłem — zdałem ci sprawę z nieszczęśliwej podróży. Rady mojej słuchać nie chcesz, pomoc przyjacielską odrzucasz. Żegnam cię.
Małdrzyk stał na pół osłupiały. Widząc że Klesz odchodzić myśli naprawdę, pochwycił go za rękę.
— Na Boga! zaczekajże, tak się przecie nie rozstaniemy.
— Jadę jutro — powtórzył stanowczo Jordan. — Pieniędzy mam zaledwie tyle ile mi na podróż do Paryża starczy, przejadać ich tu nie mogę. Muszę jechać.
— Ależ do jutra jeszcze dosyć czasu — wybąknął Małdrzyk — tyranizujesz mnie.
Klesz milczał.
— Chodź na górę, mówmy — dodał Floryan.
— Znasz mnie — odezwał się przyjaciel — niełatwo co postanawiam, ale gdy mam przekonanie